ROBERT SILVERBERG Autostrada w mrok (Przelozyla: Anna Minczewska-Przeczek) SCAN-dal TAJEMNY GOSC 1 Byla to moja pierwsza podroz i miala ona mnie, ktory bylem nikim, absolutnie nikim - uczynic kims.Choc bylem nikim, osmielalem sie patrzec na miliony swiatow - i wspolczuc im. Rozciagaly sie wszedzie wokol mnie, huczac na swoich nocnych szlakach. Kazdy z nich ufal, iz w istocie dokads zmierza. I kazdy oczywiscie mylil sie, poniewaz swiaty nie zdazaja donikad, kreca sie tylko w kolko, w kolko i w kolko, patetyczne malpy na sznurkach, spetane na zawsze w jednym miejscu. Wydawalo sie, ze sa w ruchu, tak, ale w rzeczywistosci trwaly w miejscu. I ja, ktory wpatrywalem sie w swiaty Kosmosu i przepelnialo mnie wspoluczucie dla nich, wiedzialem, ze choc pozornie tkwie nieruchomo - poruszam sie jednak. Znajdowalem sie wszak na pokladzie statku kosmicznego, statku Sluzby Zaopatrzenia, ktory pochlanial lata swietlne z szybkoscia tak nieprawdopodobnie wielka, iz moglo sie wydawac, ze w ogole sie nie porusza. Bylem bardzo mlody. Moim statkiem, zarowno wowczas, jak i teraz, byl Miecz Oriona, dazacy z Kansas Four przez Cul-de-Sac, Strappado, Mangan's Bitch i wiele innych swiatow po przyjetych orbitach. Byla to moja pierwsza podroz - i to ja dowodzilem. Przez dlugi czas myslalem, ze w tej podrozy strace dusze; teraz jednak wiem, ze to, co zdarzylo sie na pokladzie statku, nie bylo traceniem duszy, ale jej pozyskaniem. I, byc moze, bylo to zyskanie wiecej niz jednej duszy. 2 Roacher myslal, ze jestem lagodny. Moglem go za to zabic; on jednak oczywiscie i tak byl martwy.Kiedy wyruszasz w Niebiosa, musisz zrezygnowac z zycia. Co do mnie, wiem, co sie w zamian dostaje, a i wy dowiecie sie, jesli wam na tym zalezy; nieuchronnie jednak trzeba zostawic za soba wszystko to, co kiedykolwiek laczylo z zyciem na ladzie: stajesz sie czyms innym. Powiadamy, ze oddaje sie cialo i dostaje dusze. Oczywiscie, mozna zatrzymac cialo, jesli sie chce. Wiekszosc chce. Nie jest to juz jednak tak dobre, w tym znaczeniu, w jakim dobre jest cialo. Zamierzam wlasnie opowiedziec, jak to bylo w moim przypadku, w trakcie pierwszej podrozy na pokladzie Miecza Oriona wiele lat temu. Bylem najmlodszym oficerem, wiec naturalnie zostalem kapitanem. Dowodce mianuja podczas startu, zanim jeszcze jest sie kims. Proba ta jest przeklenstwem; rzucaja cie na gleboka wode i jezeli umiesz plywac, to nie toniesz; w przeciwnym razie idziesz na dno. Tacy topielcy wracaja w specjalnych pojemnikach i sa pozniej przydatni jako przetwarzacze energii, ladowacze, konserwatorzy, przynies-podaj-pozamiataj i temu podobni. Tych, ktorzy nie tona, przeznacza sie do innych zadan. Nikt sie nie marnuje. Era Marnotrawstwa skonczyla sie dawno temu. Trzeciego dnia wirtualnego od wyruszenia z Kansas Four Roacher powiedzial mi, ze jestem najlagodniejszym kapitanem, pod ktorym kiedykolwiek sluzyl. A sluzyl pod wieloma, bo Roacher wyruszyl w Kosmos co najmniej dwiescie lat temu, a moze jeszcze wczesniej. -Lagodnosc widac w panskich oczach. Widze ja tez w sposobie, w jaki pochyla pan glowe. Nie byl to komplement. -Mozemy pana wysadzic w Ultima Thule - powiedzial Roacher. - Nikt nie bedzie mial panu tego za zle. Wtloczymy pana do butli i odeslemy, a mieszkancy Ultima Thule zlapia pana, zdekantuja i za dwadziescia czy piecdziesiat lat bedzie mozna wrocic do Kansas Four. Moze to najlepsze wyjscie. Roacher jest maly i wysuszony, ma brazowa skore i oczy, ktore lsnia purpurowa luminescencja przestrzeni. O swiatach, ktore widzial, zapomniano tysiac lat temu. -Sam sie zabutelkuj, Roacher - odparlem. -Kapitanie, kapitanie! Prosze tego zle nie zrozumiec. No, kapitanie, niech pan da nam odczuc swoj a lagodnosc. - Wyciagnal lapsko, usilujac poglaskac mnie po twarzy. - Tylko troszeczke, kapitanie, tylko troszeczke! -Usmaze twoja dusze i zjem ja na sniadanie, Roacher. To wlasnie ta odrobina lagodnosci specjalnie dla ciebie. Zabieraj sie stad, dobrze? Podlacz sie do masztu i lyknij sobie wodoru. Idz juz, idz. -Urocze - odrzekl. Odszedl jednak. Bylem w stanie mu zaszkodzic. Wiedzial, ze moge, poniewaz jestem kapitanem. Wiedzial rowniez, ze tego nie zrobie; zawsze jednak istniala mozliwosc, ze sie myli. Kapitan moze podjac pewne dzialania i decyzje, ale nie musi. Czlonek zalogi dowiaduje sie o tym na wlasne ryzyko. Roacher wiedzial o tym. Poza wszystkim niegdys sam byl kapitanem. Bylo nas siedemnastu podczas tej podrozy, stanowiacych zaloge dziesieciokilometrowego statku typu Megaspore, w pelni wyposazonego we wszelkie aneksy, poszerzenia i mozliwosci wirtualne. Nieslismy pokazny ladunek towarow uwazanych wowczas za niezbedne dla odleglych kolonii: uklady scalone do odczytywania parowania, sztuczne inteligencje, wezly klimatyczne, gniazda wtykowe do matryc, urzadzenia medicaues, banki kosci, konwertery gleby, powloki tranzystorowe, syntezatory skory i organow wewnetrznych, panele do oswajania dzikich zwierzat, zestawy wymiany genow, zapieczetowana przesylke zmielonego piasku, niedozwolona bron i tym podobne. Mielismy rowniez piecdziesiat miliardow dolarow w formie balonow plynnej waluty do przekazow bank centralny-bank centralny. Dodatkowo istnial ladunek pasazerski w postaci siedmiu tysiecy kolonistow. Osmiuset z nich bylo w stanie przejsciowym, natomiast innych przechowywano w formie matryc do transplantacji ciala w swiecie przeznaczenia. Innymi slowy - standardowy ladunek. Zaloga byla na prowizji, rowniez jak zwykle, jeden procent od wartosci faktury frachtu, dzielony na zwyczajowe dzialki. Ja mialem jedna piecdziesiata, to znaczy dwa procent zysku netto, w czym zawarta byla premia za stanowisko kapitana; w innym przypadku mialbym jedna setna lub nawet mniej. Roacher mial jedna dziesiata, a jego kumpel Bulgar jedna czternasta, chociaz nie byli nawet oficerami. Ukazuje to wartosc starszenstwa w Sluzbie. Starszenstwo jest wszak tym samym co przetrwanie, a czemu by przetrwanie nie mialo zostac nagrodzone? W czasie mojej ostatniej podrozy wyciagnalem dziewietnasta dzialke, wiec teraz i tak mam wiecej. 3 Nigdy nie widzieliscie statku gwiezdnego. Przebywamy wylacznie w Kosmosie; kiedy zblizamy sie do jakiegos swiata, miejscowe promy przylatuja do nas, aby wyladowac towar. Najblizsza odleglosc, na jaka zblizamy sie do powierzchni planety, wynosi milion dlugosci statku. Troszeczke blizej - i zostalibysmy odrzuceni owa straszliwa sila, ktora emanuje ze swiatow.Nie pragniemy jednak poruszania sie po stalym ladzie. Jest to dla nas rzecz smiertelnie niebezpieczna. Gdybym teraz musial stanac na planecie, po spedzeniu wiekszosci zycia w Kosmosie, w ciagu godziny umarlbym skroplony. Jest to koszmarny sposob umierania; czemu jednak mialbym kiedykolwiek wyjsc na brzeg? Prawdopodobienstwo tego wciaz dla mnie istnieje, od mojej pierwszej podrozy na Mieczu Oriona, ale od dawna o nim zapomnialem. To wlasnie mialem na mysli, gdy wspomnialem o koniecznosci oddania zycia, kiedy sie zegluje w przestrzeni. Ale oczywiscie istnieje rowniez poczucie, ze ladowanie nie ma nic wspolnego z pozostaniem przy zyciu. Gdybyscie mogli kiedykolwiek zeglowac na gwiezdnym statku lub przynajmniej widzieli jeden z nich, zrozumielibyscie, co mam na mysli. Nie mam do was pretensji, ze jestescie, jacy jestescie. Pozwolcie teraz zaprezentowac sobie Miecz Oriona, chociaz nigdy nie zobaczycie go takim, jakim ja go widze. Pierwszym, co rzuca sie w oczy, jest swiatlo promieniujace od statku. Bije od niego nieslychanie intensywny blask, przeszywajacy niebiosa jak dzwiek trabki. Ta wielka jasnosc zarowno wyprzedza statek, jak i ciagnie sie za nim. Przed statkiem widnieje luminescencyjny stozek jasnosci, rozdzierajacy proznie. Za soba pojazd pozostawia fotoniczny kilwater tak intensywny, ze mozna by go zebrac i zwazyc. Przyczyna powstawania tego swiatla jest naped gwiezdny: statek lyka przestrzen, a swiatlo jest jego wydalina. Posrod tej jasnosci moglibyscie dostrzec dziesieciokilometrowa szpile. To wlasnie Miecz Oriona. Jeden jego koniec jest zaostrzony, drugi zas zawiera Oko, a przejscie z konca na koniec wymagaloby kilku dni marszu przez wszystkie pomieszczenia. To swiat sam w sobie. Szpila statku jest splaszczona. Moglibyscie z latwoscia spacerowac po zewnetrznej powierzchni, stanowiacej pokrywe gornego pokladu nazywanego Pokladem Grzbietowym. Podobnie wyglada sprawa z dolnym pokladem - Pokladem Brzusznym. Jeden nazywamy dolnym, drugi zas gornym, chociaz kiedy sie przebywa na zewnatrz, rozroznianie to nie ma znaczenia. Pomiedzy nimi leza poklady: Zalogi, Pasazerski, Cargo i Nawigacyjny. Zazwyczaj nie ma potrzeby przemieszczac sie z jednego na drugi; pozostajemy na tym, do ktorego nalezymy. Silniki znajduja sie w Oku. Tam rowniez umieszczone sa pomieszczenia kapitanskie. Opisana powyzej szpila nie stanowi jednak calosci statku. Czego nie mozna dostrzec, to aneksy, poszerzenia i pomieszczenia wirtualne. Towarzysza statkowi, owijajac go siecia powiklanych struktur zewnetrznych. Znajduja sie one jednak na nizszym poziomie rzeczywistosci, tak wiec nie mozna ich dostrzec. Statek rozciaga sie w przestrzeni, poszerza i wydluza, majac w ten sposob dosc miejsca na wszystko, co przewozi. W tych zewnetrznych strefach znajduja sie czesci zamienne, zapasy paliwa, magazyny zywnosci i cale cargo. Jezeli na statku sa wiezniowie, podrozuja w aneksach. Jesli podczas kursu przewiduje sie napotkanie powaznych turbulencji prawdopodobienstwa, statek rozposciera znajdujace sie w pomieszczeniach wirtualnych ramiona stabilizujace, gotowe do realnego zaistnienia. To wlasnie sa tajniki naszego zawodu. Przyjmijcie je na wiare lub zignorujcie, jak wam sie podoba; nie maja dla was zadnego znaczenia. Zbudowanie statku trwa czterdziesci lat. Obecnie funkcjonuje ich dwiescie siedemdziesiat jeden, a wciaz powstaja nowe. Stanowia jedyna wiez pomiedzy Swiatami Macierzystymi i osmiuset dziewiecdziesiecioma osmioma Koloniami oraz kolonistami Kolonii. Od poczatku Sluzby zaginely cztery statki - nikt nie wie, co sie z nimi stalo. Strata statku gwiezdnego jest najgorsza katastrofa, jaka moge sobie wyobrazic. Ostatni taki przypadek mial miejsce szescdziesiat wirtualnych lat temu. Statek gwiezdny nigdy nie powraca do swiata, z ktorego zostal odpalony. Galaktyka jest na to zbyt wielka. Przebywa wciaz w podrozy i nieustannie dazy przez Kosmos po nieskonczonych, otwartych szlakach. Oto, jak wyglada sluzba w Zaopatrzeniu. Powrot bylby bezcelowy, poniewaz od rozpoczecia podrozy dziela nas tysiace lat czasu ziemskiego. Zyjemy poza czasem. Musimy, poniewaz nie ma innego wyjscia. To jest nasze brzemie i nasz przywilej. Na tym polega sluzba. 4 Piatego wirtualnego dnia podrozy poczulem nagle wewnetrzne uklucie, szarpniecie, delikatny sygnal, ze cos jest nie w porzadku. Uczucie to bylo ledwo zauwazalne, prawie niepostrzegalne, jak osypanie sie zerodowanych kamykow, ktore uswiadamia istnienie palacow i wiez wielkiego zrujnowanego miasta, lezacego pod wzgorzem, na ktore sie wspinasz. Jesli nie oczekuje sie takich sygnalow, mozna je przegapic. Ja jednak bylem na nie przygotowany. Pragnalem ich. Ogarnal mnie przedziwny rodzaj radosci, gdy dostrzeglem ten przelotny sygnal zagrozenia.Wlaczylem informator i spytalem: -Co to bylo za drganie na Pokladzie Pasazerskim? Informator pojawil sie w moim mozgu natychmiast, ostra szarozielona obecnosc w otoczce szemrzacej muzyki. -Nie jestem poinformowany o zadnym drganiu, kapitanie. -Byl tam jednak wyrazny wstrzas. Wlasnie odbieram strumien danych. -Doprawdy, kapitanie? Wyplyw danych, kapitanie? - Informator wydawal sie skonsternowany, brzmial nieco protekcjonalnie. Rozsmieszylo mnie to. - Jakie dzialania mam podjac, kapitanie? Bylo to zachecenie do odwrotu. Informatorem na sluzbie byl Henry Henry 49. Seria Henry przejawia pewien rodzaj wykretnej niewinnosci, ktora uwazalem za oblude. Sa to jednakze bardzo zdolne informatory. Zastanawialem sie wiec, czy prawidlowo odczytalem sygnal. Byc moze zbyt mocno pragnalem, zeby cos sie stalo, cokolwiek by to mialo byc, co potwierdziloby moj zwiazek ze statkiem. Na pokladzie statku gwiezdnego nigdy sie nie ma poczucia ruchu czy jakiejkolwiek aktywnosci; plyniemy w ciszy wsrod ciemnosci, uwiezieni we wlasnym oslepiajacym swietle. Nic sie nie porusza, cale uniwersum wydaje sie martwe. Od momentu opuszczenia Kansas Four mialem poczucie osadzajacej mnie wielkiej ciszy. Czy w istocie bylem kapitanem tego statku? W porzadku: niech wiec poczuje ciezar odpowiedzialnosci. Minelismy juz Ultima Thule i nie bylo mozliwosci powrotu. Zwiazani z bryla swiatla, jaka byl nasz statek, mkniemy przez Kosmos tydzien po wirtualnym tygodniu, poki nie osiagniemy pierwszego z naszych celow, ktorym jest Cul-de-Sac w Archipelagu Vainglory kolo Spook Clusters. Tu, w otwartej wolnej przestrzeni musialem zaczac dowodzic statkiem, by on nie zaczal rzadzic mna. -Panie kapitanie? - zwrocil sie do mnie informator. -Rozpocznij odbior danych - rozkazalem. - Wszystkie wejscia z Pokladu Pasazerskiego z ostatnich trzydziestu minut. Cos tam sie poruszylo. Nastapil przeplyw danych. Wiedzialem, ze moge sie mylic. Jednak pomylka z przezornosci jest, byc moze, naiwnoscia, ale nie grzechem. Wiedzialem, ze na tym etapie podrozy wszystko, co powiem czy zrobie, bedzie sie wydawalo zalodze Miecza Oriona naiwne. Coz moglem stracic, zarzadzajac powtorne sprawdzenie danych? Bylem spragniony niespodzianek. Jakakolwiek nieprawidlowosc dostrzezona przez Henry'ego Hen-ry'ego 49 bylaby dla mnie korzystna, natomiast jej brak - niczym zlym. -Przepraszam, kapitanie - zglosil sie po chwili Henry Henry 49 - zadnego drgniecia tam nie bylo. -Moze przesadzam, nazywajac to drganiem. Moze to byla jakas inna anomalia. Co na to powiesz, Henry Henry 49? - Zastanawialem sie, czy nie ponizam sie zbytnio, dyskutujac w ten sposob z informatorem. - Cos tam jednak wystapilo. Jestem tego pewien. Oczywiscie zaklocenie w przeplywie danych. Anomalia, tak. I co teraz, Henry Henry 49? -Tak, kapitanie. - Tak co? -Zapis wykazuje zaklocenie, kapitanie. Panska uwaga byla bardzo trafna, kapitanie. -Jedz dalej. -Nie ma powodu do alarmu. Nieznaczny ruch metaboliczny, nic wiecej. Jak zmiana pozycji podczas snu. - Ty sukinsynu, co ty wiesz o snie? - W najwyzszym stopniu niezwykle, ze zdolal pan dostrzec cos tak nieznacznego. Wyrazy uznania. Wszyscy pasazerowie w porzadku, kapitanie. -Bardzo dobrze - powiedzialem. - Wprowadz te zmiane do dziennika pokladowego. -Juz wprowadzona, kapitanie - odparl informator. - Czy moge sie odlaczyc? -Mozesz - zezwolilem. Pulsowanie muzyki sygnalizujacej jego obecnosc poczelo zanikac i wreszcie ucichlo calkowicie. Moglem wyobrazic sobie wymuszony glupi usmiech informatora, kiedy cichcem wymykal sie w pokretne glebie neuralnych przewodow statku. Pogardliwy software, nadety lekcewazeniem dla swego pseudo-szefa. Biedny kapitan, myslal zapewne, biedny, beznadziejnie glupi chloptys z tego kapitana. Pasazer kichnie, a on jest gotow zamknac wszystkie grodzie. Ostatecznie niech sie podsmiewa, pomyslalem. Dzialalem wlasciwie i zapis to wykazywal. Moze wam sie wydawac, ze rola kapitana takiego statku, jak Miecz Oriona, podczas pierwszej podrozy w Kosmos, to ponoszenie przytlaczajacej odpowiedzialnosci i dzwiganie ciezkiego brzemienia. Tak jest w istocie, ale nie z tych przyczyn, o ktorych myslicie. W rzeczywistosci obowiazki kapitana maja najmniejsze znaczenie z wszystkich obowiazkow czlonkow zalogi. Inni maja scisle zdefiniowane, zasadnicze dla gladkiego przebiegu podrozy zadania, chociaz statek moze - jesli zachodzi taka koniecznosc -wygenerowac wirtualna wymiane kazdego czlonka zalogi i sam wlasciwie funkcjonowac. Funkcja kapitana jest abstrakcyjna. Jego zadaniem jest rola swiadka podrozy, przyswojenie jej wlasnej swiadomosci, nadanie jej spojnosci i ciaglosci przez sprowadzenie jej do szeregu decyzji i wlasciwych reakcji. W tym sensie kapitan jest bardziej oprogramowaniem: porzadkuje to wszystko, co podczas podrozy wyrazone jest jako ciagi funkcji liniowych. Jesli zaniedba odpowiedniego wykonania tych obowiazkow, inni beda sie temu spokojnie przygladac, a podroz i tak przebiegnie swoim torem. Tym, co moze podczas podrozy ulec zniszczeniu, jest wlasnie kapitan, a nie podroz. Moj trening przed lotem nie pozostawil co do tego zadnych watpliwosci. Podroz bedzie trwala bez wzgledu na to, jak kiepski bylby kapitan. Jak wspomnialem, od poczatku Sluzby Zaopatrzenia zaginely cztery statki i nikt nie wie dlaczego. Nie ma wszakze powodu mniemac, ze ktorakolwiek z tych katastrof nastapila z powodu bledow popelnionych przez kapitana. To byloby niemozliwe. Kapitan jest jedynie srodkiem, za ktorego pomoca dziala zaloga. To nie kapitan tworzy podroz; to podroz tworzy kapitana. 5 Niespokojny i zmartwiony przemierzalem Oko statku. Pomimo uprzejmych zlosliwosci Henry'ego Henry'ego 49 bylem przeswiadczony, ze na pokladzie zdarzylo sie - lub zdarzy - cos klopotliwego.Kiedy dotarlem na poziom Ekranu Zewnetrznego, poczulem, ze powtornie dotknelo mnie cos dziwnego. Bylo to inne wrazenie niz za pierwszym razem, niemniej gleboko niepokojace. Oko, ktore lezy ponizej Pokladu Grzbietowego, pomiedzy nim a Pokladem Brzusznym, wypelnione jest ekranami wyswietlajacymi zarowno wszystkie rzeczywiste, jak i pozorne zewnetrzne i wewnetrzne przejawy zycia statku. Poszedlem do wielkiego, ukosnie umieszczonego ekranu, na ktorym widnial symulacyjny obraz rzeczywistego otoczenia zewnetrznego, i wpatrywalem sie w zanikajacy okrag punktu przekaznikowego na Ultima Thule, kiedy znow ogarnelo mnie dziwne uczucie. Podczas gdy poprzednie sygnaly byly ledwo wyczuwalne, niezmiernie delikatne, ten byl podobny do proby wtargniecia czegos w moje wnetrze. Niewidoczne palce zdawaly sie delikatnie muskac moj mozg, badajac, czy nie znajdzie sie don wejscie. Palce wycofaly sie; w chwile pozniej poczulem nagly klujacy bol w lewej skroni. Zesztywnialem. -Kto to? -Pomoz mi - powiedzial bezglosny glos. Slyszalem rozne dziwne opowiesci o pasazerskich matrycach wyzwalajacych sie ze swych elektrycznych obwodow magazynowych i dryfujacych po statku jak duchy poszukujace niestrzezonego ciala, w ktore moglyby wniknac. Zrodlami tych opowiesci byli calkowicie niewiarygodni starzy dranie jak Roacher czy Bulgar. Odrzucalem takie historyjki, traktujac je jak bajki, podobnie jak odrzucalem bzdury o ogromnych mackowatych stworach przemierzajacych oceany Kosmosu czy o przywolujacych i kuszacych zeglarzy syrenach o nagich, lsniacych piersiach, tanczacych wzdluz linii grawitacyjnych wirujacych punktow. A jednak cos czulem! Badajace palce, nagly ostry bol. I poczucie obecnosci kogos przestraszonego, przestraszonego, ale silnego, silniejszego ode mnie, unoszacego sie w zasiegu reki. -Gdzie jestes? Brak odpowiedzi. Cokolwiek to bylo, jesli w ogole bylo to cokolwiek, wymknelo sie i skrylo po tym jednym ukradkowym sztychu. Ale czy rzeczywiscie zniknelo? -Wciaz gdzies tu jestes - powiedzialem. - Wiem, ze jestes. Cisza. Bezruch. -Prosiles o pomoc. Dlaczego zniknales tak szybko? Brak odpowiedzi. Poczulem wzrastajaca zlosc. -Kimkolwiek jestes. Czymkolwiek. Przemow. Nic. Cisza. Czy mi sie to wszystko wydawalo? Te proby, ten bezglosny glos? Nie. Nie. Bylem pewien, ze istnieje cos niewidzialnego i nierzeczywistego, krazacego wokol mnie. Rozwscieczala mnie niemoznosc nawiazania kontaktu z tym czyms, naigrywanie sie ze mnie w ten sposob, drwienie ze mnie. To jest moj statek, pomyslalem. Nie zycze sobie duchow na pokladzie mojego statku. -Mozna cie wykryc - powiedzialem. - Mozesz zostac uwieziony. Moge cie zlikwidowac. Kiedy tak stalem, sypiac z bezsilnosci pogrozkami, wydawalo mi sie, ze znow poczulem to samo dotkniecie w mozgu, tym razem delikatniejsze, smutne i przepraszajace. Byc moze sam je spowodowalem. Byc moze sprowokowalem reakcje wsteczna. Trwalo to jednak tylko ulamek chwili, jezeli w ogole sie zdarzylo - i bylem znow samotny. Samolnosc ta byla rzeczywista, calkowita i niewatpliwa, trzymajac sie kurczowo barierki ekranu, pochylony ku blyszczacej polyskliwie czerni, kolysany zawrotami glowy, tak jakbym zostal wypchniety przez burte statku w przestrzen. -Kapitanie? Byl to glos Henry'ego Henry'ego 49, dochodzacy mnie gdzies z tylu. -A czy tym razem cos poczules? - spytalem. Informator zignorowal moje pytanie. -Sa klopoty na Pokladzie Pasazerskim. Alarm zalogi. Przyjdzie pan? -Podstaw mi skuter tranzytowy - polecilem. - Zaraz tam bede. Swiatla poczely migac w powietrzu - zolte, niebieskie, zielone. Wnetrze statku to rozlegly, nie przepuszczajacy swiatla labirynt, po ktorym trudno jest sie poruszac bez pomocy informatora. Henry Henry 49 wyznaczyl optymalna droge po krzywej Oka w kierunku korpusu statku i stamtad wzdluz obrzeza burty zawietrznej do windy prowadzacej w dol, w kierunku Pokladu Pasazerskiego. Wsiadlem do poduszkowego skutera ustawionego przy swiatlach. Droga nie trwala dluzej niz pietnascie minut. Bez pomocy potrzebowalbym tygodnia. Poklad Pasazerski to odbijajace dzwieki pomieszczenie, wypelnione setkami, czasem nawet tysiacami zamknietych pomieszczen ustawionych w szeregach, w kazdym po trzy. Tu wlasnie spi nasze zywe cargo do chwili, kiedy przybedziemy, by je zdekantowac. Rozmieszczone wszedzie urzadzenia szumia i mrucza, pieszczac ciala trwajace w stanie przejsciowym. W dalszej czesci mrocznego pomieszczenia znajduja sie pasazerowie innego rodzaju - pajecza siec przewodow sensorowych, zawierajacych tysiace bezcielesnych matryc. Sa to tysiace kolonistow, ktorzy pozostawili swoje ciala, wybierajac sie w przestrzen. Jest to ciemne i zakazane miejsce, slabo rozswietlone cicho wirujacymi kometami, ktore kraza wysoko, emitujac czerwone i zielone iskry. Klopoty wystapily w obszarze stanu przejsciowego. Bylo juz tam pieciu najstarszych czlonkow zalogi: Katkat, Dismas, Rio de Rio, Gavotte, Roacher. Widzac ich zgromadzonych razem zrozumialem, ze sprawa jest powazna. W przepastnych glebiach statku poruszamy sie po odleglych od siebie orbitach; spotkanie trzech czlonkow zalogi w tym samym miesiacu wirtualnym jest czyms niezwyklym. Teraz bylo ich pieciu. Wyczuwalem laczaca ich przygniatajaca wiez. Kazdy z nich zeglowal po morzach Kosmosu wiecej lat, niz ja sobie liczylem. Przebyli razem co najmniej kilkanascie podrozy, tworzac zgrany zespol. Bylem wsrod nich obcy, nie znany, nie wyprobowany, nie zauwazany, malo znaczacy. Roacher juz zdolal zaczepic mnie za moj a lagodnosc, przez ktora - jak sadzilem - rozumial niezdolnosc do stanowczego dzialania. Wydawalo mi sie, ze sie myli. Ale byc moze znal mnie lepiej niz ja sam siebie. Odstapili na bok, tworzac miedzy soba przejscie. Gavotte, ciezki mezczyzna o poteznych ramionach i zaskakujaco delikatnym i starannym sposobie bycia, wskazal otwartymi dlonmi: Tu, kapitanie, widzi pan, widzi pan? Ujrzalem kleby zielonkawego dymu wydobywajace sie z pomieszczenia dla pasazerow oraz polotwarte szklane drzwi, pekniete na calej dlugosci i oszronione z powodu roznicy temperatur. Slyszalem jednostajne i posepne kapanie. Blekitna ciecz sciekala grubymi kroplami z rozerwanego przewodu. Wewnatrz pomieszczenia widniala blada, naga postac mezczyzny z szeroko otwartymi oczami i ustami rozwartymi w bezglosnym krzyku. Jego lewa reka byla uniesiona, piesc zacisnieta. Wygladal jak posag bolesci i udreczenia. Opodal stal sprzet do demontazu. Kiedy tylko wydam polecenie, nieszczesny pasazer zostanie rozmontowany, a wszystkie jego uzyteczne organy - zmagazynowane. -Czy on jest nie do odzyskania? - spytalem. -Niech pan spojrzy - odpowiedzial Katkat, wskazujac pisaki urzadzen kontrolnych. - Wszystkie wykresy skierowane byly w dol. - Mamy juz dziewietnascie procent degradacji i posuwa sie dalej. Czy mamy przystapic do demontazu? -Zaczynajcie - odpowiedzialem. - Wydaje zezwolenie. Lasery blysnely i rozpoczely prace. Ukazaly sie poszczegolne organy, lsniace i wilgotne. Spiralne metalowe ramiona urzadzen demontazowych podnosily sie i opadaly, przenoszac organy nie nadajace sie do naprawy i wrzucajac je do pojemnika. Podobnie jak maszyny pracowali ludzie kolo nich zgromadzeni, usilujac zaniknac uszkodzone pomieszczenie, pod-wiazujac pozrywane przewody kroplowek i urzadzen chlodniczych. Zapytalem Dismasa, co sie stalo. Byl konserwatorem tego sektora, odpowiedzialnym za utrzymanie we wlasciwej formie pasazerow w stanie przejsciowym. Mial szczera i dobroduszna twarz, ale sympatycznemu zarysowi ust i policzkow zdumiewajaco przeczyl wyraz bladych i pochmurnych oczu. Powiedzial, ze pracowal w nizszych czesciach pokladu, wykonujac zwykle czynnosci przy pasazerach zdazajacych do Strappado, kiedy odczul nagle, ze cos jest nie w porzadku, szybkie uklucie, znaczace, ze cos jest nie tak. -Ja tez odnioslem takie wrazenie - powiedzialem. - Kiedy to sie stalo? -Moze pol godziny temu. Nie zrobilem z tego zadnej notatki. Myslalem, ze to cos w moim brzuchu. Mowi pan, ze tez pan to czul? Skinalem glowa. -Tylko uklucie. Jest w zapisie. Slyszalem odlegla muzyke Henry'ego Henry'ego 49. Byc moze informator usilowal przeprosic mnie za uprzednie powatpiewania. -Co bylo dalej? - spytalem. -Wrocilem do pracy. Po pieciu, moze dziesieciu minutach poczulem nastepny, silniejszy wstrzas. - Dotknal glowy na skroni, pokazujac miejsce. - Poszly czujniki, peklo szklo. Przybieglem i zobaczylem tego pasazera do Cul-de-Sac w konwulsjach. Wyrywajacego sie z umocowan, miotajacego sie. Uwolnil sie ze wszystkiego, trzasnal w szybe, stlukl ja. Bardzo szybka smierc. -Wtargniecie matrycy - orzekl Roacher. Skora na mojej glowie napiela sie. -Opowiedz mi o tym - zwrocilem sie do niego. Wzruszyl ramionami. -Co pewien czas ktos w obwodach magazynu czuje sie przez chwile jakby skrepowany, znajduje droge na zewnatrz i rozpoczyna wloczege po statku, szukajac ciala, do ktorego moglby sie podlaczyc. One tak zawsze robia, te matryce. Podlaczyc sie do mnie, do Katkata, nawet do pana, kapitanie. Ktokolwiek jest pod reka, byle tylko znowu poczuc na sobie cielesna powloke. Podlaczenie do tego tu faceta - i klops. Bladzace palce, tak. Bezglosny glos. Pomoz mi. -Nigdy nie slyszalem o kims, kto by sie podlaczyl do pasazera w stanie przejsciowym - rzekl powatpiewajaco Dismas. -A czemu by nie? - rzucil Roacher. -Coz z tego za pozytek? Tak czy owak, jestes zwiazany z magazynem. Zamrozenie nie jest o wiele lepsze od pozostawania matryca. -Piec do dwoch, ze bylo to wtargniecie matrycy - zaproponowal Roacher, wsciekle patrzac na Dismasa. -Stoi - zgodzil sie Dismas. Gavotte rozesmial sie i tez przystapil do zakladu. Rowniez pokrecony maly Katkat wzial udzial w grze, stojac po przeciwnej stronie. Rio de Rio, ktory nie przemowil do nikogo ani slowa podczas ostatnich szesciu podrozy, parsknal i wykonal obsceniczny gest w kierunku obu stron. Czulem sie jak bezczynny obserwator. Aby odzyskac przynajmniej pozor dowodzenia, powiedzialem: -Jesli nastapilo zaginiecie matrycy, bedzie odnotowane podczas inwentaryzacji cargo. Dismas sprawdzi to u informatora sluzbowego i zda mi raport. Katkat i Gavotte, sprzatnijcie ten caly balagan i zapieczetujcie wszystko w pomieszczeniu. Pozniej chce miec raport w dzienniku, kopia dla mnie. Bede w mojej kabinie. Nastepne instrukcje pozniej. Zaginiona matryca, jesli to wlasnie z tym mamy tu do czynienia, zostanie zidentyfikowana, zlokalizowana i odzyskana. Roacher wyszczerzyl do mnie zeby. Wydawalo sie, ze ma zamiar zlozyc serie uklonow. Odwrocilem sie, wsiadlem do skutera i ruszylem sladami zoltych, niebieskich i zielonych swiatel, przez labirynt pokladow w kierunku Oka. Kiedy tylko wszedlem do kabiny, cos dotknelo mojego mozgu i nieslyszalny glos powiedzial: -Pomoz mi, prosze. 6 Starannie zamknalem za soba drzwi i przykrecilem zasuwke, ladujac ekrany odosobnienia. Kabina kapitanska na statku Megaspore jest swiatem samym w sobie, pogodnym, prywatnym i pojemnym. Spiralnie skrecone galaktyki obracaly sie i iskrzyly na scianach. Mialem tu potok, jezioro, za nim - srebrzysty wodospad. Powietrze bylo miekkie i migocace. Dotknieciem dloni moglem wlaczyc swiatlo, muzyke, zapach, kolor, wydobywajace sie z jednego z tysiaca ukrytych w scianach kabiny otworow. Moglem rowniez zmienic sciany na przezroczyste, pozwalajac przeplywac wzdluz nich swietlistym wspanialosciom kosmicznej przestrzeni.Gdy tylko wygodnie sie zainstalowalem, chroniony i odizolowany, powiedzialem: -W porzadku. Czym jestes? -Obiecujesz, ze nie zdradzisz mnie przed kapitanem? -Niczego nie obiecuje. -Ale pomozesz mi? - Glos wydawal sie jednoczesnie przestraszony i nalegajacy, natarczywy i bezbronny. -Jak moge ci obiecac? Nie dajesz mi nic, na czym moglbym sie oprzec. -Wszystko ci powiem. Ale najpierw musisz mi obiecac, ze nie zawiadomisz kapitana. Zastanawialem sie przez chwile i wybralem droge bezposrednia. -To ja jestem kapitanem - powiedzialem. -Nie! -Czy widzisz to miejsce? Myslisz, ze co to jest? Pomieszczenie zalogowe? Pomywalnia? Czulem wznoszace sie i opadajace fale strachu, plynace od mojego niewidzialnego towarzysza. A potem nic. Czyzby odszedl? Moja szczerosc byla wiec bledem. Fantom trzeba bylo uwiezic, odeslac, byc moze zniszczyc, zanim narobi jeszcze wiekszych szkod. Powinienem byc bardziej ostrozny i przewidujacy, ze -jezeli sie wymknie - bede tego zalowal i w inny sposob; odczuwalem bowiem szczegolna przyjemnosc, mogac rozmawiac z kims - czyms - kto nie byl ani czlonkiem mojej zalogi, ani wszechmocna i nadeta sztuczna inteligencja. -Czy ciagle jeszcze tu jestes? - spytalem po chwili. Cisza. Odeszlo, pomyslalem. Przelatuje teraz przez Miecz Oriona jak hulajacy wiatr. Prawdopodobnie jest juz gdzies w odleglych glebinach statku. I nagle, jak gdyby w ogole nie bylo przerwy w rozmowie, uslyszalem: -Nie moge w to uwierzyc. Ze wszystkich miejsc, w jakie sie mozna udac, trafic akurat do kapitanskiej kabiny! -Istotnie. Nastepna pauza. -Wygladasz mlodo jak na kapitana. -Lepiej uwazaj - ostrzeglem. -Niczego nie chce przez to powiedziec, kapitanie - i z pewna zuchwaloscia i wyzwaniem, polaczonymi z niepewnoscia i lekiem, glos poprawil sie: - panie kapitanie. Patrzac na sufit, gdzie blyszczace wezly rezonatora migotaly w gore i w dol widma jak zniewolone swiatla, miotajac sie od zlacza do zlacza, wzdluz kabli iluminatora, scigalem wzrokiem ich pulsowanie jak mikroskopijne elektromagnetyczne slady. Niczego tam jednak nie bylo. Wyobrazilem sobie siec niewyczuwalnych sil, tanczacy bledny ognik, fruwajacy bezladnie po kabinie, przysiadajacy to na moim ramieniu, to na wyposazeniu pomieszczenia, to znow wypelniajacy soba cala przestrzen; zjawiskowy powietrzny duszek, rozigrany i kaprysny. Dziwne, ze nie tylko sie nie balem, ale czulem sie don silnie przywiazany. Bylo cos niezwykle pociagajacego w tym roztanczonym elfie, tak ozywionym sprzecznosciami. A jednak spowodowal on smierc jednego z moich pasazerow. -No, coz - odezwalem sie -jest ci tu bezpiecznie. Kiedy jednak zdecydujesz sie powiedziec mi, czym jestes? -Czyz to nie oczywiste? Jestem matryca. -Mow dalej. -Wolna matryca, blakajaca sie matryca. Matryca, ktora znalazla, sie w powaznych klopotach. Mam wrazenie, ze kogos poturbowalam. Moze nawet zabilam. -Ktoregos z pasazerow? - spytalem. -A wiec wiesz? -Tak, mamy martwego pasazera. Nie bylismy pewni, co sie stalo. -To nie moja wina. To byl wypadek. -Niewykluczone - odparlem. - Opowiedz mi o tym. Opowiedz mi o wszystkim. -Czy moge ci zaufac? -Bardziej niz komukolwiek innemu na statku. -Ale ty jestes kapitanem. -Wlasnie dlatego. 7 Miala na imie Leeleaine, ale chciala, bym nazywal ja Vox. Powiedziala, ze to znaczy glos w jednym z tych starych jezykow Ziemi. Miala siedemnascie lat, pochodzila z Jaana Head, ktora jest wyspa na Zachodnim Palabarze, na Kansas Four. Jej ojciec byl hodowca szkla, matka obslugiwala dziure grawitacyjna; miala pieciu braci i trzy siostry, wszyscy starsi od niej.-Czy wiesz, co to znaczy, kapitanie, byc najmlodsza z dziewieciorga rodzenstwa? Miec rodzicow pracujacych przez caly czas, a rodzicow zastepczych rowniez zajetych? Czy mozesz to sobie wyobrazic? Dorastanie na Kansas Four, gdzie pomiedzy miastami sa tysiace kilometrow, a nie mieszka sie nawet w miescie, tylko na wyspie? -Cos o tym wiem - odrzeklem. - Czy tez jestes z Kansas Four? -Nie - odpowiedzialem - nie z Kansas Four, ale z miejsca bardzo podobnego, jak mi sie wydaje. Opowiadala o trudnym, nieuporzadkowanym dziecinstwie, pelnym samotnosci i zla. Kansas Four, jak slyszalem, jest pieknym swiatem, jesli ma sie sklonnosci do odnajdywania w swiatach piekna, dzikim i wspanialym miejscem, gdzie niebo jest szkarlatne, a nagie bazaltowe skaly wyrastaja na wschodzie jak majestatyczna czarna sciana. W ujeciu Vox byl on jednak brudny, ponury i niegoscinny. Widziala go jako pozbawione milosci miejsce, w ktorym toczyla pozbawione milosci zycie. Opowiadala mi jeszcze o blado fioletowych morzach, rozjarzonych polyskujacymi zoltawo rybami, o drzewach wybuchajacych kaskadami purpurowych lisci w okresach kwitnienia i o cieplych deszczach, spiewajacych w powietrzu jak harfy. Nie przebywalem tak dlugo w Kosmosie, by zapomniec o pieknie morz, drzew czy deszczow. Teraz jednak byly dla mnie pustymi slowami. Vox tak znienawidzila swoje zycie na Kansas Four, ze pragnela opuscic nie tylko ojczysty kraj, ale i wlasne cialo. W tym miejscu bylismy ze soba zgodni; ja rowniez porzucilem moj swiat i uprzednie zycie, jesli nawet nie cialo. Ale w zamian wybralem zycie w Kosmosie - i Sluzbe. Vox natomiast dobrowolnie zdecydowala sie zmienic jedna nedzna ladowa egzystencje na inna. -Wreszcie nadszedl dzien - ciagnela - kiedy nie moglam juz tego wszystkiego wytrzymac. Bylam zrozpaczona i pusta wewnetrznie: kiedy myslalam o nastepnych dwustu czy wiecej latach takiego zycia, mialam ochote wyrywac skaliste wzgorza i ciskac nimi, czy dostac sie do sondy mojej matki i poprowadzic ja na samo dno morza. Sporzadzilam liste metod, jakimi moglabym odebrac sobie zycie. Wiedzialam jednak, ze nie moge tego zrobic, w zaden sposob. Nie chcialam jednak tak zyc. Tego samego dnia - mowila dalej - z Cul-de-Sac do Kansas Four nadeszlo zapotrzebowanie na dusze. Tysiace opuszczonych cial czekalo tam na wypelnienie ich matrycami dusz. Bez chwili wahania umiescilam swoje imie na liscie. Miedzy swiatami istnieje stala migracja dusz. Podczas kazdej podrozy przewozilem tysiace, przepelnionych nadzieja i gotowych do zamieszkania w nowych cialach na obcych planetach. Kazdy swiat dysponuje zapasem cial czekajacych na wymiane duszy. Wiekszosc z nich byla ofiarami naglych wypadkow. Zycie na ladach jest pelne ryzyka, a smierc czai sie wszedzie. Regenerowanie i naprawianie cial nie stanowi, co prawda, zadnego problemu, ale odzyskanie dusz, ktore je opuscily, nie jest mozliwe. Tak wiec oproznione ciala tych, ktorzy utoneli, wypadli z pojazdow, zostali smiertelnie ukaszeni przez owady czy tez ugodzeni podczas pracy spadajacymi galeziami - sa gromadzone i starannie sprawdzane. Jezeli nie nadaja sie do naprawy, demontuje sie je, a ich uzyteczne organy i narzady przechowuje w celu zainstalowania u innych. W przypadku jednak, kiedy ciala moga byc zlozone powtornie - sa skladowane w komorach magazynowych, dopoki nie znajdzie sie dla nich nowych dusz. W koncu istnieja ci, ktorzy dobrowolnie opuszczaja swoje ciala - moze dlatego, iz sa nimi znuzeni czy tez znuzeni swiatami macierzystymi, czy tez po prostu chca sie przeniesc gdzie indziej. To oni wlasnie zapisuja sie do wypelnienia czekajacych w odleglych swiatach cial, podczas gdy inni wnikaja w ciala przez nich opuszczone. Najtanszym sposobem podrozowania miedzy swiatami jest oddanie do dyspozycji wlasnego ciala i przelot w formie matrycy. Zamienia sie w ten sposob zycie nieciekawe na zycie nieznane. To wlasnie zrobila Vox. W bolu i rozpaczy zgodzila sie na to, by jej esencja, wszystko to, o czym kiedykolwiek wiedziala, co czula, widziala, o czym marzyla, myslala czy snila, zostalo przetworzone w siec impulsow elektrycznych, ktore Miecz Oriona przewiezie z Kansas Four do Cul-de-Sac. Lezalo tam nowe, zarezerwowane dla niej cialo. Jej wlasne, puste i zbyteczne, pozostanie w oczekiwaniu na Kansas Four. Ktoregos dnia stanie sie, byc moze, domem dla jakiejs wedrujacej duszy z innego swiata czy tez - jesli nie bedzie na nie zapotrzebowania - moze zostac rozmontowane, a jego czesci przeznaczone do innego uzytku. Vox nigdy sie o tym nie dowie; Vox nigdy nie bedzie to obchodzilo. -Moge zrozumiec zamiane nieszczesliwego zycia na szanse zycia szczesliwego - powiedzialem - ale dlaczego uwalniac sie na statku? Jakiemu celowi mialoby to sluzyc? Czemu nie zaczekac do momentu osiagniecia Cul-de-Sac? -Poniewaz to byla tortura - odrzekla. -Tortura? Co takiego bylo tortura? -Zycie w postaci matrycy. - Rozesmiala sie gorzko. - Zycie? To bylo gorsze od smierci! -Opowiedz mi o tym. -Ty nigdy nie byles matryca? -Nie - odpowiedzialem. - Wybralem inny sposob ratunku. -A wiec nie wiesz. Nie mozesz wiedziec. Dowodzisz statkiem pelnym matryc w obwodach magazynowych, ale kompletnie ich nie rozumiesz. Wyobraz sobie wiec swedzenie karku, kapitanie. Nie masz jednak reki, by sie podrapac. Zaczyna cie swedziec udo. Piers. Kladziesz sie, czujac wszedzie swedzenie. I nie mozesz sie podrapac. Czy teraz mnie rozumiesz? -Jak matryca moze odczuwac swedzenie? Jest przeciez tylko szablonem elektrycznym... -Och, jestes niemozliwy! Jestes glupi! Nie mowie przeciez o rzeczywistym, doslownym swedzeniu. Daje tylko przyklad, poniewaz inaczej nigdy nie zrozumialbys rzeczywistej sytuacji. Wyobraz sobie: przebywasz w obwodzie magazynowym; wszystko, czym jestes, to elektrycznosc. I rzeczywiscie - mozg jest elektrycznoscia. Ale przywyklo sie do posiadania ciala. Cialo doznaje rozmaitych wrazen. Cialo ma uczucia. Pamieta sie je. Jest sie wiezniem. Wiezien doskonale pamieta wrazenia, jakie niegdys byly dlan oczywiste. Oddaloby sie wszystko, aby poczuc znow wiatr we wlosach, smak zimnego mleka, zapach kwiatow. Nawet bol skaleczonego palca. Slony smak wlasnej krwi, kiedy sie polize skaleczenie. Wszystko. Znienawidzilam wlasne cialo, rozumiesz? Nie bylam w stanie dluzej czekac na uwolnienie z niego. Ale kiedy to nadeszlo, zaczelo mi brakowac wszystkich jego doznan. Brakowalo mi uciskajacej mnie cielesnej powloki, ktora przywiazywala mnie do ziemi, powloki usianej nerwami, powloki zdolnej odczuwac przyjemnosc. Lub bol. -Rozumiem - odparlem i pomyslalem, ze rzeczywiscie rozumiem. - Ale przeciez podroz do Cul-de-Sac jest krotka. Kilka wirtalnych tygodni i bedziesz tam, poza obwodem, w swoim nowym ciele i... -Tygodnie? Pomysl o tym swedzeniu w karku. Swedzacym miejscu, w ktore nie mozna sie podrapac. Myslisz, ze jak dlugo moglbys wytrzymac, lezac tu i czujac to swedzenie? Piec minut? Godzine? Tygodnie? Wydawalo mi sie, ze nie podrapane swedzenie samo zanika, byc moze w ciagu minut. Ale to mnie sie tylko tak wydawalo. Nie bylem Vox; nie bylem matryca przechowywana w obwodzie. -Tak wiec uwolnilas sie. Jak? - spytalem. -To nie bylo takie trudne. Nie mialam niczego innego do roboty; tylko o tym myslalam. Dostosowujesz sie po prostu do polaryzacji obwodu. Stanowisz rowniez matryce, elektryczny wzorzec, utrzymujacy cie w punkcie przeciecia sie pasm. Jest to tak, jakby sie bylo zwiazanym, a pozniej wyzwolilo z wiezow. A potem mozna juz isc, dokad sie chce. Podlaczasz sie do ktoregokolwiek bioprocesora na pokladzie i czerpiesz z niego energie zamiast z obwodu magazynowego i wlasnie ona pozwala funkcjonowac. Moge teraz przemieszczac sie po calym statku z szybkoscia swiatla. Dokadkolwiek. Trwa to tyle, co mrugniecie powiekami. Bylam juz wszedzie: na dziobie i na maszcie, wedrowalam po nizszych poziomach, kajutach zalogi, pomieszczeniach cargo; bylam tez blisko czegos, co jest polozone na zewnatrz, ale nie jest calkiem realne, jesli wiesz, co mam na mysli. Czegos, co przypomina kolysanke otaczajacych cie fal prawdopodobienstwa. To tak, jak byc duchem. To jednak niczego nie rozwiazuje. Rozumiesz? Tortura trwa dalej. Chcialoby sie czuc, ale nie mozna; znow tworzyc calosc, miec zmysly, odbierac wrazenia zakonczeniami nerwow. Wlasnie dlatego usilowalam przedostac sie do tego pasazera. Ale on mnie nie wpuscil. Zaczalem w koncu rozumiec. Nie wszyscy podrozuja w swiatach Kosmosu w formie matryc. Zazwyczaj kazdy, kogo na to stac, zabiera swoje cialo ze soba. Stosunkowo jednak niewielu moze sobie na to pozwolic. Ci podrozuja w stanie przejsciowym, w najglebszym ze snow. Z reguly nie wozimy na statkach Sluzby pasazerow zywych - za zadna cene. Byliby dla nas niezmiernie klopotliwi, wtykajac nos tu i tam, zadajac setki pytan i wymagajac, zeby ich obslugiwac i niemal przewijac. Zaklocaliby spokoj podrozy. A tak, skryci gleboko w zamknietych magazynach, przesypiaja spokojnie cala podroz, ze wstrzymanymi wszystkimi procesami zyciowymi, smierc- w- zyciu, stan, z ktorego wychodza dopiero po przybyciu na miejsce przeznaczenia. Natomiast biedna Vox, uwolniona z wieziennego magazynowego obwodu i spragniona bodzcow zewnetrznych, usilowala wslizgnac sie do ciala pasazera... Sluchalem, przerazony i przygnebiony, opowiadania o jej koszmarnej odysei przez statek. Rozpoczela ja, wylaczajac sie z obwodu: bylo to owo dziwne uczucie, pikniecie, szarpniecie na progu mojej swiadomosci. Jej pierwsze chwile na wolnosci pelne byly radosci i ozywienia. Potem jednak nadeszla swiadomosc, ze w istocie nic sie nie zmienilo. Byla wprawdzie wolna, ale wciaz bezcielesna, sfrustrowana ta bezcielesnoscia, teskniaca za dotknieciem. Ten rodzaj cierpienia byl, byc moze, powszechny wsrod matryc; moze to wlasnie on powodowal, ze - tak w przeszlosci, jak i teraz - wyzwalaly sie one jak Vox, blakajac sie po statku jak zle i klopotliwe duchy. Tak przeciez powiedzial Roacher. Co pewien czas ktos w obwodach magazynu czuje sie przez chwile niczym nie skrepowany, znajduje droge na zewnatrz i rozpoczyna wloczege po statku, szukajac ciala, do ktorego moglby sie podlaczyc. One tak zawsze robia. Polaczyc sie do mnie, do Katkata, nawet do pana, kapitanie. Ktokolwiek jest pod reka, byle tylko znowu poczuc na sobie cielesna powloke. Tak. Potem nastapilo silniejsze szarpniecie, ktore odczul rowniez Dismas, kiedy Vox, wybrawszy przypadkowego pasazera, nagle, impulsywnie, wslizgnela sie do jego mozgu. Natychmiast zauwazyla pomylke. Pasazer, zagubiony w snach, jezeli przytrafiaja sie one pasazerom w stanie przejsciowym, zareagowal na jej wtargniecie dzikim przerazeniem. Rzucaly nim konwulsje; zerwal sie, demolujac urzadzenia podtrzymujace jego procesy zyciowe, desperacko usilujac wyrzucic demona, ktory wen wniknal. Podczas tej bezladnej walki rozbil sciany pomieszczenia - i u-marl. Vox pierzchnela przerazona, powodujac alarm zalogi, napotkala mnie, stojacego przy ekranie Oka i dokonala gwaltownej proby wejscia do mojego mozgu. Ale wlasnie wtedy smierc pasazera zarejestrowaly czujniki Henry'ego Henry'ego 49 i kiedy informator skontaktowal sie ze mna, by doniesc o alarmie, Vox uciekla znowu, krazac zalosnie, dopoki nie wrocilem do kabiny. Powiedziala, ze nie miala zamiaru zabic pasazera. Bylo jej przykro, ze umarl. Odczuwala teraz zaklopotanie i strach - lecz nie wine. Odrzucala j a niemal prowokujaco. Umarl? No to umarl. To bardzo przykre. Ale skad mogla wiedziec, ze to sie moze zdarzyc? Szukala przeciez tylko ciala, w ktorym moglaby sie ukryc. Slyszac od niej to wszystko, odbieralem j a jako kogos calkowicie sie ode mnie rozniacego, kogos zmiennego, chwiejnego, byc moze nawet gwaltownego. A jednak czulem z nia dziwne pokrewienstwo, nawet tozsamosc. Tak, jakbysmy byli dwiema czesciami tego samego ducha; lub nawet - ona i ja - jednym i tym samym. Nie bylem w stanie tego zrozumiec. -I co teraz? - zapytalem. - Powiedzialas, ze potrzebujesz pomocy. Jakiej? -Wpusc mnie do srodka. -Co?! -Ukryj mnie. W sobie. Jezeli oni mnie znajda, zlikwiduja mnie. Sam powiedziales, ze moze byc tak, ze zostane odszukana, zamknieta, zlikwidowana. To sie nie zdarzy, jesli mnie ochronisz. -Jestem kapitanem - powiedzialem, zdumiony. -Tak. -Jak wiec moge... -Wszyscy beda mnie szukac. Informatory, zaloga. Przeraza ich swiadomosc, ze jedna z matryc jest na wolnosci. Beda chcieli mnie zniszczyc. Jesli jednak mnie nie znajda, zaczna powoli zapominac. Pomysla, ze ucieklam w Kosmos czy cos w tym rodzaju. A jezeli bede ukryta w tobie, nikt nie bedzie mogl mnie znalezc. -Odpowiadam za... -Prosze - powiedziala. - Moze moglabym zwrocic sie do kogos innego. Ale czuje, ze ty jestes mi najblizszy. Prosze. Prosze. -Najblizszy? -Nie jestes szczesliwy. Nigdzie nie przynalezysz. Ani tu, ani nigdzie. Nie pasujesz, dokladnie tak, jak ja na Kansas Four. Poczulam to, kiedy po raz pierwszy dotknelam twojego mozgu. Jestes nowym kapitanem, czyz nie? A inni na pokladzie tylko ci utrudniaja. Dlaczego masz sie troszczyc o nich? Mnie uratuj. Mamy ze soba wiecej wspolnego niz ty z nimi. Prosze... Po prostu nie mozesz im pozwolic mnie zlikwidowac. Jestem mloda. Nie chcialam nikogo skrzywdzic. Wszystko, czego chce, to dostac sie do Cul-de-Sac i znalezc sie w ciele, ktore tam na mnie czeka. Zaczac nowe zycie, wszystko po raz pierwszy. Pomozesz mi? -Po co pytasz o zgode? Mozesz przeciez wlaczyc sie we mnie, kiedy tylko zechcesz. -Tamten umarl? - odpowiedziala. -Byl w stanie przejsciowym. Nie twoje wtargniecie go zabilo, a zaskoczenie i przerazenie. Sam sie zabil, miotajac sie wokolo i niszczac pomieszczenie. -Nawet jezeli tak bylo - odparla Vox - to nie chcialabym jeszcze raz probowac w ten sposob, jak nieproszony gosc. Musisz sie zdecydowac, czy wpuscisz mnie, czy mam odejsc. Milczalem. -Pomozesz mi? - spytala jeszcze raz. -Wejdz - odrzeklem. 8 Nie roznilo sie to od jakiegokolwiek innego polaczenia: elektrochemiczna wiez mozg-mozg, sprzezenie za pomoca gniazdka wszczepionego u nasady mojego kregoslupa. Jedna z tych rzeczy, ktora moze zrobic dwoje ludzi chcacych stworzyc lacznosc duchowa. Byla tylko jedna roznica - nie uzywalismy kontaktu. Ominelismy cala zawila procedure sprawdzania szerokosci pasm i roznic potencjalow oraz wybierania wlasciwego przetwornika. Vox mogla to wszystko zastapic prostym dobraniem wytworzonych potencjalow. Poczulem nagle, ostre szarpniecie - a potem byla juz ze mna.-Oddychaj - prosila. - Naprawde gleboko oddychaj. Wypelnij pluca. Zloz rece. Dotknij policzkow. Podrap sie za lewym uchem. Prosze. Prosze. Tak dlugo niczego nie czulam. Jej glos brzmial tak samo, jak przedtem, rownoczesnie realny i nierzeczywisty. Byl niematerialny, pozbawiony gestosci barwy, jak gdyby nie zostal wytworzony wibracja strun glosowych, poruszanych slupem powietrza. Byl jednak czysty, pewny, w jakis zasadniczy sposob materialny, prawdziwy glos pod kazdym wzgledem, z wyjatkiem tego, iz brak bylo wydajacej go osoby. Wydawalo mi sie, ze kiedy Vox byla na zewnatrz, musiala przedluzac swoje pasma az do mojego systemu nerwowego, aby go w jakis sposob pobudzic. Teraz bylo to zbedne. Ciagle jednak odbieralem jej glos tak, jakby powstawal na zewnatrz mnie, chociaz przeciez rezydowala juz we mnie. Miala mnostwo wymagan. -Napij sie wody - nalegala. - Zjedz cos. Czy mozesz chrupnac stawami palcow? Zrob to, och, zrob to! Wloz rece miedzy kolana i scisnij. Tyle rzeczy chcialam czuc! Czy masz tu muzyke? Mozesz mi cos puscic? Cos glosnego, z prawdziwym czadem. Robilem wszystko, co chciala. Stopniowo stawala sie spokojniejsza. Ja sam bylem dziwnie spokojny. Nie uswiadamialem sobie jej obecnosci we mnie, nie czulem zadnego obcego cisnienia w czaszce, mrowienia wzdluz kregoslupa. Jej strumien swiadomosci nie laczyl sie z moim. Wydawalo sie, ze nie miala zadnego sposobu kontrolowania ruchow i reakcji mojego ciala. W tym zakresie nasz kontakt byl mniej intymny, niz na ogol bywa zwykla ludzka lacznosc duchowa. Jak mialem sie wkrotce dowiedziec, byl to jej wybor. Nie moglismy jednak pozostac w takim rozdzieleniu przez dluzszy czas. -Czy teraz jest ci lepiej? - spytalem. -Myslalam, ze oszaleje, jesli nie zaczne szybko znow czegos odczuwac. -Czy teraz wszystko czujesz? -Tak, poprzez ciebie. Czegokolwiek dotykasz, ja tez dotykam. -Wiesz, ze nie moge cie dlugo ukrywac. Odbiora mi komende, jesli mnie zlapia na udzielaniu pomocy uciekinierowi. Albo gorzej. -Nie bedziesz musial do mnie glosno mowic. -Nie rozumiem. -Po prostu wysylaj mysli. Mamy teraz przeciez ten sam system nerwowy. -Mozesz odczytywac moje mysli? - spytalem, ciagle glosno. -Nie doslownie. Nie jestem podlaczona do osrodkow wyzszych czynnosci mozgowych, lecz do nerwowych przewodow ruchowych, do calego systemu odbioru sygnalow. I chwytam sygnaly preartykulacyjne. Wiesz, na czy to polega? Slysze twoje mysli, jesli ty tego chcesz. To jest tak, jak lacznosc duchowa. Czy miales kiedys taka lacznosc? -Od czasu do czasu. -Wiec wiesz. Musisz tylko otworzyc dla mnie swoj kanal. Nie mozesz przeciez krazyc po statku, glosno mowiac do kogos niewidzialnego. Tylko wysylaj. To nietrudne. -Tak jak teraz? - spytalem wizualizujac strumien informacji werbalnych, przechodzacy przez kanaly mojego mozgu. -Widzisz, jakie to latwe? -Nawet i w ten sposob - powiedzialem - nie bedziesz mogla dlugo ze mna zostac Musisz to zrozumiec. Rozesmiala sie. Byl to bezglosny, ale oczywisty smiech. -To zabrzmialo tak powaznie! Zaloze sie, ze jestes wciaz zaskoczony, przede wszystkim tym, ze pozwoliles mi wejsc. -Oczywiscie, ze jestem. Myslalas, ze cie wpuszcze? -Pewnie, ze tak. Od pierwszej chwili. Jestes z gruntu dobry. -Doprawdy? -Naturalnie. Po prostu powinienes sobie tylko na to pozwolic - znow ten bezglosny smiech. - Nawet nie wiem, jak masz na imie. Jestem w srodku twojej glowy i nie znam twojego imienia. -Adam. -To ladne imie. Czy to imie ziemskie? -Tak, stare, ziemskie imie. Bardzo stare. -I pochodzisz z Ziemi? -Nie. Chyba ze w tym sensie, w jakim wszyscy pochodzimy z Ziemi. -Wiec skad? -Wolalbym o tym nie mowic - odparlem. Zastanowila sie. -Tak bardzo znienawidziles miejsce, gdzie dorastales? -Prosze cie, Vox... -Oczywiscie, znienawidziles. Tak, jak ja znienawidzilam Kansas Four. Jestesmy z jednej gliny, ty i ja. Jestesmy jednym i tym samym. Ty jestes przezorny, a ja impulsywna, ale poza tym jestesmy ta sama osoba. Dlatego tak dobrze sie rozumiemy. Ciesze sie, ze jestem z toba, Adamie. Nie chcesz juz, zebym odeszla, prawda? Nalezymy teraz do siebie. Pozwolisz mi zostac, dopoki nie osiagniemy Cul-de-Sac. Wiem, ze pozwolisz. -Moze tak, a moze nie. - Nie bylem wcale pewien. -Och, na pewno, na pewno, Adamie. Znam cie lepiej, niz ty sam siebie. 9 I tak sie zaczelo. Przebywalem w jakiejs nowej rzeczywistosci, na zewnatrz utrwalonego poczucia samego siebie, tak daleki od zwyklego dla mnie zachowania, ze nawet nie bylem zdziwiony rym, co robie. Przyjalem ja do siebie, to wszystko. Kogos obcego do wnetrza wlasnej czaszki. Zwrocila sie do mnie o pomoc i nie odrzucilem jej prosby. Wygladalo na to, ze jej lekkomyslnosc byla zarazliwa. I chociaz nie mialem zamiaru udzielac Vox schronienia dluzej, niz to bylo absolutnie konieczne, juz wiedzialem, ze nie uczynie zadnego kroku w kierunku usuniecia jej, zanim nie bedzie miala zapewnionego bezpieczenstwa.Lecz jak mialem ja ukryc? Mogla byc niewidzialna, nie byla wszakze nie-wykrywalna. I wszyscy na statku beda jej szukac. Na pokladzie zylo szesnastu ludzi i kazdy z nich tak bardzo obawial sie zagubionej matrycy, jak gdyby byla wampirem. Beda jej szukac dopoty, dopoki bedzie pozostawala na wolnosci. I to nie tylko zaloga. Informatory rowniez uruchomia swoje urzadzenia kontrolne; nie ze strachu, ale z prostej koniecznosci: nie mialy sie czego obawiac z jej strony, ale beda chcialy, zeby list przewozowy cargo bilansowal sie, gdy osiagniemy miejsce przeznaczenia. Po pierwsze, nie ufala mi zaloga. Bylem zbyt mlody, nowy, zielony, zbyt lagodny. Bylem akurat takim typem, ktory moglby zawinic, udzielajac schronienia zbiegowi. Prawdopodobnie jej obecnosc we mnie moglaby sie okazac oczywista dla innych, choc nie byla oczywista dla mnie. Co do informatorow, mialy one dostep do wszystkich danych jako do elementu swych dzialan rutynowych. Moze nawet byly w stanie mierzyc minimalne zmiany psychologiczne, roznice w przebiegu reakcji, natezen obiegu elektrycznego czy cokolwiek innego, co mogloby naprowadzic je na slad prawdy. Skad moglbym to wiedziec? Musialbym pelnic ciagla straz, chroniac tajemnego goscia mojej swiadomosci przed wykryciem. Czas pierwszej proby nadszedl w mniej niz godzine od chwili, gdy Vox wniknela we mnie. Wlaczylo sie swiatlo i uslyszalem odlegla muzyke bedacego na sluzbie informatora. Byl nim Jason 612, pracujacy na ostatniej wachcie. Jego aura byla zlotawa, a muzyka gleboka i pulsujaca. Jasony wydawaly sie bardziej szorstkie i mniej protekcjonalne niz seria Henry i w zasadzie wolalem je od tych ostatnich. Ale teraz bylo okropne ujrzec to swiatlo, slyszec te muzyke, wiedziec, ze informator statku chce ze mna rozmawiac. Cofnalem sie w pelnym zazenowania napieciu jak ktos chcacy uniknac zetkniecia sie z kims twarza w twarz. Oczywiscie informator nie mial twarzy. Byl jedynie glosem przemawiajacym do mnie z siatki glosnika i sieczka magnetycznych impulsow gdzies na kontrolnym poziomie statku. Tak czy owak, odbieralem teraz Jasona 612 jako wielkie jarzace sie oko, wpatrujace sie przeze mnie w ukryta Vox. -O co chodzi? - spytalem. -Streszczenie raportu, kapitanie. Zmarly pasazer i zaginiona matryca. Gleboko wewnatrz poczulem szybki ruch, a skora na ramionach i barkach poczela palic, jakby odpowiedzialne za uczucie strachu hormony przeplynely przez moje zyly nagla fala. Wiedzialem, ze to gwaltowna reakcja Vox, otwierajaca zawory mojego systemu hormonalnego. Przerazilem sie. Jak moglby Jason 612 nie zauwazyc tej naglej reakcji mojego organizmu? -Co dalej? - zwrocilem sie do niego tak chlodno, jak tylko moglem. Jednakze zauwazyc to jedno, zinterpretowac zas dane to drugie. Zaburzenia ludzkiego systemu wydzielania wewnetrznego moga miec najrozmaitsze przyczyny. Dla mojego nieczystego sumienia wszystko bylo widomym przejawem winy. Jason 612 jednak nie dal po sobie poznac, ze cokolwiek podejrzewa. -Zmarly pasazer nazywa sie Hans Eger Olafssen, 54 lata, pochodzi z... -Daj spokoj z tymi danymi. Mozesz przekazac mi wydruk. -Zaginiona matryca - ciagnal niewzruszenie Jason 612 - Leeleaine Eliani, 17 lat, pochodzi z Kansas Four, miejsce przeznaczenia Cul-de-Sac w Archipelagu Vainglory, list przewozowy nr D- 14871532 datowany dnia 27. miesiaca... -To tez w wydruku - przecialem. - Chce tylko wiedziec, gdzie ona jest teraz. -Ta informacja nie jest dostepna. -To nie jest zadna odpowiedz, Jasonie 612. -W tej chwili nie moge udzielic lepszej, kapitanie. Obwody przeszukujace zostaly uruchomione i pozostaja w trybie nieustannego poszukiwania. -I? -Nie mamy danych o obecnym miejscu pobytu zaginionej matrycy. Vox natychmiast zareagowala na beznamietne i spokojne stwierdzenie informatora. Reakcja hormonalna zmienila sie ze spowodowanej strachem na pelna ulgi. Moja rozpalona skora zaczela natychmiast sie ochladzac. Czy Jason 612 zauwazy ten fakt, na podstawie tak niklej poszlaki zlozy reakcje mojego organizmu w oczywista sekwencje i odkryje przestepcze naruszenie przepisow? -Nie rozluzniaj sie zbyt szybko - zwrocilem sie bezdzwiecznie do Vox. - To moze byc jakas pulapka. -Jakie wiec masz dane? - odezwalem sie do Jasona 612. -Znane sa dwa fakty: czas, w ktorym matryca Eliani osiagnela niezaleznosc od obwodu magazynowego, oraz czas jej prawdopodobnego usilowania wtargniecia do systemu nerwowego Olafssena, pasazera w stanie przejsciowym. Innych danych brak. -Prawdopodobnego usilowania? - zdziwilem sie. -Brak dowodow, kapitanie. -A konwulsje Olafssena? Zdemolowanie pomieszczenia magazynowego? -Wiemy, ze Olafssen zareagowal na impuls elektryczny, kapitanie. Zrodlo tego impulsu jest obecnie niemozliwe do odkrycia, chociaz mozna zalozyc, iz pochodzil on z zaginionej matrycy Eliani; sprawy te beda podlegac dalszym badaniom. Nie jestem odpowiedzialny za ustalenie ostatecznych zwiazkow przyczynowych. Brzmi jak prawdziwy informator serii Jason, pomyslalem. -Czy chcesz przez to powiedziec, ze nie masz zadnego skutecznego sposobu wytropienia ruchow matrycy Eliani? - spytalem. -Mamy tu do czynienia z niezwykle mala opornoscia pozorna, kapitanie. W zwyklym trybie funkcjonowania statku bardzo trudno odroznic impulsy matrycy od zwyklych fal i drgan wystepujacych w ogolnym systemie elektrycznym. -Myslisz, ze moglyby one powtornie wprowadzic cos tak duzego, jak wartosc matrycy do wlasnego obwodu magazynowego i potem wykazac ja w systemie monitorowym? -To bardzo prawdopodobne, kapitanie. -Czy istnieje jakis powod, by sadzic, ze matryca Eliani jest w ogole na statku? -Nie ma powodu przypuszczac, ze tak nie jest, kapitanie. -Innymi slowy, nic nie wiesz o matrycy Eliani. -Dostarczylem panu wszelkich obecnie dostepnych danych. Poszukiwania sa kontynuowane, kapitanie. -Czy myslisz, ze to pulapka? - spytala Vox. -To wszystko brzmi z minuty na minute lepiej. Badz cicho i nie rozpraszaj mnie, dobrze? Z kolei zwrocilem sie do informatora. -W porzadku, informuj mnie o sytuacji. Teraz mam zamiar sie przespac. Podaj mi raport stanu zakonczenia dnia, a potem wynos sie i zostaw mnie samego. -Bardzo dobrze, kapitanie. Piaty wirtualny dzien podrozy. Pozycja statku: szesnascie jednostek za ostatnim portem, Kansas Four. Planowany kontakt ze stacja przekaznikowa pedu na Ultima Thule zostal nawiazany o godzinie... Informator mowil monotonnie: zwykly raport zwyklego przebiegu dnia, zaklocony jedynie informacja o utracie pasazera i druga - o ucieczce matrycy; powrocil do danych standardowych: poziom paliwa, sondowanie szybkosci, i tak dalej. Przez pierwsze cztery noce podrozy uczciwie probowalem przyswoic sobie caly ten potok zrytualizowanego zaladowywania dziennika pokladowego, poniewaz moja kapitanska funkcja zalezala od wlaczenia danych do pamieci. Tego wieczoru sluchalem jednak nieuwaznie i o malo nie zapomnialem udzielic koniecznego zezwolenia na wlaczenie zegara informatora na noc. Vox musiala mnie szturchnac, bym zauwazyl, ze informator na cos czeka. Dalem Jasonowi 612 potwierdzenie odlaczenia i z ulga sluchalem zanikajacej muzyki informatora, gdy ten sie oddalal. -Co o tym myslisz? - spytala Vox. - Chyba nic nie wie? -Jeszcze nie. -Jestes pesymista. -Mysle, ze jakos nam sie uda - odpowiedzialem - ale jesli staniemy sie zbyt pewni siebie, to bedzie nasz koniec. Wszyscy na statku chca wiedziec, gdzie jestes. Najmniejszy blad - i po nas. -Okay. Nie ucz mnie. -Probuje tego nie robic. Teraz sie troche przespimy. -Nie chce mi sie spac. -Ale mnie sie chce. -Czy mozemy przedtem troche porozmawiac? -Jutro - odpowiedzialem. Ale oczywiscie sen nie nadciagal. Bylem zbyt swiadomy obecnosci we mnie kogos obcego, kto teraz prawdopodobnie grasowal w najbardziej ukrytych sferach mojej psychiki lub czekal, aby wejsc w sny, kiedy w nie odplyne. Po raz pierwszy pomyslalem, ze czuje jej obecnosc nawet wtedy, gdy milczy: goracy wezel tozsamosci, uciskajacy sciany mozgu. Moze mi sie zreszta tak tylko zdawalo. Lezalem usztywniony i spiety, tak jak zwykle. Po pewnym czasie bylem zmuszony wezwac Jasona 612 i poprosic go, by mnie podlaczyl do obwodu usypiajacego; ale nawet wowczas moj sen byl niespokojny. 10 Do tej pory prawie wszystkie posilki spozywalem w mojej kabinie. Wydawalo mi sie, ze to podnosi moj autorytet. Nieobecnoscia w jadalni stwarzalem wrazenie surowego i pelnego rezerwy kapitana; unikalem przy tym zaklopotania, ktore wynikalo z pelnienia funkcji dowodcy wsrod ludzi w tak wielu sprawach bardziej ode mnie doswiadczonych. Nie stanowilo to wielkiego poswiecenia z mojej strony. Pomieszczenie przeze mnie zajmowane bylo bardziej komfortowe, jedzenie to samo, co dla wszystkich, serwosteward, ktory je dostarczal - milczacy i sprawny. Nikt nie komentowal mojej izolacji. Zawsze bylo we mnie cos z samotnika, podobnie jak w wiekszosci ludzi Sluzby.Ale kiedy obudzilem sie nastepnego ranka, po tej nie konczacej sie nocy, udalem sie na sniadanie do wspolnej jadalni. Nie byla to zadna swiadoma zmiana dotychczasowej polityki czy decyzja wynikajaca ze starannych przemyslen. To w ogole nie byla zadna decyzja. Vox tez niczego nie zasugerowala, choc jestem pewien, ze byla inspiratorka tej odmiany. Bylo to dzialanie zupelnie automatyczne. Wstalem, wzialem prysznic i ubralem sie. Przyznaje, ze zapomnialem o wszystkich wydarzeniach ostatniego wieczoru. Vox zachowywala sie we mnie spokojnie. Przypomnialem sobie o jej istnieniu dopiero wtedy, gdy poczulem na sobie przyjemne cieplo ultradzwiekowych wibracji prysznica: niepokojace wrazenie bycia rownoczesnie w dwoch roznych miejscach i zaraz potem dziwny wstyd, spowodowany moja nagoscia. Oba te uczucia szybko minely. Ale jednoczesnie pozostawily w mojej swiadomosci nowa jakosc - ktora zreszta zdolalem stlumic po kilku minutach - ze juz nie rezyduje sam we wlasnym ciele. Vox nie odzywala sie - i ja rowniez milczalem. Po zdumiewajacym sojuszu zawartym poprzedniego dnia chcialem sie jakby ukryc w milczeniu, w niemysleniu, w swiadomosci automatu. Wreszcie pojawila sie potrzeba zjedzenia sniadania i wezwalem skuter, aby zawiozl mnie do jadalni. Kiedy wyszedlem z pokoju, ku swemu zdziwieniu spotkalem serwostewarda, wlasnie nadchodzacego z taca. Prawdopodobnie on rowniez poczul sie zaskoczony, gdy zobaczyl mnie wychodzacego, chociaz oczywiscie jego metalowa twarz nie wyrazala zadnych uczuc. -Bede dzis jadl sniadanie w jadalni - zwrocilem sie do niego. -Bardzo dobrze, kapitanie. Nadjechal skuter. Wspialem sie na siedzenie i pojazd na powietrznej poduszce natychmiast skierowal sie ku jadalni. Jadalnia na Mieczu Oriona jest wspanialym pomieszczeniem na Pokladzie Zalogowym od strony Oka, z jedna szklana sciana, umozliwiajaca widok na swiatla niebios. Kaprys projektanta sprawil, iz sciane te stanowila podloga, tak wiec gwiazdy i ich spiralnie skrecone swiaty dryfowaly pod stopami. Pozostale sciany wykonane byly z jakiegos blyszczacego metalu, pokrytego zlotymi warkoczami; wszystko to lsnilo odbitym swiatlem mijajacych nas gwiezdnych rojow. Srodek pomieszczenia zajmowal stol z czarnego kamienia, z miejscami przyporzadkowanymi kazdemu z siedemnastu czlonkow zalogi. Jest to okazale, choc cokolwiek smieszne miejsce, dobitne przypomnienie bogactwa i sily Sluzby. Kiedy wszedlem, siedzialo juz tam trzech moich wspoltowarzyszy. Byl Pedregal, odpowiedzialny za cargo, zamkniety w sobie, posepny mezczyzna, ktorego wielka kopula glowy zdawala sie wyrastac bezposrednio z ramion. Byl rowniez nawigator Fresco, smukly i nieuchwytny, gibka, ciemnoskora osobistosc o zagadkowej plci, zmieniajacej sie - jak mi mowiono - z podrozy na podroz z meskiej na zenska i odwrotnie, zgodnie z jakims jemu wlasciwym rytmem. Trzecia osoba byl Raebuck, lacznosciowiec, starszy czlowiek, ktorego plaskie, chlodne spojrzenie moglo wyrazac zarowno znudzenie, jak i grozbe, nigdy nie wiedzialem, ktore z nich. -O - zauwazyl chlodno Pedregal - kapitan zaszczyca nas jedna ze swych rzadkich wizyt. Wszyscy trzej patrzyli na mnie z owa badawcza intensywnoscia, ktora - jak sie pozniej przekonalem - stac sie miala nieodlaczna czescia mojego zycia na statku: ciagla nieufnosc towarzyszaca kazdemu nowo przybylemu do Sluzby, nieskonczone testowanie kandydata na kapitana, na to najlatwiejsze do utracenia stanowisko. Nieufnosc do mnie miala szerokosc parseka i wiedzialem, ze dostrzegli to natychmiast. Bylem zdecydowany przeciwstawic ich spojrzeniom moje, ich podejrzliwosci moja, ich sprawdzianowi wlasny. -Dzien dobry panom - powiedzialem, po czym, obrzucajac Fresco spojrzeniem, dodalem: - Dzien dobry, Fresco. Zajalem miejsce u szczytu stolu i zadzwonilem na obsluge. Poczalem sobie zdawac sprawe, dlaczego tego ranka wyszedlem z kabiny. Po czesci byl to przejaw obecnosci we mnie Vox, nowy pierwiastek brawury i impulsywnosci, ktore wraz z jej przybyciem staly sie i moimi cechami. Glownie jednak - jak to teraz widze - byl to moj wlasny fortel, ktory wyklul sie na niedostepnym i ukrytym poziomie mojej podwojnej jazni. Aby staranniej jeszcze ukryc Vox, musialem podjac dzialania ofensywne: zamiast chowac sie w kabinie, wywolujac prawdopodobnie ryzykowne podejrzenia w umyslach wspoltowarzyszy, musialem wystapic przeciwko nim ostentacyjnie, niemal wyzywajaco, udajac, iz nic niezwyklego sie nie stalo, i zmuszajac ich, by w to uwierzyli. Tego typu agresywne zachowanie nie bylo zgodne z moim usposobieniem. Niewykluczone, ze mialem niejakie rezerwy, dostarczone przez Vox. Jesli nie, obydwoje bylismy zgubieni. Pierwszy odezwal sie Raebuck, nie zwracajac sie do nikogo okreslonego: -Mam wrazenie, ze wczorajsze wydarzenia wywolaly w kapitanie potrzebe towarzystwa. Spojrzalem na niego zaczepnie. -Mam towarzystwo, jakiego potrzebuje, Raebuck. Ale zgadzam sie, ze to, co sie wczoraj wydarzylo, jest klopotliwe. -Paskudna sprawa - rzekl Pedregal, krecac ciezko glowa - i dziwna: matryca, usilujaca wtargnac do pasazera. To dla mnie cos calkowicie nowego. A oprocz tego strata pasazera. Fatalne. Calkiem fatalne. -Utrata pasazera czasami sie zdarza - powiedzial Raebuck. -Dawno temu wydarzylo sie cos takiego na moim statku - przylaczyl sie Pedregal. - Stracilismy na Cesarzu Callisto cala grup?- Weszlismy w wibracje Supernovej i informator wpadl w drganie W jakis sposob walnal w ladunek soli aluminiowych w przewodach zywnosciowych i zabil pietnastu czy szesnastu pasazerow. Widzialem ciala przed wrzuceniem do konwertora. Byly kompletnie nie do uzytku. -Rzeczywiscie - rzekl Raebuck - slyszalem o tym. A potem byla Krolowa Astarte, pare lat pozniej. Czeliczew, mala zielonooka Rosjanka ze swiatow Trojki byla jej kapitanem. Przeprowadzali rutynowa inwentaryzacje, kiedy dwie cytry zostaly przestawione, co spowodowalo impuls falszywego sygnalu dostarczenia Chyba bylo szesciu zabitych, przedwczesnie zdekantowanych, zatrutych powietrzem. Czeliczew przyjela to zle, doprawdy zle. Kapitan zawsze jakos tak reaguje. -A potem Hekuba - powiedzial Pedregal. - Dzieki Bogu, nie moj statek. Byl na nim kapitan, ktory wpadl w amok, wydawalo mu sie, ze na statku jest spokojnie, chcial, zeby pasazerowie zaczeli sie krecic po pokladzie i zaczal ich budzic... Raebuck drgnal, zaskoczony. -Slyszales o tym? Myslalem, ze to zostalo wyciszone. -Wiesci sie rozchodza. - Pedregal usmiechnal sie sztucznie. - Kapitan nazywal sie Catania-Szu, jak mi sie wydaje, facet ze Srodziemnomorza, ciagle w gotowosci, jak to oni zwykle. Pracowalem wtedy na Valparaiso, podrozowalismy z Mendax Nine do Scylii, Charybdy i okolic, i kiedy zatrzymalismy sie, by wyladowac czesc cargo w ukladzie Seneki, uslyszalem cala te historie od pewnego urzednika ze statku... -Byles wtedy na Valparaisol - spytal Fresco. - Czy to na tym statku byla rowniez wolna matryca, dziesiec czy jedenascie lat temu? Prawdziwy pochlaniacz dusz, jak podawal raport... -To bylo pozniej. - Pedregal machnal od niechcenia reka. - Ale slyszalem o tym. O wszystkim sie slyszy podczas wyladunku cargo. Ten pochlaniacz dusz, jak mowisz, przypomina mi... I wdal sie w jakas straszliwa historie dziejaca sie w stacji pedu w odleglym kwadrancie Galaktyki. Ale mniej wiecej w polowie tej opowiesci przerwal ja Raebuck, wtracajac jakas wlasna reminiscencje, a pozniej Fresco, kipiac z niecierpliwosci, przerwal jemu z kolei, opowiadajac o statku nawiedzonym rownoczesnie przez trzy uwolnione matryce. Nie mialem watpliwosci, ze wszystko to zostalo wyrezyserowane ku mojemu oswieceniu, aby ukazac mi, jak powaznie takie sprawy byly oceniane przez Sluzbe i jak kapitanowie statkow, na ktorych sie wydarzyly, przechodza do legendy, naznaczeni niezmywalnym pietnem. Ich wysilki - jesli w istocie do tego zmierzaly - nie uczynily tego. Vox, milczaca, napelniala mnie dziwna pewnoscia pozwalajaca ignorowac ponure implikacje tych historyjek. Po prostu sluchalem, odgrywajac moja role neofity zafascynowanego nieslychana glebia doswiadczen z podrozy kosmicznych, wynikajacych z ich opowiesci. -Ile czasu uwolnione matryce moga przebywac na swobodzie? - odezwalem sie w koncu. -Na ogol godzine lub dwie - odpowiedzial Raebuck. - Poniewaz blakaja sie po statku, traca rownoczesnie zwiazek z obwodem elektrycznym. Sledzimy je i zamykajac za nimi drogi dostepu, wylapujemy w zamknietych pomieszczeniach. Nie jest trudno zamknac je pozniej do butli. -A jesli podlacza sie do ktoregos z czlonkow zalogi? -Wtedy nawet latwiej je znalezc. -Czy kiedykolwiek zdarzyl sie przypadek, ze uwolniona matryca podlaczyla sie do czlonka zalogi i zdolala sie w nim ukryc? - zapytalem bezczelnie. -Nigdy - odpowiedzial nowy glos. Nalezal do Roachera, ktory wlasnie wszedl do jadalni. Stal w przeciwleglym koncu dlugiego stolu, wpatrujac sie we mnie. Jego dziwne, fosforyzujace oczy szorstko i badawczo wpily mi sie w twarz. - Nie ma znaczenia, jak sprytna jest matryca, predzej czy pozniej jej gospodarz znajdzie jakis sposob zawolania o pomoc. -A jesli gospodarz zaniecha wzywania pomocy? Roacher przygladal mi sie z wielka uwaga. Czyzbym byl zbyt zuchwaly? Czy poszedlem za daleko? -Alez to stanowiloby naruszenie przepisow! - wykrzyknal tonem pozornego zdumienia. - To bylby akt przestepczy! 11 Poprosila mnie, by ja wziac na gwiezdny spacer i pokazac jej pelen widok Wielkiej Przestrzeni.Nastapilo to trzeciego dnia jej ukrywania sie we mnie. Zycie na pokladzie Miecza Oriona powrocilo do normy czy tez - mowiac dokladniej - przybyl jej nowy czynnik: staly element obecnosci na pokladzie nie wytropionej i najwyrazniej niemozliwej do zlokalizowania matrycy. Vox sugerowala, ze niektorzy szybko uwierza, iz poszukiwana matryca musiala wyslizgnac sie w przestrzen, jako ze czujne informatory statku nie zdolaly odnalezc jej sladu. Byli jednak rowniez i inni, ktorzy nie przestawali - doslownie i w przenosni - patrzec sobie na ramiona, jak gdyby sie spodziewali, ze uciekinierka bedzie usilowala wcisnac sie bez ostrzezenia w rdzeniowe gniazdka, dajace dostep do ich systemow nerwowych. Zachowywali sie dokladnie tak, jak gdyby statek zostal nawiedzony przez duchy. W celu zjednania podejrzliwych zarzadzilem calodobowy przeglad obwodow, ktory winien wykazac kazdy zablakany prad i przypadkowy przeplyw. Kazdy taki niepozadany przypadek byl starannie badany i oczywiscie zadne z tych badan nie doprowadzilo do znaczacych efektow. Teraz gdy Vox stanowila czesc mojego mozgu, a nie czesc obwodow statku, byla poza zasiegiem mozliwosci odkrycia. Nie wiedzialem, czy ktos podejrzewal prawde. Byc moze Roacher zdawal sobie z niej sprawe; nie uczynil wszakze nic, aby mnie zadenuncjowac, ani tez nie poruszal ze mna tego tematu po owym sniadaniu. Mogl nie wiedziec niczego; mogl wiedziec wszystko i nie dbac o to; mogl wreszcie czekac z wlasnymi odkryciami na wlasciwy moment. Nie bylem w stanie tego stwierdzic. Przyzwyczajalem sie stopniowo do podwojnego zycia i codziennej dwoistosci. Vox szybko zaczela mi sie wydawac czescia ciala jak reka czy noga. Kiedy milczala - a czesto zdarzalo mi sie nie slyszec jej godzinami - nie bylem bardziej swiadomy jej obecnosci niz istnienia reki czy nogi; pomimo to zdawalem sobie w jakis sposob sprawe z jej obecnosci. Granice pomiedzy naszymi umyslami wciaz sie zacieraly. Uczyla sie, jak mnie przenikac. Czasami wydawalo mi sie, ze jestesmy polaczonymi lokatorami tego samego mieszkania raczej, niz ja - gospodarzem, a ona - gosciem. Poczalem traktowac wlasny umysl jako cos niezbyt wyraznie rozniacego sie od jej umyslu, jako zwykla pajeczyne sil elektrycznych chwilowo istniejacych w miekkiej, wilgotnej kuli, stanowiacej mozg kapitana Miecza Oriona. Wydawalo sie, ze kazde z nas moze sie na zewnatrz i wewnatrz niej swobodnie poruszac, na wzor widmowej matrycy. Kiedy indziej bylo inaczej: zupelnie nie myslalem ojej obecnosci i wykonywalem swoje zadania tak, jak gdyby nic sie we mnie nie zmienilo. Zaskakiwalo mnie wiec, kiedy Vox zwracala sie do mnie z niespodziewana uwaga czy szybkim pytaniem. Musialem nauczyc sie wystrzegac ujawniania reakcji, kiedy zdarzalo mi sie przebywac w towarzystwie innych czlonkow zalogi. I chociaz nikt nie mogl slyszec naszych dialogow, wiedzialem, ze bedzie to koniec maskarady, jesli ktokolwiek przylapie mnie na niekontrolowanym fragmencie rozmowy z niewidzialnym partnerem. Jak dalece Vox wniknela do mojego umyslu, okazalo sie dla mnie oczywiste w momencie, kiedy poprosila o gwiezdny spacer. -Wiec wiesz o takiej mozliwosci? - powiedzialem zaskoczony, bo spacer w przestrzeni jest prywatna przyjemnoscia miedzygwiezdnej podrozy i ja sam nie wiedzialem o jego istnieniu, poki nie zostalem przyjety do Sluzby. Vox wydawala sie zaskoczona moim zdziwieniem. Lekko zauwazyla, ze nawet szczegoly tej rozrywki sa powszechnie znane. Wyczulem jednak w jej glosie falszywa nute. Czy istotnie szczury ladowe sa tak detalicznie poinformowane o tej szczegolnej przyjemnosci? Czy tez moze wylapala cos na ten temat z tak dotychczas ukrywanych zakamarkow mojej swiadomosci? Wolalem nie pytac. Niepokoilem sie jednak mozliwoscia zabrania jej ze soba w Wielka Pustke znacznie bardziej, niz wtedy, gdy sam o tym marzylem. Nie nalezala do nas. Byla zwiazana z ladem; nie przechodzila szkolenia w Sluzbie. Powiedzialem jej to. -Wez mnie jednak ze soba - odrzekla. - To jedyna moja szansa. -Ale szkolenie... -Nie potrzebuje szkolenia, jesli ty je przechodziles. -A jesli to okaze sie niewystarczajace? -Na pewno wystarczy - powiedziala z przekonaniem. - Wiem o tym, Adamie. Nie ma sie czego obawiac. Byles przeciez na treningu, czyz nie? A ja jestem z toba. 12 Jechalismy razem tranzytowym skuterem z Oka do Pokladu Napedowego, gdzie spoczywala dusza statku, zagubiona w pulsujacych snach odleglych galaktyk, ktore jakby wciagaly nas w nie konczaca sie noc. Mijalismy strefy glebokiej ciemnosci i strefy zalane swiatlem, miejsca, w ktorych obracajace sie spirale srebrzystego promieniowania wybuchaly jak zorze; przebywalismy przejscia o tak szalenczo skomplikowanej geometrii, ze powodowaly pierwotny paniczny strach u kazdego, kto je przekraczal. Statek gwiezdny jest siedziba tajemnic. Vox skulila sie, zmrozona przerazeniem, we wlasnej czesci naszego mozgu. Czulem przyplyw jej strachu, kiedy tak przemierzalismy statek.-Czy jestes pewna, ze chcesz to zrobic? - spytalem. -O, tak! - wykrzyknela dziko. - Nie zatrzymuj sie! -Niewykluczone, ze cie odkryja - ostrzeglem. - Niewykluczone, ze nie - odparla. Opuszczalismy sie dalej. Znajdowalismy sie teraz w krolestwie trzech cyborgowych przetwornikow energii: Gabriela, Banaua i Fleece'a. Byli to trzej czlonkowie zalogi, ktorych nigdy nie widzialem przy wspolnych posilkach w jadalni, poniewaz przebywali w scianach Pokladu Napedowego, na stale podlaczeni do obwodu, bezustannie tloczac wlasna energie do ogromnej paszczy statku. Wspomnialem juz o popularnym w Sluzbie powiedzeniu, ze kiedy sie do niej przylaczyc, to oddaje sie cialo i w zamian dostaje dusze. Dla wiekszosci z nas jest to jedynie figura retoryczna: tym, co porzucamy, na zawsze zegnajac powierzchnie planet i rozpoczynajac nowe zycie na statkach, nie jest jako takie, lecz jego blahe potrzeby, uciazliwe wymagania, tak drogie dla ludzi planet. Niektorzy z nas wszakze sa bardziej doslowni w swojej rezygnacji. Powloka cielesna jest dla nich jedynie zawada; calkowicie ja z siebie zrzucaj a mniemajac, ze i bez niej beda mogli doswiadczyc rownie pelnego zycia na statku. Akceptuja przeksztalcenie sie w rodzaj napedu statku. Oni to wlasnie sa zrodlem owej surowej energii, bedacej tworzywem sily wiodacej nas przez Kosmos. Ich praca nie ma konca; zaplata jest rodzaj niesmiertelnosci. Nie jest to wybor, ktorego ja moglbym dokonac - ani, jak sadze, wy. Dla nich jednak to szczescie. Nie moze byc co do tego zadnych watpliwosci. -Tak szybko nastepny spacer, kapitanie? - zagadnal Banauo, poniewaz bylem tu juz drugiego dnia podrozy, nie tracac czasu, by wykorzystac ten wielki przywilej Sluzby. -Czy to cos zlego? -Nie, nic zlego - odparl Banauo. - To tylko niezwykle. -W porzadku - rzucilem. - To nie ma dla mnie znaczenia. Banauo jest lsniacym metalicznie owoidem, dwukrotnie wiekszym od ludzkiej glowy, zamocowanym w scianie. Wnetrze owoidu zawiera matryce, ktora dawno temu byla Banauiem w swiecie zwanym Swiatem Wschodzacego Slonca, gdzie noc jest nieznana. Najwyrazniej zlociste poranki i rozswietlone dni mu nie wystarczaly. Wszystko, czym Banauo chcial zostac, to lsniacy metalicznie owoid zamocowany w scianie Pokladu Napedowego na Mieczu Oriona. Kazdy z tych trzech cyborgow mogl zorganizowac gwiezdny spacer. Ale Banauo zrobil to dla mnie poprzednim razem i wydawalo mi sie wlasciwie skorzystac z jego uslug. Byl z calej trojki najsympatyczniejszy. Odnioslem wrazenie, ze jest uprzejmy i mily. Gabriel z kolei wydal mi sie podczas mojej pierwszej wizyty surowy, obcy i niepojetny. Jest on wczesnym modelem, ktory przezyl na statkach jako cyborg trzy ludzkie zycia i nie bylo w nim juz nic ludzkiego. Fleece, znacznie mlodszy, bystry i wykretny, nie budzil zaufania: na swoj dziwaczny i nerwowy sposob mogl jakos odkryc zbiega, ktory mi towarzyszyl. Musicie zdac sobie sprawe z faktu, ze kiedy spacerujemy w Kosmosie, to nie opuszczamy statku doslownie, choc tak nam sie wydaje. Gdybysmy sie prawdziwie odlaczyli, w nastepnej sekundzie zostalibysmy zdmuchnieci i na zawsze zagubieni w przepastnych glebiach niebios. Wychodzenie z naszego statku w zaden sposob nie przypomina wychodzenia ze zwyklego promu planetarnego, poruszajacego sie w normalnej przestrzeni. Ale nawet gdyby to bylo mozliwe, nie mialoby zadnego sensu. Na zewnatrz nie ma niczego do ogladania. Statek zdaza przez gleboka i pusta ciemnosc. Ale to, ze nie ma niczego do ogladania, nie oznacza, ze w ogole niczego nie ma. Jest tam wszak caly Wszechswiat. Gdybysmy mogli go ujrzec w czasie podrozy przez tak szczegolna przestrzen, jaka sa niebiosa, zobaczylibysmy jego plaskosc i krzywizne, mielibysmy wiec tym samym zludzenie postrzegania rownoczesnie tych wszystkich daleko od siebie rozrzuconych galaktyk, wracajacych do poczatku Czasu. Tak wyglada Wielka Pustka, calosc continuum. Nasze ekrany zewnetrzne ukazuja ja w formie symulacyjnej, poniewaz od czasu do czasu potrzebujemy potwierdzenia, iz rzeczywiscie sie tam znajduje. Statek gwiezdny porusza sie wzdluz linii poteznych sil, ktore krzyzuja sie w ogromnej pustce, podobnie do wyznaczonych kompasem linii, widniejacych na starozytnej marynarskiej mapie. Kiedy spacerujemy, poruszamy sie po tych liniach i jestesmy przez nie przytrzymywani, mocno zwiazani ze statkiem, na ktorego pokladzie przemierzamy niebiosa. Mamy wrazenie wstepowania w przestrzen, spogladania w dol na statek, na gwiazdy, na caly swiat Kosmosu. Stajemy sie sami przez chwile malymi gwiezdnymi statkami, lecacymi wzdluz wielkiego - macierzystego. To magia; to zludzenie; ale jest to magia tak bardzo zblizona do tego, co postrzegamy jako rzeczywistosc, ze wlasciwie nie ma sposobu zmierzyc roznicy, co w efekcie oznacza, ze tej roznicy nie ma. -Gotowa? - spytalem Vox. -Calkowicie. Wciaz sie wahalem. -Jestes pewna? -Ruszaj - odrzekla niecierpliwie. - Zrob to wreszcie! Wcisnalem wtyczke do wlasnego kregoslupa. Banauo kontrolowal opornosc pozorna. Gdyby mial odkryc mojego pasazera, to wlasnie w tym momencie. Ale nie dal poznac, ze cos jest nie w porzadku. Dalem sygnal do startu; przez chwile czulem nagle cieplo ponizej karku, poniewaz moj system nerwowy i podrozujaca z nim matryca przemknely przez Banaua i popedzily, by zlaczyc sie z dusza statku. Bylismy teraz schwytani i pochlonieci przez ogromna sile, jaka stanowi statek. Poniewaz pochwycily nas zwoje silnika, krecilismy sie w kolko, miotani od wektora do wektora, bezlitosnie rozciagnieci, rozsadzeni przez niewyobrazalny strumien. A potem otoczyla nas jasnosc, jasnosc, ktora krzyczala z niebios poteznym glosem. Znajdowalismy sie poza statkiem. Spacerowalismy wsrod gwiazd. -Och - powiedziala. Prawie nieslyszalny, delikatny okrzyk, przytlumiony bezdech zdumienia. Plonaca jaskrawo pokrywa statku kladla sie na mrokach nieba jak bialy cien. Wielki stozek chlodnego, plomienistego blasku wystrzelal daleko przed nami, mierzac groznie w firmament, za nami zas siegal poza granice naszego wzroku. Wysmukly i zwezajacy sie zarys statku byl w nim doskonale widoczny, dziesieciokilometrowa szpila i jej Oko, dajace sie ogarnac jednym spojrzeniem. Byly tam tez gwiazdy i caly swiat Kosmosu. Efektem gwiezdnego spaceru jest zanik poczucia wymiarow, ktore przenikaja sie wzajemnie. Bezladnie rozrzucone przestrzenie kurcza sie i moga byc dostepne ludzkiemu postrzeganiu. Nie ma tu zadnej logiki, zadnej liniowosci sekwencji. W ktorymkolwiek kierunku bysmy spojrzeli, widzimy zakrzywiony Wszechswiat, ukazujacy sie w calej okazalosci w nieskonczonej serii nieskonczonych segmentow. Kazdy wycinek gwiazd zawiera wszystkie gwiazdy. Kazdy przedzial czasu zawiera w sobie czas, ktory minal, i czas, ktory ma nadejsc. To co widzimy, wykracza calkowicie poza mozliwosc naszego pojmowania i takie dokladnie powinno byc; dane jest nam bowiem - kiedy tak patrzymy przez Oko statku na nagie niebiosa - ogladanie Wszechswiata okiem Boga. Ale nie jestesmy bogami. -Co wlasciwie widzimy? - szepnela Vox. Usilowalem jej powiedziec. Wytlumaczylem, jak moze okreslic swoje polozenie wzgledne, tak by umiejscowic gore i dol, przod i tyl, przeplyw czasu i wydarzen od poczatku do konca. Wskazalem dane wspolrzedne osi, wedlug ktorych okreslamy nasze polozenie w tym szczegolnie niepojetym obszarze. Wyszukalem znane gwiazdy i znane swiaty i wskazalem je. Niczego nie rozumiala. Byla calkowicie zagubiona. Powiedzialem, ze nie ma sie czego wstydzic. Powiedzialem, ze bylem tak oszolomiony, kiedy przechodzilem trening w symulatorze. Kazdy reaguje podobnie; i nawet gdyby spedzil tysiac lat na pokladzie gwiezdnego statku kursujacego po trasach Kosmosu, moze jedynie probowac ustalic przyblizone odpowiedniki tego, co ukazuje nam spacer wsrod gwiazd. Osiagniecie rzeczywistego zrozumienia wykracza poza mozliwosci nawet najlepszych z nas. Czulem jej rozpaczliwe starania, by pojac i przyswoic sobie to wszystko, co wyrastalo, pedzilo i wirowalo przed nami. Jej umysl byl pojetny, choc wciaz tylko w polowie uformowany, i wyczuwalem starania Vox, by wytworzyc w sobie wlasny system wyjasnien i przypuszczen, analogii i porownan. Ja juz jej nie pomagalem. Bylo dla niej najlepiej, aby sama dala sobie z tym rade; poza tym nie bylem w stanie jej pomoc. Musialem poradzic sobie z wlasnym zdziwieniem i oszolomieniem; byl to dopiero moj drugi gwiezdny spacer. Jeszcze raz spojrzalem na miliardy swiatow krazacych po orbitach. Latwo bylo je dostrzec: male jasne kule, obracajace sie w Wielkiej Pustce - swiaty czerwone, niebieskie, zielone, niektore zwracajace sie ku mnie pelnym obliczem, inne ukazujace zaledwie zarysy swych polksiezycow. Jakze byly wierne wyznaczonym trasom! Jakze przywiazane do macierzystych gwiazd! Przypomnialem sobie poprzedni spacer, zaledwie kilka wirtualnych dni temu, kiedy odczuwalem takie dla nich wspolczucie, taki smutek i zal. Wiedzialem, ze sa na zawsze skazane na podazanie tymi drogami wokol tych samych gwiazd, na wiez bez nadziei, bezsensownie powracajaca na odwieczne szlaki. We wlasnym mniemaniu mogly byc zagubionymi wedrowcami, mnie wszakze wydawaly sie zalosnymi niewolnikami. Bolalem nad switami niebios; teraz jednak, ku memu zdumieniu, nie czulem zalu, jedynie rodzaj milosci. Nie bylo powodu, by je oplakiwac. Byly, czym byly i istnialo jakies nadrzedne prawo w ich stalych orbitach i poslusznym po nich krazeniu. Zadowalaly sie tym. Gdyby choc na chwile zostaly uwolnione z tej wiezi, we Wszechswiecie powstalby niepowstrzymany chaos. Te obracajace sie swiaty stanowily podstawe wszystkiego: wiedzialy o tym i byly z tego dumne; pozostawaly lojalne wzgledem swych zadan i musielismy je szanowac za calkowite poswiecenie obowiazkom. Z szacunkiem zas przychodzi milosc. To musi byc Vox przemawiajaca we mnie, powiedzialem do siebie. Nigdy przedtem nie mialem takich mysli. Kochac planety na ich orbitach? Coz to za pojecie? Moze nie mniej dziwne niz wczesniejsze uczucie zalu za to, ze nie sa gwiezdnymi statkami; ale mysl ta powstala spontanicznie w glebi mojej wlasnej duszy i zawierala bliski mi sens. Pozwolila mi teraz na calkowicie odmienne spojrzenie. Kochalem swiaty poruszajace sie przed moimi oczami, a zarazem trwajace w bezruchu w wielkiej nocy nieba. Kochalem dziwna, uciekajaca dziewczyne wewnatrz mnie, ktora dostrzegla te swiaty i pokochala je za ich bezruch. Czulem, ze bierze mnie teraz w posiadanie, niecierpliwie prowadzac w niebiosa. Teraz rozumiala; wiedziala, jak sie to dokonalo. I byla znacznie odwazniejsza niz ja kiedykolwiek. Razem przemierzalismy gwiazdy. Nie tylko spacerowalismy, ale i pograzalismy sie, pikowali, szybowali wsrod nich jak bogowie. Ogarniala nas ich pulsujaca jasnosc. Spokojne ruchy grzmialy w nas potezna muzyka. Zdazalismy wciaz przed siebie, reka w reke, Vox prowadzac, ja - dajac sie prowadzic glebiej i glebiej w lsniaca przepasc uniwersum. Wreszcie zatrzymalismy sie, zawieszeni w Kosmosie, statku juz nie dostrzegajac. Tylko nas dwoje, otoczonych tarczami slonc. W tej chwili moja dusze wypelniala oczyszczajaca ekstaza. Poczulem, iz chwytam cala wiecznosc. Nie, to zle okreslenie, bo sugeruje, ze bylem ogarniety zludzeniem krolewskiego majestatu, a tak nie bylo. To ja sam, uchwycony przez wiecznosc, objety kochajacym usciskiem calkowitego i doskonalego Kosmosu, w ktorym nic nie bylo i nie moglo byc nie na miejscu. To wlasnie osiagamy wsrod gwiazd. Poczucie przynaleznosci, poczucie polaczenia z boska doskonaloscia Wszechswiata. Gdy nadciaga, nie mowi sie o jego rezultatach; zazwyczaj wszak powoduje gleboka wewnetrzna zmiane. Wrocilem z pierwszego spaceru wsrod gwiazd nieswiadom zadnej przemiany: ale w ciagu trzech dni impulsywnie otworzylem sie na przyjecie wedrujacego ducha, nie tylko naruszajac przepisy, ale i nature wlasnego charakteru. Zawsze bylem czlowiekiem w wysokim stopniu zamknietym w sobie. Nawet wtedy, gdy udzielilem Vox schronienia, odczuwalem ulge i wdziecznosc, ze nasze umysly pozostaly oddzielonymi calosciami w wspolnym mozgu. Teraz zrobilem wszystko, co moglem, by przelamac dzielace nas bariery. Jak dotad nie wspomnialem jej wcale o moim poprzednim zyciu. Reagowalem na jej sporadyczne pytania bojazliwymi wykretami, polprawdami, tepa odmowa. Zawsze sie tak odnosilem do wszystkich, kultywujac nawyk prywatnosci, niechec do odkrywania sie. Bylem moze nawet bardziej skryty wobec Vox niz wobec innych przez niezwykla bliskosc jej umyslu. I chociaz unikalem ujawniania przed nia wlasnego wnetrza, to jednak otworzylem droge, by mogla mnie calkowicie przyjac, wchlonac mnie do swej wlasnej zywej i niezdyscyplinowanej duszy. Teraz z kolei ofiarowalem Vox moja przeszlosc w radosnym odruchu. Rozpoczelismy powolna droge powrotna z apokaliptycznego miejsca w centrum wszystkiego; unoszac sie w Wielkiej Pustce, dryfujac miedzy ciemnoscia a wytwarzanym przez statek jaskrawym swiatlem, opowiedzialem jej o sobie wszystko to, co dotychczas starannie ukrywalem. Wydaje mi sie, ze byly to drobne i zwykle, choc dla mnie pelne zasadniczego znaczenia sprawy. Powiedzialem, jak sie nazywala moja rodzinna planeta. Pozwolilem Vox ujrzec ja: olowiane morze, niebo koloru dymu. Pokazalem z rzadka rozsiane i pokryte zaroslami szare polacie za naszym domem, gdzie uganialem sie godzinami, smukly i wysoki chlopak, przedzierajacy sie niestrudzenie przez skrzypiace piaski, jakby gonily go demony. Ukazalem jej wszystko: posepne dziecko, udreczonego mlodzienca, rozwaznego i przewrazliwionego mlodego czlowieka. Rowiesnikow, ktorzy na zawsze pozostali obcy, przyjaciol, ktorych glosy przetrwaly jedynie nieszczerymi echami, kochanki, ktorych milosc wydawala sie bez tresci i znaczenia. Powiedzialem jej o poczuciu, ze zyje sam na swiecie, ze kazdy z mojego otoczenia byl sztucznym tworem, pelnym przekladni i drutow; ze swiat byl jedynie plaskim, pozbawionym kolorow snem, w ktory zostalem w jakis sposob pochwycony, a z ktorego jednak moge sie obudzic w prawdziwym swiecie swiatla, koloru i bogactwa ksztaltow; o tym, ze moze w ogole nie jestem istota ludzka, tylko zostalem porzucony w ludzkiej galaktyce przez stworzenia jakiegos zupelnie odmiennego rodzaju, ktore powroca po mnie ktoregos odleglego dnia w przyszlosci. Bylo mi lekko na sercu, kiedy to wszystko z siebie wyrzucilem, a i ona lekko to przyjela. Wiedziala, czym byly te sprawy - nie objawami szalenstwa, ale jedynie niewesolymi fantazjami samotnego dziecka, poszukujacego sensu w niegoscinnym Wszechswiecie, w ktorym czulo sie obce i zaleknione. -A jednak wyzwoliles sie z tego wszystkiego - powiedziala. - Znalazles wlasne miejsce. -Tak - odparlem. - Znalazlem. I opowiedzialem jej o dniu, w ktorym dostrzeglem na niebie nagle swiatlo. Moja pierwsza mysla bylo, ze to moi prawdziwi rodzice wrocili po mnie; druga, ze przemknela jakas kometa. Swiatlo to pochodzilo z gwiezdnego statku zmierzajacego w kierunku naszego ukladu. I kiedy tak przez ciemnosci patrzylem w gore owego odleglego dnia, sledzac swietlne slady promow, ktore lecialy ku statkowi, unoszac na pokladzie ladunek i pasazerow zabieranych z naszego swiata do nieznanych miejsc na przeciwleglym krancu galaktyki, zdalem sobie sprawe, ze moim prawdziwym domem jest gwiezdny statek. Pomyslalem, ze Sluzba jest moim przeznaczeniem. Nadszedl wreszcie moment, mowilem dalej, gdy pozostawilem za soba moj swiat, moje imie i moje zycie, by dolaczyc do tych, ktorzy zegluja miedzy gwiazdami. Wyznalem Vox, ze jest to moja pierwsza podroz i ze szczegolnym obyczajem Sluzby jest wyprobowywanie wszystkich nowych oficerow przez powierzenie im dowodzenia. Zapytala, czy odnalazlem tu szczescie. Odpowiedzialem szybko: - Tak, odnalazlem. - I potem, po momencie wahania: - Nie, jeszcze nie, ale widze przynajmniej mozliwosc. Milczala przez pewien czas. Obserwowalismy obroty swiatow i gwiazdy jak wybuchajace kolorami kolce, zmierzajace ku odleglym przeznaczeniom, i bialy plomien statku, toczacego swe swiatlo, jak gdyby byla to krew jakiegos obcego boga. Nagle pomyslalem o wszystkim, co ryzykuje, ukrywajac ja w sobie. Natychmiast odsunalem te mysl. Nie byl to czas ani miejsce na watpliwosci, strach czy obawy. -Ciesze sie, ze opowiedziales mi o tym wszystkim, Adamie - odezwala sie Vox. -Ja tez. -Od samego poczatku wiedzialam, jakim jestes czlowiekiem. Chcialam jednak, bys powiedzial mi to wlasnymi slowami, wlasnymi myslami. To tak, jakbym to ja mowila. Ty i ja jestesmy ludzmi tego samego rodzaju. Obydwoje bylismy niedopasowani. Ty uciekles do Sluzby, ja - do nowego zycia w czyims ciele. Zrozumialem, ze Vox nie mowila o swoim ciele, ale o tym, ktore czekalo na nia w Cul-de-Sac. Zdalem sobie rowniez sprawe z waznej rzeczy, iz nigdy nie zostalaby czescia mnie, gdyby nie jakas wada jej poprzedniego ciala, z ktorej powodu sie go pozbyla. Pomyslalem, ze gdybym mogl lepiej ja poznac, to glebiej bym ja kochal, razem z jej wszystkimi niedoskonalosciami. Bala sie widocznie opowiedziec mi o tym, a ja nigdy nie nalegalem. Teraz, w chlodnym blasku niebios, znalezlismy sie w miejscu calkowitej prawdy, calkowitego zespolenia dusz. -Pozwol, zebym cie zobaczyl - powiedzialem. -Zobaczyc mnie? Jak moglbys... -Pokaz mi swoj obraz. Jestes dla mnie zbyt abstrakcyjna. Vox. Glos Tylko glos. Mowisz do mnie, zyjesz we mnie, a wciaz nie mam najmniejszego pojecia, jak wygladasz. -Chce, zeby tak wlasnie pozostalo. -Nie ukazesz mi siebie? -Nie moge ci sie ukazac. Jestem matryca. Nie jestem niczym, procz elektrycznosci. -Wiem. Chodzi mi o twoj poprzedni wyglad. Ten, ktory porzucilas na Kansas Four. Nie odpowiedziala. Pomyslalem, ze sie waha, nie moze sie zdecydowac; minela chwila, a ona wciaz sie nie odzywala. Jej reakcja byla milczenie, milczenie, ktore rozdzielalo nas jak zelazna kurtyna. -Vox? Cisza. Gdzie sie ukryla? Co powinienem zrobic? -Co sie stalo? Czy chodzi o to, o co cie poprosilem? Brak odpowiedzi. -W porzadku, Vox. Zapomnij o tym. To wcale nie jest wazne. Nie musisz pokazywac mi niczego, jesli nie chcesz. Nic. Milczenie. -Vox? Vox? Swiaty i gwiazdy zawirowaly przede mna w chaosie. Swiatlo statku rozdzieralo cale spektrum od poczatku do konca. W rosnacej panice zaczalem jej poszukiwac i nie moglem odnalezc jej obecnosci we mnie. Nic. Zupelnie nic. -Wszystko w porzadku? - zabrzmial jakis glos. To Banauo z wnetrza statku. - Odbieram jakies dziwne sygnaly. Lepiej niech pan wraca. Juz i tak jest pan tam wystarczajaco dlugo. Vox zniknela. Odeszla. Przekroczylem jakas nieprzekraczalna granice i wyploszylem ja. Odretwialy dalem Banauowi sygnal i ten wprowadzil mnie z powrotem na statek. 13 Przez ciemnosci i tajemnice statku przemierzalem samotnie poziom po poziomie dazac ku Oku. Lomot ciszy narastal wciaz jak huk ogromnej fali rozbijajacej sie na rozleglym brzegu. Rozpaczliwie brakowalo mi Vox. Nigdy przedtem nie zaznalem tak calkowitej samotnosci. Nie zdawalem sobie sprawy, jak bardzo przywiazany bylem do jej obecnosci, ani z tego, jaki skutek bedzie mialo jej odejscie. Przez te kilka dni, kiedy chronila sie we mnie, stalo sie dla mnie w jakis sposob oczywiste, iz jeden mozg moze byc siedziba dwoch dusz i ze taka sytuacja jest zwyklym stanem rodzaju ludzkiego, a pozostawanie w samotnosci w samotnosci we wlasnej czaszce - czyms wstydliwym.Kiedy zblizylem sie do miejsca, w ktorym Poklad Zalogowy styka sie z krzywizna Oka, jakas wysmukla postac wylonila sie nagle z cienia. -Kapitanie... Myslalem wylacznie o utracie Vox i glos zaskoczyl mnie calkowicie. Odskoczylem, przestraszony. -Czlowieku, na milosc boska! -To tylko ja, Bulgar. Niech sie pan nie leka, kapitanie. To tylko Bulgar. -Zostaw mnie! - powiedzialem i odsunalem sie szorstko. -Nie, niech pan zaczeka. Prosze zaczekac, kapitanie. Kiedy usilowalem odejsc, zlapal mnie za ramie. Zatrzymalem sie i odwrocilem ku niemu, drzac z zaskoczenia i ze zlosci. Bulgar, kumpel Roachera, byl lagodnym, cichym czlowieczkiem o szerokich ustach, oliwkowej skorze i wielkich, smutnych oczach. Obydwaj zaczeli zeglowac w niebiosach grubo przed moim narodzeniem. Wzajemnie sie uzupelniali: podczas gdy Roacher byl maly i twardy jak owoc wysuszony przez setki lat na sloncu, Bulgar byl rowniez niski, ale delikatny, pulchny i okragly. Wygladali razem jak kompletna i nierozbieralna calosc. Moglem ich sobie latwo wyobrazic lezacych w koi, podlaczonych do siebie, jedna osoba w dwoch cialach, zlaczonych znacznie bardziej intymnie, niz bylismy ja i Vox. Z wysilkiem odzyskalem rownowage. -O co chodzi, Bulgar? - spytalem krotko. -Czy mozemy przez chwile porozmawiac, kapitanie? -Wlasnie rozmawiamy. Czego chcesz? -Chodzi o te matryce, kapitanie. Moja reakcja musiala byc bardziej gwaltowna, niz sie spodziewal. Jego oczy rozszerzyly sie i cofnal sie o dwa kroki. Oblizal wargi i powiedzial: -Zastanawialismy sie, kapitanie... zastanawialismy sie, jak przebiegaja poszukiwania... czy ma pan jakis pomysl, gdzie ona sie moze ukrywac... -Jacy my, Bulgar? - zapytalem chlodno. -Ludzie. Roacher. Ja. Kilku innych. Glownie Roacher, kapitanie. -Ach, tak. Wiec Roacher chcialby wiedziec, gdzie jest matryca. Maly mezczyzna przysunal sie blizej. Spojrzalem nan, kiedy tak przenikal mnie wzrokiem, jak gdyby poszukiwal Vox za maska mojej pozbawionej wyrazu twarzy. Czy wiedzial? Czy oni wszyscy wiedzieli? Chcialo mi sie wykrzyczec: Jej juz tu nie ma, odeszla, opuscila mnie, uciekla w przestrzen. Ale tym, co martwilo Roachera i jego towarzyszy, bylo najwyrazniej cos innego niz mozliwosc, ze Vox znalazla schronienie we mnie. Glos Bulgara byl miekki, nalegajacy, zaniepokojony. -Roacher bardzo sie denerwuje, kapitanie. On juz byl na statkach z uwolnionymi matrycami. Wie, jakie klopoty moga sprawiac. On sie naprawde niepokoi, kapitanie. Musialem to panu powiedziec. Nigdy go nie widzialem w takim stanie. -Mysli, ze co mu matryca moze zrobic? -Obawia sie, ze zostanie zaanektowany - powiedzial Bulgar. -Zaanektowany? -Matryca dostanie sie do jego glowy przez gniazdko. Zmiesza sie z jego mozgiem. To sie zdarzalo, kapitanie. -A dlaczego mialoby to sie przydarzyc akurat Roacherowi, akurat jemu sposrod wszystkich ludzi na statku? Dlaczego nie tobie? Albo Pedregalowi? Rio de Rio? Czy znow jednemu z pasazerow? - Zaczerpnalem oddechu. - Dlaczego w koncu nie mnie, na przyklad? -On tylko chcialby wiedziec, jaka jest teraz sytuacja w zwiazku z matryca, kapitanie. Czy pan zorientowal sie, gdzie ona moze byc. Czy pan jest w stanie ja zlapac. W oczach Bulgara bylo cos dziwnego. Zaczalem sie zastanawiac, czy przypadkiem nie jest to znow jakas proba. Twierdzenie o rzekomym przerazeniu Roachera, ze moze on zostac przenikniety i opanowany przez wedrujaca matryce, moglo byc po prostu okreznym sposobem zorientowania sie, czy to sie mnie nie przytrafilo. -Powiedz mu, ze jej juz nie ma - powiedzialem. -Nie ma, kapitanie? -Nie ma. Zniknela. Nie przebywa juz nigdzie na statku. Powiedz mu to, Bulgar. Moze przestac sie martwic, ze wslizgnie sie przez jego cenne gniazdko. -O na? -Tak, zenska matryca. Ale to teraz nie ma znaczenia. Odeszla. Mozesz mu to powiedziec. Uciekla. Odleciala w niebiosa. Odwoluje stan pogotowia. Spojrzalem na niego groznie. Tesknilem za pozbyciem sie go, by samemu pielegnowac moj nowy zal. -Nie powinienes wracac na stanowisko, Bulgar? Czy mi uwierzyl? Czy tez myslal, ze sklecilem jakies przejrzyste klamstwo, by usprawiedliwic bezradnosc, spowodowana przedluzajaca sie nieobecnoscia matrycy? Nie moglem tego wiedziec. Bulgar uklonil sie sluzalczo i poczal sie wycofywac. -Kapitanie - powiedzial - dziekuje panu. Powiem mu to, kapitanie. Zniknal w cieniu. Ruszylem dalej. Po drodze minalem Katkata, chwile pozniej Raebucka. Popatrzyli na mnie w milczeniu. Spojrzenie Katkata bylo pelne wyrzutu, ale i oddania, lecz napotkawszy lodowaty i grozny wzrok Raebucka o malo sie nie wzdrygnalem. W odmienny sposob zdawali sie mowic. Winien, winien, winien. Ale czego? Poprzednio wydawalo mi sie, ze kazdy, kogo spotykalem na statku, mogl na pierwszy rzut oka poznac, ze ukrywam zbiega, i tylko czekal, bym popelnil jakas glupia pomylke. Teraz wszystko bylo odwrotnie. Patrzyli na mnie, a ja mowilem sobie, ze mysla: Jest tu sam, calkowicie sam, nie ma przy sobie absolutnie nikogo i zamykalem sie w sobie, zawstydzony wlasna samotnoscia. Zdawalem sobie sprawe, ze znajduje sie na skraju obledu. Bylem zbyt zdenerwowany i. przemeczony; moze to byla pomylka udac sie na drugi spacer wsrod gwiazd tak szybko po pierwszym. Musialem odpoczac, musialem sie gdzies ukryc. Zaczalem pragnac, by na pokladzie Miecza Oriona byl ktos, z kim moglbym o tym wszystkim porozmawiac. Ale kto? Roacher? Jason 612? Bylem tu calkowicie odizolowany. Na calym statku moglem rozmawiac jedynie z Vox. A ona wlasnie odeszla. W zaciszu kabiny podlaczylem sie do psycho-analizatora i poddalem sie dziesieciominutowemu oczyszczaniu. Pomoglo. Zludne leki i meczaca niepewnosc, ktore mna zawladnely, poczely znikac. Wlaczylem dziennik pokladowy i przejrzalem wykaz kapitanskich obowiazkow, ktore mialem wykonac w ciagu reszty dnia. Zblizalismy sie do kolejnego punktu pedu, do jednego z tych wezlow sil grawitacyjnych, rozmieszczonych w rownych odleglosciach w calym Kosmosie, ktore statek tranzytowy musi namierzyc, aby pozyskac naped, pozwalajacy mu przebyc nastepny sektor Wszechswiata. Lacznosc z punktem pedu jest nawiazywana automatycznie, ale - przynajmniej w teorii A odpowiedzialnosc za pomyslny przebieg tej operacji spoczywa na kapitanie. Powinienem wydac odpowiednie rozkazy i sledzic caly proces od jego rozpoczecia do zakonczenia. Ciagle jeszcze mialem na to czas. Skontaktowalem sie z Henrym Henrym 49, ktory byl informatorem na sluzbie, poprosilem o nowe dane w sprawie matrycy. -Bez zmian, kapitanie. -Co to znaczy? -Poszukiwania sa kontynuowane wedlug rozkazu, kapitanie. Nie wykrylismy jednak miejsca pobytu zaginionej matrycy. -Zadnych sladow? Ani cienia tropu? -Calkowity brak danych, kapitanie. W zasadzie nie ma sposobu, by wyizolowac minimalne elektromagnetyczne drgania uwolnionej matrycy od szumu tla calego ukladu energetycznego statku. Wiedzialem, ze tak jest. Jason 612 poinformowal mnie o tym prawie takimi samymi slowami. -Mam powody - odezwalem sie - by sadzic, ze matrycy nie ma juz na statku. -Doprawdy, kapitanie? - odparl Henry Henry 49 na swoj zwykly, pelen rezerwy i poldrwiacy sposob. -Istotnie. Po dokladnym zbadaniu sytuacji twierdze, iz matryca opuscila statek dzis rano i nie bedzie nas juz wiecej trapic. -Czy mam to wprowadzic jako pozycje oficjalna, kapitanie? -Wprowadz - polecilem. -Zrobione, kapitanie. -A zatem mozesz zlikwidowac tryb przeszukiwania i zamknac zbior. Wprowadzamy debet jednej matrycy, a ksiegowi Sluzby pozniej nad tym popracuja. -Bardzo dobrze, kapitanie. -Odlacz sie - polecilem informatorowi. Henry Henry 49 ulotnil sie. Usiadlem spokojnie posrod wspanialosci mojej kabiny, powracajac myslami do gwiezdnego spaceru i przezywajac na nowo poczucie harmonii, milosci i jednosci z Kosmosem, jakie mnie ogarnelo, kiedy Vox i ja spoczywalismy na lonie Wielkiej Pustki. Znow zdalem sobie sprawe z dominujacego uczucia straty jakie dreczylo mnie od kiedy Vox mnie opuscila. Za chwile powinienem wstac, pojsc do centrum dowodzenia i wlaczyc sie w dogladanie przebiegu kontaktu z punktem obrotowym; pozostalem jednak jeszcze w kabinie bez ruchu, milczacy, samotny. -Nie odeszlam - dotarl do mnie nagle niespodziewanie, cichy glos. Nadszedl jak cios w serce. Dopiero po chwili moglem sie odezwac. -Vox? - powiedzialem w koncu. - Gdzie jestes, Vox? -Wlasnie tu. -Gdzie? - spytalem. -W srodku. Nigdy nie odeszlam. -Nigdy... -Zmartwiles mnie. Musialam sie na pewien czas Ukryc. -Wiedzialas, ze usiluje cie odszukac? -Tak. -Na policzki wystapily mi rumience. Wscieklosc wezbrala w zylach. Czulem, ze plone. -Wiedzialas, jak sie czulem, kiedy ty... Kiedy wydawalo mi sie, ze cie juz nie ma. -Wiedzialam - odparla po chwili jeszcze lagodniej. Zmusilem sie do spokoju. Powiedzialem sobie, ze nie jest mi nic winna, z wyjatkiem - byc moze - wdziecznosci za udzielone jej schronienie i ze jesli zadala mi bol odchodzac w milczeniu, to nie jest to jej sprawa. Uprzytomnilem sobie rowniez, ze ona przeciez jest dzieckiem - nieopanowanym, niesfornym, niezdyscyplinowanym dzieckiem. Potem powiedzialem: -Brakowalo mi ciebie. Brakowalo mi ciebie bardziej, niz moge to wyrazic. -Przykro mi - odparla niezbyt skruszonym tonem. - Musialam na pewien czas odejsc. Zmartwiles mnie, Adamie. -Pytajac cie, jak przedtem wygladalas? - Tak. -Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo cie to dotknelo. -Nie musisz - odpowiedziala. - Teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Mozesz mnie zobaczyc, jesli naprawde chcesz. Ciagle ci na tym zalezy? Oto, jaka bylam. Jesli ci sie nie spodobam, to nie moja wina. Okay? Okay, Adamie? Oto ja. Spojrz - jestem. 14 Poczulem wewnatrz szarpniecie, nagly skret, bolesny nacisk, jakby odsuwanie ciezkiej przeszkody; a potem na ekranie mojej wyobrazni wy kwitlo wspaniale, promiennie purpurowe niebo Kansas Four.Ona nie tylko mi to pokazala, ale rowniez zaprowadzila mnie tam. Czulem na twarzy delikatny, wilgotny wiatr, oddychalem lagodnym, lekko ostrym powietrzem, slyszalem figlarny szelest polyskliwych jak skora palmowych lisci, kolyszacych sie na jasnozielonych drzewach. Czarna ziemia pod nagimi stopami byla ciepla i elastyczna. I oto bylem Leelaine, ktora chciala, zeby nazywac ja Vox. Mialem siedemnascie lat i miotaly mna uczucia o sile huraganu. Bylem nia od wewnatrz, a rownoczesnie widzialem ja od zewnatrz. Mialem geste, czarne wlosy, opadajace na ramiona swobodna fala lokow, skretow i splotow. Moje biodra byly szerokie, piersi pelne i obfite; czulem ich bolesne ciazenie, prawie tak, jak gdyby byly napeczniale mlekiem. Moja twarz byla napieta, czujna, posepna, promieniejaca zla inteligencja. Byla to jednak twarz pociagajaca. Vox byla pociagajaca dziewczyna. Po jej uprzedniej odmowie ukazania sie myslalem, ze okaze sie brzydka, czy tez w jakis sposob zdeformowana, wlokaca sie w pospolitej, uciazliwej, ciezkiej lupinie ciala, bedacej dla niej nieustannym wyrzutem. Opowiadala wszak o swoim zyciu na Kansas Four, o zyciu tak posepnym, smutnym i zalosnym, ze nie dostrzegala tam dla siebie zadnej nadziei. I oddala swe cialo, zamieniajac je w zwykla elektrycznosc, w zamian za obietnice, ze bedzie miala nowe -jakiekolwiek - kiedy znajdzie sie w Cul-de-Sac. Znienawidzila wlasne cialo, mowila. Nie moglam dluzej czekac na uwolnienie sie z niego. Odmowila mi nawet zerkniecia na nie, wycofujac sie na tak dlugo w rozpaczliwe milczenie tak calkowite, iz bylem pewien, ze odeszla na zawsze. Wszystko to teraz wydawalo mi sie wielce tajemnicze. Leeleaine, jaka ja teraz widzialem, ktora bylem, jawila sie jako wspaniala, silna dziewczyna. Nie, nie byla piekna, zdawala mi sie zbyt silna i mocno zbudowana, ale przeciez nie brzydka: jej oczy byly cieple i inteligentne, wargi pelne, nos zgrabny. Miala rowniez zdrowe cialo, krzepkie i pelne zycia. Naturalnie zadnych deformacji; nie wiem dlaczego wyobrazalem sobie, ze je ma, skoro za sprawa prostej chirurgii retrogenetycznej mozna bylo usunac jakikolwiek defekt. Nie, nie, cialo, ktore Vox porzucila i do ktorego odczuwala taki wstret, bylo w porzadku. Uswiadomilem sobie nagle, ze patrze na nia od zewnatrz. Postrzegalem ja jak gdyby posrednio, filtrujac i interpretujac przekazywane od niej informacje przez umysl obiektywnego obserwatora - przez moj umysl. A ja nie rozumialem niczego, doprawdy niczego, co nie byloby mna samym. W jakis sposob - to jeden z tych automatycznych, nieswiadomych odruchow - zmienilem ogniskowa mojej percepcji. Wszystkie uprzednie ograniczenia informacyjne zniknely i calkowicie stracilem jakiekolwiek poczucie naszej odrebnosci. Bylem teraz nia. W pelni, bezwarunkowo, nierozerwalnie. I wtedy zrozumialem. Postacie ukazujace sie kolo niej byly niewyrazne, zaskakujace, szalone. Bracia, siostry, rodzice, przyjaciele: wszyscy oni byli dla niej obcy. Kazdy na Kansas Four byl dla niej obcy. Na zawsze. Znienawidzila swoje cialo nie dlatego, ze bylo slabe czy szpetne, ale dlatego, ze stalo sie dla niej wiezieniem. Byla w nim zamknieta jak w ciasnych, kamiennych scianach. Ograniczalo ja, cielesna klatka zniewalajac i przyszpilajac do wspanialego i cudownego swiata zwanego Kansas Four, w ktorym znala jedynie bol, osamotnienie i obcosc. Jej cialo - to doskonale, zdrowe cialo - stalo sie dla niej nienawistne, poniewaz bylo godlem i symbolem uwiezienia jej duszy. Dziko i nieuleczalnie niespokojna z powodu usposobienia, nie potrafila odnalezc sposobu zycia w latwo przewidywalnym swiecie Kansas Four, na planecie, na ktorej nigdy nie bylaby nikim innym, jak tylko wewnetrznym wyrzutkiem. Jedynym sposobem opuszczenia Kansas Four bylo opuszczenie ciala, ktore ja don przywiazywalo: dlatego zwrocila sie przeciwko niemu z wsciekloscia i obrzydzeniem, odrzucajac je, opuszczajac, gardzac nim, nie mogac go scierpiec. Nikt, kto ogladal ja tylko od zewnatrz, nie byl w stanie tego pojac. Ja jednak juz rozumialem. Zrozumialem nawet wiecej w tym jedynym, oswiecajacym momencie naszej wspolnoty. Poczalem pojmowac, co miala na (mysli mowiac, ze jestem jej blizniakiem, jej kopia, jej druga jaznia. Bylismy naturalnie calkowicie Odmienni: ja, trzezwo myslacy, zrownowazony, pracowity i pilny mezczyzna i ona - lekkomyslna, zmienna, impulsywna i burzliwa dziewczyna. Ale w glebi Bylismy tymi samymi ludzmi: nieprzystosowanymi, wyobcowanymi, udreczonymi wedrowcami przez swiaty, ktorych nawet sami nie stworzylismy. Znalezlismy calkowicie odmienne sposoby poradzenia sobie z naszym cierpieniem. A jednak stanowilismy jedno i to samo, dwie glowy jednej calosci. Pozostaniemy teraz na zawsze razem, powiedzialem sobie. I w tej wlasnie chwili nasza wspolnota pekla. To ona ja zlamala, to musiala byc ona, przestraszona mozliwoscia nieopanowanego rozwoju tego nowego rodzaju intymnosci - i znow zostalem od niej odseparowany, goszczac ja wciaz w mozgu ale oddzielony od niej granicami wlasnej indywidualnosci i osobowosci. Czulem ja tuz obok, wewnatrz, ciepla lecz odosobniona obecnosc, wciaz we mnie, tak, ale znow oddzielna. 15 Na statku mielismy duzo pracy. Od wielu juz dni obecnosc Vox byla dla mnie nie lada rozterka. Nie odwazylem sie jednak zapomniec, ze jestesmy w samym srodku kosmicznego trawersu. Zycie nas wszystkich i naszych pasazerow zalezalo przeciez od wlasciwego wykonywania obowiazkow, nawet moich obowiazkow. Swiaty zas oczekiwaly wiezionego przez nas ladunku. Moim obecnym zadaniem osiagniecie pedu.Poprosilem Vox, by mnie opuscila na czas przeprowadzania procedury polaczenia. Przez pewien okres musialem byc podlaczony do innych czlonkow zalogi; oni zas mogli dostrzec jej we mnie obecnosc. Nie sposob bylo przewidziec co sie stanie. Ona jednak odmowila -Nie - powiedziala. - Nie chce od ciebie odchodzic. Nie chce tam przebywac. Ale ukryje sie gleboko, gdzie schowalam sie, kiedy mnie zdenerwowales. -Vox - zaczalem. -Nie. Prosze. Nie chce o rym wiecej mowic. Nie bylo czasu na sprzeczke. Poza tym czulem glebie i moc jej determinacji. -Wiec sie ukryj - powiedzialem - jesli tego wlasnie chcesz. I rozpoczalem wedrowke z Oka na Poklad Silnikowy. Reszta zespolu polaczeniowego zebrala sie juz w Glownej Sali Nawigacyjnej: Fresco, Raebuck, Roacher. Zadaniem Raebucka bylo zapewnienie droznosci kanalow komunikacyjnych, Fresca - ustalanie wspolrzednych nawigacyjnych, Roachera zas, jako mechanika pokladowego - monitorowanie przeplywu w kanalach oraz cykl wejsc-wyjsc. Moja rola polega dostarczaniu sygnalow rozpoczecia poszczegolnych etapow polaczenia. W rzeczywistosci bylem zupelnie zbedny, jako ze i Raebuck, i Fresco, i Roacher wykonywali te czynnosci wiele razy podczas swych licznych podrozy i niezbyt potrzebowali mojego kierownictwa. Szczerze mowiac, oni rowniez byli zbedni, poniewaz Henry Henry 49 dogladal nas wszystkich i mogl przeprowadzic caly proces bez zadnej ludzkiej pomocy. Nalezalo jednak przestrzegac formalnosci i nie bylo to takie glupie. Informatory goruja znacznie nad ludzmi pod wzgledem mozliwosci intelektualnych, zdolnosci polaczeniowych i czasu reakcji, ale i tak jedynie wykonuja polecenia, sa sztucznymi pomocnikami i jako takie nie posiadaja rzeczywistej ludzkiej swiadomosci, delikatnosci i zlozonosci moralnej. Musza byc uzyteczne jedynie jako narzedzia, nie moga zas podejmowac zadnych decyzji. Spoleczenstwo, ktore przesuwa odpowiedzialnosc za zycie czy smierc na wlasne slugi, moze poczuc kiedys ich dlonie na gardle. Dla mnie, nowicjusza, to co mialem wykonac, bylo rowniez wazne: bylem centralnym osrodkiem calego przedsiewziecia, jego inicjatorem, kierownikiem i obserwatorem. Prawdopodobnie kazdy mogl wykonywac te funkcje, ale pozostawalo faktem, ze k t o s je wykonac musial, a tradycyjnie juz tym kims byl kapitan. Mozna to nazwac, jak sie chce: rytualem czy stylizowanym tancem, ale nie sposob odejsc od ludzkiej potrzeby rytualu i stylizacji. Te aspekty przeprowadzanych na statku manewrow moga sie wydawac nieistotne, ale sa mimo to wazne i znaczace i w koncu mozna by sie w nich dopatrzec rowniez i zasadniczego znaczenia. -Czy mamy zaczynac? - spytal Fresco. Dokonalismy podlaczenia: Roacher bezposrednio do statku, Raebuck do Roachera, Fresco do mnie, ja do statku. -Symulacja - polecilem. Reabuck uruchomil kod inicjujacy i rozlegla przestrzen Glownej Sali Nawigacyjnej ozyla nagle pulsujacymi swiatlami: stanowily one obraz otaczajacego nas nieba, linii sil, wezlow obrotowych, gwiazd, planet. Poruszalismy sie bez przeszkod w swobodnym spadaniu, dryfujac przypadkowo jak aniolowie. Mozna latwo uwierzyc, ze znajdujemy sie na gwiezdnej spacerze. Obraz symulacyjny statku byl jasno swiece strzala, polozona nizej i nieco w lewo od nas. Przed nami, pulsujac jak gniazdo dwoch identycznych rozzloszczonych wezy, widniala kula punktu pedu Lasciate Ogni Speranza, ciasno skrecone matowo kable, poprzecinane wloknami plonacej purpury. -Przystapic do trybu podejscia - rozkazalem Uruchomic receptory. Rozpoczac porownywanie momentow. Przygotowac sie do kontroli przyspieszenia. Sprawdzic predkosc katowa. Rozpoczac laczenie spinow. Wlaczyc dobor przemieszczenia. Wysunac maszt. Przygotowac sie do wykonania podejscia. Po kazdej komendzie jeden z trzech mezczyzn wciskal klawisz kontrolny lub panel operacyjny, czy tez po prostu wysylal impuls przez gniazda, ktorymi - bezposrednio czy posrednio - byl polaczony z mozgiem statku. Z czystej dla mnie uprzejmosci czekali na komendy, ale szybkosc ich dzialan mowila mi, ze ich umysly pracowaly juz, kiedy je wydawalem. -To jest fantastyczne, prawda? - nagle odezwala sie Vox. -Na Boga zywego, Vox! Co ty wyprawiasz?! Ponad wszelka watpliwosc inni slyszeli jej okrzyk tak wyraznie, jakby wydobywal sie z glosnika. -Mam na mysli - ciagnela - ze nigdy nie wyobrazalam sobie niczego takiego. Czuje caly... Rzucilem jej ostry, udreczony rozkaz, by zamilkla. Jej ujawnienie sie, po moich ostrzezeniach, bylo postepkiem wprost oblakanym. W ciszy, ktora pozniej nastapila, czulem rodzaj wewnetrznego poglosu, nadasane mrukniecie dezaprobaty. Nie mialem jednak teraz czasu, by przejmowac sie jej nastrojami. Lukowaty wzor sily przemieszczenia przebiegl rykoszetem przez Glowna Sale Nawigacyjna, gdy nasz maszt wyprostowal sie; nie byla to podpora dla zagli, jak na statkach kursujacych przez planetarne morze, ale raczej gigantyczna antena, majaca nas polaczyc z punktem pedu. Statek i punkt pedu spotkaly sie, chwytajac sie wzajemnie jak wieloramienni zapasnicy. Goracy zygzak purpury, szmaragdu, zlota i fioletu przebil powietrze wijac sie i koziolkujac. Punkt pedu, uruchomiony teraz i dygocacy pomiedzy roznymi stanami energii, obejmowal nas swymi milionowymi mackami, wiazac nas, gotowy do wirowania na swych osiach i cisniecia nami blyskawicznie w kierunku nastepnej stacji w drodze przez Kosmos. -Podejscie - oznajmil Reabuck. -Zezwalam na przystapienie do ujecia - odparlem. -Jest zezwolenie. -Tryb kierunkowy. Siatka wymiarowa jedenascie. Cala sala zdawala sie plonac. -Wspaniale - wyszeptala Vox. - Tak pieknie... -Vox! -Zadanie upowaznienia do spinu - rzekl Fresco. -Udzielam upowaznienia - odparlem. - Siatka jedenascie. Falujace drzenie przebieglo przeze mnie - i przez Fresco, Raebucka, Roachera. To statek, uosobiony przez Henry'ego Henry'ego 49, konczyl proces podejscia. Zostalismy przechwyceni przez Lasciate Ogni Speranza, doznalismy wchloniecia szybkosci i zmiany kierunku, przekazany nam zostal nowy spin i z nowa sila wypchnelo nas w niebiosa ku nadchodzacemu portowi przeznaczenia. Vox lkala we mnie; nie byl to szloch rozpaczy, lecz ekstazy i spelnienia. Wszyscy rozlaczylismy sie. Reabuck, ten tak zwykle chlodny facet, wyprodukowal usmieszek, z ktorym zwrocil sie do mnie: -Dobrze zrobione, kapitanie - powiedzial. -Tak - dorzucil Fresco. - Doskonale. Szybko sie pan uczy. Spostrzeglem Roachera, przygladajacego mi sie badawczo swymi malymi, blyszczacymi oczami. Dalej, sukinsynu, pomyslalem. Ty tez mnie teraz pochwal - jezeli wiesz jak. Ale on tylko sie na mnie gapil. Wzruszylem ramionami i odwrocilem sie. To, co Roacher moglby pomyslec czy powiedziec, nie ma dla mnie zadnego znaczenia, stwierdzilem. Gdy opuscilismy Glowna Sale Nawigacyjna, rozchodzac sie w roznych kierunkach, spostrzeglem kolo siebie Fresco. Bez slowa pomaszerowalismy w kierunku czekajacych na nas skuterow. Kiedy juz mialem wsiadac, zwrocil sie - a moze zwrocila - miekko: -Kapitanie? -O co chodzi, Fresco? Podszedl blizej. Lagodny, nieco przebiegly wzrok; poczulem serdecznosc emanujaca od nawigatora. -Prowadzi pan bardzo niebezpieczna gre, kapitanie. -Nie wiem, co masz na mysli. -Owszem, wie pan - odrzekl. - Nie ma sensu udawac. Bylismy tam razem polaczeni. Czulem to. Wiem. Nie bylo nic do powiedzenia, wiec milczalem. -Lubie pana - rzekl po chwili Fresco. - Nie chce panu szkodzic. Ale Roacher wie rowniez. Nie moge powiedziec, czy wiedzial przedtem, ale teraz wie na pewno. Gdybym sie znajdowal na panskim miejscu, bardzo by to bylo dla mnie klopotliwe. Madrej glowie... Rozumie pan? 16 Jedynie glupiec pozostalby ze mna na tej drodze, ktora podazalem. Vox rowniez dostrzegla ryzyko. Niczego juz nie mozna bylo przed nikim ukryc; jesli wiedzial Roacher, to rowniez Bulgar, a wkrotce dowiedza sie wszyscy. Nie bylo watpliwosci, ze i Henry Henry 49 wiedzial. W atmosferze bliskosci naszych kontaktow w Sali Nawigacyjnej obecnosc Vox musiala byc tak widoczna jak czerwona opaska na moim czole.Nie bylo sensu zabierac ja ze soba, aby odkryla swa obecnosc we mnie jak ostatnio, przy operacji polaczenia. Co sie stalo, to sie stalo. Z poczatku trudno bylo zrozumiec, dlaczego cos takiego zrobila; potem jednak wszystko stalo sie az nazbyt oczywiste. Byl to ten sam rodzaj nieprzewidywanego, niezbadanego, impulsywnego zachowania, jakie sklonilo ja do wpakowania sie do mozgu pasazera w stanie przejsciowym i spowodowania jego smierci. Ona po prostu nie byla kims, kto zastanawia sie, zanim cos zrobi. Takie jej postepowanie zawsze wprowadzalo mnie w oszolomienie. Byla zarowno moim dopelnieniem, jak i przeciwienstwem. A w koncu, czy i ja sam nie robilem podobnych rzeczy, decydujac sie na ukrycie jej w sobie, kiedy prosila o schronienie, bez chwili namyslu nad grozacymi konsekwencjami? -Dokad mam sie teraz udac? - zapytala rozpaczliwie. - Jezeli znow zaczne sie swobodnie poruszac po statku, niechybnie mnie wysledza i zamkna. A potem zlikwiduja. Oni... -Tylko spokojnie - powiedzialem. - Bez paniki. Ukryje cie w takim miejscu, gdzie cie nigdy nie odnajda. -We wnetrzu jakiegos pasazera? -Nie mozemy tego probowac powtornie. Nie ma sposobu na przygotowanie na to pasazera i na pewno wpadlby w panike. Nie. Umieszcze cie w jednym z aneksow lub pomieszczen wirtualnych. -Wir... co? -Dodatkowa przestrzen zaladunkowa. Podwymiarowe rozszerzenia otaczajace statek. Zupelnie ja zatkalo. -Przeciez one nawet nie sa rzeczywiste! Bylam lam, kiedy krazylam po statku. To sa po prostu wiazki fal prawdopodobienstwa! -Bedziesz tam bezpieczna - odparlem. -Watpie. Wystarczy, ze ja sama nie jestem realna. A przechowanie w miejscu, ktore tez jest nierealne... -Jestes tak samo rzeczywista, jak ja. A struktury zewnetrzne - tak samo realne, jak reszta statku. Po prostu inny rodzaj rzeczywistosci, to wszystko. Nic zlego tam ci sie nie stanie. Sama mi dasz znac, kiedy tam sie znajdziesz, dobrze? Wydostaniesz sie stamtad bez zadnych trudnosci. Nie beda w stanie tam cie wykryc. A jeszcze i to ci powiem, ze jesli pozostaniesz we mnie czy w ktorejkolwiek z glownych czesci statku, z pewnoscia wytropia cie, znajda i zlikwiduja. A razem z toba prawdopodobnie zlikwiduja i mnie. -Mowisz powaznie? - spytala i zabrzmialo to ugodowo. -Chodz, nie mamy zbyt duzo czasu. Pod pretekstem rutynowej kontroli, ktora zreszta znajdowala sie na liscie moich obowiazkow, uzyskalem dostep do jednego z pomieszczen wirtualnych. Byl to magazyn, gdzie skladowane byly stabilizatory prawdopodobienstwa. Najprawdopodobniej nikt by jej tu nie poszukiwal. Szanse natkniecia sie po drodze do Cul-de-Sac na strefy turbulencji prawdopodobienstwa byly minimalne, a podczas normalnego przebiegu podrozy nikt nie mial zadnych interesow w przemieszczeniach wirtualnych. Klamalem albo przynajmniej mowilem pol prawdy, kiedy zapewnialem Vox, ze wszystkie nasze struktury zewnetrzne sa na tym samym poziomie rzeczywistosci. Oczywiscie, aneksy sa namacalne i stale; roznia sie od wlasciwego samego statku jedynie spisem swej polaryzacji wymiarowej. Sa niewidoczne z wyjatkiem sytuacji, w ktorych zostaj a uruchomione, i nie wymagaja dodatkowego wydatkowania paliwa, nie ma jednak watpliwosci co do ich realnego istnienia, a to umozliwia nam przewozenie w nich wartosciowego ladunku, w szczegolnych okazjach - nawet i pasazerow. Pozszerzenia sa o jeden poziom bardziej oddalone od rzeczywistosci podstawowej. Nie tylko roznia sie w zakresie polaryzacji wymiarowej, ale i w dostepie czasowym, co oznacza, iz zabieramy je ze soba w czasie przesunietym wzgledem rzeczywistego o jakies dziesiec do dwudziestu lat wirtualnych w przod lub w tyl. Ryzyko ich uszkodzenia jest minimalne, a oszczednosci w ogolnych kosztach - ogromne. Bardziej jednak starannie dobierany jest rodzaj przewozonego w nich ladunku. Co sie zas tyczy pomieszczen wirtualnych... Jak juz sama ich nazwa wskazuje, sa one nieokreslone. Sa tworami czystego prawdopodobienstwa, istniejacymi przez wiekszosc czasu jedynie w prozni stochastycznej otaczajacej statek. Mowiac prosciej, to, czy one rzeczywiscie sa, czy tez ich nie ma w danym przedziale czasowym, jest faktem, o ktory sie warto zalozyc. Wiemy, jak uzyskac do nich dostep podczas najwiekszego natezenia prawdopodobienstwa - a na naszych metodach technologicznych mozna calkowicie polegac - co pozwala na uzytkowanie lych przestrzeni w celu skladowania nadmiaru frachtu w sytuacjach, gdy ladunek jest ciezszy niz zazwyczaj. Generalnie jednak wolimy nie umieszczac w tych pomieszczeniach towarow szczegolnie waznych, jako ze zakres czasu dostepu do nich moze sie znacznie wahac, od mikrosekund do megalat, co sprawia, ze ich szybkie uruchomienie staje sie czasem kwestia ryzykowna. Zdajac sobie z tego wszystkiego sprawe, umiescilem jednak Vox w pomieszczeniach wirtualnych. Musialem ja ukryc i to ukryc w miejscu, do ktorego nikt nie zaglada. Ryzyko, ze nie zdolam przywolac jej z powrotem ze wzgledu na fluktuacje wirtualnosci, bylo niewielkie. Istnialo jednak znacznie wieksze i bardziej rzeczywiste ryzyko, ze gdybym jej pozwolil na pozostanie w tych czesciach statku, ktore mialy wyzszy stopien prawdopodobienstwa, to moglaby zostac odkryta i - razem ze mna - ukarana. -Chce, zebys tu zostala, dopoki niebezpieczenstwo calkowicie nie minie - odezwalem sie surowo. - Zadnych niespodziewanych wycieczek dookola statku, zadnych wypraw w struktury zewnetrzne, w ogole sie nie poruszaj - bez wzgledu na to, jak bedziesz zmeczona. Jasne? Wezwe cie z powrotem, gdy tylko uznam, ze to bezpieczne. 4i - Bedzie mi ciebie brakowalo, Adamie. -Mnie ciebie tez. Ale tak musi byc. - Wiem. -Gdybys zostala wykryta, zaprzecze, ze cokolwiek o tobie wiem. Mowie serio, Vox. -Rozumiem. -Obiecuje, ze nie bedziesz tkwila tu dlugo. -Czy mnie odwiedzisz? -To nie byloby rozsadne - odparlem. -Ale moze jednak. -Moze. Nie wiem. - Otworzylem kanal dostepu. Pomieszczenie wirtualne stalo przed nami otworem. -Ruszaj - powiedzialem. - Do srodka. Idz teraz. Idz, Vox. Predzej. Czulem jak mnie opuszcza. Przypominalo to amputacje. Milczenie i pustka, ktora nagle mnie ogarnely, byly dziesieciokrotnie wieksze niz wowczas, gdy skryla sie gleboko we mnie. Teraz odeszla. Po raz pierwszy od wielu dni zostalem naprawde sam. Odcialem pomieszczenie wirtualne. Gdy wrocilem do Oka, Roacher czekal na mnie przy mostku dowodzenia. -Ma pan chwilke, kapitanie? -Co jest, Roacher? -Brakujaca matryca. Mam dowod, ze wciaz jest na statku. -Dowod? -Wie pan, co mam na mysli. Czul to pan tak samo jak ja, kiedy dokonywalismy podlaczenia. Cos powiedzialo. Przemowilo. Bylo z nami w samym srodku sali nawigacyjnej, kapitanie. Spokojnie wyszedlem na spotkanie jego lsniacemu spojrzeniu. -Cala uwage - powiedzialem zrownowazonym glosem - skupilem na tym, co robilismy, Roacher. Podlaczanie do punktu pedu nie jest dla mnie czynnoscia tak rutynowa, jak dla ciebie. Nie mialem czasu, zeby zauwazyc jakiekolwiek matryce. -Nie zauwazyl pan? -Nie. Czy to cie martwi? -To by moglo oznaczac, ze wlasnie pan jest nosicielem matrycy - powiedzial Roacher. -Jak to? -Jezeli znajduje sie gdzies w panu, na poziomie subnerwowym, moze pan nawet nie zdawac sobie sprawy z jej istnienia. Natomiast my - owszem. Raebuck, Fresico, ja. Wszyscy cos wyczulismy, kapitanie. Jesli to nie bylo w jednym z nas, musialo siedziec w panu. Nie mozemy miec kapitana z krazaca w nim matryca, rozumie pan. Nie da sie nawet powiedziec, jak bardzo by to moglo zaburzyc jego rozum. Jakie niebezpieczenstwo mogloby na nas sprowadzic. -Nie ma zadnych matryc, Roacher. -Czy mozemy byc tego pewni? -Chcialbys spojrzec? -Ma pan na mysli polaczenie? Pan i ja? Pomysl byl dla mnie obrzydliwy, musialem jednak to zaproponowac. -Po... polaczenie, tak - odparlem. - Lacznosc duchowa. Ja i ty, Roacher. Natychmiast. Zmierzmy szerokosc pasm, wyrownajmy potencjaly i skonczmy z tym. Przygladal mi sie przez dluga chwile, jak gdyby rozwazajac prawdopodobienstwo blefu. Wreszcie musial dojsc do wniosku, ze jestem zbyt naiwny, aby prowadzic gre, ktora moglaby sie okazac dla mnie tak ryzykowna. Wiedzial, ze nie blefuje, ze z pewnoscia nie mam zadnego lokatora, bo w innym przypadku nigdy bym mu nie zaproponowal polaczenia. -Nie - odezwal sie wreszcie. - Nie ma potrzeby zawracac tym sobie glowy. -Jestes pewien? -Jesli pan mowi, ze jest pan czysty... -Ale przeciez moge ja miec w sobie i nawet o tym nie wiedziec - odparlem. - Sam mi to powiedziales. -Niech pan o tym zapomni. Wiedzialby pan, gdyby ja pan w sobie mial. -Nigdy nie bedziesz tego pewien, dopoki sam nie sprawdzisz. Polaczmy sie, Roacher. Popatrzyl na mnie spode lba. -Nie ma o czym mowic. Niech pan o tym zapomni - powtorzyl i odwrocil sie. - Musi byc pan czysty, jesli tak bardzo chce pan polaczenia. Ale cos panu powiem, kapitanie. Mamy zamiar ja znalezc, gdziekolwiek by sie ukrywala. A kiedy ja znajdziemy... Pozostawil grozbe bez zakonczenia. Stalem patrzac na jego oddalajaca sie postac, dopoki nie zniknela mi z oczu. 17 Po kilku dniach wszystko zdawalo sie wracac do normy. Pedzilismy dalej w kierunku Cul-de-Sac. Wykonywalem moje codzienne zajecia, choc wydawaly mi sie zupelnie pozbawione wszelkiego znaczenia. Wiekszosc z nich istotnie takiego znaczenia nie miala. Jak dotad, nie mialem poczucia, ze Miecz Oriona jest pod moim dowodztwem, chyba ze tylko hipotetycznie. Robilem jednak to, co robic musialem.Nikt w zasiegu mojego sluchu nie rozmawial o zaginionej matrycy. Podczas rzadkich okazji, kiedy mialem moznosc spotykac innych czlonkow zalogi podczas obchodow statku, z rzucanych spode lba spojrzen wiedzialem, ze wciaz mnie podejrzewaja. Nie mieli jednak dowodow. Matryca w zaden sposob nie byla uchwytna na pokladzie. Informatory statku nie byly w stanie odnalezc najmniejszego jej sladu. Bylem samotny i bylo to ogromnie bolesne. Wydaje mi sie, ze kiedy sie juz doswiadczylo takiego rodzaju stalego duchowego polaczenia, bezustannej lacznosci - nie jest sie juz tym samym czlowiekiem. Nie wiem tego na pewno: brak wiarygodnych informacji o wtargnieciu uwolnionej matrycy, jedynie opowiadaja o tym pokladowe gadki, ktore trudno brac powaznie. Wszystko, co moglem wiedziec, zawieralo sie w moim wlasnym cierpieniu po odejsciu Vox. Byla ona tylko niedorosla dziewczyna, niesfornym dzikim stworzeniem, chwiejnym i nieuksztaltowanym; a jednak, a jednak zyla we mnie i dazylismy jedno ku drugiemu, by zbudowac wspolnote najglebsza, cos w rodzaju malzenstwa. Mozna to tak okreslic. Po pieciu czy szesciu dniach wiedzialem, ze musze ja znow zobaczyc. Bez wzgledu na ryzyko. Otworzylem dostep do pomieszczen wirtualnych i dalem sygnal, ze wchodze. Nie bylo odpowiedzi; przez straszna chwile obawialem sie najgorszego, ze na skutek tajemniczego funkcjonowania wirtualnosci Vox zostala w jakis sposob porwana i zniszczona. Tak jednak nie bylo. Przekroczylem lsniace, ograniczone rozowoscia pole, bedace brama do pomieszczen wirtualnych, i nagle poczulem ja kolo siebie, przytulona, drzaca z radosci. Powstrzymala sie od wejscia we mnie. Chciala, zebym powiedzial, czy to bezpieczne. Zaprosilem ja do siebie; nastapilo to znane mi dobrze wrazenie, kiedy wslizgnela sie do mojego systemu nerwowego i stalismy sie jednoscia. -Moge tu byc krociutko - odezwalem sie. - Wciaz jeszcze przebywanie z toba jest dla mnie niebezpieczne. -Och, Adamie, bylo mi tu tak okropnie... -Wiem, moge sobie wyobrazic. -Czy ciagle mnie szukaja? -Sadze, ze zaczynaja wyrzucac cie ze swych mysli - odparlem i obydwoje rozesmielismy sie. Nie smialem pozostawac z nia dluzej niz kilka minut. Chcialem tylko, by nasze dusze zetknely sie ze soba, pragnalem przekonac sie, czy wszystko jest z nia w porzadku i zmniejszyc bol rozlaki. Kapitan jednak nie ma dostepu do pomieszczen wirtualnych. Lamalem przepisy. Pozostajac z nia przez jakikolwiek czas, wystawialem sie na rzeczywiste zagrozenie. Mimo to moja nastepna wizyta byla dluzsza, a trzecia - dluzsza od drugiej. Bylismy jak potajemni kochankowie, spotykajacy sie w ciemnym lesie na pospiesznych, uroczych schadzkach. Ukryci w nierzeczywistych strukturach statku, laczylismy nasze dusze i szeptali do siebie z pospieszna intensywnoscia, dopoki nie czulem, ze juz czas wracac. Za kazdym razem usilowala zatrzymac mnie dluzej, jednak jej nalegania nie byly zbyt uporczywe; nigdy tez nie proponowala, ze odprowadzi mnie do stalych czesci statku. Poczynala rozumiec, ze jedynym miejscem, w ktorym mozemy sie spotykac, sa pomieszczenia wirtualne. Tymczasem coraz bardziej zblizalismy sie do Cul-de-Sac. Wkrotce mielismy sie ku niemu skierowac tak, by statki transportowe mogly wyruszyc na nasze spotkanie i zabrac przeznaczony dla nich ladunek. Najwyzszy czas, by zastanowic sie, co stanie sie z Vox, kiedy dotrzemy do miejsca przeznaczenia. Odsuwalem te mysl od siebie, jak tylko moglem. Nie bylem w stanie zmusic sie do konfrontacji z wylaniajacymi sie juz trudnosciami. Vox natomiast starala sie stawic im czolo. -Chyba juz zblizamy sie do Cul-de-Sac - powiedziala. -Tak, wkrotce tam bedziemy. -Zastanawiam sie, jak sobie z tym poradze. -Co masz na mysli? -Jestem zagubiona dusza - odparla. - Doslownie. Nie widze sposobu, w jaki moglabym ozyc. -Nie rozu... -Czyz nie widzisz, Adamie? - zawolala gwaltownie. - Nie moge tak po prostu poszybowac do Cul-de-Sac, porwac jakies cialo i umiescic sie na liscie kolonistow. A i ty pewnie nie bedziesz mogl przeszmuglowac mnie na dol, gdy nikt nie bedzie widzial. Pierwsza kontrola ladunku czy paszportow - i bede martwa. Jedynym sposobem dostania sie tam jest staranne zainstalowanie mnie powtornie w moim pierwotnym obwodzie magazynowym. A gdybym nawet mogla wyobrazic sobie, jak tam sie dostac, to i tak bede jak na talerzu - gotowa do poniesienia kary czy nawet do likwidacji. W liscie przewozowym figuruje jako zaginiona, czyz nie? I poszukuje sie mnie za spowodowanie smierci pasazera. Wyobrazmy sobie nawet, ze jestem w moim obwodzie. Myslisz, ze wyladuja mnie uprzejmie w Cul-de-Sac i wrecza mi cialo, ktore tam na mnie czeka? Niezbyt to prawdopodobne. Niezbyt nawet prawdopodobne, ze kiedykolwiek wyjde zywa z tego obwodu. Zalozmy, ze moglabym tam wrocic. Ale przeciez nawet nie wiem, jak obsluguje sie obwod magazynowy. I nikogo nie mozesz o to zapytac. -Co probujesz przez to powiedziec, Vox? -Niczego nie probuje powiedziec. Po prostu mowie. Musze sama opuscic statek i zniknac. -Nie, tego nie mozesz zrobic! -Z pewnoscia moge. To bedzie tak jak gwiezdny spacer. Moge sie udac, dokadkolwiek zechce. Przez skore statku wprost w niebiosa. Caly czas do przodu. -Do Cul-de-Sac? -Chyba jestes glupi - odparla. - Oczywiscie nie do Cul-de-Sac. Donikad. Wszystko juz skonczone. Ten pomysl z nowym cialem. Nie moge juz nigdy legalnie istniec. Wszystko zaprzepascilam. Przyznaje. I przyjmuje to, co jest przede mna. To nie bedzie takie zle, Adamie. Pojde na gwiezdny spacer. Naprzod, naprzod i naprzod - na zawsze. -Nie wolno ci - powiedzialem. - Zostan tu ze mna. -Gdzie? Tu, w tym pustym magazynie? -Nie - odrzeklem. - Wewnatrz mnie. Tak, jak w tej chwili. Tak, jak przedtem. -Jak dlugo bysmy tak wytrzymali? - spytala. Nie odpowiedzialem. -Za kazdym razem, kiedy musialbys podlaczyc sie do urzadzen, ja musialabym chowac sie tam, gleboko - ciagnela. - I nie mam zadnej gwarancji, ze to by bylo dostatecznie gleboko albo ze pozostawalabym tam wystarczajaco dlugo. Predzej czy pozniej zauwazono by mnie. Odnaleziono. Zlikwidowano. A ciebie wyrzucono by ze Sluzby lub rowniez zlikwidowano. Nie, Adamie. To nie ma sensu. Nie mam zamiaru niszczyc cie razem ze soba. Wystarczajaco duzo krzywdy juz ci wyrzadzilam. -Vox... -Nie. Tak byc musi. 18 A oto, jak sie to wszystko odbylo. Znajdowalismy sie teraz w glebi Spook Cluster, na ekranie przestrzeni realnej jasno plonal Vainglory Archipelago. Gdzies nizej byla planeta zwana Cul-de-Sac. Zanim sie ku niej skierujemy, Vox powinna wyslizgnac sie w przepastna noc niebios.Dokonywanie podejscia do jakiegos swiata jest prawdopodobnie najtrudniejszym manewrem statku gwiezdnego, kapitan zas musi - wraz z cala zaloga - wykorzystac maksimum swych umiejetnosci. I chociaz bylem nowicjuszem, musialem sprostac temu zlozonemu i trudnemu zadaniu. Gdybym zawiodl, mogliby interweniowac inni czlonkowie zalogi lub - gdyby okazalo sie niezbedne - zrobilyby to informatory statku; gdyby jednak tak sie zdarzylo, moja kariera zostalaby zaprzepaszczona, a nawet istnialo niewielkie lecz okreslone prawdopodobienstwo powaznych uszkodzen lub utraty Miecza Oriona. Jednoczesnie bylem zdecydowany zapewnic Vox najbezpieczniejsze, jakie potrafilem, opuszczenie statku. Rankiem, w dzien naszego podejscia, stalem przez pewien czas na Poziomie Ekranu Zewnetrznego, wpatrujac sie w Cul-de-Sac. Blyszczal na tle nocy jak czerwone oko. Wiedzialem, ze jest to swiat, ktory wybrala Vox, zarazem jednak wydawal mi sie odpychajacy, niemal fatalny. To samo czulem teraz wobec wszystkich swiatow. Sluzba zmienila mnie i wiedzialem, ze zmiana ta jest nieodwracalna. Nigdy juz nie wyladuje na zadnym z nich. Moim swiatem byl teraz statek. Udalem sie z kolei do pomieszczen wirtualnych, gdzie czekala na mnie Vox. -Chodz - powiedzialem i wtedy umiescila sie we mnie. Przemierzalismy razem statek w kierunku Glownej Sali Nawigacyjnej. Zespol podejscia juz tam byl: Raebuck, Fresco, Roacher, a takze Pedregal, odpowiedzialny za wyladunek cargo. Jason 612 byl informatorem na sluzbie. Skinalem im na powitanie i polaczylismy sie w szereg podejscia. Prawie natychmiast poczulem, ze Roacher szpera we mnie, usilujac odszukac matryce, co do ktorej byl przekonany, ze udzielam jej schronienia. Vox wycofala sie poza jego zasieg. Nie obchodzilo mnie to. Niech szpera, pomyslalem, juz i tak wkrotce bedzie po wszystkim. -Zadanie instrukcji do podejscia - odezwal sie Fresco. -Symulacja - rozkazalem. Plomieniscie czerwone oko Cul-de-Sac rozjarzylo sie w sali. -Kapitanie - powiedzial cicho Fresco. -Spokojnie, Fresco. Pilnuj energii. -Kapitanie, wskazniki wskazuja, ze cos jest nie tak... -Spokojnie, tylko spokojnie. -Sprawdzmy koordynaty, kapitanie. -Za chwile - odparlem. -Ale... -Spokojnie, Fresco. Nagle ujrzalem rowniez zaniepokojenie Pedregala i pytajacy gest Raebucka; pozniej powtorne szperanie Roachera, ktory badz to znow szukal Vox, badz tez usilowal stwierdzic, co sie dzieje. Wiedzieli, ze cos jest nie tak, ale nie byli pewni co. Statek prawie osiagal juz zadane przeze mnie polozenie. Przebiegl mnie elektryczny dreszcz: Vox wznosila sie po poziomach mojego mozgu, kierujac sie ku powierzchni, przygotowujac sie do opuszczenia mnie. -Kapitanie, wykonujemy zwrot w zlym kierunku! - krzyknal Fresco. -Wiem - odparlem. - Spokojnie. Za chwile wyrownamy. -On oszalal! - wykrzyknal Pedregal. Odczulem Vox, wyslizgujaca sie swobodnie z mojego mozgu. Ciagle bylem swiadomy jej ruchow, moze dlatego, ze bylem podlaczony do Jasona 612, on zas odbieral wszelkie sygnaly. Plynnie i lagodnie Vox przeniknela do skory statku. -Kapitanie! - zawyl Fresco i poczal walczyc ze mna, by przejac kontrole nad sytuacja. Utrzymujac nawigatora na odleglosc wyciagnietego ramienia, obserwowalem w dziwnym i cudownym skupieniu, jak Vox przebiegla przez obwody statku, w mgnieniu oka wydostajac sie na szczyt masztu i kierujac ku gwiazdom. Zdala sie calkowicie na laske niebios. Poniewaz odwrocilem statek wokol jego osi, nie mogl zostac namierzony i przechwycony przez potezna siec nawigacyjna Cul-de-Sac, mial natomiast moznosc swobodnego skierowania sie w strone otwartych niebios. Dla Vox bylo to jak odplyniecie na otwarte morze. Po chwili znajdzie sie juz tak daleko, ze utraci polaczenie z bioprocesorami statku, ktore utrzymywaly konstrukcje jej swiadomosci, i siec elektrycznych impulsow, ktora stanowila matryce Vox, bedzie podrozowac tu i tam na zawsze. A zespol indywidualnych cech, ktory stanowil sama Vox, straci wkrotce spojnosc, zacznie falowac i zanikac. Po krotkim czasie, moze nie tak krotkim, ale za to nieuchronnie, zaginie poczucie wlasnej osoby jako niezaleznej calosci. Innymi slowy - Vox umrze. Podazalem za nia tak dlugo, jak tylko moglem. Ujrzalem wreszcie iskre, przecinajaca gleboka czern nocy. A potem juz nic. -W porzadku - zwrocilem sie do Fresco. - Zwrocmy teraz statek we wlasciwym kierunku i dajmy im ich ladunek. 19 Dzialo sie to wiele lat temu. Moze juz nikt nie pamieta tych wydarzen, a i dla mnie staja sie one juz snami. Od tego czasu Miecz Oriona przenosil mnie po bez mala wszystkich zakatkach galaktyki. Bylem kapitanem, kiedy indziej ladowaczem, oficerem cargo, wymozdzaczem, nawet czasami przetwornikiem energii. Nie ma znaczenia, jaka funkcje wykonuje sie w Sluzbie.Czesto o niej mysle. Byl taki okres, kiedy wspomnienie o niej znaczylo uczucie smutku, bolu, niepowetowanej straty, ale dawno juz zaniklo. Ona nie zyje od lat, bez wzgledu na to, jak twarda i odporna byla iskra jej duszy. Dla mnie jednak zyje. Co do tego jestem pewien. Istnieje gdzies we mnie takie miejsce, w ktorym czuje jej cieplo, jej sile, jej kaprysna zywotnosc, jej impulsywna zmiennosc. Czuje te cechy, te dary, pozostawione przez krotki okres schronienia we mnie, jako jej ciagle zywa obecnosc; i mysle, ze tak bedzie juz zawsze przez moja droge od jednego spetanego swiata do drugiego, kiedy wedruje wiecznie, pochlaniajac czarne lata swietlne na pokladzie wielkiego niebianskiego statku. TAJEMNY GOSC Niebiosa sie otwarly, opromienia nas panteonbogow! Amon-Re, Pan Karnaku, wyniesiony ponad wielkie morze! Wielkich Dziewieciu wyniesionych na swoje miejsca! Twe piekne przymioty sa twymi, o, Amonie-Re, Panie Karnaku! -Liturgia Amona O, Plomieniu, ktory przybyles cofajac sie - nie kradlem ofiar zlozonych bogu. O, Wielki Drapiezny Ptaku, ktorys dotarl tu z Heraklei - nie mowilem klamstw. O, Wydziobywaczu Wnetrznosci, ktory przybyles z Domu Trzydziestu - nie popelnilem krzywoprzysiestwa. O, Panie Ciemnosci, ktory nadszedles z ciemnosci - nie bylem klotliwy. O, Nefertum z Memfis - nie czynilem zle, nie widzialem zla. -Spowiedz przeczen 1 Od pierwszego, oslepiajacego momentu, w ktorym sie zjawil, atakowaly go ze wszystkich stron doznania zmyslowe. Odczuwal gwaltowny napor zapachow, widokow, dzwiekow, a wszystko to bylo obce, zbyt intensywne, zyjace nieznanym, wlasnym zyciem. Nacieraly na niego rozswietlone wizje. Wedrowal przez jakis nieokreslony przeciag zdumionego czasu w migotliwych basniowych puszczach. Nawet powietrze bylo namacalne, dajac sprzeczne, mylace odczucia miekkosci i szorstkosci, ciezaru i oszalamiajacej lekkosci. Egipt pedzil przez niego jak rzeka nie do powstrzymania, blyszczaca i halasliwa, oszalamiajaca swoim ogromem, otumaniajaca zywotnoscia.Wchlanial magie i dlawil sie nia. Oddychanie przychodzilo mu z trudnoscia - czul sie tak oglupialy, ze musial sobie przypomniec, jak to sie robi. Prawdziwy problem stanowila jednak dezorientacja. Docieralo do niego zbyt wiele informacji i mial klopoty z ich przetworzeniem. Przypominalo wsadzanie do gniazdka z pradem juz nie koniuszka palca, ale calej glowy. Mial kilkanascie roznych rozmiarow i przezywal kazda z chwil swojego zycia, lacznie z tymi, ktorych jeszcze nie bylo, w jednym, krotkim jak mgnienie oka momencie. Przygotowywal sie do tego od miesiecy - wlasciwie mozna by powiedziec, ze przez cale swoje zycie - ale w gruncie rzeczy nie dalo sie przygotowac do czegos takiego. Wykonal trzy skoki probne, najpierw dwiescie, potem czterysta, wreszcie szescset lat wstecz i wydawalo mu sie, ze wie, czego oczekiwac - wywolujacego mdlosci uczucia braku oddechu, zawrotu glowy, wrazenia, ze z calego rozpedu uderzyl o skale. Wszyscy ostrzegali go jednak, ze skutki przeskoczenia nawet szesciu wiekow sa niczym w porownaniu z uderzeniem przy naprawde wielkim skoku. Mieli racje. Przeskoczyl trzydziesci piec wiekow i to bylo mordercze. - Po prostu trzymaj sie i probuj zlapac oddech - radzili mu doswiadczeni koledzy, tacy jak Charlie Farhad, ktory dotarl do Babilonu; Nick Efthimiou, ktory widzial tancerzy przeskakujacych przez byki na dworze krola Minosa, i Amiel Gordon, ktory uczestniczyl w krolewskiej bar micwie w swiatyni Salomona, kiedy farba na scianach byla jeszcze swieza. - To jak skok bez spadochronu - mowil Efthimiou - Cala sztuka polega na tym, by przy uderzeniu przetoczyc sie na bok i nie stawiac oporu. Jesli przezyjesz pierwsze piec minut, wszystko bedzie dobrze. - Cofanie sie w czasie powoduje narastanie potencjalu temporalnego, a im dalsza podroz, tym wiekszy ladunek, i to w wielu aspektach. Pomalu swiat przestawal mu dziko wirowac przed oczyma i mijaly zawroty glowy. Z miejsca, w ktorym sie znajdowal, widzial bardzo niewiele. Starali sie zawsze zrzucic cie w takim miejscu, zeby twoje przybycie nie zostalo zauwazone. Wyladowal na nie wybrukowanej alejce, szerokiej na jakies dwa metry, ograniczonej z obu stron wysokimi murami z pobielonej suszonej cegly, ktore zaslanialy mu widok. Ostatnie blyszczace slady zlotej aury w polu ladowania byly nadal widoczne w postaci otaczajacych go koncentrycznych kregow, niczym lsniaca pajeczyna swiatla; szybko jednak zanikaly. Tuz przed nim staly dwa osly, przezuwajac slome i obserwujac go bez wiekszego zainteresowania. Jakies dziesiec metrow za nim lezala sterta smieci, blokujaca niemal cala alejke. Jego obuta w sandal lewa stopa znajdowala sie kilka centymetrow od rzadku cieplego zielonego lajna, najwyrazniej pozostawionego tu przez jednego z oslow. Po prawej stronie przeplywal cienki strumyk brazowawej wody, tak brudnej, iz mial wrazenie, ze dostrzega w niej gigantyczne mikroorganizmy - wielkie ameby i pantofelki oraz ponure, zarloczne wrotki, gniewnie plynace pod prad. Z miasta lezacego poza tym paskudnym, niechlujnym zakatkiem, w ktorym sie zmaterializowal, nie widzial nic procz jedynej wysokiej i smuklej palmy przecinajacej jak strzala bezchmurne, niebieskie niebo nad ograniczajacymi alejke murami. Mogl byc w ktorymkolwiek ze stu azjatyckich, afrykanskich czy poludniowoamerykanskich panstw. Ale kiedy ponownie spojrzal na mur po lewej stronie, zauwazyl nagryzmolony na nim napis przypominajacy nieco arabskie zawijasy, kropki i kwadraciki, typowe dla hieroglifow z czasow XVIII Dynastii. Jego wyszkolony umysl natychmiast dokonal tlumaczenia: "Niechaj waz Amachu, pozeracz ducha, polknie dusze handlarza winem Ipuky, niechaj wpadnie on do Jeziora Ognia, uwieznie w Lochu Potworow, umiera przez milion lat; niechaj jego ka zniknie na wieki, a jego grob bedzie pelen skorpionow, albowiem oszustem jest i klamca". W tym momencie swiat, w ktory wlasnie wkroczyl - z cala swoja nieunikniona, dziwaczna rzeczywistoscia - dotarl do jego swiadomosci, wywolujac gwaltowny przyplyw emocji. Thot i Amon, Izyda i Ozyrys, swiatynie i grobowce, obeliski i piramidy, bogowie z glowami jastrzebi, czarna ziemia, gadajace chrzaszcze, weze z nogami, bogowie pawiany, bogowie sepy, mrugajace sfinksy, unoszace sie dymy z kadzidel, zapach piwa slodowego, worki z jeczmieniem i fasola, na wpol zmumifikowane ciala w kadziach wypelnionych natronem, ptaki o glowach kobiet i kobiety o glowach ptakow, procesje zamaskowanych kaplanow, wedrujace w gaszczu przysadzistych kolumn, kola mlynskie obracajace sie leniwie na skraju rzeki, woly i szakale, cieleta i psy, alabastrowe wazy i zlote pektoraly, pulchny faraon na tronie, pocacy sie pod ciezarem dwubarwnej korony, a przede wszystkim slonce, slonce, slonce, nieublagane slonce, przed ktorym nie bylo ucieczki, dosiegajace swymi mackami wszystkiego, co zylo lub nie zylo w tym kraju zywych i umarlych. Wszystko to dotarlo do niego na raz. Glowa rozdymala mu sie jak balon. Tonal, zalewany informacjami. Chcialo mu sie plakac. Byl tak strasznie oszolomiony, taki oslabiony skokiem w czasie, taki przytloczony. Przed tyloma rzeczami powinien sie bronic, a tak malo mial srodkow, ktorych moglby uzyc do tego celu. Byl przestraszony. Znowu mial zaledwie osiem lat, nagle przeniesiono go w szkole do starszej klasy ze wzgledu na bystry umysl oraz niespokojnego ducha, niespodziewanie stanal wobec tajemniczych przedmiotow, ktore po raz pierwszy byly dla niego za trudne, a nie, jak dotad, zbyt latwe - dzielenia liczb wielocyfrowych, geografii - i klasy pelnej nieznanych kolegow, starszych od niego, glupszych, wiekszych, wrogich. Policzki zarumienily mu sie ze wstydu na wspomnienie tamtych chwil. Niepowodzenie bylo niedopuszczalne. Chyba juz czas ruszyc sie z tego zaulka, zdecydowal. Wygladalo na to, ze najgorsze dolegliwosci somatyczne minely, tetno wlasciwie wrocilo do normy, odzyskal ostrosc widzenia -,jesli przezyjesz pierwsze piec minut, wszystko bedzie dobrze" - i czul sie dosc pewnie na nogach. Ostroznie ominal osly. Ledwie sie zmiescil miedzy nimi a sciana. Jedno ze zwierzat potarlo o jego ramie pokrytym szczecina nosem. Byl do pasa nagi; mial na sobie jedynie bialy lniany fartuszek, sandaly z czerwonej skory i tkana czapeczke, ktora chronila glowe. Nawet przez moment nie ludzil sie, ze wyglada jak Egipcjanin - ale tez nie musial: w okresie rozkwitu Nowego Panstwa bylo tu mnostwo obcokrajowcow - Hetytow, Kretenczykow, Asyryjczykow, Babilonczykow, a moze nawet i Chinczykow, jak tez paru unizonych, drobnych drawidyjskich. wedrowcow z dalekich Indii. - Powiedz im, ze jestes Hebrajczykiem - radzil mu Amiel - prapradziadkiem Mojzesza i zeby sie lepiej do ciebie nie przypieprzali, bo ukarzesz ich dwunastoma plagami o sto lat wczesniej, niz to zostalo zaplanowane. - Mial za zadanie przystosowac sie na krotki czas, wyzywic sie, poki nie wypelni swojej misji, najac sie do takiej pracy, w ktorej moglby udawac, ze ma kwalifikacje - jako skryba, sluzacy, garncarz czy formierz cegiel. Byle cokolwiek robic. Byle sobie poradzic przez trzydziesci dni. Jakies szesc metrow od miejsca, w ktorym staly osly, alejka zakrecala ostro. Zatrzymal sie, uwaznie ogladajac to miejsce i zapisujac w pamieci wszystkie szczegoly: napis na murze, sterte smieci, kat skretu drozki, wysokosc i nachylenie palmy. Za trzydziesci dni musi przeciez odbyc droge powrotna. Beda go szukali w czasie, a to jest jak lowienie ryb zagieta szpilka i powinien dostarczyc im wszelkiej mozliwej pomocy. Na moment zamarlo mu serce. Uswiadomil sobie, ze zapewne w Tebach bylo z piecdziesiat tysiecy identycznych zaulkow. Podobno jestem inteligentna forma zycia, upomnial sam siebie. Moze przeciez zanotowac polozenie, wszystkie znaki szczegolne. Od tego zalezy jego zycie. Wreszcie dotarl do konca alejki. Wyjrzal na przecinajaca ja ulice i jego oczom ukazaly sie Teby Stu Bram. Miasto wywolalo w nim tak silny natlok wrazen, ze poczul sie niemal podobnie wstrzasniety jak tuz po skoku przez czas. Ze wszystkich stron na raz zaatakowal go halas, rozgardiasz, upal, kurz. Zapach lajna i gnijacych owocow byl tak silny, ze go zemdlilo. I wszedzie byli ludzie; wielkie tlumy ludzi poruszajacych sie w zdumiewajaco celowy sposob, przeciskajacych sie obok, wpadajacych na niego, odsuwajacych go na bok. Jakby byl dla ruch niewidoczny, kiedy tak stal z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami posrod tego szalonego tloku. Moglaby to byc Piata Aleja w Nowym Jorku w wiosenne popoludnie, gdyby nie to, ze wielu ludzi bylo nagich czy niemal nagich w tym zdumiewajacym skwarze buchajacym jak z pieca i gdyby nie wielkie stada gesi, owiec, wolow, oslow oraz dziwnych dlugorogich i garbatych krow beztrosko krazacych miedzy przechodniami. U jego stop pochrzakiwaly i parskaly swinie. Znalazl sie na jakims rynku, na ktorym stloczyly sie male, zbudowane z suszonej gliny sklepiki, tawerny i najprawdopodobniej burdele. Kilkadziesiat krokow dalej po prawej stronie znajdowala sie plytka, lecz wartko plynaca rzeka niczym raczy zielony potwor pokryty setkami statkow z wygietymi ku gorze dziobami i wynioslymi masztami, a tuz przed nim, nie dalej niz w odleglosci stu metrow stala potezna, otoczona murami budowla. Sadzac po podwojnym rzedzie kamiennych kolumn i widocznych za nimi zawilych przedpokoi musial to byc budynek wspolczesnie znany jako Swiatynia w Luksorze. A przynajmniej tak mozna wnioskowac z jego polnocno-poludniowego usytuowania wzdluz Nilu. Ale swiatynia, jaka mial w tej chwili przed oczami, bardzo sie roznila od tej, ktora zwiedzal zaledwie dwa tygodnie temu. Dwa tygodnie temu? Trzydziesci piec wiekow temu! - w czasie swojej wyprawy orientacyjnej do wspolczesnego Egiptu. Brakowalo Alei Sfinksow, a takze obeliskow i kolosow stojacych przed wielkimi, rozszerzajacymi sie ku gorze skrzydlami polnocnego pylonu. Pylonu chyba tez nie bylo. Oczywiscie, ze nie. Sfinksy ze Swiatyni w Luksorze powstaly za XXX Dynastii, czyli kilkanascie wiekow pozniej. A obeliski i kolosy byly dzielami Ramzesa II, ktorego panowanie mialo nastac dopiero po pieciu czy szesciu innych monarchach, liczac od chwili obecnej; to samo zreszta odnosilo sie do polnocnego pylonu. Na ich miejscu byla teraz jakas nieznana kryta kolumnada, wygladajaca niemal zbytkownie wedlug egipskich norm architektonicznych, oraz dwie kwadratowe swiatynie z rozowego granitu, za ktorymi znajdowal sie niski, smukly pylon, wyraznie archaiczny, ozdobiony trzepoczacymi jasnymi choragiewkami. Na widok tego odczul lekki dreszcz badacza: byly to budowle zapewne z czasow XII Dynastii - a zatem starozytne nawet w tej epoce - ktore niewatpliwie zburzyli nieublagani budowniczowie Ramzesydow, aby zrobic miejsce dla wlasnych, znacznie okazalszych. Ale o wiele bardziej zdumiewajacy niz roznica w planie zabudowy byl kontrast miedzy ta swiatynia a nagimi, brazowymi, podobnymi do szkieletu ruinami, ktore widzial we wspolczesnym Luksorze. Biale, zbudowane z blokow wapienia fasady i kolumny niemal nieznosnie razily w oczy odbitym blaskiem bezlitosnego slonca. I cale byly pokryte krzykliwymi reliefami, pomalowanymi na niemilosiernie jaskrawe kolory: czerwien, zolc, blekit i zielen. Kazdy gzyms i legar lsnil od inkrustacji drogocennymi metalami: srebrem, zlotem, rzadkimi stopami. Swiatynia pulsowala odbitym swiatlem slonecznym. Byla jakby drugim sloncem emitujacym wstrzasowe dawki energii na zatloczony rynek. Za duzo tego, pomyslal, czujac, jak uginaja sie pod nim nogi. Za duzo. Byl przeciazony. Dudnilo mu w glowie. Mdlilo go. Mial klopoty ze skupieniem wzroku. Pomimo upalu odczuwal dreszcze. Albo, co jeszcze prawdopodobniejsze, z powodu upalu. Wyobrazil sobie, ze pod wplywem mdlosci robi sie zielony. -Jestes chory? Tak, widze, ze jestes bardzo chory - uslyszal nagle gleboki, ochryply meski glos. Na nadgarstku poczul zaciskajaca sie mocno czyjas dlon. Tuz nad jego twarza pojawila sie twarz jakiegos mezczyzny - o waskich ustach, orlim nosie, wygolonej czaszce. Uwazne ciemne oczy wpatrywaly sie w niego z troska. - Bardzo zle wygladasz. Mysle, ze wkrotce staniesz sie Ozyrysem. -Ja... ja... -Umierac na ulicy jak swinia... niedobrze, to bardzo niedobrze, moj przyjacielu. Wydalo mu sie zdumiewajace, ze ktos sie do niego odezwal, ale jeszcze bardziej zadziwiajace - pomimo nauki - ze zrozumial. Naturalnie napelniono jego umysl Egiptem, napompowano go az po dziurki w nosie wiedza o jezyku, sztuce, historii, obyczajach. O wszystkim. A i przedtem sam sie duzo nauczyl. Ale mimo to zdumialo go odkrycie, ze tak latwo zrozumial slowa owego czlowieka. Wprawdzie nauczyciele niezupelnie poprawnie odtworzyli wymowe, ale i tak dosc podobnie. Zle wymawiali samogloski. Wszystko powinno byc bardziej gardlowe, "e" przechodzic w "i"; "o" w "u", ale mozna bylo dosc szybko przystosowac sie do tego. Jego dobroczynca podtrzymywal go, sciskajac mu reke jak w imadle. Gdyby nie to, z pewnoscia by upadl. Staral sie ulozyc jakies zdanie, ktore moglby powiedziec, ale nic mu nie przychodzilo do glowy. Zawiodly umiejetnosci, kiedy musial przemowic. Nie mogl ulozyc najprostszego nawet zdania. "Staniesz sie wkrotce Ozyrysem". Czyzby naprawde umieral? Jakie to dziwne okreslenie. Widocznie zaczal juz wygladac jak Ozyrys, bog zmarlych, mumia o zielonej twarzy. Nieznajomy wyprowadzal go ze slonca w slaby cien, rzucany przez palme o pieciu galeziach, ktora rosla na skraju rynku. -Jestem bardzo chory - udalo mu sie w koncu wyjakac. - Upal... moja glowa... -Tak, tak. Jakie to smutne. Ale spojrz, przyjacielu, oto nadchodzi bog. W pierwszej chwili pomyslal, ze zstepuje jakas zjawa, ze Horus albo Thot przyszli, aby zabrac go do Krainy Zmarlych. Ale nie, nieznajomemu wcale nie o to chodzilo. Tlum nagle wydal z siebie ogluszajacy ryk, ktory przeistoczyl sie w rozsadzajaca czaszke fale niesamowitego halasu. Mezczyzna wskazal na cos. Zmobilizowal sie i powiodl wzrokiem za wyciagnieta reka. Obraz znowu zaczal mu sie rozmywac przed oczami, ale dostrzegl poruszenie przed swiatynia, zblizajacych sie muskularnych mezczyzn, dzierzacych baty i odzianych jedynie w pasy niebieskiej i zlotej materii, cofajacych sie ludzi, a wreszcie pojawil sie skads rydwan. Wszystko lsnilo, oslepiajaco jaskrawe: sokoly na jarzmie, nad nimi wielki dysk przedstawiajacy slonce, po bokach skrzydlate boginie, z tylu jakies rogate stwory. Az wreszcie wyszedl powoli ze swiatyni i wsiadl do rydwanu jakis postawny czlowiek, bogato odziany pomimo upalu - z blekitna korona na glowie, z chepreszem, dwoma berlami w dloniach, pastoralem i cepem, z przyczepiona sztywna mala sztuczna brodka... Krol, to byl... to musial byc... faraon, ten co wsiada do rydwanu... byl w swiatyni na uroczystosci i teraz wraca do swojego palacu, po drugiej stronie rzeki... Bebny, trabki i wysokie tony jakiegos instrumentu przypominajacego oboj. Niesamowity ryk. -Horus - wolal tlum. Dziesiec tysiecy na raz, jednym glosem. - Horus! Neb-Maat-Re! Zycie! Zdrowie! Sila! Neb-Maat-Re. To znaczy faraon Amenhotep III. Jego imie z koronacji. Tak, czyli to krol. Stoi tu i z usmiechem pozdrawia zgromadzony tlum. -Pan Dwoch Ziem! - krzyczeli ludzie. - Syn Re! Zywe wyobrazenie Amona! Potezny! Dobroczynca Egiptu! Zycie! Zdrowie! Sila! Za duzo tego, stanowczo za duzo. Czul sie przytloczony tym wszystkim. Byl trzydziesci piec wiekow poza swoim wlasciwym czasem. Az do chwili, kiedy faktycznie nastapilo, wydawalo mu sie, ze poradzi sobie z przemieszczeniem. Ale teraz calym jego cialem wstrzasal dreszcz wywolany zmeczeniem, zamieszaniem, panika. Zachwial sie i u-chwycil desperacko szorstkiego, luskowatego pnia palmy. Czul, jak pod wplywem tej oszalamiajacej, niewyobrazalnej rzeczywistosci uchodza z niego resztki nadwatlonych sil. Teby jako tetniace zyciem miasto... Amenhotep ni, w blekitnej koronie... ubrani w maski kaplani, o glowach jastrzebi, ibisow, psow... wychodzi teraz ciemna, tajemnicza postac kobiety, z pewnoscia krolowa, i zajmuje miejsce obok faraona... rydwan rusza... -Zycie! Zdrowie! Sila! Moze dla krola. Ale nie dla niego. Jakim cudem zdal testy psychologiczne przed ta misja? Przeciez teraz oblewal. Przez cale dotychczasowe zycie udawalo mu sie przechytrzyc twardszych od siebie. Dopiero teraz prawda wyszla na jaw. Nogi mial jak z waty. Oczy mu wylazily z orbit. Przyslali niewlasciwego czlowieka, widzial to zupelnie wyraznie. Wlasciwie bylo to jedyne, co widzial wyraznie. Jest zbyt skomplikowany, zbyt... delikatny. Powinni tu przyslac jakiegos obojetnego, pozbawionego wyobrazni faceta, jakiegos prozaicznego astronaute, niewrazliwego na emocje, na fascynujace, nie dajace sie wyjasnic tajemnicze aspekty zycia; kogos pozbawionego romantyzmu i wiary w magie, kto nie czulby sie tak przytloczony widokiem tegiego czlowieka w srednim wieku, ubranego w glupi kostium, wsiadajacego do hollywoodzkiego rydwanu. Czy to z tego powodu? A moze po prostu z goraca i przewleklego wstrzasu po skoku przez trzydziesci piec wiekow? -Och, przyjacielu, przyjacielu - uzalal sie nad nim ciemnooki nieznajomy. - Obawiam sie, ze juz stajesz sie Ozyrysem. To takie smutne dla ciebie. Zrobie, co w mojej mocy, aby ci pomoc. Wykorzystam wszelkie moje umiejetnosci. Ale musisz sie modlic, moj drogi przyjacielu. Pros krola, aby o-szczedzil twe zycie. Pros Pania Izyde. Pros o milosierdzie Thota Uzdrowiciela, przyjacielu, albo u-mrzesz jak... Byly to ostatnie slowa, ktore uslyszal. Zachwial sie i upadl na ziemie tuz przy pniu palmy. 2 Nieznajomy spoczywal na lozu w Domu Zycia w Okregu Mut, sasiadujacym od poludnia z Ipet-sut, wielka swiatynia Amona, w zawilym kompleksie swietych budynkow, ktore przyszle pokolenia nazwa Karnakiem. Pawilon, w ktorym sie znajdowal, byl otwarty na niebo - prosta kolumnada ze smuklych filarow wznoszacych sie jak lodygi ku nabrzmialym paczkom lotosu na szczycie, pomalowanych w lagodne odcienie rozu, blekitu i bieli. Nieznajomy mial zamkniete, spokojne oczy i oddychal powoli, najwyrazniej bez trudu, ale jego twarz byla rozpalona goraczka, a usta sciagniete w dziwnym grymasie, jakby wykrzywione nieprzyjemnym usmiechem. Co pewien czas jego cialem wstrzasal potezny dreszcz.-Mysle, ze on wkrotce umrze - powiedzial lekarz, ktorego nazywano Hapu-seneb. To on towarzyszyl nieznajomemu w chwili, gdy ten upadl kolo Swiatyni Poludniowego Haremu Amona. -Nie - oswiadczyla kaplanka. - Mysle, ze bedzie zyl. Jestem nawet pewna, ze bedzie zyl. Lekarz cicho prychnal z pogarda. Ale kaplanka nie zwazala na to. Podeszla blizej do lozka, ktore stalo na podwyzszeniu wyraznie obnizajacym sie od glowy ku stopom. Nieznajomy lezal nagi na materacu ze sznurka, mocno naciagnietym i pokrytym poduszkami, a jego glowa spoczywala na wygietej drewnianej belce. Budowe mial smukla, drobnokoscista, niemal tak delikatna jak kobieta, choc szczuple cialo bylo muskularne i pokryte gestwina wijacych sie ciemnych wlosow. Dlon kaplanki lekko dotknela czola chorego. -Bardzo cieple - powiedziala. -Jest w nim demon - odparl Hapu-seneb. - Niewielka nadzieja. Wkrotce stanie sie Ozyrysem. Mysle, ze posiadl go krokodyl z Zachodu albo moze w jego sercu zagniezdzil sie waz rerek. Teraz z kolei kaplanka prychnela sceptycznie. Sluzyla Izydzie, choc to Okreg Kultowy Mut, a caly kompleks swiatynny poswiecono Amonowi. Nie bylo w tym jednak nic niezwyklego. Wszystko tu przeplatalo sie ze soba, granice byly plynne, jeden bog bez problemu przemienial sie w innego. A Izydzie nalezalo sluzyc, nawet w swiatyni Amona. Jak na kobiete kaplanka wydawala sie wysoka, a jej skora miala bardzo blady odcien. Odziez jej siadala sie z lekkiej lnianej koszuli, cienkiej jak mgielka, przez ktora przeswitywaly piersi i ciemny trojkat u ledzwi. Wygolona czaszke pokrywala ciezka czarna peruczka z naturalnych wlosow, zawile splecionych w setki scislych warkoczykow. Nieznajomy mruczal cos teraz przez sen, wydawal z siebie jakies ochryple, urywane dzwieki, belkot zlozony z obco brzmiacych slow. -Mowi jezykiem demonow - stwierdzil Hapu-seneb. -Cii! Staram sie uslyszec! -Rozumiesz jezyk demonow, prawda? -Cii! Przysunela ucho do ust chorego. Wypowiadal jakies serie slow: belkot w delirium, nastepnie przerwa, po czym znow goraczkowe mamrotanie, kaplanka sluchala go z szeroko otwartymi oczyma, zmarszczywszy czolo, ssac lekko zagryziona dolna warge. -Co mowi? - spytal Hapu-seneb. -Slowa w obcym jezyku. -Ale ty je rozumiesz. Zreszta sama jestes cudzoziemka. Czy to twoj krajan? -Prosze - odezwala sie kaplanka, coraz bardziej zirytowana. - Na co te wszystkie pytania? -Na nic - zgodzil sie lekarz. - No coz, zrobie, co w mojej mocy, aby go uratowac. Twojego krajana. Jesli nim jest. Przyniosl ze soba swoj ekwipunek - drewniana skrzyneczke z lekarstwami i woreczek z amuletami. Przez chwile zastanawial sie nad doborem amuletu, az w koncu wybral jeden, przedstawiajacy Amona z czterema glowami barana, rozdeptujacego krokodyla. Osmioro bogow w tle podziwialo jego wyczyn. Hapu-seneb wyszeptal zaklecie i przymocowal amulet do powiazanego w suply sznura, ktory przytroczyl do fartuszka lezacego. Nastepnie ulokowal wizerunek Amona na sercu nieznajomego, wykonal kilka magicznych ruchow i powiedzial glebokim, podnioslym tonem: -Jestem tym Ozyrysem, tu na Zachodzie. Ozyrys zna swoj dzien i jesli nie istnieje w nim, to i ja nie bede istnial w nim. Jestem Re, ktory jest z bogami i nie zgine; wstan, Horusie, abym mogl zaliczyc cie do grona bogow. Kaplanka obserwowala go z lekkim usmiechem. -Moge tez uzyc innych zaklec - powiedzial lekarz. Zamknal na chwile oczy i gleboko oddychal. - Za mna, krokodylu, synu Seta! - zaintonowal. - Nie unos swego ogona. Nie wyciagaj lap. Nie otwieraj paszczy. Niech woda stanie sie ogniem przed toba! Urok trzydziestu siedmiu bogow jest w twych oczach. Jestes uwiazany do czterech brazowych filarow Poludnia, przed paradna lodzia Re. Zatrzymaj sie, krokodylu, synu Seta! Ochron tego czlowieka, Amonie, mezu twej matki! -To musi byc dobre zaklecie - powiedziala kaplanka. - Spojrz, poruszyl sie. I jego czolo staje sie chlodniejsze. -Tak, to jedno z najskuteczniejszych zaklec. Ale lekarstwa tez sa wazne - stwierdzil lekarz i zaczal szperac w drewnianej skrzyneczce, wyciagajac male sloiczki. W niektorych byly pokruszone insekty, w innych zywe, w jeszcze innych sproszkowane odchody poteznych zwierzat. Kaplanka polozyla lekko dlon na rece Hapu-seneba. -Nie - powiedziala. - Zadnych lekarstw. -Potrzebuje... -Potrzebuje odpoczynku. Mysle, ze powinienes juz pojsc. -Ale proszek ze skorpiona... -Kiedy indziej, Hapu-senebie. -Pani, to ja jestem lekarzem, nie ty. -To prawda - odparla lagodnie. - I to bardzo dobrym lekarzem. I twoje zaklecia tez sa bardzo dobre. Ale czuje w swych zylach Izyde i bogini mowi mi, ze tym, co wyleczy tego czlowieka, jest sen. Nic wiecej, tylko sen. -Bez lekarstw umrze, o pani. A wtedy Izyda bedzie miala swego Ozyrysa. -Idz juz, Hapu-senebie. -Choc olejek z weza... -Idz. Lekarz zmarszczyl sie groznie i zaczal cos mowic, ale w odpowiednim momencie rozmyslil sie, zgrabnie zatuszowal gniew wzruszeniem ramion, po czym zaczal pakowac swoj sprzet medyczny. Kaplanka byla faworyta mlodego ksiecia Amenhotepa - wszyscy 0 tym wiedzieli. Zapewne nie bylo rozsadne sprzeciwiac sie jej zbyt ostro. A skoro uwazala, ze wie lepiej niz on, jakiej pomocy potrzebuje ten obcokrajowiec, to coz... Kiedy Hapu-seneb wyszedl, kaplanka wrzucila pare ziaren kadzidla do paleniska w rogu pawilonu 1 przez pewien czas stala, wpatrujac sie w gestniejaca ciemnosc, gleboko oddychajac i usilujac odzyskac spokoj. Nie czula sie bowiem ani troche spokojna, niezaleznie od tego, jakie wrazenie wywarla na lekarzu. Z oddali docieraly do niej odglosy spiewu. Z nieba zstepowal coraz ciemniejszy granat, zmieniajac kolor rzeki. W gorze pojawialy sie pierwsze gwiazdy. Kilka swietlikow zamigotalo u szczytow kolumn. Od strony krolewskiego palacu na zachodnim brzegu rozchodzil sie po rzece zalobny odglos trabki obwieszczajacej nadejscie nocy. Wiec to tak, pomyslala. Zastanawiala sie, co nalezalo teraz zrobic. Klasnela dwukrotnie w dlonie i nadbiegly dwie mlode niewolnice. -Eyaseyab - zwrocila sie do starszej i inteligentniejszej - pojdziesz do Domu Gwiazd, ktory miesci sie za grobowcem Men-Cheper-Re, i powiesz astronomowi Senmut-Ptahowi, zeby natychmiast do mnie przyszedl. Z pewnoscia poinformuje cie, ze ma wlasnie cos bardzo waznego do zrobienia. Przekaz mu, ze wiem o tym, ale mimo wszystko chce, zeby sie tu zjawil, poniewaz mam do niego absolutnie zasadnicza, nie cierpiaca zwloki sprawe. Druga niewolnice poslala po sciereczke zwilzona w zimnej wodzie, potrzebna jej do ochlodzenia czola chorego. Nieznajomy byl nadal nieprzytomny, ale przestal belkotac. Jego twarz nie byla juz taka napieta i znikl z niej wywolany goraczka rumieniec. Zapewne po prostu spal. Kaplanka stanela nad nim, marszczac w zamysleniu czolo. -Slyszysz mnie? - spytala, pochylajac sie ku niemu. Poruszyl sie lekko, ale jego czy pozostaly zamkniete. -Jestem Izyda - powiedziala cicho. - A ty jestes Ozyrysem. Moim Ozyrysem. Zagubionym Ozyrysem, ktory zostal wyrwany, przywrocony do zycia i oddany pod moja opieke. Wymruczal cos niewyraznie, ponownie we wlasnym jezyku. -Jestem Izyda - powtorzyla. Polozyla dlon na ramieniu chorego i wedrowala nia po jego ciele, zatrzymujac na chwile na sercu, aby poczuc rytmiczne uderzenia, po czym przesuwajac coraz nizej. Jego ledzwia byly chlodne i miekkie, ale kiedy polozyla na nich palce, poczula, jak sie napinaja. Na ustach kaplanki pojawil sie usmiech. Odwrocila sie, wziela przyniesiona przez niewolnice chlodna sciereczke i lekko wytarla czolo mezczyzny. Raptownie otworzyl oczy. Ciekawe, pomyslala, czy obudzil go dotyk zimnego materialu na czole, czy moze - chwile wczesniej - reki u dolu brzucha? Wpatrywal sie w nia. -Jak sie czujesz? - spytala. -Troche lepiej. Mowil tak cicho, ze musiala wytezac sluch. Dostrzegl swoja nagosc. Zauwazyla to i przykryla mu brzuch paskiem materialu, ktorego jeszcze nie zdazyla zwilzyc. -Gdzie jestem? -W Domu Zycia, w Okregu Mut. Lekarz Hapu-seneb znalazl cie na ulicy przed poludniowa swiatynia i przyniosl cie tu. Jestem Nefret. Sluze Izydzie. -Czy ja umieram, Nefret? -Nie sadze. -Tak mowil mezczyzna, ktory mnie znalazl. Powiedzial, ze wkrotce stane sie Ozyrysem A to oznacza, ze umieram, prawda? -Moze znaczyc. Ale moze znaczyc tez cos innego. Hapu-seneb jest bardzo dobrym lekarzem, ale nie zawsze ma racje. Nie umierasz. Mysle, ze byles zbyt dlugo na sloncu i to wszystko. Moze tez doszedl wysilek w czasie podrozy. - Spojrzala na niego w zamysleniu. - Z daleka przybywasz? Zawahal sie, nim odpowiedzial. -Wiesz o tym, prawda? -Nawet dziecko by sie domyslilo. Skad jestes? Kolejna krotka pauza. Zwilzyl jezykiem usta. -Z miejsca, ktore nazywa sie Ameryka. -To musi byc bardzo daleko. -Bardzo. -Dalej niz Syria? Dalej niz Kreta? -Tak. Znacznie dalej. -A jak sie nazywasz? -Edward Davis. -Ed-ward Da-vis. -Bardzo ladnie to wymawiasz. -Edward Davis - powtorzyla, nieco mniej nieporadnie. - Czy teraz lepiej? -Bylo calkiem dobrze i za pierwszym razem. -Jakim jezykiem mowia w miejscu, ktore nazywa sie Ameryka? - spytala. -Po angielsku. -A nie po amerykansku? -Nie, nie po amerykansku. Po angielsku. -Wydaje mi sie, ze mowiles w tym swoim jezyku angielskim przez sen. Spojrzal na nia badawczo. -Naprawde? -Tak sadze. Choc skad mialabym to wiedziec? Wiem tylko tyle, ze slyszalam jakies obce slowa. Ale jak na kogos, kto przybywa z tak daleka, bardzo dobrze mowisz w naszym jezyku. -Dziekuje. -Naprawde bardzo dobrze. Dopiero dzis przyjechales, prawda? -Tak. -Tym statkiem, ktory przyplynal z Krety? -Tak - odparl. - Nie. Nie tym. To byl inny statek, taki ktory plynal z... - Ponownie zrobil krotka pauze. - To byl statek z Kanady. -Kanada. Czy to blisko Ameryki? -Tak, bardzo blisko. -I czesto przyplywaja tu statki z Kanady? -Wlasciwie nie. Nie bardzo czesto. -Aha. Ale dzisiaj przyplynal. -Dzisiaj albo wczoraj. Wszystko mi sie pomieszalo... odkad jestem chory... -Rozumiem - powiedziala kaplanka. Ponownie otarla mu czolo chlodna sciereczka. - Czy jestes glodny? -Nie, wcale - powiedzial, po czym zmarszczyl czolo. Wygladalo to tak, jakby informacje krazyly po jego ciele. - No, moze troche. -Mamy kawalek pieczonej gesi i chleb. I piwo. Bedziesz mogl to zjesc? -Sprobuje. -W takim razie przyniesiemy ci. Niewolnica, poslana po astronoma, juz wrocila. Stala tuz przy kolumnie pawilonu i czekala. Kaplanka spojrzala na nia. -Przyszedl kaplan Senmut-Ptah, prosze pani. Czy mam go wprowadzic? -Nie. Wyjde do niego. To jest Edward-Davis. Byl chory, ale sadze, ze wraca juz do zdrowia. Chcialby cos zjesc i wypic. -Tak, pani. Kaplanka ponownie odwrocila sie w strone obcokrajowca. Siedzial teraz na lozku, patrzac na zachod, w strone rzeki. Byla juz ciemna noc i wzdluz promenady na zachodnim brzegu oraz na wzgorzach, gdzie znajdowaly sie grobowce krolow, zapalono pochodnie. Mezczyzna wygladal na oczarowanego. -Miasto jest bardzo piekne w nocy - powiedziala Nefret. -Ciagle nie moge uwierzyc, ze naprawde tu jestem. -Nie ma drugiego takiego miasta w calym kraju. Masz duzo szczescia, ze mozesz je zobaczyc w pelnej chwale. -Tak - przyznal. - Wiem o tym. Blyszczaly mu oczy. Odwrocil sie, zeby popatrzec na nia, i kaplanka wiedziala, ze przygladal sie jej cialu widocznemu spod cienkiej szaty, kiedy stala oswietlona od tylu pochodniami. Poczula sie obnazona i dziwnie bezbronna. Nagle uswiadomila sobie, ze wolalaby byc ubrana w cos mniej przezroczystego. Od dawna juz nie miala takich mysli. Zastanowila sie, ile mogl miec lat. Dwadziescia piec? Moze nawet mniej. W kazdym razie z cala pewnoscia byl od niej znacznie mlodszy. -To jest Eyaseyab - powiedziala, wskazujac na niewolnice. - Przyniesie ci jedzenie. Jesli bedziesz potrzebowal jeszcze czegos, po prostu jej powiedz. -Wychodzisz? -Jest tu ktos, z kim musze porozmawiac. -A potem wrocisz? -Pozniej. -Mam nadzieje, ze nie bardzo pozno. -Zjedz. Odpoczywaj. To jest teraz wazne. Eyaseyab zaopiekuje sie toba. - Usmiechnela sie i odwrocila. Wychodzac z pawilonu czula na sobie jego wzrok. 3 Senmut-Ptah czekal na zewnatrz, kolo wielkiego sfinksa, na ktorym widniala inskrypcja Totmesa III. Ubrany byl w fartuszek z czerwonej materii ze wzorkiem przedstawiajacym zlote ibisy oraz w wysoka kaplanska korone, w ktora wetkniete byly trzy dlugie piora. Ramiona i klatke piersiowa mial nagie. Byl koscisty, o dlugich konczynach i bardzo szerokich ramionach, a ostre i wladcze rysy upodobnialy jego twarz do sokola, do Horusa-jastrzebia. W tej chwili wygladal na rozgniewanego i zniecierpliwionego.-Wiesz, ze przez ciebie strace wschod Uda Byka - powiedzial na jej widok. - Gwiazda Polnocy pewnie minie poludnik, zanim ja... -Cii - przerwala mu. - Gwiazda Polnocy nie przemiesci sie dzisiejszej nocy w zadne szczegolne miejsce, a Udo Byka bedzie jutro wygladalo dokladnie tak samo. Chodz ze mna na spacer. Musimy porozmawiac. -O czym? -Chodz. Nie mozemy tu rozmawiac. Idzmy w strone Swietego Jeziora. -Nie rozumiem, dlaczego nie mozemy... -Bo nie - wyszeptala gniewnie. - Ruszaj. Chodz ze mna. Astronom i kaplanka Izydy udaja sie na mala przechadzke w swietle gwiazd. -Musze dokonac bardzo waznych obserwacji, i to koniecznie dzis w nocy, i... -Tak, wiem. Czula niechec do przeslaniajacej wszystko obsesji obowiazkami astronomicznymi, jaka w ostatnich latach opanowala Senmut-Ptaha. Zachowywal sie teraz jak maszyna. Albo jakis insekt, bez przerwy pracowicie bzyczacy, zgodnie z kodem zapisanym w jego genach. Dzien i noc zajety wylacznie swoimi astrolabami i teodolitami, swoimi wkleslymi zwierciadlami, azymutami, zenitami i poludnikami, zegarami slonecznymi i wodnymi. Niegdys, kiedy oboje byli tu nowi i toczyli walke o stworzenie sobie warunkow do zycia w Egipcie, rozpalalo go zdumienie, zywa ciekawosc i jakas plomienna nieustraszonosc. Ale to wszystko juz minelo. Teraz jakby nie liczylo sie juz dla niego nic z wyjatkiem obserwowania gwiazd. Gdzies po drodze ogromnie bezduszna obojetnosc zawladnela cala reszta jego umyslu. Czemu to absurdalne zestawianie danych astronomicznych, prawdopodobnie niedokladne, a w kazdym razie bezcelowe, stalo sie dla niego takie wazne? I gdzie zagubily sie jego cieplo i pasja, ktore pomogly im obojgu przetrwac trudnosci, na jakie natykali sie z poczatku w tym dziwnym kraju? Wpatrywal sie w nia teraz tak, jakby mial ochote wepchnac ja wzrokiem do Jeziora Ognia. W chlodnym blasku gwiazd jego oczy wydawaly sie jej okrutne i zimne, a twarz, o twardniejacych z uplywem lat rysach, wygladala jak koszmarny wizerunek bogow, ktorych portrety byly wymalowane na wszystkich scianach we wszystkich swiatyniach. Kiedys uwazala, ze jest przystojny, nawet romantyczny, jednakze czas wysuszyl jego twarz i cialo, a dusze przemienil w glaz. Teraz jest rownie ohydny jak Thot, pomyslala. I rownie przerazajacy jak Set. Ale to jedyny czlowiek, ktory mogl byc jej sojusznikiem w tym wiecznie obcym kraju, jesli nie liczyc ksiecia; ksiaze jednak zdradzal niebezpieczna niestalosc w uczuciach, a poza tym - byl Egipcjaninem. Niezaleznie od tego, jak bardzo zmienil sie ten stojacy przed nia mezczyzna od chwili, kiedy po raz pierwszy przybyli do Teb, mimo wszystko byl kims jej pokroju. Potrzebowala go. I nie mogla sobie pozwolic, by o tym zapomniec. Wsunela mu reke pod pache i pociagnela go za soba, przez otaczajaca Okreg Mut kolumnade, wzdluz nowej, zbudowanej przez faraona drogi ograniczonej po obu stronach podwojnymi rzedami kobr i na przelaj, przez pole, w strone Swietego Jeziora. Kiedy odeszli wystarczajaco daleko od Domu Zycia, by nie bylo ryzyka, ze wiatr zaniesie jej slowa do uszu lezacego w pawilonie chorego, niespodziewanie przemowila po angielsku. -Przybyl dzis do Teb ktos z czasu, Rogerze. Z naszej epoki. Przejscie na angielski podzialalo jak przelaczenie kontaktu. Minely cale lata od chwili, kiedy ostatni raz poslugiwala sie tym jezykiem, i uzycie go wywolalo natychmiast niezwykle silna reakcje. Poczula, jak j ej poprzednia tozsamosc, tak dlugo tlumiona, nagle wysuwa sie na czolo z zakamarka, w ktorym byla pogrzebana. Serce bilo jej mocno; piersi unosily sie i opadaly w rytm przyspieszonego oddechu. Mezczyzna, ktory nazywal sam siebie Senmut-Ptahem, stal tak ogluszony, jakby wlasnie przezyl trzesienie ziemi. Zakrztusil sie i uwolnil reke z uscisku kaplanki. Po chwili ponownie narzucil sobie chlodna samokontrole. -Chyba nie mowisz tego powaznie. I czemu przeszlas na angielski? -Poniewaz w egipskim nie ma slow, ktorych potrzebuje, aby wyrazic to, co mam ci do powiedzenia. I poniewaz nie chce, aby ktokolwiek, kto moglby nas podsluchac, zrozumial, o czym mowimy. -Nienawidze rozmawiac w tym jezyku. -Wiem o tym. Ale i tak masz sie teraz nim poslugiwac. -W porzadku. Niech bedzie angielski. -I mowilam powaznie. -Jest tu ktos z czasu? Naprawde? -Tak. Naprawde. Zadrgaly mu kaciki ust. Staral sie zrozumiec te nowine i najwyrazniej przychodzilo mu to z trudnoscia. W koncu kaplance udalo sie przebic przez pancerz jego obojetnosci. Ale potrzeba bylo czegos az tak niezwyklego, aby tego dokonac. -Nazywa sie Edward Davis. Jest bardzo mlody i czarujaco niewinny. Platal sie dzis po poludniu w okolicy Swiatyni Luksor, wlasnie wtedy, kiedy wychodzil z niej krol. Pod wplywem porazenia slonecznego oraz szoku temporalnego stracil przytomnosc, praktycznie u stop Hapu-seneba. A ten przyniosl go do mnie. Jest teraz w Domu Zycia. Eyaseyab usiluje go nakarmic. Astronom wpatrywal sie w nia. Jego nozdrza poruszaly sie nerwowo. Widziala, jak walczy ze soba, aby utrzymac swoja poze. -To wszystko fantazja - powiedzial wreszcie ponuro. - Zmyslasz. -Chcialabym. On istnieje naprawde. -Istnieje? Tak? -Moge cie natychmiast do niego zaprowadzic. Powiesz mu po angielsku "czesc" i uslyszysz, co ci odpowie. -Nie. Nie chce tego robic. -Czego sie boisz? -Niczego. Ale jesli masz w swiatyni kogos z naszej epoki, z cala pewnoscia nie mam ochoty isc do niego i serdecznie uscisnac mu dloni. W zadnym wypadku. -A uwierzysz mi, ze jest, jesli go nie zobaczysz? -Skoro musze. -Owszem, musisz. Czemu mialabym wymyslac taka historie? Poruszal ustami, ale przez moment nie wydal z siebie zadnego glosu. -Tak, wlasciwie dlaczego mialabys to robic? - odezwal sie w koncu. A potem, po kolejnej pauzie: - Z jakich jest czasow? -Nie wiem, ale to musi byc bardzo blisko naszych. Powiedzial mi wprost, ze jest z Ameryki. Bo czego mial sie obawiac, zakladal na pewno, ze to slowo nic dla mnie nie znaczy. I ze przybyl wczoraj albo dzis na statku z Kanady. Zaczal mowic, ze przyplynal z Krety, ale chyba przyszlo mu do glowy, ze moglabym to sprawdzic. A moze po prostu bawi go opowiadanie klamstw. Czy znales jakiegos Edwarda Davisa, kiedy pracowales w Sluzbie? -Nie pamietam nikogo takiego. -Ja tez nie. -Musial przyjsc pozniej niz my. -Tak sadze. Ale niewiele pozniej. Jestem tego pewna. Astronom wzruszyl ramionami. -Mogl tez przybyc z okresu o piecset lat pozniejszego niz nasz. Czyz nie? -Mogl, ale nie przypuszczam, aby tak bylo. -Intuicja? -Po prostu nie wyglada na to. Edward Davis. Czy tak brzmialoby twoim zdaniem nazwisko czlowieka z dwudziestego siodmego wieku? -A skad mam wiedziec, jak moze brzmiec nazwisko kogos z dwudziestego siodmego wieku? - spytal poirytowanym glosem. W migotliwym swietle pochodni osadzonych w lichtarzach otaczajacych Swiete Jezioro zauwazyla, jak na oblicze astronoma powraca wzburzenie. Zazwyczaj jego twarz nie miala zadnego wyrazu, niczym granitowy posag. Trafila do niego jednak. Zaczal gwaltownie maszerowac brzegiem jeziora. Ledwie nadazala za nim. W pewnej chwili odwrocil sie i spojrzal na nia. -Jak sadzisz, Elaine, czego on tu chce? - spytal ochryplym glosem. -Czego chce? A co moglby tu robic, jesli nie badac Egipt za XVIII Dynastii? Zna jezyk bardzo dobrze, wiec nie ulega watpliwosci, ze zostal przeszkolony w egiptologii. A zatem przybyl tu w zwyklej wstepnej misji badawczej, takiej, jaka my zamierzalismy przeprowadzic w Rzymie. Czy naprawde wierzyles, ze nikt nigdy tu nie przybedzie? Wierzyles w to, Rogerze? -Chcialem w to wierzyc. Rozesmiala sie. -To sie przeciez musialo zdarzyc, wczesniej czy pozniej. -Maja do wyboru piec tysiecy lat historii Egiptu. Mogli udac sie do Mernfis, popatrzec, jak sie buduje piramidy. Albo do Aleksandrii, zobaczyc, jak Antoniusz rznie Kleopatre. Lub na dwor Ramzesa II. -Prawdopodobnie te wszystkie miejsca tez zwiedzili - odparla kaplanka. - Ale widocznie chcieli poznac i te czasy. Teby to bajeczne miasto. Poza tym obecnie przezywaja swoj niewatpliwie najlepszy o-kres. Sa wiec oczywistym celem wypraw. Mezczyzna, ktory nazywal siebie Senmut-Ptahem, przytaknal ponuro. Przez chwile milczal. Szedl jeszcze szybciej. Byl dziwnie przygarbiony i co pewien czas gwaltownie unosil jedno z ramion, jakby lapal go bolesny skurcz. -No coz - odezwal sie po dluzszej przerwie obcym, pozbawionym emocji glosem, brzmiacym tak, jakby mowca byl martwy - a wiec w koncu ktos sie zjawil. I wyladowal prosto na twoich kolanach, od razu pierwszego dnia. -Zostal na nich posadzony. -Wszystko jedno. Najistotniejsze, ze tu jest, w twojej swiatyni, niespelna dwiescie metrow od nas. Mogl przeciez wyladowac gdziekolwiek w Tebach i przez caly swoj pobyt nawet nie rzucic na nas okiem; nie miec zielonego pojecia, ze tu jestesmy. A zamiast tego pierwszego dnia trafil do ciebie. Jak slicznie. -Rogerze, on nic o mnie nie wie. -Jestes pewna? -Absolutnie. -Nie mowilas mu, ze nie jestes Egipcjanka? -Nic mu w ogole nie mowilam. -I nie sadzisz, ze mogl sie domyslic? -Nie mial powodu. Nadal jest oszolomiony po skoku i uwaza, ze jestem kaplanka Izydy. -Bo nia jestes. -Naturalnie. Ale to wszystko, co o mnie wie. -Dobrze. Czyli nic mu nie powiedzialas. Bo wlasciwie czemu mialabys to zrobic? - Zatrzymal sie i stal wyprostowany, zwrocony do niej plecami, wpatrzony w dal, w strone Okregu Amona. Po raz kolejny zapadla cisza. -No wiec tak - odezwal sie po dluzszej chwili, nadal martwym, bezdzwiecznym glosem. - Mamy wiec mlodego czlowieka z naszych czasow i ty wiesz, kim on jest, ale on nie wie, kim ty jestes. No, ladnie. Bardzo ladnie. I co z nim zrobimy, Elaine? -Masz jakies watpliwosci? Musze sie go pozbyc. -Pozbyc? Co masz na mysli? -Chodzi mi o to, ze musze sie go pozbyc ze swiatyni. Przeniesc go gdzies, zeby poszedl wlasna droga. I dopilnowac, aby w czasie swojego pobytu w Tebach niczego sie o nas nie dowiedzial. Popatrzyl na nia dziwnie. Nie miala pojecia, co za mysli kraza mu po glowie. Robil wrazenie, jakby cos w nim pekalo. Przestraszyl ja, reagujac na przyjazd goscia w taki pelen sprzecznosci sposob. Zwilzyl jezykiem spieczone usta. -I w ogole nie chcesz z nim porozmawiac? - spytal. -O czym? Jego twarz przybrala jeszcze dziwniejszy wyraz. Chyba nigdy nie widziala go tak bardzo wytraconego z rownowagi. Nie zachowywal sie tak nawet w czasie pierwszych, pelnych zamieszania dni po ich przybyciu do Egiptu. -O czymkolwiek. Zapytac o wiesci z naszych czasow. O to, co sie dzieje na swiecie. O Sluzbe, o naszych przyjaciol. Moze zna kogos z nich. Nie mielismy zadnych wiadomosci przez pietnascie lat. Nie jestes ciekawa? -Oczywiscie, ze jestem. Ale ryzyko... -No, tak. -Tyle razy rozmawialismy o tym, co zrobilibysmy, gdyby zjawil sie tu ktos z naszych czasow. -Owszem. -A teraz, kiedy wlasnie ktos... -To przeciez wszystko zmienia, ze taki ktos naprawde sie pojawil. -Niczego nie zmienia - odparla chlodno. - Tak ci sie tylko wydaje. Jestem zdumiona, Rogerze. Zaledwie kilka minut temu oswiadczyles mi, ze w zadnym wypadku nie chcesz mu sie pokazac. Twoja obecna sugestia nie jest chyba powazna? Przez chwile rozwazal jej slowa. -Wiec jak? -Nie. Nie jest powazna - powiedzial. - Ty tez tego nie chcesz. -Oczywiscie, ze nie. Chce, zeby pozostawiono mnie w spokoju i pozwolono mi zyc moim wlasnym zyciem. -No coz, ja tez. -W takim razie nie mozemy pozwolic, zeby sie o nas dowiedzial. -Masz racje. -Tyle, ze ciebie zupelnie nieoczekiwanie zaczelo kusic. Widze to. I nie spodziewalam sie tego po tobie, Rogerze. Patrzyl gdzies poza nia, w noc. Robil wrazenie, jakby ponownie udalo mu sie odzyskac, chocby czesciowo, swoja lodowata obojetnosc. Ale kaplanka wiedziala, ze to tylko poza. Byl znacznie bardziej poruszony, niz to sobie wyobrazala. -Moze faktycznie troche mnie kusi - przyznal niechetnie. - Co w tym dziwnego, ze przyszedl mi do glowy taki pomysl? Ale oczywiscie nie zamierzam go zrealizowac. -Na pewno? -Naturalnie. -To dobrze. W takim razie ja sie nim zajme. Chcialam po prostu, zebys wiedzial, co sie dzieje. Teraz mozesz juz wrocic do obserwatorium. Zapewne zdazysz jeszcze odnalezc Gwiazde Polnocy albo zajmiesz sie tym, co tam zwykle robisz. Zdala sobie sprawe, ze w ktoryms momencie zaczela z powrotem mowic po egipsku. I on tez. Nie byla pewna kiedy. 4 Rano niewolnica Eyaseyab weszla do pawilonu, gdzie na pochylym lozu lezal Edward Davis.-Nie spisz? - spytala. - Lepiej sie czujesz? Jestes silniejszy? Zamrugal powiekami na jej widok. Musialo juz byc calkiem pozno. Niebo rozposcieralo sie nad nim jak blekitna tarcza, a powietrze stawalo sie coraz cieplejsze, zapowiadajac zblizanie sie poludniowego skwaru. Dotarlo do niego, ze sie obudzil i czuje sie wzglednie silny. W ciagu nocy wyraznie ustapily najsilniejsze objawy szoku zwiazanego z pojawieniem sie w Egipcie za czasow XVIII Dynastii. Mial wyschniete gardlo i pusty zoladek, ale prawdopodobnie byl wystarczajaco silny, aby wstac. Opuscil nogi z boku lozka i ostroznie wstal. Okrywajacy go kawalek materialu zsunal sie, pozostawiajac go nagim. Czul sie z tym troche dziwnie, ale Eyaseyab byla tez niemal naga jak kazda z dziewczat na malowidlach pokrywajacych sciany grobowcow w Dolinie Krolow. Miala tylko na biodrach cienki pasek z paciorkow i niewielka przepaske zaslaniajaca lono. Male bransoletki z niebieskich paciorkow na kostkach jej nog dzwieczaly, kiedy sie poruszala. Trudno mu bylo ocenic dokladnie, ale wygladala na szesnaste lub siedem-nastolatke; wesola, zdrowa i wzglednie czysta. Jej oczy byly ciemne i blyszczace podobnie jak wlosy, a skora miala mily oliwkowy kolor, przez ktory przebijal lekki odcien czerwieni i zlota. Przyniosla miske z woda i flakonik pachnacego olejku. Starannie umyla go, a czynnosc ta byla niemal intymna, choc nie do konca. Mial wrazenie, ze moglo tak byc, gdyby poprosil. Jeszcze nigdy w taki sposob nie myla go kobieta, przynajmniej odkad przestal byc dzieckiem; bylo to jednoczesnie kuszace i drazniace. Kiedy skonczyla, natarla mu klatke piersiowa, plecy i uda cieplym wonnym olejkiem. To tez bylo dla niego nowe i dziwne. Jest niewolnica, pomyslal. Przyzwyczajona do takich czynnosci. Od czasu do czasu chichotala przy tym. Raz ich oczy spotkaly sie i dostrzegl w jej wzroku prowokacje, ale wydawalo mu sie, ze nie moglby siegnac po nia teraz, na tej otwartej przestrzeni, w swiatyni. Przyciagnac do siebie, wykorzystac. Jest niewolnica, powtorzyl w myslach. Oczekuje, ze zostanie wykorzystana. Tym bardziej bylo to wiec niemozliwe. Podala mu bialy fartuszek i bez skrepowania przygladala sie, jak niezgrabnie zakladal go na biodra. -Przynioslam jedzenie - powiedziala. - Zjedz, a potem pojdziemy. -Dokad? -Do miejsca, gdzie bedziesz mieszkal. -Na terenie swiatyni? -W miescie. Nie zostaniesz tutaj. Kaplanka Nefret powiedziala, ze mam cie zaprowadzic do mieszkania w miescie. To bylo przygnebiajace. Mial nadzieje, ze zostanie tutaj i przydziela mu jakies zajecie w swiatyni. Chcial znowu porozmawiac z ta spokojna, tajemnicza, powsciagliwa kaplanka; w tym calkowicie nieznanym miejscu ona jedna zaczela budzic w nim wrazenie oazy bezpieczenstwa oraz pomocy. Zywil do niej dziwne uczucie, cos w rodzaju pokrewienstwa i chetnie pozostalby w jej posiadlosci troche dluzej. Ale wiedzial tez, ze ukrycie sie w jakims bezpiecznym gniazdku nie sprzyjaloby realizacji celu misji, z jaka go tu przyslano. Eyaseyab wyszla i po chwili wrocila z taca pelna jedzenia: miska rosolu, kawalkiem smazonej ryby, plaskim chlebem, kilkoma ciastkami i kamienna miseczka daktyli. Wydawalo sie, ze jest tego o wiele za duzo. Ubieglej nocy byl w stanie zaledwie skubnac troche miesa i wypic odrobine piwa przyniesionego przez dziewczyne. Ale ku wlasnemu zdumieniu mial dzis niezwykly apetyt; oproznil kilkoma lykami miske z zupa, pozarl daktyle, nastepnie bez namyslu rozprawil sie z ryba, chlebem i ciastkami. Mgliscie rozwazal przy tym, jakiego rodzaju mikroby pochlanial wraz z jedzeniem. Ale to nie mialo znaczenia. Zanim, wyruszyl w podroz, zostal nafaszerowany po dziurki w nosie najrozniejszymi antygenami. Caly wydzial Sluzby zajmowal sie wylacznie badaniami immunologicznymi, dzieki czemu wyslannicy w przeszlosc wyruszali zabezpieczeni nie tylko przed slynnymi dawnymi plagami, ale i przed najwymyslniejszymi zarazkami dostajacymi sie do przewodu pokarmowego. Z medycznego punktu widzenia zapewne wiecej ryzykowal w czasie swojej wizyty orientacyjnej we wspolczesnym Kairze i Luksorze niz tutaj. -Przyniesc ci jeszcze cos do zjedzenia? - spytala Eyaseyab. -Sadze, ze nie powinienem juz wiecej jesc. -Jedz, jesli jestes glodny. Tu, w swiatyni, jest mnostwo zywnosci. Rozumial, co chciala mu powiedziec. Wszystko swietnie; tyle ze nie mogl w czasie jednego posilku napchac sie na zapas, aby mu starczylo na caly miesiac. -To chodz - powiedziala. - Zaprowadze cie tam, gdzie bedziesz mieszkal. Wyszli boczna brama z obszaru swiatynnego i zapylona sciezka doszli szybko do pobliskiej promenady nad rzeka. Swiatynie znajdowaly sie teraz znacznie blizej Nilu niz trzydziesci piec wiekow pozniej. Tysiaclecia osadzania sie mulu przy wylewach zdumiewajaco zmienily bieg rzeki. W czasach jego obecnego pobytu Nil przeplywal w miejscu, gdzie we wspolczesnym Luksorze znajdowal sie szeroki pas ziemi pokrytej budynkami mieszkalnymi i ulicami, ciagnacy sie od promenady nad rzeka do postoju taksowek obslugujacych ruiny Karnaku, budek z biletami wstepu i dojscia do alei sfinksow przy pierwszym pylonie swiatyni. Eyaseyab szla predko, kilka krokow przed nim, nie ogladajac sie za siebie. Obserwowal z rozbawieniem rytmiczne ruchy jej posladkow. Kierowala sie na poludnie, ku oszalamiajacemu labiryntowi, jaki tworzylo wlasciwe miasto. Teraz rozumial, dlaczego wczoraj byl taki oglupialy. Nie tylko musial pokonac szok zwiazany z przemieszczeniem temporalnym nieporownywalnie wiekszym niz te, ktore przezywal przy skokach probnych, ale tez samo miasto bylo ogromne i dzialalo przytlaczajaco. Teby faraonow byly znacznie wieksze niz lezacy na ich miejscu wspolczesny Luksor i od pierwszego spojrzenia wywieraly ogromne wrazenie. Luksor, poza swymi wspanialymi ruinami, jest zaledwie prowincjonalnym miasteczkiem: kilka hoteli dla turystow, mieszczace sie w jednej sali muzeum, male lotnisko, stacja kolejowa i kilka sklepow. Teby sa metropolia. Jak to napisano w Iliadzie"? "Teby o stu bramach, gdzie z kazdej wyjezdza dwustu rycerzy na rydwanach, co sa zaprzezone w rumaki"[1]. Tak.Ogolny zarys tego miejsca byl mu znany. Jak i wszystkie inne miejscowosci w Egipcie, Teby rozciagaly sie z polnocy na poludnie wzdluz Nilu. Z dwoch stron miasto zamykaly dwie wielkie swiatynie, ktore znal jako Luksor i Karnak. Luksor na poludniowym krancu, tam gdzie wczoraj wyladowal, a mniej wiecej poltora kilometra na polnoc rozlegly kompleks swiatynny Karnak, gdzie spedzil noc. Kiedy stal teraz zwrocony twarza w kierunku poludniowym, po prawej rece mial rzeke, zatloczona okretami wszelkich rozmiarow i typow, z jaskrawymi zaglami, a dalej, bardziej na zachod, byly poszarpane brunatne gory otaczajace Doline Krolow, gdzie wielcy tego panstwa mieli swoje grobowce. Blizej, na nadrzecznej rowninie stal dlugi rzad cesarskich palacow, zloty dom faraona i siedziby krolewskiej rodziny. Kiedy popatrzyl w druga strone, dostrzegl wyraznie zarysowujace sie na tle bezchmurnego nieba wyniosle szczyty trzech wzgorz, ktore wyznaczaly l wschodnia granice miasta, i masywne mury ze stu bramami, ktore dotrwaly czasow Homera. Przytlaczajace w Tebach byly jednak nie tyle swiatynie, palace i inne okazale, monumentalne budowle - choc i one wywieraly wielkie wrazenie - co goraczkowa roznorodnosc nieregularnie rozrzuconych ulic wypelniajacych przestrzen miedzy nimi. Rozciagaly sie jak okiem siegnac, wyznaczajac strefe zamieszkana, ktora ograniczala z jednej strony tylko rzeka, a z drugiej - nieublagana pustynia. Urbanistyka byla tu pojeciem nieznanym. Niezrozumiale poskrecane szeregi gesto zaludnionych osiedli przylegaly do willi bogaczy. W jednym miejscu biegla ulica, przy ktorej miescily sie male zaniedbane, walace sie sklepiki - ciasne lepianki z suszonej cegly - a tuz obok wyrastal olbrzymi mur, ktory odgradzal chlodne ogrody, niebieskie baseny, tryskajace fontanny, ciche korytarze zdobione kolorowymi freskami. Na drugim zas koncu tej okazalej posiadlosci szlachcica zjawialy sie ponownie splatane alejki, przy ktorych mieszkala biedota. Powietrze bylo tak gorace, ze mialo sie wrazenie, jakby plonelo i tanczyla w nim nieustannie migocaca mgielka pylu, niezaleznie od tego, jak czyste bylo niebo w oddali. Bzyczaly owady: muchy, szarancza i chrzaszcze, wydajace przy mijaniu ludzi gniewne, zlowrogie dzwieki, a zwierzeta skubaly spokojnie trawe przy ulicy, jakby byly u siebie w domu. Dym ze stu tysiecy palenisk kuchennych unosil sie wysoko w gore; wszedzie bylo czuc zapach pieczonego miesa i ryby smazonej na oleju. We wszystkich kierunkach plynal ciagly strumien przechodniow, wypelniajacy waskie, zatloczone uliczki; szlachcicow w rydwanach lub lektykach, ciagnietych przez woly wozkow, na ktorych przewozono towary na targ, niemal nagich niewolnikow biegnacych z ogromnymi, starannie ulozonymi na glowach pakunkami, oslow uginajacych sie pod znacznie mniej schludnymi ladunkami, tak wielkimi jak pol piramidy, placzacych sie miedzy nogami dzieci, zachwalajacych swoje wyroby garncarzy. Wszyscy wolali, smiali sie, klocili, spiewali, glosno wymieniali pozdrowienia. Edward Davis bywal przedtem w duzych, egzotycznych miastach - Hongkongu, Honolulu, w samym oglupiajaco gigantycznym Kairze - ale nawet one, ze swoimi buchajacymi spalinami ciezarowkami, samochodami i motocyklami, nie byly w stanie dorownac zdumiewajacemu chaosowi panujacemu w Tebach. Byl tu nieporzadek przewyzszajacy wszystko, czego kiedykolwiek doswiadczyl; wrecz przekraczajacy granice jego wyobrazni. Znajdowali sie teraz w poblizu poludniowej swiatyni. Rozpoznal plac, na ktorym poprzedniego dnia stracil przytomnosc. Ale Eyaseyab nagle skrecila ku rzece i poprowadzila go w dol, kamiennymi schodami, do niewidocznej z gory dzielnicy nad rzeka, gdzie wzdluz kamiennego nabrzeza tloczyly sie nedzne tawerny i zadymione kioski z jedzeniem. Przy nabrzezu stala plaska barka, pelna ludzi, a krzepki mezczyzna, ktory robil wrazenie nadzorcy, machal ramionami i niezrozumiale cos wolal niskim, gardlowym glosem. -Zaraz odplynie - powiedziala Eyaseyab. - Szybko, wsiadajmy. -Dokad jedziemy? -Na druga strone. Popatrzyl na nia z niewyrazna mina. -Mowilas, ze zamieszkam w miescie. -Tam tez jest miasto. Bedziesz mial siedzibe w poblizu miejsca pracy. Kaplanka wszystko przygotowala. Masz duzo szczescia, Edward-Davisie. -Nie rozumiem. O jakiej pracy mowisz? -Z balsamistami. Bedziesz praktykantem w Domu Oczyszczania, w Miescie Zmarlych. - Pociagnela go za reke. - Chodz szybko! Jesli spoznimy sie na prom, bedziemy musieli czekac godzine na nastepny. Zbyt zdumiony, by protestowac, niezdarnie wszedl za nia na poklad. Niemal natychmiast nadzorca wydal rozkaz i niewolnicy na nabrzezu pociagneli za liny, ktore przytrzymywaly barke, po czym zrzucili je z pali cumowniczych. Poteznych rozmiarow czlowiek zepchnal olbrzymia tyka barke na wode. Podryfowala po Nilu. Wielkie czerwono-zolte zagle zlapaly tyle wiatru, ile sie dalo. Szybko oddalali sie od halasliwych Teb. Edward Davis patrzyl ze strachem za siebie. Balsamista, w Miescie Zmarlych? Mieszkanie po drugiej stronie rzeki? Zaczelo sie w nim ponownie odradzac uczucie paniki i zagubienia, jakie przezywal wczoraj. Popatrzyl w strone odleglego zachodniego brzegu. Jego zadanie i tak bylo wystarczajaco trudne, a jak mial je wykonac przebywajac w wiosce grabarzy? Prawdopodobnie dwoje ludzi, ktorych mial odnalezc, mieszka we wlasciwych Tebach, jesli w ogole tu sa. Zamierzal krazyc po miescie, pytac i ogolnie weszyc w poszukiwaniu niezwyklych obcokrajowcow; isc kazdym mozliwym sladem, na jaki moglby natrafic. Ale kaplanka, w swojej wielkiej uprzejmosci, wlasciwie wygnala go z miejsca, w ktorym powinien przebywac. Jesli ma sie wywiazac ze swojej misji Sherlocka Holmesa, bedzie musial wyrywac sie z pracy - niezaleznie od tego, co to mialo byc - i w jakis sposob wracac do glownej czesci Teb codziennie czy w kazdym razie tak czesto, jak to sie okaze i mozliwe. Byla to komplikacja, ktorej nie przewidzial. - Wskutek scisku na przeladowanej barce niewolnica przylegala do niego calym cialem. Uswiadomil sobie, ze sprawia mu to przyjemnosc. Ale zastanawial sie, jak czesto promy zanurzaly sie pod obciazeniem i tonely. Pomyslal tez o krokodylach, ktore w tych czasach nadal zyly w Nilu. Eyaseyab rozesmiala sie. -Za duzo tu ludzi, prawda? -Tak. O wiele za duzo. -Zawsze tak jest o tej porze. Lepiej plynac rano, ale spales. -Czy promy plywaja przez caly dzien? -Tak, przez caly. A noca rzadziej. Wszyscy ich uzywaja. Czy nadal dobrze sie czujesz, Edward-Davisie? -Tak. - Oparl dlonie na jej nagich ramionach. - Doskonale. Przez chwile zastanawial sie, czym bedzie placil za prom, ale zaraz potem przypomnial sobie, ze przeciez w calym tym imperium radzono sobie bez zadnych pieniedzy. Wszystkie transakcje zwiazane z towarami i uslugami byly barterowe lub oparte na systemie wymiany, w ktorym poslugiwano sie ciezarkami i spiralami miedzianymi pelniacymi role waluty, ale tylko abstrakcyjnej: robotnikom placono miarkami zboza lub oliwy, co moglo byc nastepnie wymieniane na inne potrzebne towary, a bardziej zlozone transakcje sprzedazy i kupna odbywaly sie na pismie, nie zas droga faktycznej wymiany metalu. Promy najprawdopodobniej byly bezplatne; rzad utrzymywal je z podatkow, ktore wszyscy musieli placic. Barka, ciezko kolyszac sie, przemierzala zielona, leniwa rzeke. Wschodni brzeg byl teraz jedynie ciemna linia na horyzoncie, z wynioslymi murami i kolumnami dwoch swiatyn jako jedynymi dajacymi sie rozpoznac znakami szczegolnymi. Na szybko zblizajacym sie zachodnim brzegu widzial kolejna platanine ulic i niskich ceglanych budynkow, choc nie tak zageszczona jak po drugiej stronie. Tuz za miastem dostrzegl rzad wysokich zakurzonych palm, tworzacych jakby linie demarkacyjna oddzielajaca czesc zamieszkana od lezacego za nia pustkowia. Dalej na zachod byla juz tylko piaszczysta pustynia, wznoszaca sie stopniowo ku ponurym, nagim wzgorzom na horyzoncie. Na nabrzezu Eyaseyab zamienila pare slow z jakims mezczyzna w ubrudzonym ziemia, podartym fartuszku, najwyrazniej pytajac go o droge. Robili wrazenie, jakby sie znali; usmiechali sie do siebie cieplo, wymienili szybki uscisk dloni i pare zartow. Obserwujac ich Davis poczul dziwne, nieoczekiwane uklucie zazdrosci, ale kiedy mezczyzna odwrocil sie, wskazujac na lewo, okazalo sie, ze jego twarz jest potwornie zdeformowana i ma tylko jedno oko. -Moj brat - powiedziala Eyaseyab, wrociwszy do Davisa. - Nalezy do wlasciciela promu. Mamy isc tedy. -Czy on byl ranny w bitwie? Przez moment wygladala na zaskoczona. -Chodzi ci o jego twarz? Ach nie, on nie jest zolnierzem. Raz uciekl, kiedy byl chlopcem; spedzil noc na pustyni i zaatakowalo go jakies zwierze. On mowi, ze lew, ale ja sadze, ze to byl szakal. Chodz, prosze. Zaczeli zaglebiac sie w Miescie Zmarlych. Eyaseyab ponownie szla pierwsza, zmuszajac go do podazania jej sladem, ze wzrokiem wbitym w zwezajacy sie blyszczacy klin jej nagich plecow. Po obu stronach drogi, ktora szli, na pelnych obrotach pracowali ludzie zyjacy ze smierci. Tu byli stolarze robiacy trumny; kawalek dalej pod otwartymi od frontu arkadami rzemieslnicy gromadzili sprzety pogrzebowe, a przy kolejnej ulicy rzezbiarze polerowali nagrobne statuy. W jednym z mijanych salonow wystawione byly pozlacane skrzynie na mumie, w zdumiewajacej roznorodnosci rozmiarow - niektore z nich nie wieksze niz dla kota, inne z kolei ogromne i niezwykle ozdobne. Milczacy kaplani z ogolonymi glowami krazyli jak dostojne cienie po zatloczonych, ruchliwych ulicach. Od czasu do czasu Davis czul zapach jakichs gryzacych oparow; przypuszczal, ze pochodzily z roztworow uzywanych do balsamowania. Dzielnica, w ktorej mieszkali robotnicy, znajdowala sie niedaleko glownego obszaru handlowego, ale uklad ulic Miasta Zmarlych byl tak zawily, ze Eyaseyab musiala jeszcze dwukrotnie pytac o droge, nim doprowadzila go do nowej siedziby. Byl to podobny do jaskin ciag ciemnych pokoikow o glinianych scianach, uksztaltowany w nierowna litere U wokol piaszczystego podworza. Motel dla nedzarzy, jak okreslil to w myslach Davis. Zarzadzal tu rumiany, tegi mezczyzna nazywany Pewero. Miejsce bylo niemal komiczne, tak posepne, brudne, wilgotne, cuchnace moczem, ale mimo to mialo swoj maly ogrodek, w ktorym rosla jedna, zakurzona akacja i sykomora, praktycznie pozbawiona lisci. -Posilki bedziesz jadal tu - wyjasnila Eyaseyab. - Sa dostarczane przez Dom Oczyszczania. Jesli chcesz, mozesz dostawac piwo, ale wina nie maja. Zanim pojdziesz spac, sprawdzaj, czy nie ma w pokoju skorpionow. Po tej stronie rzeki jest ich duzo. -Zapamietam. Stala przez chwile w wejsciu do jego klitki, jakby czegos od niego oczekujac. Ale nie mial nic, co moglby jej ofiarowac. Czego mogla chciec? Upominka? Zapewne to pelne oczekiwania spojrzenie znaczylo cos innego. -Spedz ze mna to popoludnie - zaproponowal bez namyslu. Usmiechnela sie niemal wyzywajaco. i -Kaplanka czeka na mnie. Mam duzo pracy. -To przyjdz wieczorem. Mozesz? -Tak, moge - odparla. Zabrzmialo nieprzekonywajaco. Poglaskala go po policzku. - Edward-Davis. Jakie to dziwne imie, Edward-Davis. Czy w twoim kraju wszyscy maja takie dziwne imiona? -Nawet jeszcze gorsze. Kiwnela potakujaco glowa. Prawdopodobnie zaspokoila swoja ciekawosc. Stojac w drzwiach patrzyl, jak odchodzila zakurzona drozka. Jej smukle plecy i pulchne nagie posladki nagle wydaly mu sie niezwykle pociagajace. Skrecila jednak, niknac mu z oczu. Nigdy wiecej jej nie zobacze, pomyslal. Poczul, jak zapada sie niespodziewanie w otchlan samotnosci i ogarnia go swoiste przerazenie na widok ciemnej, malej nory, ktora ma byc jego nowym domem w tym obcym kraju. Chciales tego, upomnial sam siebie. Zglosiles sie dobrowolnie. Poszukiwanie dwojga pracownikow Sluzby, ktorzy nie wrocili ze swojej misji, bylo tylko pretekstem, wymowka. Naprawde chodzilo przeciez o to, zeby poznac prawdziwy Egipt. No i masz, chlopie, ten swoj prawdziwy Egipt, ciesz sie nim teraz! Zaczal rozwazac, co powinien zrobic. Zglosic sie do pracy? Gdzie? Do kogo? -Rano. Idz z nimi, kiedy beda wychodzili - poinformowal go Pewero. -Z kim? Ale Pewero stracil juz zainteresowanie jego osoba. Davis wyruszyl wiec na przechadzke i odnalazl droge powrotna w tej plataninie ulic, jaka tworzyla wioske, przygladajac sie ze zdumieniem panujacej wokol nerwowej ruchliwosci. Wiedzial, oczywiscie, ze dla Egipcjan smierc byla najwazniejszym wydarzeniem w zyciu, poczatkiem prawdziwej egzystencji', dlugotrwalego pobytu w wiecznosci. Mimo to zdumiewal go widok tych rzesz ciezko pracujacych ludzi, szykujacych niewiarygodne ilosci trumien, bandazy, sprzetow skladanych w grobach, rzezb. Wygladalo to jak gigantyczna fabryka. Na smierci robiono w tym kraju doskonaly interes. Znajdowalo przy niej zatrudnienie kilkanascie roznych rzemiosl. Tylko balsamistow nigdzie nie bylo widac, podejrzewal jednak, ze ich warsztaty musialy byc niedaleko. Z pewnoscia skupieni byli w jednym miejscu, w jakims spokojniejszym zakatku, ze wzgledu na szacunek wobec cial, nad ktorymi sie mozolili. Poza wszystkim zmarli byli tu aktywna i wszechobecna czescia populacji. Nalezalo uwzgledniac ich wrazliwosc. Doszedl do rzeki i przez chwile stal na nabrzezu, wypatrujac krokodyli. Wygladalo na to, ze ich tu nie ma; widzial jedynie dlugie obrzydliwe ryby. Nieoczekiwanie zaczelo go ogarniac uczucie spokoju. Pomalu przyzwyczajal sie do upalu; przestal tez tak ostro slyszec panujacy w miescie halas. Rzeka, nawet pomimo niskiej wody, byla uderzajaco piekna; wielka gladka zielona wstega ciagnaca sie od niewyobrazalnie odleglego poludnia i niknaca spokojnie na niepojetej polnocy; zywiolowa sila, przecinajaca pustynie jakby z nakazu Boga. Ale cuchnelo od niej zgnilizna. Davis ze zdumieniem zauwazyl w pewnej chwili plynace w odleglosci jakichs stu metrow od brzegu cos, co bez watpienia bylo cialem martwego czlowieka. Tego kogos nie zmumifikowano, nie mial grobowca, nie przyslugiwalo mu wieczne zycie. Widac musial to byc jakis zebrak, wyrzutek, ktos z marginesu spolecznego. Jakie wiec mysli przeszly mu przez glowe w ostatnim momencie zycia, kiedy zdal sobie sprawe, ze dla niego smierc oznacza koniec wszystkiego, a nie - jak dla innych - wspanialy poczatek? Pod wplywem promieni slonecznych blotniste brzegi nabraly zlocistego odcienia. Cialo odplynelo z pradem i rzeka ponownie stala sie piekna. Kiedy Davis wrocil do swojej siedziby, zastal tam czterech mezczyzn smazacych platy ryby nad paleniskiem na wegiel drzewny. Bez slowa podali mu jego porcje i maly kubek cieplego skwasnialego piwa. Byl jednym z nich, nowym praktykantem. Moze dostrzegli, ze wyglada na obcokrajowca i ma dziwny akcent, a moze i nie. Nie byli ciekawi. Bo i niby dlaczego mieliby byc? Ich zycie wiodlo donikad. Zdawali sobie sprawe, ze byl rownie malo wazny, co i oni. Wazni ludzie nie zostawali pomocnikami w Domu Oczyszczania. Kaplanka Nefret, kierujac sie dobrymi intencjami wobec nieznajomego, pogrzebala go w nicosci pracy uwazanej tu za najczarniejsza. Zanosi sie na dlugie trzydziesci dni, pomyslal. W tym wymarzonym, prawdziwym Egipcie. Ku jego autentycznemu zdziwieniu wkrotce po zapadnieciu zmroku, kiedy siedzial, wpatrzony ponuro przed siebie, w drzwiach jego pokoju pojawila sie Eyaseyab. -Edward-Davisie - powiedziala, usmiechajac sie radosnie. -Ty? Ale... -Powiedzialam, ze wroce. A wiec przynajmniej tyle na pocieszenie. 5 W ciagu nastepnych dni Egipt stal sie dlan jeszcze prawdziwszy, a nawet zdecydowanie zanadto prawdziwy.Pierwszego ranka, tuz po wschodzie slonca wyruszyl do pracy w slad za innymi mieszkancami jego domu. Szli gesiego, milczac, przez gwaltownie budzace sie Miasto Zmarlych, obok dzielnicy mieszkalnej i dalej, na skraj pustyni. Trudno bylo nie dostrzec granicy - zadnej strefy przejsciowej, tylko zderzenie dwoch skrajnie roznych swiatow; zyznej prochnicy i zielonej wegetacji z chlodnym powietrzem znad rzeki z jednej strony, a z drugiej - jalowego piachu, skal i buchajacego jak z pieca skwaru krolestwa zmarlych, niemal zbijajacego z nog nawet o tak wczesnej porze. Poranny wietrzyk przywial slony zapach chemikaliow uzywanych przy balsamowaniu, znacznie ostrzejszy niz ten, ktory Davis czul wczoraj wieczorem. Az wreszcie zobaczyl miejsce, do ktorego zmierzali. Nie zaden dom, ale szmaciana pseudowioska, rzedy malych namiotow z przescieradel przymocowanych do drewnianych szkieletow. Wioska ta, niczym cyganskie obozowisko rozposcierala sie na pustynnej rowninie majacej zapewne z kilometr dlugosci i jakies piecdziesiat metrow szerokosci. W czasie kiedy przygladal sie okolicy, robotnicy zaczeli rozbierac stojacy w poblizu namiot, ukazujac znajdujacy sie wewnatrz warsztat: poplamione i pozwijane szmaty, stosy wilgotnych trocin, rzedy fiolek i buteleczek oraz nie malowanych glinianych slojow, porozwieszane na hakach, przerazajace narzedzia, szczatki porozrzucanych bandazy i - w samym srodku - niezgrabny prostokatny stol z czterech wielkich drewnianych klocow rzezniczych. Robotnicy starannie sprzatali wszystko, zmiatali do wielkich garnkow trociny, na wierzchu upychali szmaty, zbierali narzedzia i chemikalia w jedno miejsce i ukladali w zgrabnych drewnianych skrzynkach. Davisowi wydawalo sie, ze wie dlaczego. W tym namiocie zakonczono juz prace: zmarly zostal umieszczony w grobie; szope, w ktorej jego cialo spoczywalo w ciagu siedemdziesieciu dni mumifikacji, rozbierano, a kazdy odpadek, szmatke, wlosek nalezalo starannie zebrac, zeby nie trafily w rece jakiegos wroga zmarlego, ktory moglby wykorzystac je do skierowanych przeciw niemu czarow. Wszystkie namioty byly jednorazowego uzytku. Stawiano je dla okreslonego klienta i likwidowano, kiedy ten zostal bezpiecznie odprowadzony do nastepnego swiata. Davis rozgladal sie wokol, pelen zdumienia. Ze wszystkich stron wrzala budzaca nabozny podziw praca, ktorej celem bylo przygotowanie zmarlych do wspanialego zycia posmiertnego. Oczywiscie, uczyl sie o tym. Przygotowujac sie do swojej misji studiowal wszystkie aspekty zycia w Egipcie. Dzien i noc napelniano go hipnogogicznie wiedza, dostarczano oszalamiajace ilosci faktow, wtloczono do pamieci elektroniczna encyklopedie. Wiedzial, jak Egipcjanie wyciagali mozg przez nozdrza za pomoca zelaznego haka i wstrzykiwali chemikalia, zeby rozpuscic wszystko, co pozostalo. I jak robili naciecie na lewym boku, przez ktore wydostawali wnetrznosci, skladane do grobu w osobnych kamiennych garnkach. Znal metode czyszczenia i przeplukiwania ciala, przemywania winem palmowym, napychania mirra, kasja i innymi substancjami aromatycznymi. Nastepnie wielodniowe lezakowanie w wannach z suchym natronem w celu oczyszczenia zwlok z wszelkich gnijacych pozostalosci, kiedy to higroskopijna sol wysysala z ciala kazda krople wilgoci, pozostawiajac je twardym jak drewno. Pokrywanie skory skorupa zywicznej pasty; wreszcie bandazowanie: owijanie mumii ochronnymi warstwami materialu, setkami metrow cienkiego lnu, staranne omotywanie kazdego palca z osobna, nakladanie na paznokcie naparstkow utrzymujacych je na miejscu, smarowanie masciami, odmawianie modlitw i wypowiadanie magicznych formulek... A jednak, zobaczyc to wszystko na wlasne oczy... czuc towarzyszace zapachy... Ktos uderzyl go w plecy. -Hej, ty! Ruszaj! Bierz sie do roboty! Potknal sie i malo brakowalo, a bylby upadl. -Tak... panie... Praca? Gdzie mial pracowac? Co chcieli, zeby robil? Jak we snie ruszyl w kierunku najblizszego namiotu. Lniane drzwi byly zawiniete do tylu, na wpol otwarte i Davis widzial poruszajace sie w nim postacie. Na wielkim drewnianym stole lezalo nagie cialo, twarza do dolu. Staly nad nim dwie osoby, jak wyjete z koszmarnego snu: mezczyzni w zlotych fartuszkach, z glowami zakrytymi ciemnymi maskami Anubisa - boga o glowie psa, czarnego boga smierci, ze sterczacymi spiczastymi uszami i lekko wysunietym pyskiem dlugosci okolo pietnastu centymetrow. Zapewne byli to sami balsamisci, czlonkowie tajnego, dziedzicznego cechu. Z boku stal kaplan, monotonnie odmawiajacy modlitwy. W namiocie byli tez trzej inni mezczyzni, bez masek, ubrani jedynie w przepaski na biodrach, ktorzy na krotkie, warkliwe polecenia podawali i odbierali narzedzia. Czy przyda sie tu praktykant? Wzial gleboki oddech i wszedl do srodka. -Wiecej olejku - zwrocil sie do niego natychmiast jeden z mezczyzn w przepasce, wciskajac mu do rak olbrzymi slodko pachnacy sloj. Kiwnal potakujaco glowa i wycofal sie z namiotu, po czym z zaklopotaniem rozejrzal sie wokol siebie. Spostrzegl, ze nadzorca przyglada mu sie gniewnym wzrokiem. Unikajac kontaktu z nim odwrocil sie wiec i ruszyl truchtem sciezka udajac, ze wie, dokad powinien isc. Jednak obawial sie pytac o droge. W kazdej chwili mogl zostac rozpoznany jako obcokrajowiec, bezbozny intruz, ktory nie ma tu czego szukac. Nadzorcy zlapia go za kark, zaciagna nad rzeke... i wrzuca do wody, gdzie posluzy krokodylom za sniadanie... Zblizal sie ku niemu z przeciwka jakis trzynasto czy czternastolatek uginajacy sie pod olbrzymim zwojem bandazy. Davis uznal, ze ten praktykant nie stwarza zagrozenia. Zajal pozycje na srodku sciezki, celowo blokujac przejscie. Chlopak spojrzal na niego zlym wzrokiem, ruchem glowy sygnalizujac, aby sie odsunal. -Potrzebuje olejku - powiedzial Davis. -To sobie go wez - odparl praktykant. - Zagradzasz przejscie. -Jestem nowy. Nie wiem, skad wziac olejek. -Glupiec - odrzekl chlopak z pogarda. - Cedrowy? - spytal nieco lagodniej. -Tak - przytaknal Davis, majac nadzieje, ze sie nie myli. -Tam. - Praktykant kiwnal glowa, wskazujac na lewo. - A teraz zejdz z drogi. Davis dostrzegl cos jakby punkt wydzialu, gdzie stary, posiwialy mezczyzna, wysuszony jak mumia, nalewal ciemny plyn z glinianej beczki niemal tak wysokiej jak on sam. Stalo przed nim kilku robotnikow. Davis poczekal na swoja kolej i podsunal sloj, a starzec napelnil go czerpakiem, tak obficie rozlewajac przy tym na boki, ze ramiona i klatka piersiowa Davisa zostaly cale ochlapane olejkiem. -Dlugo ci zeszlo - burknal jeden z mezczyzn w namiocie, uwalniajac go od ciezaru. -Przepraszam. -Napelniaj te tuby, dobrze? Na podlodze namiotu lezala sterta tub przypominajacych strzykawki. Przez chwile Davis zastanawial sie, jak je otworzyc, ale wreszcie znalazl metode i zaczal napelniac olejkiem, po czym podawal do gory mezczyznie, ktory przekazywal je dalej, do rak balsamistow o glowach Anubisa. Ci zas wyciskali z nich plyn do wnetrza lezacego na stole ciala, uzywajac do tego celu odbytu zmarlego. Davis uswiadomil sobie, ze uczestniczy w mumifikacji prowadzonej metoda oszczednosciowa. Nie nacieto zmarlego, nie wyjeto z niego wnetrznosci. Po prostu pompowano go do pelna silnym rozpuszczalnikiem, ktory wyluguje trzewia. Po napelnieniu zmarly zostanie zaszyty i pokryty natronem, ktory go wysuszy. W tym czasie olejek bedzie dzialal od srodka. Po uplywie okreslonego czasu balsamisci przetna szwy, wypuszcza rozpuszczalnik i posla nowego Ozyrysa na miejsce jego wiecznego spoczynku. Davis wiedzial, ze byl jeszcze tanszy sposob mumifikowania, przy ktorym nie uzywano nawet olejku cedrowego; po prostu okladano cialo natronem na tak dlugo, az zupelnie wyschlo. Zastanowil sie, czy ci, ktorzy otrzymywali tak skape przygotowanie, tez mogli liczyc na wieczne zycie pozagrobowe i wedrowke po niebiosach wraz z bogami na lodzi slonca. Bez watpienia liczyli na to. Rozumial juz, dlaczego Egipcjanie byli tacy pogodni. Jak dlugo mogli zapewnic swoim cialom jakiekolwiek przygotowania do zycia, ktore mialo nastapic, mieli zagwarantowana faktyczna niesmiertelnosc - nie tylko krolowie, ale nawet pokorni kupcy, wioslarze, rolnicy. Nie mieli powodow do rozgoryczenia, ze pelnia taka czy inna role w zyciu doczesnym: czekaly na nich lepsze czasy, ktore mialy trwac wiecznie. Pierwszy dzien w nekropolii ciagnal sie Davisowi w nieskonczonosc. Krazyl miedzy namiotami, wlaczajac sie do pracy wszedzie, gdzie mial wrazenie, ze moze byc przydatny, i robiac wszystko, co - jak mu sie zdawalo - chcieli, aby robil. Czul sie tak, jakby snil w malignie o jelitach i ich smrodzie, o solach i olejach, o cialach zmarlych, lezacych jak mieso na drewnianych stolach. Zdumialo go, ze smierc zebrala tego dnia w Tebach tak obfite plony, ale zaraz uswiadomil sobie, ze zgromadzone tu ciala nie pochodzily z jednego dnia. Proces mumifikacji trwal kilka miesiecy i byly tu ciala we wszystkich stadiach przygotowan, od tych, ktore dopiero przeszly wstepne oczyszczanie, po takie, ktore uzyskaly juz wymagany poziom osuszenia i byly gotowe do przeniesienia do miejsca spoczynku na wzgorzach. Kilka razy w ciagu tego dnia przybywali tu nowi zmarli. Przynoszono ich w lektykach, a po obu stronach szli przyjaciele i rodzina, pograzeni w smutku. Z tylu postepowala grupa zawodowych zalobnie, szlochajacych kobiet o nagich piersiach i rozwichrzonych wlosach. Davis pomagal przy stawianiu namiotu dla jednego z nowo przybylych. Byla to najprzyjemniejsza z czynnosci, ktore wykonywal tego dnia: szybka, porzadna, czysta robota. Poznym popoludniem, kiedy niebo zaczynalo juz czerwieniec za poszarpanymi szczytami wzgorz, byl swiadkiem drugiego konca procesu: wyruszenia konduktu zalobnego na cmentarz. Zmarly musial byc kims znaczacym, gdyz w procesji szli najpierw sluzacy, ktorzy niesli rzezbione w zawily wzor alabastrowe naczynia, najprawdopodobniej z zywnoscia i wonnymi olejkami potrzebnymi w przyszlym zyciu oraz mezczyzni dzwigajacy ciezkie, bogato zdobione drewniane skrzynie, zapewne z najwspanialszym odzieniem, cennymi przedmiotami uzytkowymi i skarbami, ktore zabieral ze soba. Za nimi ciagnieto na saniach cztery sloje z polerowanego kamienia, zawierajace zabalsamowane wnetrznosci nieboszczyka. Obok szedl kaplan, odmawiajac modly. Nastepnie na kolejnych saniach, pozlacanych i z hebanowymi plozami jechala mumia w eleganckiej skrzyni na lozu z baldachimem. Towarzyszylo jej czterech nastepnych kaplanow, a za nimi szli czlonkowie rodziny i przyjaciele, juz bez smutku, za to spokojni i dumni, ze biora udzial w tak okazalym pogrzebie. Na samym koncu procesji znowu szlo kilkanascie jeczacych i bijacych sie w piersi zawodowych placzek, a kazda z nich rozpaczala tak, jakby odprowadzala wlasnego meza lub ojca, ktorego smierc zabrala jej tego ranka. Kondukt przeszedl przez wioske baisamistow i skierowal sie ku odleglej scianie skalnej, majaczacej na horyzoncie po zachodniej stronie. Davis pomyslal, ze pogrzeb byl tak okazaly, iz moglo chodzic co najmniej o wezyra, sedziego lub wysokiej rangi kaplana. A moze ksiecia. -Czy wiesz, kogo tam niosa? - spytal stojacego obok czlowieka -Mysle, ze Mahu. Byl nadzorca krolewskich spichlerzy. -Bogaty? -Bogaty? Mahu? Nie, nie bardzo. Mahu byl na to zbyt uczciwy. Davis patrzyl za oddalajacym sie konduktem. Jak wspaniale wygladal ten pochod, oswietlony promieniami zachodzacego slonca! A byl to pogrzeb zaledwie urzednika. Ciekawe, jak wyglada w takim razie procesja zalobna szlachcica albo krola. W czasie swojej rozpoznawczej wyprawy do Luksoru widzial kilka krolewskich grobowcow, te oszalamiajaco nadrealne katakumby, ozdobione cudownie bogatymi malowidlami przedstawiajacymi sceny z Ksiegi Bram, Ksiegi Nocy oraz Ksiegi Podziemia. Widzial tez mniejsze, ale radosniejsze grobowce szlachty i wysokich urzednikow. Czy grobowiec Mahu dotrwal do czasow wspolczesnych i zostal udostepniony archeologom i turystom? Nie mial pojecia. Pewnie tak, ale nikomu na nim nie zalezalo. Mahu byl uczciwym czlowiekiem, a zatem jego grobowiec musial byc skromny w porownaniu do tych, w ktorych spoczywali wielcy panowie. Tych naprawde wielkich nie mumifikowano w wulgarnym zgielku wioski balsamistow. Stawiano dla nich namioty blizej grobowcow, z dala od spojrzen ciekawskich oczu; byli tam strzezeni dzien i noc, poki nie zostali bezpiecznie umieszczeni w podziemiach, wraz ze swoim ziemskim majatkiem. Co zreszta nie mialo znaczenia na dluzsza mete, poniewaz w koncu i tak wszystkie grobowce zostaly spladrowane. Wszystkie - z wyjatkiem malo istotnego Tutanchamona, ale nawet tam wlamywano sie kilkakrotnie, choc zlodzieje pozostawali wiekszosc bogactw. Ale same mumie, przynajmniej niektore, przetrwaly. W kairskim muzeum Davis ogladal twarz Ramzesa Wielkiego, twarda i gniewna. Pomimo dziewiecdziesieciu lat faraon byl nadal zdumiony faktem, ze umieral; to on bowiem zamierzal pozostac na tronie na zawsze, wiodac rownoczesnie zywot doczesny i pozagrobowy. "Nazywam sie Ozymandias, krol krolow. Patrz na me czyny, o potezny, i rozpaczaj!" Nagle Davis zadrzal, kiedy uswiadomil sobie, ze ogladal w muzeum takze mumie Amenhotepa III, czyli szczatki tego pulchnego mezczyzny o gladkich policzkach, ktorego zaledwie dwa dni temu widzial wychodzacego ze swiatyni Luksor; tego zywego boga, szczesliwego i cieszacego sie dobrym zdrowiem, z korona na glowie i obwieszonego klejnotami, ktory niezdarnie wgramolil sie na rydwan i odjechal, pozdrawiany przez wielbiacych go poddanych okrzykami: "Zycie!", "Zdrowie!", "Sila!" Poczul dreszcze. Pracowal w Sluzbie od pieciu lat, ale wydawalo mu sie, ze dopiero w tej chwili w pelni uswiadomil sobie znaczenie tego, ze moze podrozowac w czasie. Wzbudzil jego nabozna czesc przywilej, najwyzsza godnosc, jakiej dostapil majac otwarte przed soba bramy do przeszlosci. Otwarte przed nim! Chyba nie mam zbyt duzo wyobrazni, pomyslal. -Ty! Stoisz i gapisz sie! Nie wiadomo skad pojawil sie nagle bat i spadl ze swistem na jego gole ramiona, kasajac jak rozgniewana kobra. Spojrzal za siebie. Nadzorca smial sie z niego. -Bierz sie do pracy! Myslisz, ze kim jestes? No tak, praca. Musi pozbierac brudne szmaty. Zakrwawione lachmany, resztki soli, skorupy potluczonych garnkow. Wszedl do jednego z namiotow, w ktorym tegi mezczyzna lezal na plecach, wpatrujac sie pustymi oczodolami w ciemniejace niebo. Jego brzuch przecinala wyrazna linia szwow przytrzymujacych wypelniajace go mirre i kasje. Szczeka tegiego mezczyzny opadla pod wplywem oslupienia, wywolanego smiercia. Te wszystkie uczty -jakie one maja teraz znaczenie? "Patrz na me czyny, o potezny!" Na stole w sasiednim namiocie spoczywala kobieta, a wlasciwie dziewczyna, w wieku moze pietnastu czy dwudziestu lat, o malych piersiach, smukla. Dopiero ja przywieziono; rzemieslnicy z Miasta Zmarlych nie zaczeli jeszcze przy niej pracy. Obok na stole lezala starannie wykonana peruczka z gestych kruczoczarnych wlosow, ktorej uzywala za zycia. Ogolona czaszka zmarlej wygladala jak porcelanowa. Paznokcie u rak i u stop miala pomalowane henna na kolor ciemnoczerwony, a niewidzace oczy otaczala niebieskozielona obwodka. Sliczne ramie obejmowala zlota bransoleta - byc moze nosila ja od dziecinstwa i nie dalo sie juz jej zdjac. Nagosc tej dziewczyny podzialala na niego niezwykle przygnebiajaco. Mial ochote okryc ja czyms. Ale zamiast tego szybko wyszedl, teraz juz ledwie czujac odor smierci i chemikaliow do balsamowania. Na dworze robilo sie ciemno; odziani w maski Anubisa balsamisci zakonczyli prace i wrocili do domow. Davis mial obolale cialo po calym dniu pracy, a wiedzial, ze bol sie bedzie nasilal. Byl poplamiony olejkami i roznymi wonnymi substancjami. Ramiona piekly go od uderzenia bata nadzorcy. Ma ten swoj prawdziwy Egipt! Widziany od srodka! Czy moze juz odejsc, czy znowu smagnie go bat? Nie, wszyscy robotnicy juz wychodza. Zbieraja sie juz stroze nocni; jeden z nich spojrzal na niego i machnal glowa w bok, mowiac mu w ten sposob, by sie wynosil, wracal do swojej wioski, zakonczyl dzien pracy. Na obiad znowu dostal pieczona rybe i skwasniale piwo. Pozniej siadl, wpatrzony w nieprawdopodobnie blyszczace gwiazdy na czystym niebie, i zastanawial sie, czy Eyaseyab znowu go odwiedzi. Ale wlasciwie czemu mialaby to zrobic? Kim byl dla niej? Kometa w nocy, przypadkowym gosciem, ktoremu ofiarowala chwile dobroci. Po pewnym czasie wszedl do swojej parszywej malej norki i polozyl sie na slomie, ktora sluzyla mu za lozko. Musze wrocic na druga strone rzeki, postanowil. Musze odnalezc... W polowie mysli zasnal. Sen opadl nan jak bandyta narzucajacy mu na glowe ciezki kaptur. 6 Nastepne cztery dni uplynely mu bardzo podobnie do pierwszego, na koszmarnej harowce, ktorej towarzyszylo obezwladniajace poczucie wyobcowania.Wiedzial, ze musi wydostac sie stad, wrocic na drugi brzeg rzeki i rozpoczac poszukiwania dwojga pracownikow Sluzby, ktorych trajektoria zmylila kierunek i ktorzy - wedlug obliczen - znajdowali sie gdzies w poblizu jego obecnego miejsca pobytu. Przy okazji zas powinien mozliwie jak najdokladniej przyjrzec sie wspanialym Tebom. Nie mialo sensu zapuszczanie korzeni w Miescie Zmarlych. Zostal tu przyslany po to, by uratowac zaginionych Rogera Lehmana i Elaine Sandburg, a takze jako swojego rodzaju badacz, przygotowany do obserwowania i zdania relacji o tym miescie, zaliczanym do najwspanialszych w historii starozytnosci. I choc poznanie wszystkiego, co wiazalo sie z wioska balsamistow, moglo byc dla niego uzyteczne, definitywnie nadszedl czas, by zmienic miejsce pobytu. Mieli prawo oczekiwac tego od niego i Sandburg, i Lehman, i Sluzba. Mimo ze zdawal sobie z tego sprawe, dziwna, podobna do transu niechec do aktywnosci trzymala go na miejscu. Czul, ze wyczerpanie po podrozy wlasciwie wcale mu nie minelo. Wydawalo sie, ze wrocil do dawnej formy, przezwyciezyl przerazajacy stan oszolomienia i omdlen, znosil nawet calkiem dobrze piekielne upaly, a takze mogl caly dzien pracowac fizycznie, wykonujac niekiedy okropne czynnosci; wiedzial jednak, ze w gruncie rzeczy to obrzydliwe miejsce wciagnelo go, stalo sie swoistym azylem pozwalajacym na ucieczke od obowiazkow, i nie mogl wykrzesac z siebie energii, by wydostac sie stad i zajac prawdziwa praca. Czwartej nocy, zupelnie nieoczekiwanie, przyszla do niego Eyaseyab. Stracil juz nadzieje, ze ja jeszcze zobaczy. Kiedy zjawila sie na podworku, ubrana tylko w szal, ktory miala przerzucony przez ramiona, inni mezczyzni spojrzeli nan z zazdroscia, wyraznym zdumieniem, a nawet podziwem. Niewolnica ze swiatyni, przy tym mloda i ladna, przyszla sie z nim zobaczyc! Ten obcy jest wiec pewnie nie taki glupi. Albo ma jakies inne zalety, ktore nie sa oczywiste na pierwszy rzut oka. Davis tez sie zastanawial, dlaczego go odwiedzila, i doszedl do wniosku, ze zapewne wydawal sie jej elegancki i egzotyczny, wrecz dworski - czlowiek o manierach bez porownania lepszych niz obowiazujace w srodowisku, do jakiego przynalezal. Byl dla niej swego rodzaju luksusem. -Podoba ci sie tu? Dobrze sobie radzisz? - spytala lezac obok niego tej nocy. -Bardzo dobrze. -Jesli bedziesz dobrze pracowal, awansujesz w Domu Oczyszczania. Moze nawet twoje dzieci zostana balsami stami. Uniosl dlon i polozyl na jej piersi. -Dzieci? Co za dzieci? -To oczywiste, ze bedziesz mial dzieci. O czym ona mowi? Czy chodzi jej o dzieci, ktore mu urodzi? -Nawet gdybym je mial - odparl -jak moglyby zostac balsamistami? Przeciez to cech dziedziczny, prawda? -Mozesz ozenic sie z corka balsamisty. Na pewno by cie chcieli. Jestes bardzo przystojny. I bardzo inteligentny. Corka balsamisty zrobilaby dobrze, wychodzac za maz za kogos takiego, jak ty. Moglbys wybrac sobie najlepsza sposrod cor Domu Oczyszczania. A wtedy ojciec twojej zony wprowadzilby wasze dzieci do cechu. Jakie to by bylo dobre dla ciebie i twoich potomkow! -Tak - mruknal bez entuzjazmu. Rozmowa zeszla na dziwne tory. Wyobrazil sobie siebie - siedzacego na czolowym miejscu przy stole, w roli glowy rodu, otoczonego synami o glowach zaslonietych malymi maskami Anubisa - powaznie dyskutujacego z tesciem o szczegolach balsamowania. Jakie by to bylo dobre, zaiste. Nagle uswiadomil sobie, iz Eyaseyab przypuszczala, ze on do konca zycia pozostanie w Domu Oczyszczania. Najwyrazniej widziala w tym dla niego szanse swietnej kariery. I oczywiscie automatycznie skreslila siebie jako jego potencjalna partnerke. Byla niewolnica, a on wolnym czlowiekiem, na dodatek przystojnym i inteligentnym. Przeznaczonym nie dla kogos takiego, jak ona. Zapewne niewolnikom nie wolno bylo zawierac malzenstw. Stanowil dla niej odmiane, cos nowego, co przeleci przez jej zycie jak kometa - tak, to dobre porownanie - i zniknie. Aby oderwac sie od tych mysli, zaczal glaskac pulchna wypuklosc jej piersi. Czul jednak, ze przestala pobudzac go erotycznie. Bylo to cialo, tylko cialo. Nagle stanela mu przed oczami przerazajaca wizja dobrodusznej Eyaseyab lezacej twarza w dol na drewnianym stole w jednym z namiotow w Domu Oczyszczania. Ale nie, nie zaniesiono by tam ciala niewolnicy. Co robiono z niewolnikami? Wrzucano ich do Nilu? -Rano chce pojechac na drugi brzeg - powiedzial nieoczekiwanie. - Musze sie ponownie zobaczyc z kaplanka Nefret. -Och, nie. To niemozliwe. -Mozesz mnie wprowadzic do swiatyni. -Kaplanka nie widuje nikogo z zewnatrz. -Mimo wszystko - poprosil - zrob to dla mnie. Powiesz jej, ze to bardzo pilne, ze Edward-Davis ma do niej wazna sprawe. - Pochylil sie w ciemnosci nad Eyaseyab i zaczal kciukiem delikatnie piescic brodawke jej piersi, ktora pod wplywem dotyku ponownie nabrzmiala. - Powiesz jej - mowil dalej cicho - ze Edward-Davis jest w rzeczywistosci ambasadorem z obcej ziemi i musi porozmawiac z nia o pewnej niezwykle istotnej kwestii. Rozesmiala sie. Zwinnie zmienila pozycje i wsunela kolano miedzy jego uda, po czym zaczela rytmicznie poruszac nim do przodu i do tylu. -Mowie powaznie - powiedzial. -Tak, oczywiscie. Ale teraz juz nie mow, tylko zrob to ze mna. Robisz to tak dobrze. -Eyaseyab... -O, wlasnie tak. -Chce... zebys porozmawiala... z kaplanka... -Cii. -Eyaseyab. -Tak. Tak. Dobrze. Och, jestes Amonem! Jestes Minem! Och, Tak! Tak, Edward-Davisie! Och... jeszcze nie... Zastanawial sie, czy to tez powinien wlaczyc do swojego raportu? W Sluzbie nie skladal slubu czystosci. Ale pewne sprawy nie powinny ich obchodzic. -Jestes Amonem! Jestes Minem! Noc byla upalna i cialo Eyaseyab pokrylo sie potem. Nie wracal juz do kwestii wyprawy na drugi brzeg i spotkania z kaplanka. W koncu zasneli. Kiedy jednak kilka godzin pozniej uslyszal, ze wstala i zbiera swoje rzeczy, wyciagnal w ciemnosci reke i zlapal ja za kostke u nogi. -Poczekaj na mnie - wyszeptal. - Jade z toba. -Nie wolno ci! - robila wrazenie przestraszonej. -Musze sie zobaczyc z kaplanka. Wydawala sie zaklopotana jego uporczywym naleganiem na zrobienie czegos, co bylo niemozliwe. Ale w koncu ustapila: byla przeciez niewolnica, przyzwyczajona do wykonywania polecen. Kiedy plyneli po Nilu jednym z wczesnych rannych promow, nadal byla spieta i niezadowolona, ale Davis poglaskal jej miekkie ramiona i wreszcie sie uspokoila. Rzeka o swicie wygladala cudownie - jak pasmo polerowanych turkusow, wijace sie miedzy dwoma plowymi paskami ladu. Dwa male, wydluzone obloczki przesuwajace sie nad zachodnimi wzgorzami, oswietlone pierwszymi promieniami slonca, przypominaly plomienie. Biale ibisy obsiadly rosnace wzdluz brzegu sykomory. Weszli na teren swiatyni boczna brama, ta sama, ktora blisko tydzien temu stad wyszli. Krzepki ospowaty straznik skrzywil sie groznie na widok Davisa, ale ten przeszedl obok niego z uniesiona glowa, jakby byl jednym z pracownikow. Na schodach Domu Zycia Eyaseyab zatrzymala sie. -Poczekaj tu - powiedziala. - Zobacze, co da sie zrobic. -Nie. Nie zostawiaj mnie. Zabierz mnie ze soba... Za pozno. Juz odeszla. Lazil na zewnatrz budynku, niespokojnie rozgladajac sie wokol. Ale nikt nie zwracal uwagi na jego obecnosc. Obejrzal dokladnie pare eleganckich kamiennych kobr, z ktorych jedna miala na glowie czerwona korone Dolnego Egiptu, a druga biala, poludniowego krolestwa. Czubkiem duzego palca u nogi zaczal kopac w piaszczystej ziemi i odslonil wspanialego skarabeusza z niebieskiego fajansu, ktorego posiadaniem szczyciloby sie kazde muzeum. Dotykal z zachwytem bezblednie wykonanych polichromowanych reliefow, zdobiacych sciane na calej dlugosci: faraon przed bogami, Izyda po jego lewej stronie, Ozyrys po prawej, Thot i Horus z tylu, glowy ibisa i jastrzebia. Egipt. Egipt. Egipt. Przez cale zycie marzyl, by sie tu znalezc. I oto byl. Tak wazna misje otrzymal o wiele wczesniej, niz wynikalo z zasad obowiazujacych w Sluzbie, a wszystko z powodu Elaine Sandburg i Rogera Lehmana. - Nie jestem pewien, czy mam ochote wiedziec, kim sie stali - stwierdzil Charlie Farhad, wyjasniajac mu, dlaczego on sam nie zgodzil sie na te wyprawe. - Przeszlosc jest dziwna. Mozesz pod jej wplywem sam stac sie bardzo dziwny, jesli pozostaniesz w niej odpowiednio dlugo. -Przeciez oni sa tam tylko poltora roku. -Niekoniecznie - zaprzeczyl Farhad. - I lepiej wez to pod uwage. Sandburg i Lehman wyruszyli na dziewiecdziesieciodniowy rekonesans do Rzymu za czasow Tyberiusza. Ale nie stawili sie na miejsce w porze powrotu, a analizy pola spektrum wykazaly istotne anomalie - co znaczylo, ze zostali przerzuceni zbyt daleko. Wyliczenie, o ile za daleko, zajelo niemal rok. Cale mnostwo prob algorytmicznych doprowadzilo wreszcie do konkluzji, ze zamiast wyladowac w roku 32 n.e. trafili co najmniej trzynascie wiekow wczesniej i w miejsce znacznie oddalone na wschod. Do Egiptu za czasow XVIII Dynastii, jak wynikalo z obliczen. -Biedny Roger - skomentowal Charlie Farhad. - Byl tak cholernie dumny ze swojej laciny. A teraz moze ja o dupe potluc. Algorytm byl jedynie przyblizeniem, a wiec i obliczenia jedynie probabilistyczne. Sandburg i Lehman mogli wyladowac w samym srodku Nilu albo pojawic sie w jakims niedostepnym zakatku arabskiej pustyni. Linia najwiekszego prawdopodobienstwa wskazywala jednak na Teby. Zapewne w 1390 r. p.n.e., ale rozrzut czasowy wynosil plus minus dziesiec lat. Piekielnie mala szansa odnalezienia ich, nie? Mimo to nalezalo podjac probe. Zaden z weteranow skokow w czasie nie chcial jednak w niej uczestniczyc. Byl to ich przywilej. Metnie wspominali o powaznym ryzyku i niezwykle malej szansie sukcesu. A poza tym mieli zaplanowane inne, wlasne wyprawy. Davis wysluchal tego, co mieli do powiedzenia, ale w koncu i tak zglosil sie na ochotnika. Glupcy pchaja sie sami itd. Nie znal ani Sandburg, ani Lehmana; w Sluzbie pracowalo bardzo duzo osob, a on stal na jednym z najnizszych szczebli. Nie zrobil wiec tego z przyjazni. Podjal sie wykonac to zadanie po czesci dlatego, ze oczarowal go pomysl zobaczenia Egiptu w czasach najwiekszego rozkwitu, a takze dlatego, ze byl jeszcze na tyle mlody, by rola bohatera wydawala mu sie romantyczna, a jednoczesnie uzyteczna w dalszej karierze. Byl tez i inny powod: mial ostatnio rozne nieprzyjemne przezycia: zerwany romans i gorzkie, nieoczekiwane rozstanie, i zgodzil sie na skok trzydziesci piec wiekow wstecz, niezaleznie od ryzyka. Zrobil, co chcial, i oto byl tu. Na szczycie schodow pojawila sie Eyaseyab i przywolala go skinieniem. -Jest z nia ksiaze. Ale juz niedlugo sobie pojdzie. - Ksiaze? -Tak, syn faraona. Mlody Amenhotep. - Oczy niewolnicy przybraly figlarny wyraz. - On jest bratem Nefret. Przez moment Davis poczul sie zaskoczony ta wiadomoscia. Dopiero po chwili zrozumial, co to oznacza. To byl przeciez kraj kazirodczy: Eyaseyab chciala w ten sposob powiedziec, ze kaplanka i ksiaze byli kochankami. Poczul, ze po krzyzu przechodzi mu dreszcz emocji: niewolnica mowila o Amenhotepie IV, przyszlym faraonie Echnatonie, ktory za kilka lat podejmie probe obalenia starych bogow Egiptu i wprowadzenia nowego kultu slonca, z jednym tylko bogiem. Echnaton? Czy to mozliwe? Zaledwie sto metrow od niego, pieszczacy w tej chwili kaplanke Nefret? Davis pokrecil glowa ze zdumienia. Zupelnie jak wtedy, kiedy stal na placu i obserwowal faraona wychodzacego ze swiatyni. Oczekiwal, ze otrze sie o historie w czasie pobytu tutaj, ale nie sadzil, ze znajdzie sie w samym oku cyklonu. Fakt, ze widzial tych ludzi osobiscie, byl niezwykly, ale nie do konca przyjemny. Stykanie sie z wielkimi postaciami historycznymi w jakis sposob obnizalo ich znaczenie, przypominalo film. Ale przynajmniej byl to film dobrze zrobiony. Producent nie szczedzil wydatkow. -Czy to on? - spytal. Oczywiscie, ze to byl on. Dreszcz powrocil, z podwojna sila. W portyku Domu Zycia pojawila sie jakas postac. Davis zaczal sie jej przygladac. Wygladala dosc szczegolnie: smukly mlodzieniec w luznej, faldzistej szacie z szerokimi rekawami, lamowanymi niebieskimi lukami. Gorna polowa jego ciala wydawala sie watla, ale od pasa w dol faraon byl umiesniony, mocno zbudowany, z zarysowanym brzuchem. Dluga, wysunieta szczeka, waska glowa, pelne usta: dziwna, tajemnicza twarz. Trudno bylo go nie rozpoznac. Zaledwie kilka tygodni temu Davis wpatrywal sie zdumiony w cztery gigantyczne posagi Echnatona w Galerii Amarna znajdujacej sie na samym koncu parteru muzeum w Kairze. A teraz mial przed oczami zywego czlowieka. Byl i zniknal Usmiechnal sie do Davisa w niesamowicie dziwny sposob, jakby chcial powiedziec: "Tak, wiesz kim jestem, ale ja tez wiem, kim ty jestes" i zeszedl szybko tylnymi schodkami z podium swiatyni. Widocznie czekala tam na niego lektyka. David obserwowal, jak ksiaze sie oddalal, -I co? - zwrocil sie do Eyaseyab, usilujac wyrwac sie z transu. - Powiedzialas kaplance, ze tu jestem? -Tak. Jej odpowiedz brzmi: nie. Nie spotka sie z toba. -Wroc do niej. Popros jeszcze raz. -Wygladala na niezadowolona, ze tu jestes. Na bardzo rozgniewana. Naprawde bardzo. -Powiedz jej, ze to sprawa zycia i smierci. O -To nic nie da. -Powiedz jej. Powiedz, ze jestem tu i ze to niezwykle wazne, zebym mogl sie z nia zobaczyc. Chodzi o zycie ludzi, dobrych, niewinnych ludzi. Przypomnij jej, kim jestem. -Wie, kim jestes. -Przypomnij jej. Edward-Davis, czlowiek z Ameryki. -A... mery... ki. -Tak, z Ameryki. Ponownie wbiegla na schody. Minelo kilka minut, potem jeszcze pare. Az wreszcie Eyaseyab wrocila, zarumieniona, z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, a na jej twarzy malowal sie wyraz zaskoczenia i bolesnego rozczarowania. -Nefret spotka sie z toba. - Wiedzialem! -Musisz byc okropnie wazny. -Tak - zgodzil sie. - Jestem. Kaplanka czekala na niego w przedsionku. Jak i poprzednio miala na sobie przezroczysta suknie, ktora - w sposob uznany przez niego za typowo egipski - nie kryla przed wzrokiem ciala; ale tym razem Nefret miala wyrazniejszy makijaz: usta pomalowane lsniaca ruda szminka, policzki urozowane na ten sam kolor, wokol oczu czarne obwodki, a powieki ubarwione na zielono. Byla tez dosc mocno uperfumowana. Piersi zdobil jej zloty lancuch, z ktorego zwieszaly sie paciorki z karneolu, ametystu i lazurytu. Nadal wyczuwalo sie slady obecnosci jej krolewskiego kochanka. Otoczona ta aura Nefret wydawala sie wyniosla, wspaniala, doskonala. Jak na kogos w jej wieku - a musiala miec juz ponad czterdziestke - byla wyjatkowo ladna chlodna, krolewska uroda. I wygladala dosc niezwykle. Bylo w niej cos egzotycznego, na co nie zwrocil uwagi poprzednio, kiedy czul sie zanadto oszolomiony widokiem Egiptu i zbyt chory, by koncentrowac sie na szczegolach. Dopiero teraz uswiadomil sobie, ze prawdopodobnie nie pochodzi z Egiptu. Jej skora byla o wiele za jasna, a oczy mialy zdecydowanie nieegjpski odcien fioletu. Zapewne byla Hetytka, Syryjka albo mieszkanka ktorejs z tajemniczych krain poza obszarem Morza Srodziemnego. Albo praprababka Heleny Trojanskiej. Wydawala sie dziwnie spieta, jak naciagnieta sprezyna. Jej blyszczace oczy wyrazaly... co? Niepokoj? Niepewnosc? Ciekawosc? A moze i slad zainteresowania seksualnego? Ale najwyrazniej bardzo sie starala kontrolowac swoje zachowanie. -Nieznajomy, czlowiek z Ameryki, wrocil - odezwala sie. - Wygladasz juz zdrowiej. Widocznie ciezka praca ci sluzy. -Tak - odparl. - Mysle, ze tak. -Eyaseyab twierdzi, ze jestes ambasadorem. -Mozna tak powiedziec. -Ambasadorowie powinni przybywac na dwor, a nie do swiatyni bogini. -Zgadza sie. Ale ja nie moge tego zrobic. - Ich oczy spotkaly sie na chwile. - Nie mam zadnych listow uwierzytelniajacych, ktore umozliwilyby mi dostanie sie na dwor. W calych Tebach jestes jedyna wazna osobistoscia, do ktorej mam dostep. Przyszedlem prosic cie o pomoc. Blagac cie o nia. -Pomoc? Jakiego rodzaju? Zwilzyl wargi. -Dwoje ludzi z mojego kraju mieszka gdzies tu, w Tebach. Przybylem do Egiptu, aby ich odnalezc. -Mowisz: dwoje ludzi z Ameryki? -Tak. -Mieszka w Tebach? -Tak. -Twoi znajomi? -Niezupelnie. Ale musze ich odnalezc. -Musisz? -Tak. Pokiwala glowa. Przestala patrzyc mu w oczy, wydawalo sie, jakby wpatrywala sie w jakis punkt za jego lewym policzkiem. -Kim sa ci ludzie? Skad sie tu wzieli? -No coz... -I dlaczego odnalezienie ich jest dla ciebie takie wazne? -To... dluga historia. -Opowiedz mi. Chce dowiedziec sie wszystkiego. Nie mial nic do stracenia. Ale od czego zaczac? Przez moment wahal sie, a potem slowa same zaczely cisnac mu sie na usta. Wyznal jej wszystko. Moj kraj, mowil, jest tak daleko, ze nie bylabys w stanie sobie tego wyobrazic. Jest tam Sluzba - rodzaj kaplanstwa, mysl o rym w ten sposob - ktora wysyla swoich emisariuszy do odleglych panstw. Jakis czas temu wyslano dwoje, mezczyzne i kobiete, do miejsca zwanego Rzymem - Rzym jest bardzo odlegly, niemal tak samo, jak moj kraj - ale zagubili sie w czasie podrozy, pojechali za daleko, az do ziemi nad Nilem, i od tego czasu nie bylo od nich zadnych wiadomosci... Wsluchiwal sie we wlasne slowa, zdajac sobie sprawe, ze mowi juz ponad pol godziny. Na niej zapewne robilo to wrazenie zupelnego nonsensu. Zauwazyl malujacy sie na jej twarzy wyraz jakby irytacji, niedowierzania czy nawet szoku, ale rownie dobrze moglo to byc tylko zdumienie. Wreszcie powiedzial jej wszystko i zamilkl. A jej twarz napiela sie, wygladala jak maska. Ku jego zdumieniu niespodziewanie maska opadla. Zobaczyl lzy, ktore nieoczekiwanie pojawily sie jej w oczach i zaczely splywac, pozostawiajac na policzkach ciemne smugi z rozpuszczonej farbki. Drzala na calym ciele. Skrzyzowawszy rece na piersiach, nerwowo krazyla po kamiennej posadzce. Co on takiego powiedzial, co zrobil? Odwrocila sie i popatrzyla na niego z odleglego kranca pokoju. Nawet z tej odleglosci widzial jej wzburzenie. Nerwowe drzenie policzkow, ust, poruszenia grdyki. Starala sie cos powiedziec, ale nie byla w stanie. W koncu sie przemogla. -Jak nazywaja sie ci ludzie, ktorych poszukujesz? -Nie zrozumiesz. -Powiedz. -To amerykanskie imiona. Nie uzywaja ich, jesli tu mieszkaja. -Podaj mi ich imiona. Wzruszyl ramionami. -Jedno z nich nazywa sie Elaine Sandburg. A drugie - Roger Lehman. Przez dluga chwile panowala cisza. Kaplanka zwilzyla usta; jej jezyk wykonal szybki, wezowaty ruch. Jeszcze raz zaczela cos bezglosnie mowic. Gwaltownie krazyla po pokoju. Widac bylo, ze szarpia nia jakies niezwykle silne uczucia; ale jakie? Co sie stalo? Czemu dwa obce nazwiska wywolaly u niej tak silna reakcje? Czekal, zastanawiajac sie, o co chodzi. -Chyba jestem szalona, ze ci to mowie - powiedziala w koncu niskim, chrapliwym glosem, ktory z trudem rozpoznal jako jej wlasny. Byl tym bardziej zdumiony, ze mowila po angielsku. - Ale nie potrafie juz dluzej cie oklamywac. Odnalazles jedna z osob, ktorych szukasz. Jestem Elaine Sandburg. -To ty? -Tak. Absolutnie nie spodziewal sie czegos takiego. Przed oczami zawirowaly mu mroczki. Poczul odretwienie szokiem, oszolomienie. -Ale to niemozliwe - powiedzial bezmyslnie. - Ona ma zaledwie trzydziesci dwa lata. - Twarz pokryl mu rumieniec wstydu. - A ty masz co najmniej... Nie dokonczyl, zawstydzony. -Jestem tu juz prawie pietnascie lat - powiedziala. Musiala mowic prawde. Nie bylo innej mozliwosci. Rozmawiali po angielsku; znala nazwisko Elaine Sandburg. Kim innym mogla byc, jesli nie kobieta, ktora przyjechal odnalezc? Ale musial stoczyc ze soba walke wewnetrzna, zeby w to uwierzyc. Zmylila go; robila wrazenie osoby nalezacej do tych czasow. Wbil sobie w pamiec zdjecia Elaine Sandburg, przedstawiajace ja pod kazdym katem, ale nigdy nie rozpoznalby tej kobiety jako Sandburg, za nic w swiecie. Jej twarz zmienila sie: czas znacznie wyostrzyl jej rysy, wydluzyl owal. Brazowe wijace sie loki zapewne dawno temu zostaly zgolone i zastapila je tradycyjna czarna egipska peruczka, jaka nosza tu kobiety z wyzszych sfer. Brwi miala wyskubane. I te dziwne klejnoty, przezroczyste stroje. Usta i policzki umalowane na egipski sposob. Wszystko to maskowalo jej tozsamosc; calkowicie przemienila sie w Egipcjanke. Ale to byla ona. Bez watpienia. Ta sluzaca Izydzie kaplanka byla Elaine Sandburg. To ona dala mu przymilna Eyaseyab do zabawy. I polecila dziewczynie wywiezc go na drugi brzeg, do Miasta Zmarlych; zagubic go tam. Nagle poczul przyplyw wscieklosci. -Naigrywalas sie ze mnie poprzednim razem! Udawalas, ze nie mialas pojecia, skad jestem. Pytalas, gdzie jest Ameryka, czy dalej niz Syria. -Tak, mysle, ze zabawilam sie twoim kosztem. Masz o to zal? -Wiedzialas, ze jestem z naszych czasow. Moglas mi powiedziec, kim jestes. -Moglam, gdybym chciala. 1 Zaintrygowala go. -A czemu mialabys chciec to ukrywac? Przeciez z pewnoscia domyslilas sie, ze jestem ze Sluzby. Czemu sie nie ujawnilas? Czemu, na milosc boska, ?poslalas mnie na druga strone rzeki i umiescilas wsrod balsamistow? -Mialam swoje powody. -Ale ja przybylem tu, zeby ci pomoc. -Naprawde? 7 -I gdzie on teraz jest? - spytal Lehman.-W jednym z magazynow swiatyni. Pod straza. -Nadal nie rozumiem, dlaczego mu powiedzialas. Po tym, jak zmieszalas mnie z blotem w zeszlym tygodniu, kiedy sugerowalem, zeby sie przyznac. W ciagu tygodnia zrobilas zwrot o sto osiemdziesiat stopni. Dlaczego? Wytlumacz mi dlaczego? Sandburg spojrzala na niego. Byla wsciekla - na siebie, na Lehmana, na tego nieszczesliwego chlopaka, ktorego Sluzba tu przyslala. Przede wszystkim jednak na siebie. Ale pomimo tej wscieklosci czula, ze zaczyna sobie wybaczac. -Poczatkowo myslelismy, ze jest tu po prostu na samodzielnej wyprawie badawczej, pamietasz? A kiedy powiedzial mi, ze w rzeczywistosci przybyl tu w poszukiwaniu nas... ze przyjechal nas ratowac... -Nawet jesli. A raczej: zwlaszcza jesli w tym celu. Pamietasz, co mowilas w ubieglym tygodniu? Chcialas, aby zostawili cie w spokoju i abys mogla przezyc swoje zycie. Swoje zycie w Egipcie za XVIII Dynastii. Twierdzilas, ze wlasnie dlatego nie mozemy powiedziec mu ani slowa. A jednak zrobilas to. -To byl impuls. Nie moglam sie powstrzymac. Zdarzylo ci sie kiedykolwiek cos takiego, Rogerze? Taki impuls? -Nie nazywaj mnie Rogerem. Nie tu. Nazywam sie Senmut-Ptah. I mow po egjpsku. -Przestan byc takim dupkiem, dobrze? -Jestem Egipcjaninem. Oboje jestesmy teraz Egipcjanami. Znajdowali sie w jego obserwatorium astronomicznym, w malym nakrytym kopula budynku, stojacym za najstarszym przybytkiem swiatyni Karnak. Chlodny blask gwiazd wpadal przez otwor w dachu i rysowal wzory na ceglanej posadzce. Na granatowym sklepieniu sufitu wymalowana byla fantastycznie rozciagnieta naga postac Nut, bogini nieba. Siegala od jednego kranca do drugiego, a jej wielometrowe pajecze rece i nogi rozciagaly sie nad pokrytym gwiazdami Kosmosem. Bog Ziemi, Szu, podpieral od dolu jej wygieta w luk sylwetke, a obok niego staly baranioglowe wyobrazenia boga Chnurn, z pelnym zadowolenia usmiechem na obliczach. Kazde wolne miejsce we fresku wypelnialy rzedy hieroglifow, w ktorych zawarto istotne tezy tajemnej wiedzy kosmologicznej. -Staralam sie byc Egipcjanka najlepiej, jak potrafilam - wyjasniala Sandburg. - Ale on tak rzetelnie mowil o Sluzbie, pocac sie z wysilku, usilujac wyjasnic kaplance Izydy, gdzie jest Ameryka i Rzym, i jak to sie stalo, ze dwoje ludzi z tej jego Sluzby minelo swoj cel i zniknelo gdzies w glebiach czasu - to znaczy nie tak, on nie probowal mi powiedziec, ze to byla podroz w czasie, stosowal po prostu analogie geograficzne - i w pewnej chwili nie moglam juz wytrzymac. Nie potrafilam stac przed nim udajac, ze jestem jakas zasrana starozytna kaplanka Izydy, wyniosla, ezoteryczna i tajemnicza, kiedy ten dzieciak - dzieciak, ktory przebyl trzy i pol tysiaca lat, zeby nas odnalezc, i ktorego poslalam do Miasta Zmarlych, zeby marynowal trupie flaki, poniewaz chcielismy sie go pozbyc - blagal mnie o pomoc w odnalezieniu ciebie i mnie. Przybyl jako nasz wybawiciel, a ja potraktowalam go jak gowniarza. Naigrawalam sie z niego, zmuszajac do wyczerpujacych i zupelnie zbednych wyjasnien. Nie potrafilam juz dluzej. I po prostu wyrzucilam z siebie cala prawde. -Pod wplywem impulsu. -Tak. Zwyklego, irracjonalnego impulsu. Tobie sie to nigdy nie zdarza, prawda? Nie, oczywiscie, ze nie. Kogo ja o to pytam? Roberta Lehmana, komputer w ludzkiej skorze. To naturalne, ze ty nie miewasz takich pokus. -To nieprawda i doskonale o tym wiesz. Lubisz myslec o mnie jako jakis androidzie, mechanicznym czlowieku, ale w gruncie rzeczy jestem dokladnie tak samo ludzki jak i ty, a moze nawet troche bardziej. - W zdenerwowaniu zlapal jeden ze swoich przyrzadow astronomicznych, maly blyszczacy dysk armilarny, ozdobiony na srodku wizerunkiem hipopotama z rozdziawiona szczeka, i zaczal przesuwac wzdluz jego krawedzi dlugimi, zwezajacymi sie ku paznokciom palcami. - Pamietaj, ze to ja na poczatku chcialem z nim porozmawiac, przynajmniej po to, zeby dowiedziec sie co slychac. Twierdzilas, ze nie nalezy tego robic, i mialas racje. A teraz wlasnie to zrobilas. Pod wplywem impulsu. Rany boskie, i m-p u l s u! Ja tez miewam impulsy. Ale nawet wtedy zachowuje tyle rozsadku, zeby nie skakac z okna z trzeciego pietra tylko dlatego, ze akurat w tym momencie znajduje sie na tej wysokosci. I wystarczajaco duzo, zeby nie mowic akurat tego, czego nie powinienem, wlasnie temu komus, kto nie powinien tego wiedziec. -Gdybym naprawde uwazala, ze to moze zaszkodzic... -A tak nie uwazasz? -On jest tu sam. Trzymam go pod kluczem. Nie moze nas zmusic do zrobienia niczego, na co nie mamy ochoty. W pelni kontrolujemy sytuacje". Naprawde. -Zapewne - niechetnie potwierdzil Lehman. Krazyl po pokoju, dotykajac swoich map i przyrzadow. Poglaskal dlonia kawalki zlota i lazurytu osadzone w scianie. Wzial trzy dlugie scisle rolki swietego papirusu, ktorych uzywal do swoich przepowiedni, i pieczolowicie polozyl je z powrotem tuz obok. - Jak myslisz, w jaki sposob udalo im sie nas odnalezc? -Skad moge wiedziec? Mysle, ze dzieki komputerom. Zapewne robili kalkulacje prawdopodobnych trajektorii. Moze zgadli. Albo podjeli wiele takich prob. Wiesz, jak sie przejmuja, kiedy ktoras wyprawa zaginie. Zapewne wiec i tym razem zajezdzali komputery, poki nie okreslili hipotetycznego miejsca, w ktorym moglismy wyladowac. I wyslali tego dzieciaka, zeby sprawdzil. -I co bedzie teraz? -Pojdziemy z nim porozmawiac. Oboje. -Dlaczego? -Poniewaz uwazam, ze jestesmy mu winni wyjasnienia. Nie ma sensu dluzej udawac, prawda? Jest tutaj, wie, ze ja tu jestem, i prawdopodobnie domyslil sie, ze ty tez musisz tutaj byc. On jest ze Sluzby, Rogerze. Teraz juz nie mozemy tak po prostu go zignorowac. Musimy mu wytlumaczyc, jak trzeba rozwiazac ten problem. -Nie zgadzam sie. Mysle, ze najlepiej, jesli bedziemy trzymac sie od niego z daleka. A przede wszystkim zaluje, ze mu powiedzialas. -Za pozno. Juz mu powiedzialam. Zreszta zapewne ma nowiny o ludziach, ktorych znalismy w naszych czasach. A moze przywiozl nawet od nich jakies wiadomosci. -I to mnie wlasnie martwi. -Nie chcesz sie dowiedziec o... Lehman spojrzal na nia z wsciekloscia. -Elaine, ci ludzie zyja w przyszlosci, od ktorej dzieli nas trzydziesci piec wiekow. I chce, zeby tam pozostali. - W jego glosie zabrzmiala rozpaczliwa nuta. -W ubieglym tygodniu az sie trzasles, zeby posluchac plotek. -To bylo w ubieglym tygodniu. Mialem caly tydzien na myslenie. Nie chce na nowo rozgrzebywac starych spraw. Lepiej, zeby wszystko pozostalo tak, jak jest. I zebysmy my pozostali tu, gdzie jestesmy. Nie zamierzam sie z nim spotkac. Drzala mu dolna warga. Elaine pomyslala, ze Lehman wyglada tak, jakby sie bal. Gdzie podzial sie Senmut-Ptah o kamiennej twarzy? -Nie mozemy go tak po prostu zignorowac. Nie mozemy. Musimy mu przynajmniej dac szanse porozmawiania z nami. -Dlaczego? Nie jestesmy mu nic winni. -Rogerze, na litosc boska. To przeciez zywy czlowiek. Przyjechal tu, zeby nam pomoc. -Zdaje sobie z tego sprawe. Ale... -Nie ma zadnego "ale". Chodz ze mna. I to juz. Pozalujesz, jesli nie pojdziesz. Zobaczysz. -Jestes okropna. -Tak, wiem o tym. Posluchaj. Pamietasz, jak sie czulismy zaraz po wyladowaniu? Bezradni, zaskoczeni, beznadziejnie zagubieni w czasie, ubrani jak para Rzymian o pietnascie stuleci w niewlasciwym miejscu, niezdolni do czytania czy pisania po egipsku, nie znajacy slowa w tym jezyku, nie majacy o nim zielonego pojecia, wiedzacy o tej cywilizacji raptem tyle, ile nauczylismy sie w szkole sredniej? Przypominasz sobie? Zastanawialismy sie, jak u licha damy sobie rade. Czy pamietasz, jakie to bylo przerazajace? -A jednak przetrwalismy. Dokonalismy nawet o wiele wiecej. -Bo bylismy dobrzy. Umielismy sie przystosowac, bylismy obrotni i sprytni. A mimo to nim zapanowalismy nad sytuacja, przezylismy dwa koszmarne lata. Pamietasz? Boja tak. Zycie prostytutki w swiatyni? Ty przynajmniej nie musiales tego robic, ale tez dostales za swoje, i to nie raz. -I co z tego? Co to ma wspolnego z... -Ten dzieciak jest tu teraz i pod pewnymi wzgledami przezywa to samo co my wowczas. A jedynych dwoje ludzi na tym swiecie, z ktorymi ma cos wspolnego, odwraca sie do niego plecami. Nienawidze tego. -Cos ty, zakochalas sie w nim, czy co? -Jest mi go zal. -Nie prosilismy go, zeby tu przyjezdzal. -To bylo podle z mojej strony, ze go po prostu wyrzucilam na bruk, zmuszajac do pracy w Miescie Zmarlych. Podloscia bedzie tez powiedzenie mu, ze marnowal swoj czas przyjezdzajac tu, poniewaz my wcale nie chcemy, zeby nas ratowal; ze mu slicznie dziekujemy, ale nas to nie interesuje. Jakbys sie czul, gdybys przyjechal jako wybawiciel i dowiedzial sie czegos takiego? - Pokiwala glowa stanowczo. - Musimy z nim porozmawiac. -Nagle stalas sie taka wrazliwa. Zadziwiasz mnie. -Naprawde? A ja myslalam, ze to ty masz miekkie serce, tylko wstydliwie ukrywasz je pod maska surowosci. -Kto by pomyslal, ze jestes taka spostrzegawcza. Ale ja nadal nie mam ochoty sie z nim zobaczyc. -Dlaczego? -Bo nie. Podeszla do niego blizej. -Musimy. Nie ma wyjscia. -Coz... -Czy ty myslisz, ze on jest jakims czarodziejem? Hipnotyzerem? To zwykly dzieciak, a poza tym trzymamy go pod kluczem. Nie moze zrobic nic, na co mu nie pozwolimy. Chodz ze mna. -Nie. -Chodz, Rogerze. -Hm... -Chodz. Teraz. Wyprowadzila go, nadal stawiajacego opor, z budynku i pociagnela za soba obok swiatyni Amenhotepa II, pylonow Totmesa I i Totmesa III, aleja sfinksow o baranich glowach do Okregu Mut. Magazyn, w ktorym kazala zamknac Davisa, miescil sie czesciowo pod ziemia - byla to chlodna krypta o nierownych surowych scianach, niewiele rozniaca sie od lochu. Kiedy weszli, Davis siedzial skulony na pokrytej sloma podlodze, obok rozbitego posagu z rozowego granitu, przedstawiajacego jakiegos zapomnianego krola, cisnietego do tego pomieszczenia dwiescie, trzysta, a moze nawet piecset lat temu. Egipcjanie nigdy niczego nie wyrzucaja. Spojrzal wsciekle na kaplanke. -To jest Roger Lehman - powiedziala. - Rogerze, chcialabym, abys poznal Edwarda Davisa. -Najwyzszy czas - burknal Davis. Lehman niepewnie wyciagnal ku niemu reke. Davis zignorowal ja. -Wygladasz o wiele starzej niz oczekiwalem - powiedzial. - Nigdy bym cie nie rozpoznal. Zwlaszcza w tym idiotycznym przebraniu. -Dziekuje. -Spodziewales sie, ze bede uprzejmy? - zapytal Davis z gorycza. - Dlaczego? Zgotowaliscie mi tu cholernie mile powitanie. Myslicie, ze to bylo zabawne, spadac przez trzy i pol tysiaca lat? Zapomnieliscie juz, jak to jest? A co mnie potem spotkalo, kiedy sie juz tu znalazlem? Najpierw wyslala mnie na drugi brzeg, zebym byl praktykantem u balsamisty, a potem, kiedy wrocilem, wsadzila mnie do tej nory. Kim ja jestem, waszym wrogiem? Czy nie zdajecie sobie sprawy z tego, glupie malpy, ze jestem tu po to, cholera, zeby was ratowac? -Jest mnostwo rzeczy, ktorych nie rozumiesz: - powiedziala Sandburg. -Jasne, ze jest. Cholernie chcialbym, zebyscie mi je wyjasnili... -Poczekaj - odezwal sie Lehman. Sandburg spojrzala na niego z irytacja i zaczela cos mowic, ale Lehman uniosl dlon, sygnalizujac, zeby zamilkla. - Powiedz nam najpierw - zwrocil sie do Davisa - o tym planie ratowania nas. Jakie sa ustalenia? -Wyslano mnie z trzydziestodniowa misja. Nie potrzeba mi az trzydziestu dni, skoro tak szybko was odnalazlem, ale i tak musimy poczekac, jasne? Trzydziestego dnia zrzuca pole temporalne w alejce na polnoc od Swiatyni Luksor. W tym samym miejscu, gdzie wyladowalem. Jest tam na murze napis rzucajacy przeklenstwo na handlarza winem, co orznal ktoregos ze swoich klientow. Pole pojawi sie punktualnie o dwunastej w poludnie; naturalnie bedziemy jednak czekac kilka godzin wczesniej. Rozblysnie tecza, w trojke wejdziemy do jej srodka i w droge. Mgnienie oka i jestesmy w domu. Nie macie pojecia, jak oni tyrali, starajac sie was zlokalizowac. -Nie spieszyli sie zanadto - skomentowal Lehman. - Mowila ci Elaine, ze jestesmy tu juz pietnascie lat? -W naszej linii czasu zagineliscie poltora roku temu. I przez caly ten czas nieustannie prowadzono obliczenia. Przykro mi, ze nie bylismy w stanie lepiej dopasowac punktow przemieszczenia, ale musicie zrozumiec, ze wyslanie mnie tu, w ten wlasnie rok, bylo proba w ciemno. Musielismy zdecydowac sie na cos w granicach prawdopodobienstwa rozciagajacych sie na przestrzeni dwudziestu lat. -Jestem pewna, ze zrobili wszystko, co bylo w ich mocy - powiedziala Sandburg. - I ty tez. Doceniamy fakt, ze tu przybyles. -To dlaczego poslalas mnie... Uniosla dlon. -Nie rozumiesz sytuacji, Edwardzie. -Zebys wiedziala, ze nie rozumiem! -Sa pewne sprawy, ktore musimy ci wyjasnic. Widzisz, otoz my wlasciwie... -Poczekaj, Elaine - ostro przerwal jej Lehman. -Rogerja... -Poczekaj. - Znowu mowil jak kaplan, swoim kamiennym glosem Senmut-Ptaha. Sandburg spojrzala na niego ze zdumieniem. Mial wypieki na policzkach i dziwnie blyszczace oczy. -Zanim mu cokolwiek powiesz - oswiadczyl - musimy chwile porozmawiac, Elaine. W cztery oczy. -O czym? - spytala, patrzac na niego bez wyrazu. -Wyjdzmy na chwile, to ci powiem. -O co ci u diabla chodzi? -Wyjdzmy - upieral sie Lehman. - Chce, zebys ze mna wyszla. Rzucila mu spojrzenie, probujac odgadnac jego intencje. Ale wyraz twarzy Lehmana byl nieodgadniony. -Jak sobie zyczysz, Senmut-Ptahu. 8 Stali w cieniu ogrodu Okregu Mut. W oddali migotaly pochodnie. Gdzies daleko stad kaplani Amona odprawiali wieczorne modly. Z przeciwnego kierunku dochodzil ochryply spiew rybakow nad rzeka.Lehman, wysoki i koscisty, stal wyprostowany. Na jego twarzy malowalo sie napiecie, ktore przybralo ten sam obcy wyraz co tydzien temu, gdy Elaine powiedziala mu o przybyciu do Teb pracownika Sluzby. -No? - spytala, zapewne nieco zbyt napastliwie. -Daj mi pomyslec, jak mam to wyrazic. -Wyrazic? Co? Wykonal pelen rozpaczy gest. -Poczekaj, dobrze? Daj mi pomyslec. -No to mysl sobie. Krazyla wokol niego, dajac w ten sposob upust irytacji. Na pylonie odleglej swiatyni pojawila sie jakas niewyrazna postac i bez pospiechu zaczeta zbierac choragiewki. Jakis ciemnoskrzydly ptak nocny przelecial tuz nad ich glowami, wywolujac lekki ruch cieplego powietrza. -Otoz chce ci powiedziec, Elaine - odezwal sie w koncu Lehman, cedzac slowa tak, jakby kazde kosztowalo go majatek - ze jestem na wpol zdecydowany wrocic z nim. Wiecej niz na wpol. -Ty sukinsynu! Wygladal na stropionego i zaklopotanego. -Juz rozumiesz, dlaczego mowilem ci, ze nie chce sie z nim spotkac? W ubieglym tygodniu sarna wspominalas o ryzyku, jakie wiaze sie z rozmowa z nim; o tym, ze moze rozbudzic w nas stare wspomnienia. No i rozbudzila. - Dotknal dlonia czola. - Gdybys wiedziala, jak wszystko kotlowalo sie we mnie, odkad sie tu zjawil. Dzien w dzien bylo coraz gorzej. Trzeba bylo po prostu trzymac sie od niego z daleka, tak jak to planowalismy, na wypadek gdyby ktokolwiek sie tutaj zjawil. Ale nie. Nie! Stalo sie wystarczajaco zle, ze natychmiast po przyjezdzie napatoczyl sie na ciebie. Mimo to moglas trzymac jezyk za zebami. Ale ty musialas mu wszystko wygadac, nie? A teraz... teraz... - Spojrzal na nia z gniewem. - Wahalem sie juz wtedy, w zeszlym tygodniu. -Wiem. Widzialam. I rozmawialismy o tym. -Wtedy bylem jeszcze w stanie zrezygnowac z tego pomyslu. Ale teraz... -Wystarczylo, ze go zobaczyles, i natychmiast zachcialo ci sie wracac? Dlaczego, Rogerze? Dlaczego? Przez dluga chwile nie odpowiadal. Obuta w sandal stopa rysowal cos na ziemi. Skads wylonil sie niespodziewanie mlody kaplan uginajacy sie pod ciezarem zloconej, zdobionej klejnotami podobizny kobry, wyzszej niz on sam, i polykajac sie szedl w strone Lehmana, jakby chcial zadac mu jakies pytania na temat niesionego przez siebie skarbu. Lehman odeslal go krotkim, pelnym wscieklosci gestem. A potem zaczal mowic cicho, prawie nieslyszalnie: -Poniewaz zaczynam myslec, ze zapewne powinnismy. Dobrze sie tu urzadzilismy, jasne. Tylko jak dlugo bedzie trwalo to nasze szczescie? Pomysl chocby o zdrowiu. Nie chodzi mi o te egzotyczne choroby, na jakie oni tu zapadaja; zakladam, ze nasza immunizacja nadal bedzie skuteczna. Mysle o zwyklym starzeniu sie. Powinnismy pamietac, ze jest to pod wieloma wzgledami kraj prymitywny, zwlaszcza jesli chodzi o medycyne. A my zaczynamy sie starzec. Jak sobie poradzimy, kiedy zaczna sie problemy ze zdrowiem - wszystko jedno, male, wieksze czy calkiem zwyczajne? Czy chcialabys, zeby twoje problemy w czasie menopauzy leczyl ktos proszkiem ze skarabeusza, nalewka na gesim lajnie i modlami do Thota? -Jak dotad radze sobie zupelnie niezle. -A jesli zrobi ci sie guz w piersi? -Maja tu chirurgow. To nieprawda, ze lecza wylacznie gesim lajnem i sproszkowanymi chrzaszczami. Rogerze, skad ten nagly przyplyw hipochondrii? -Po prostu patrze realistycznie. -Ja takze. I nie wiem, o co sie martwisz. Jest to czyste, zdrowe miejsce, oczywiscie jesli nalezysz do klasy uprzywilejowanej - a my do niej nalezymy. Przez caly pobyt tutaj nie chorowalismy, teraz tez jestesmy w doskonalej formie. Nic nie wskazuje na to, zebysmy mieli w przyszlosci jakies powazne problemy ze zdrowiem, a potem - zrobia z nas naprawde piekne mumie. Czy masz jakies inne powody, zeby wracac do domu? -Nie wiem. Tesknota? Ciekawosc tego, co tam sie dzieje? A moze po prostu mam dosc Egiptu. -Przykro mi to slyszec. Ja nie mam. -I chcesz zostac? -Naturalnie. Nie zmienilam zdania. Rogerze, ja naprawde chce tu byc. Wole to miejsce i te czasy. Zyje dobrze, w nieslychanie fascynujacym okresie historii, jestem obslugiwana i nie musze sie borykac z zadnym z tych zasranych problemow, jakie mialam w swiecie wspolczesnym. Podoba mi sie tutaj. Myslalam, ze tobie tez. -Podobalo. I podoba. Pod wieloma wzgledami. Ale... -Ale teraz chcesz wracac do domu. -Moze. -To jedz - powiedziala z uraza. - Jesli wydaje ci sie, ze wlasnie tego chcesz. -Bez ciebie? -Tak. Spojrzal na nia zdumiony. -Elaine, mowisz powaznie? -Jesli spytaja, gdzie jestem, po prostu nic im nie mow. Nie wiesz, co sie ze mna stalo, kiedy przelecielismy poza Rzym. Wyszedles z pola temporalnego i odkryles, ze wcale nie znalazles sie w Rzymie, ze trafiles do Teb i zostales tu, starajac sie jakos przezyc, poki ten Davis nie przybyl i nie zabral cie z powrotem. -Nie moglbym tego zrobic. Wiesz, jak wygladaja ich przesluchania. A poza tym on by im powiedzial. -Nawet gdybysmy go poprosili, zeby tego nie robil? -Czemu mialby klamac na twoja prosbe? -Moze by to zrobil, gdybym go bardzo ladnie poprosila. A moze i nie. Zreszta i tak powiedziales, ze ty bys mnie wydal. -Musialbym. Czy chcialbym tego, czy nie. -W takim razie nie chce, Rogerze, zebys wracal - powiedziala cicho, zimnym glosem. -Ale... -Nie. Nie pozwole ci tego zrobic. -Nie pozwolisz mi? Ty? -Tak. Skoro mialbys mnie wydac; a widze wyraznie, ze zrobilbys to. A wiec nie zamierzam pozwolic ci stad wyjechac. -A jak chcesz mnie powstrzymac? Wyciagnela reke i dotknela nia delikatnie koscistego nadgarstka Lehmana. Zaczela delikatnie masowac jego skore opuszkami palcow. -Moze wyrazilam to zbyt stanowczo - powiedziala cieplo. - Wiesz, ze nie moglabym cie powstrzymac, gdybys naprawde byl zdecydowany wracac. Ale ja nie chce, zebys wyjezdzal. Prosze, Rogerze. Tak bardzo prosze. Pragne, zebys byl ze mna. Nie chce zostac tu zupelnie sama. -To jedz ze mna. -Nie. Nie pojade. - Przysunela sie blisko. - Nie odjezdzaj, Rogerze. Popatrzyl na nia w odretwieniu. -Mogloby nam byc cudownie ze soba - powiedziala, usmiechajac sie do niego. - Kiedys nam bylo. I moze znowu. Zobaczysz, obiecuje ci to. Postaram sie, zeby bylo nam tak jak kiedys, na samym poczatku. -Myslisz, ze to mozliwe? Teraz? - Popatrzyl na nia sceptycznie. -Obiecuje. Tylko zostan. Nie masz po co wracac. Tesknisz? Za czym? Chcesz wrocic do Sluzby? Skakac tam, gdzie ci kaza? Dac im wysylac sie w najrozniejsze dziwne miejsca? Chwala, jaka sie zyskuje dzieki Sluzbie Czasu! Jaka chwala? Przeciez to jest tylko zwykla praca, na dodatek cholernie ciezka. Chyba juz nie masz na nia ochoty, Rogerze, prawda? Moze zreszta skierowaliby cie do pracy urzedniczej. I dostalbys mile, male jednopokojowe mieszkanko z widokiem na Potomac, a za dziesiec lat, uzyskawszy uprawnienia emerytalne, moglbys sie przeniesc do Arizony, gdzie siedzialbys na ganku i az do poznej starosci obserwowal, jak rosnie kaktus. O, nie! Posluchaj mnie: chcesz tu zostac. To jest miejsce odpowiednie dla nas. Mowiles to miliony razy. Tu naprawde zyjesz, i to cholernie dobrze. Twoja posiadlosc, twoi niewolnicy, twoj rydwan, twoje obserwatorium, twoje... to wszystko jest twoje. Wcale nie chcesz wrocic tam i znowu byc Rogerem Lehmanem. Nie masz tam nic do roboty. Wolisz byc Senmut-Ptahem. Moze nie? Moze nie wolisz, Rogerze? Powiedz mi prawde. Najwyrazniej znowu sie wahal, rym razem w druga strone. -No coz... -Wiem, ze to ogromna pokusa, moc ponownie zobaczyc nasze czasy. Czy sadzisz, ze ja jej nigdy nie czulam? Ale nie warto rezygnowac z tego wszystkiego. -Hm... -Pomysl o tym. Popatrzyl w dal. Slaby cieply wietrzyk przyniosl odglosy gry na harfie. Zapewne jacys niewolnicy grali dla starszych kaplanow w Swiatyni Amona. -Pomysl. -Tak. Obserwowala go. Widziala, jak marszczy poorana bruzdami twarz. Podliczal w swoim precyzyjnym, matematycznym umysle korzysci i straty. -I co? - spytala. -W porzadku - odpowiedzial. Zabrzmialo to tak, jakby odczul ulge. - Zapomnij, o czym mowilismy. Zostajemy w Egipcie. Oboje. -Jestes pewien? -Tak. Jestem. -To dobrze. - Usmiechnela sie i puscila do niego oczko. - Powinnismy teraz wrocic i dokonczyc rozmowe z Davisem. -Tak. - Skinal glowa. - Powinnismy. -Czy juz wszystko sobie wyjasnilismy? - Tak. Spojrzala na niego przeciagle, chlodnym wzrokiem. -W takim razie wracajmy do niego i skonczmy juz z tym. -Ale nie tu - zaprotestowal Lehman. - Nie w tej odrapanej, zatechlej piwnicy. Przebywanie w takiej dziurze jest zbyt przygnebiajace. Wezmy go chociaz do mojego apartamentu w obserwatorium. Zachowamy sie przynajmniej troche bardziej cywilizowanie, rozmawiajac z nim tam. -Jesli chcesz. -Mysle, ze powinnismy tak zrobic. 9 Tej czesci kompleksu Karnaku, do ktorej go zaprowadzili, nie znal. Okragly dwupietrowy wolnostojacy budynek za glowna swiatynia. Poniewaz kaplanska specjalnoscia Rogera Lehmana byla astronomia, Davis domyslal sie, ze to pomieszczenie zapewne pelnilo funkcje obserwatorium. Na ile mogl sobie przypomniec, wsrod zwiedzanych przez niego w czasie niedawnej wyprawy orientacyjnej ruin we wspolczesnym Karnaku nie istnial zaden slad po tej budowli. Przypuszczalnie zostala zburzona w czasie gwaltownych walk religijnych, jakie mialy wybuchnac w Egipcie po smierci Amenhotepa III.-Moze troche wina? - zapytal Lehman z malo przekonywajaca wesoloscia. - Mam dobry gatunek, z krolewskich winnic w Delcie. Najlepsze. -Musisz miec dobre uklady na dworze - zauwazyl Davis. -Najlepsze z mozliwych - odparl Lehman. Wyjal z szafki w scianie trzy alabastrowe czarki ozdobione starannie hieroglifami oraz wysoka amfore z dwoma malymi uchwytami na szyjce i spiczasta podstawa. Waska szyjke zatykal gliniany szpunt. -Elaine? Wina? - zapytal otwierajac. -Poprosze. Davis pociagnal maly lyczek, a potem jeszcze jeden, wiekszy. Wino bylo slodkie, geste, o lekkim posmaku rodzynkowym. Faktycznie niezle. I czarka, z ktorej pil, stanowila male dzielo sztuki, kwalifikujace sie do muzeum. Sam pokoj, prywatna izba kaplanska Lehmana, byl wspaniale umeblowany, a sciany pokryte cudownymi ciemnymi, niezwykle realistycznymi freskami przedstawiajacymi bogow, demony i gwiazdy. Robil wrazenie gustownego luksusu. Sandburg i Lehman niezle poradzili sobie w Egipcie, zwlaszcza jesli wziac pod uwage, ze zaledwie pietnascie lat temu startowali zupelnie od zera, w sytuacji gorszej niz niewolnicy, nie majac okreslonej tozsamosci, nie znajac nawet jezyka. Lehman zdolal osiagnac wazna pozycje w tutejszej hierarchii naukowej. A Sandburg zostala wysokiej rangi kaplanka i kochanka nastepcy tronu. Oboje najwyrazniej zdobyli bogactwo, stali sie wplywowi, mieli dobre uklady. Bylo mu ich zal, kiedy rok temu po raz pierwszy uslyszal o tym, ze zagubili sie w czasie - z dala od Cesarstwa Rzymskiego, do ktorego zmierzali - i wyladowali w jakims obcym, wrogim miejscu, gdzie, jak sadzil, wiedli nedzne, pelne problemow zycie. Trudno o wieksza pomylke. Udowodnili, ze perfekcyjnie opanowali sztuke adaptacji. Zreszta nic dziwnego; jako pracownicy Sluzby zostali odpowiednio wyszkoleni, by radzic sobie we wszelkiego rodzaju niesprzyjajacych i zaskakujacych warunkach. Lehman znowu siegnal do szafki. Tym razem wyjal z niej sliczna mala plansze do gry, z hebanu inkrustowanego zlotymi hieroglifami. Znajdowalo sie na niej trzydziesci kwadratowych pol z kosci sloniowej, ulozonych w trzech rzedach po dziesiec, a kazde takie pole oddzielal od sasiedniego pasek hebanu. Ze znajdujacego sie pod plansza pojemnika Lehman wyjal pare dziwnie zakrzywionych kostek do gry i garsc pionkow wykonanych z jakiegos niebieskiego kamienia, dokladnie oszlifowanego. -Wiesz, co to jest? -Plansza do seneta? - bez wahania spytal Davis. -Widze, ze przygotowali cie naprawde dobrze. -Mialem zajecia. Poza tym zawsze interesowal mnie Egipt i sam sie duzo uczylem. -Ale nie wiesz, jak sie w to gra, prawda? -W seneta! Nie, nie wiem. Zasady gry zostaly zapomniane. -Tutaj nie. Wszyscy w to graja. Zolnierze, niewolnicy, robotnicy budowlani, dziwki. Bardzo dobrze gra w seneta krol, a takze - jego krolewski astronom. -Rogerze, czy moglbys przejsc do sedna sprawy? - odezwala sie z kata pokoju Sandburg. -Elaine, prosze cie - uciszyl ja Lehman. Spokojnie ulozyl pionki na planszy. -O tej grze mowi nawet Ksiega Zmarlych. Zaklecie 17: zmarly gra w seneta z niewidzialnym wrogiem i musi wygrac, aby moc dalej bezpiecznie podrozowac po Krainie Zmarlych. -Wiem - przytaknal Davis. - Ale ja nie jestem nieboszczykiem, a to nie jest Kraina Zmarlych. Pani Sandburg ma racje. Jesli jest jakas sprawa, to sie nia zajmijmy. -Pozwol, ze przynajmniej podam ci najpierw zasady gry. Ukladamy pionki w ten sposob. A potem trzeba rzucic kostka, zeby okreslic, kto jest strona atakujaca, a kto sie broni... -Roger - upomniala go Sandburg. -No widzisz. Ty atakujesz. Ja sie bronie. Zaczynamy od tej strony planszy... -Roger. -No dobrze. - Lehman usmiechnal sie. - Moze pozniej znajdziemy czas na seneta. Dolal wina Davisowi oraz sobie i pochylil sie nad stolem, przysuwajac sie krepujaco blisko. Davis spostrzegl, co pietnascie lat egipskiego slonca zrobilo z Lehmanem - byl wysuszony jak mumia, jego skora ciasno opinala kosciste cialo. -Chodzi o twoja propozycje uratowania nas, Davis - powiedzial astronom. - To naprawde bardzo uprzejmie z twojej strony, ze podjales sie wykonac ten wielki skok az tutaj, zeby nas odszukac. I naprawde cud, ze nas w ogole odnalazles. Ale musze ci powiedziec wprost: nic z tego. -Co? -Zostajemy tu. Elaine i ja. Zostajemy? Wzrok Davisa znieruchomial. Alez tak, naturalnie. Wszystko pasuje: ich dziwna, drazniaca nieprecyzyjnosc; fakt, ze Sandburg nie przyznala sie, kim jest, od razu pierwszego dnia, kiedy slyszala, jak mamrotal nieprzytomny po angielsku; wyslanie go do Miasta Zmarlych dla zmylenia tropu; zamkniecie w lochu, kiedy juz w koncu wyjawila prawde o sobie. Byli renegatami. Dezerterami. Jaki z niego glupiec, ze wczesniej tego nie skojarzyl. Przyszly mu na mysl slowa wypowiedziane przez Charliego Farhada: "Przeszlosc jest dziwna. Mozesz pod jej wplywem sam stac sie bardzo dziwny, jesli pozostaniesz w niej odpowiednio dlugo." Farhad nie chcial wyruszyc na poszukiwanie. "Nie jestem pewien, czy mam ochote wiedziec, kim sie stali", powiedzial. Tak. -Tak bardzo wam sie tu podoba? - spytal Davis po chwili. -Zadomowilismy sie - odparla z odleglego kranca pokoju Elaine Sandburg. - Uwilismy tu sobie gniazdka. -Stalismy sie Egipcjanami - dodal Lehman. - Zyskalismy wysoka range na krolewskim dworze i prowadzimy bardzo przyjemne zycie. -Zauwazylem. A jednak wyrzec sie na zawsze wlasnych czasow, swojego swiata... -Jestesmy tutaj juz od dawna - przerwal mu Lehman. - Wedlug was zaginelismy nieco ponad rok temu. Ale spedzilismy tu przeciez jedna trzecia naszego zycia. Dla nas Egipt jest realny. Fantastyczny, dziwny, pelen magii i zaklec, ktore wydaja sie zupelnie bezsensowne dla ludzi ze swiata wspolczesnego. Ale to zaczyna miec sens dla nas. -Ozyrys? Thot? Bogowie z glowami ptakow, skarabeusze i kozly? To sie wam wydaje rozsadne? -W szerszym znaczeniu. Metaforycznym. Napijesz sie jeszcze troche wina, Davis? -Tak, chyba sie napije. Tym razem pil wiekszymi haustami. -Tak wiec to miejsce jest dla was rzeczywiste, a nasze czasy nie? - spytal. -Nie przecze - Lehman usmiechnal sie - ze i Elaine i mnie ciagnie troche do naszych czasow. Mnie w kazdym razie na pewno. Mysle, ze nadal mam tam rodzine, przyjaciol, ludzi, ktorzy mnie pamietaja i chcieliby ponownie zobaczyc. Musze przyznac, ze kiedy sie zjawiles, poczulem ogromna pokuse, aby wrocic z toba, kiedy zjawi sie po ciebie pole temporalne. Mowiles, zdaje sie, ze jestes tu z trzydziestodniowa misja, tak? -Tak, trzydziesci dni. -Ale pokusa juz minela. Pokonalem ja. Nie zamierzamy wracac i nasza decyzja jest ostateczna. -To cholerny problem. W gruncie rzeczy dezercja. I jest to zupelnie sprzeczne z zasadami. -Prawda? Ale wlasnie tak postanowilismy. Przykro nam, ze oznacza to naruszenie zasad. Nie prosilismy, zeby nas tu przyslano, nie spodziewalismy sie tego, nie chcielismy. Ale znalezlismy sie tutaj i udalo nam sie wspiac na sama gore. Wywalczyc sobie pozycje. Uwazasz, ze praca w fabryce mumii jest nieprzyjemna? Gdybys wiedzial, co Elaine i ja musielismy niekiedy robic! Ale ulozylismy sobie zycie, wbrew wszelkim przeciwnosciom. Wspaniale nowe zycie, jesli chodzi o scislosc. I teraz chcemy je ochronic. -W Sluzbie Czasu takze zyje sie cholernie fajnie. -Pieprze Sluzbe Czasu - powiedzial Lehman. Juz sie nie usmiechal. - Co Sluzba zrobila dla nas procz tego, ze zrzucila nas tysiac piecset lat od miejsca, gdzie mielismy wyladowac? - Jego dlugie, kosciste palce bawily sie pionkami na planszy seneta. Przez chwile gladzil je, po czym zwinnym ruchem zgarnal z planszy do pudelka. - To tyle - powiedzial - co mielismy ci do powiedzenia. Dzieki, ale nie zamierzamy skorzystac z twojej uprzejmej propozycji. Nie ma mowy o zadnym ratowaniu. Koniec, kropka. I prosze, nie probuj targowac sie z nami o to. Davis patrzyl na nich z niedowierzaniem. -Nie mam najmniejszego zamiaru - oswiadczyl. - Zostancie tu, jesli tak zdecydowaliscie. Nie moge was zmusic do niczego, jesli nie chcecie. -Dziekujemy. Nalal sobie jeszcze troche wina. Oboje przygladali mu sie dosc dziwnie. W pewnej chwili zdal sobie sprawe, ze cos musi sie za tym kryc. -No dobrze, to co teraz? - spytal. - Czy zabierzecie mnie z powrotem do tego pieknego malego pokoiku pod swiatynia pani Sandburg, zebym mogl sie troche przespac? Czy moze powinienem zlapac nocny prom do Miasta Zmarlych, zeby nauczyc sie jeszcze troche o tym, jak sie robi mumie, zanim moj pobyt w Egipcie dobiegnie konca? -Czy ty nie rozumiesz? - spytala Elaine. -Czego? -Twoj pobyt w Egipcie nie dobiegnie konca. Ty tez tu zostajesz na stale. Nie mozemy pozwolic ci wrocic. Czy naprawde nie domysliles sie tego? 10 Tym razem przynajmniej nie wtracili go do tej ponurej dziury, w ktorej byl zamkniety poprzednio. Dali mu pokoj nad ziemia. Mial nawet cos w rodzaju okna - prostokatny otwor, jakies cztery i pol metra ponad podloga, wpuszczajacy przez piec czy szesc godzin dziennie dluga smuge zakurzonego swiatla. Od czasu do czasu dobiegalo do jego uszu cwierkanie ptakow oraz sporadycznie, z oddali, spiew kaplanow. Mial tez na co patrzec, poniewaz Egipcjanie najwyrazniej nie cierpieli pozostawiac chocby centymetra sciany czy innej kamiennej powierzchni nie pokrytej niezwykle artystycznymi malunkami. Na scianach jego celi znajdowaly sie wiec wspaniale wykonane reliefy bogow: dobrego starego Thota o glowie ibisa, wyniosle przyjmujacego od pelnego unizonej czci krola ofiare z owocow i bochenkow chleba, a po drugiej stronie pokoju Sobeka z glowa krokodyla, prowadzacego z uskrzydlona Izyda sympatyczna konwersacje, ktorej dobrotliwie przygladal sie obandazowany jak mumia Ozyrys. Trzy razy dziennie otwieralo sie male okienko w drzwiach i podawano mu tace z jedzeniem. Posilki byly niezle. Przynajmniej raz dziennie dostawal tez kubek piwa lub wina. Zdarzaly sie gorsze wiezienia niz to.To byl czternasty dzien sposrod tych trzydziestu, jakie mial spedzic w Egipcie. Nadal pedantycznie odliczal uplyw czasu. Przez otwor w scianie do pokoju dobiegl spiew. Glosy byly wysokie, wspolbrzmiace w tak niesamowitej harmonii, ze bolaly od tego uszy. O, moja siostro, rzekla Izyda do Neftydy, Oto jest nasz brat, Uniesmy jego glowe, Polaczmy rozdzielone kosci, Przywrocmy jego cialu czlonki, O, siostro, przerwijmy wszelkie jego troski. Nie mial pojecia, gdzie sie znajdowal, przyprowadzono go tu bowiem w srodku nocy. Domyslal sie jednak, ze musi to byc jeden z licznych budynkow wchodzacych w sklad swiatyni Karnak. Zakladal, ze Sandburg i Lehman zamierzali przetrzymac go tu az do konca trzydziestego dnia, kiedy pole temporalne pojawi sie i zniknie w alejce w poblizu Swiatyni Luksor. Wtedy beda bezpieczni, poniewaz nie zdola juz wrocic do swojej epoki i powiadomic wladz, gdzie i w ktorym roku ukrywa sie tych dwoje zaginionych renegatow. Wtedy tez wypuszcza go zapewne na wolnosc, uwiezionego w czasie podobnie do nich, na zawsze pozbawionego jakiejkolwiek szansy powrotu - jeszcze jedna nie rozwiazana i prawdopodobnie nierozwiazywalna zagadka dla Sluzby Czasu. Na mysl o tym odczuwal przyspieszony puls i bol w klatce piersiowej. W pulapce? Uwieziony tu na zawsze? Ciagle od nowa usilowal zrozumiec, w ktorym miejscu popelnil krytyczny blad. Moze wowczas, kiedy ujawnil powod swej wizyty rzekomej kaplance Nefret, nim sie zorientowal, ze to Sandburg i ze jest ona niebezpieczna? Ale i tak znala charakter jego misji, poniewaz najwyrazniej majaczyl po angielsku, kiedy byl nieprzytomny. Zawsze byla wiec o krok przed nim, a moze nawet o dwa albo i trzy. Gdyby zorientowal sie, ze Nefret to Elaine Sandburg, czy to za pierwszym razem, kiedy opiekowala sie nim, czy tez tydzien pozniej, kiedy z powrotem wlazl jej w rece, wtedy moglby uwazac na... Nie, to tez niczego by nie zmienilo. Nie mial powodu podejrzewac jej o zdrade. Przybyl tu przeciez po to, by ja ratowac; czemu mialaby go przywitac inaczej niz z wdziecznoscia? W tym wlasnie tkwil jego blad. Nie przewidzial, ze Sandburg i Lehman sa dezerterami, ktorzy nie chca zostac uratowani. Dlaczego nikt go nie ostrzegl, ze istnialo ryzyko czegos takiego? Wyslali go po prostu do Teb, oddajac na pastwe dwojga ludzi, ktorzy mieli wszelkie powody po temu, aby uniemozliwic mu powrot do swojej epoki z informacjami o czasie i miejscu ich pobytu. Uslyszal jakies odglosy zza drzwi. Ktos mocowal sie, usilujac otworzyc rygiel. Poczul niemadry przyplyw nadziei. -To ty, Eyaseyab? Wczoraj, kiedy podawano mu tace z wieczornym posilkiem, czekal przy okienku w drzwiach. - Powiedz niewolnicy Eyaseyab, ze jestem tu - rzekl wowczas do malego otworu. - Powiedz, ze jej przyjaciel Edward-Davis potrzebuje pomocy. - Tonacy chwyta sie brzytwy, to normalne. Ale co wiecej mogl zrobic? Musial jakos uciec z tego pokoju. Nie chcial spedzic reszty zycia w starozytnym Egipcie. To prawda, ze Egipt byl wspanialy, zdumiewajacy i w ogole - nigdy temu nie przeczyl. Ale jako czlonek Sluzby mial otwarta przed soba cala historie ludzkosci, a nawet i prehistorie, i dac to sobie zabrac przez tych dwoje, dac sie skazac na dozywocie w krainie faraonow... Rygiel sie odsunal. -Eyaseyab? Wyobrazil sobie, ze przekupila straznikow klejnotami skradzionymi z sypialni Nefret, amforami krolewskiego wina, obietnicami nocy pelnej szalonej milosci, czymkolwiek - byle tylko mogla go stad wydostac. A potem ona i moze ten jej jednooki brat, pomogliby mu przedostac sie do Miasta Zmarlych, gdzie zapewne udaloby mu sie ukryc w plataninie uliczek az do trzydziestego dnia. Wtedy ponownie wslizgnalby sie na prom, dotarl do wlasciwych Teb, odnalazl alejke z napisem na murze oraz palma i zaczekal na pojawienie sie migocacej teczy pola temporalnego. I zwialby stad. Niech diabli wezma Sandburg i Lehmana, niech sobie zostaja, jesli tego pragna. Zdalby sprawozdanie z wszystkiego, co~ sie wydarzylo - nie mial zadnego powodu, aby ich kryc, a raczej wrecz odwrotnie - i reszta zalezalaby juz od decyzji Sluzby. Wladze moglyby zadecydowac, ze przysla kogos innego, aby ich sprowadzil. Wykroczenie mozna byloby wymazac z akt; bezprawne wtargniecie w kraine przeszlosci zostaloby skorygowane. Gdyby tylko mu sie udalo. No wlasnie, gdyby. Drzwi uchylily sie. Z korytarza wpadla odrobina migocacego swiatla ze slabej kopcacej lampki oliwnej - wystarczajaca, by mogl dostrzec sylwetke zawoalowanej kobiety, ktora weszla do jego pokoju. Nie, to nie Eyaseyab. Za wysoka i zbyt szczupla. To Sandburg. -Ty? - spytal zdumiony. - Co u licha robisz... -Cii. I nie probuj zadnych glupstw. Straznicy sa tuz obok i wejda natychmiast, jesli tylko uslysza jakies podejrzane odglosy. Postawila lampke na podlodze i zblizyla sie do niego. Tak blisko, ze moglby ja zlapac, pomyslal. Wygladalo, ze nie ma broni. Moglby wykrecic jej reke na plecy, chwycic za gardlo i powiedziec, ze udusi ja, jesli nie wyda straznikom rozkazu wypuszczenia go na wolnosc. -Nie - powiedziala. - Zrezygnuj z tego, o czym myslisz, cokolwiek by to bylo. Nie udaloby ci sie odnalezc wyjscia stad. I stracilbys swoja jedyna szanse ocalenia. -A jaka to niby mam szanse? -Wszystko zalezy od ciebie. Przyszlam tu, zeby sprobowac ci pomoc jakos to wszystko poukladac. Podeszla blizej i zsunela z twarzy woalke. W migocacym swietle lampki jej ciemnoniebieskie oczy blyszczaly jak ametyst. Twarz robila wrazenie mlodszej niz za dnia. I nieoczekiwanie wydala mu sie piekna. To nagle odkrycie obezwladnilo go, a jednoczesnie poczul sie zdumiony wlasna reakcja. -Tylko w jeden sposob mozesz mi pomoc - powiedzial. - Chce, bys mnie wypuscila. -Wiem. Tego nie moge zrobic. -Czemu? -Nie probuj udawac naiwnego. Jesli cie wypuscimy, wrocisz do wspolczesnosci i powiesz im, gdzie i kiedy moga nas znalezc. A oni wysla cala grupe, ktora zmusi nas do powrotu. Przez chwile zastanawial sie. -Moglbym im powiedziec, ze nie udalo mi sie trafic na wasz slad. -Zrobilbys to? -Tak, jesli to jest cena, jaka mialbym zaplacic za mozliwosc powrotu do naszej ery. Czemu nie? Myslisz, ze mam ochote ugrzeznac tu na zawsze? -Dlaczego mielibysmy ci zaufac? - spytala. - Wiem, dalbys nam slowo honoru, tak? Moze nawet zlozylbys przysiege na najwyzszym oltarzu Amona. Och, Davis, Davis! Myslisz, ze jestesmy tacy glupi? Wrocilbys tam, skad przybyles, i pozostawil nas w spokoju? Na pewno! Piec minut po powrocie wygadalbys im cala prawde! -Nie. -Wlasnie, ze tak. Albo wydusiliby ja z ciebie. Daj spokoj, dzieciaku; nie probuj udawac sprytniejszego, niz jestes. Nie uda ci sie mnie nabrac, zebys sie nie wiem jak staral. Sluchaj: nie ma sensu oszukiwac sie wzajemnie. Jestes zalatwiony i tyle. Nie ma mozliwosci, zebysmy pozwolili ci wrocic do domu, zebys nam nie wiem co obiecywal. Mowila niskim, spokojnym, nieustepliwym glosem. Czul, jak j ej slowa odbieraj a mu resztke nadziei. Slyszal, jak sto bram Teb zatrzaskuje sie przed nim z loskotem. -To po co tu przyszlas? - spytal, wpatrujac sie w te niepokojace ametystowe oczy. Przez chwile milczala. -Musialam - powiedziala wreszcie. - Abys zrozumial, jak nienawidze tego, ze musimy tak wobec ciebie postapic. Jak mi przykro, ze to konieczne. -Akurat ci przykro! -Chcialabym, zebys mi uwierzyl. Jestes zupelnie niewinna ofiara, a to co robimy, to cholerne swinstwo. Chce, bys wiedzial, ze mam te swiadomosc. Roger zreszta tez tak to odbiera. -No... ogromnie mi przykro, ze czujecie sie tak przerazliwie winni z mojego powodu. -Nie rozumiesz tego, prawda? -Chyba nie. -Masz rodzine? -Matke. W Indianie. -Nie masz zony? Ani dzieci? -Nie. Bylem zareczony, ale nasz zwiazek sie rozpadl. Lepiej sie teraz czujesz? -A ile masz lat? -Dwadziescia siedem. -Myslalam, ze jestes troche mlodszy. -Widzisz, jak sprytnie potrafie oszukiwac? -Zapewne wstapiles do Sluzby, zeby podziwiac przeszlosc. To twoja pierwsza misja? -Tak. A jednoczesnie ostatnia, prawda? -Na to wyglada, nie? -Nie musi tak byc. Nadal jeszcze mozecie pozwolic mi wrocic i liczyc, ze bede was kryl albo ze Sluzba przestanie sie wami interesowac. Mozecie tez zdecydowac sie wrocic ze mna. Zreszta dlaczego u diabla tak bardzo chcecie zostac w Egipcie? -Chcemy i juz. Przywyklismy. Jestesmy tu od pietnastu lat. To jest teraz nasz swiat. -Gowno prawda. -Wcale nie. Mylisz sie. Przybylismy tu znikad, a teraz nalezymy do waskiego grona posiadajacych wladze. Roger jest uwazany niemal za cudotworce, poniewaz zrewolucjonizowal egipska astronomie. A ja mam swoje obowiazki w swiatyni, ktore traktuje o wiele powazniej, niz jestes w stanie sobie wyobrazic. To niesamowicie pociagajaca religia. - Jej glos zmienil sie, stal sie dziwny, drzacy i intensywny. - Musze ci powiedziec, ze czasami, kiedy jestem boginia, Panna Mloda, Matka, Uzdrowicielka, mam wrazenie, jakbym odczuwala powiew powietrza wywolany ruchem skrzydel Izydy. - Zawahala sie, jakby nagle uswiadomila sobie, ze glos jej wypelnil sie ekstaza. Kiedy po chwili zaczela mowic dalej, jej slowa brzmialy juz normalniej. - Mam takze swoje zwiazki z dworem, bardzo wplywowych przyjaciol, dzieki ktorym zyje niezwykle wygodnie pod wzgledem materialnym. -Wiem o tych twoich zwiazkach. Kiedy szedlem do ciebie, zauwazylem jednego z twoich wplywowych przyjaciol, wychodzacego ze swiatyni. On jest szalony, ten twoj ksiaze, prawda? Ty zreszta tez robisz wrazenie oblakanej. Jezu! Dwoje wariatow uwiezilo mnie i dla ich wygody mam spedzic reszte zycia blakajac sie po Egipcie w czasach XVIII Dynastii! Cholerna atrakcja! Czy wy nie zdajecie sobie sprawy, co wy ze mna robicie? Nie rozumiecie tego? -Oczywiscie, ze zdajemy sobie sprawe. Przeciez sama ci o tym powiedzialam. Na jej policzkach nagle zalsnily lzy i splynely, pozostawiajac slady na starannym makijazu. Raz juz widzial ja placzaca. -Jestes bardzo dobra aktorka. -Nieprawda. Wyciagnela ku niemu rece. Gniewnie cofnal swoja dlon, ale trzymala go mocno i nagle znalazla sie tuz przy nim, starajac sie dosiegnac ustami jego ust. Zesztywnial. Unoszacy sie wokol niej dziwny aromat wypelnil mu nozdrza, obezwladniajac go swoim tajemniczym zapachem. A kiedy zaczela przebiegac delikatnie palcami po jego golych plecach, zadrzal pod wplywem odczuwanych dreszczy i przestal stawiac opor. Osuneli sie na stos futer, ktore sluzyly mu za lozko. -Ozyrysie... - mruczala cicho. - Jestes moim Ozyrysem... Mruczala cos gardlowym glosem, jakies egipskie slowa - takie, ktorych nie nauczono go w sztabie Sluzby - ale domyslal sie ich znaczenia. W intensywnosci jej reakcji bylo cos przerazajacego, cos tak groteskowego w tym jej erotycznym majaczeniu, ze nie mogac tego sluchac i pragnac ja uciszyc, zamknal jej usta, przyciskajac je swoimi. Jej jezyk wsunal mu sie miedzy wargi jak wlocznia. Wygiela w hak miednice i ogarnela go nogami. Zamknal oczy i zagubil sie w niej. Usiadl potem opierajac sie plecami o mur i patrzyl na nia ze zdumieniem. Usmiechala sie do niego. -Pragnelam tego od dnia, kiedy sie tu pojawiles, wiesz? Od kiedy tylko zobaczylam cie na lozu w Domu Zycia. Ciagle jeszcze serce walilo mu jak mlot. Z trudem lapal oddech. Powietrze w pokoju, gorace, lepkie i geste, wypelnial dziwny zapach jej prefum. -No to dostalas to, czego chcialas - powiedzial, kiedy byl juz w stanie wydusic z siebie slowa. - W porzadku. Dostalas. - W glowie zaczela mu dojrzewac pewna mysl. - Niezle nam bylo ze soba, co? -Tak. Musze przyznac, ze calkiem niezle. -Nie musimy na tym poprzestac. Mozemy razem wrocic, ty i ja. Lehman niech sobie robi, co mu sie zywnie podoba. A my moglibysmy dzialac razem. Sluzba wysylalaby nas razem do roznych miejsc i... -Przestan. Nie gadaj bzdur. -Kiedy naprawde to mozliwe. -Moglabym byc twoja matka. -Przed chwila wcale nie robilas takiego wrazenia. -Ale w pelnym swietle byloby to doskonale widoczne. To zreszta niewazne. Wybralam Egipt. I dlatego ty tez musisz tu zostac. Jej slowa spadly na niego jak seria ciosow. Juz byl bliski nadziei, ze z nia wygral. Idiotyzm! Ludzic sie, ze zmienila zdanie pod wplywem chwili gimnastyki na futrach? Liczyc na to, ze przekonaja, by oddala swoje luksusowe zycie na dworze faraona w zamian za chwile sapania? Ale ze mnie dzieciak, pomyslal. Znowu uslyszal loskot zamykajacych sie stu bram. -A teraz posluchaj mnie - powiedziala. Przysiadla naprzeciwko niego, z dala od lampy, pod plaskorzezba Sobeka i Izydy. Nadal byla naga i jej cialo, nasmarowane olejkiem, lsnilo w polcieniu. Ciagle jeszcze wydawala mu sie piekna, choc teraz, kiedy minela chwila namietnosci, dostrzegal wyrazniej oznaki jej starzenia sie. - Jakis czas temu powiedziales, ze uwazasz nas, Rogera i mnie, za szalonych, poniewaz chcemy tu zostac. Chcesz nas uratowac od nas samych. Mylisz sie. Zostajemy tu, poniewaz chcemy byc tutaj. Zaczniesz czuc to samo, kiedy pobedziesz w Egipcie nieco dluzej. -Ja nie... -Posluchaj mnie - przerwala mu z naciskiem. - Oto twoje mozliwosci. W przyszlym miesiacu rusza misja dyplomatyczna do Asyrii. Paskudna droga, trzeba przejsc przez zupelnie bezludny ugor, ktory pewnego dnia zostanie nazwany Polwyspem Synajskim. Mozemy zalatwic, ze zostaniesz niewolnikiem przydzielonym do druzyny ambasadora, z gwarancja, ze w jakims wyjatkowo niemilym miejscu na srodku Synaju pozostawia cie samego i bedziesz musial walczyc o przetrwanie. To nasza pierwsza propozycja. Jesli sie na nia zdecydujesz, licz sie z tym, ze nikla jest szansa, abys kiedykolwiek byl w stanie powrocic do Teb. A zatem mozna przyjac, ze nie bedzie cie tu i nie bedziesz mogl sie spotkac z zadnymi ewentualnymi wybawcami, gdyby Sluzba zdecydowala sie wyslac kogos z zadaniem odnalezienia ciebie. -A inne mozliwosci? -Numer Dwa. Zostajesz w Tebach. Uzyje swoich wplywow, abys zostal mianowany dowodca w armii - to calkiem bezpieczne, bo nie ma obecnie wiekszych dzialan wojennych - lub kaplanem Amona czy kimkolwiek, wedle twojego kaprysu. Dostalbys od nas ladna wille w dobrej czesci miasta. Bedziesz mogl zatrzymac Eyaseyab jako osobista niewolnice, jesli zechcesz, oraz kilkanascie innych, podobnych do niej. Byc moze odwiedzalaby cie czasem w twojej willi pewna kaplanka Izydy. Gdybys tego chcial. Wiodlbys bardzo przyjemne i wygodne zycie, z wszelkimi luksusami, jakie tylko mozesz sobie wymarzyc. A kiedy Sluzba wysle kogos, zeby cie ratowal -jestem pewna, ze to zrobi - pomozemy ci uniknac z tym kims kontaktu. Wierz mi, sam bedziesz tego chcial, poniewaz zanim ktos tu sie pojawi, ty bedziesz juz takim samym Egipcjaninem jak my obecnie. Zasmakowawszy zycia czlonkow klasy uprzywilejowanej w stolicy Egiptu za XVIII Dynastii, nie bedziesz chcial wracac do naszej ery tak samo, jak i my tego nie chcemy. Uwierz mi. -Czy sa jeszcze jakies inne mozliwosci? -To by bylo na tyle. Albo wyruszasz z ambasadorem do Asyrii po to, by skonczyc zujac piach, albo pozostajesz tu i zyjesz jak ksiaze. W obu przypadkach, oczywiscie, zostaniesz zamkniety w tym pokoju przez nastepne kilka tygodni, poki nie minie pora przybycia po ciebie pola temporalnego. - Wstala i zaczela ubierac sie w swoja przezroczysta suknie. - Nie musisz juz teraz mi mowic, co wybierasz - powiedziala z usmiechem. - Przemysl to sobie. Nie chcialabym, abys podejmowal decyzje pochopnie. Pocalowala go lekko w usta i szybko wyszla z pokoju. -Nie... poczekaj... wroc! - zawolal, ale w odpowiedzi uslyszal tylko trzask zasuwanego rygla. 11 Dni uplywaly, najpierw wolno, potem zdumiewajaco predko, az wreszcie dreczace powoli, jakby nie mialy zamiaru dobiec konca. Nadal starannie je odliczal, tak jak go nauczono, ale wiedzial, ze nie ma to juz zadnego sensu. W glowie nieustannie dzwieczaly mu ostatnie, niefrasobliwe slowa wypowiedziane przez Sandburg, niczym ponure, olowiane dzwony. Byl na samym dnie rozpaczy.W miare uplywu czasu coraz silniej odczuwal, ze jego poprzednia egzystencja ulatnia sie z niego jak dym z komina. Umykaly mu wszystkie wspomnienia, ostatnie strzepki tozsamosci: matka, ojciec, lata spedzone w szkole, dziewczyny, ksiazki, sport, uczelnia, Sluzba. Wszystko. Zostala tylko pusta skorupka, cienka jak pajeczyna. Latwo przeszedl przez zycie, przeslizgnal sie przez nie, jakos poradzil sobie z wszystkimi watpliwosciami, niebezpieczenstwami, okrucienstwem. Dopial swego. A nawet wiecej. W gruncie rzeczy osiagnal bardzo wiele. I wtedy wlasnie podjal o to jedno ryzyko za duzo; a teraz wypadl z gry. Stanal do walki z para zawodnikow, ktorzy bez wahania postanowili pozbyc sie go, udajac tylko, ze czuja wyrzuty sumienia. Pozostal mu zaledwie jeden dzien. Jutro pole temporalne zjawi sie i przez chwile bedzie na niego czekalo, po czym - niezaleznie od tego, czy zajmie w nim miejsce, czy tez nie - powroci do wspolczesnosci. Jestem Neftyda. Jakie piekne jestes ty, co budzisz ten dzien! Jak Horus z Podziemi Wstajace dzis, wylaniajace sie z wielkiej toni, Jestes oczyszczone za pomoca tych czterech dzbanow, Ktore sluzyly do mycia samym bogom. Wpatrywal sie w sciane. Stopniowo wyrzezbione na niej tajemniczo spokojne oblicza monstrualnych bogow zaczely wylaniac sie z mroku. Przez otwor wysoko ponad jego glowa zaczelo sie saczyc do pokoju pierwsze swiatlo poranka. Ostatni dzien; ostateczna szansa. Ale nie bylo nadziei. Drzwi sa zaryglowane i tak juz pozostanie. Dzien przyjdzie i minie, pole temporalne zjawi sie, po czym zniknie bez niego. I tyle. Stal, czujac sie pusty i chwiejny, w oczekiwaniu na wiatr, ktory rozsypie go na kawalki, jak garsc prochu. Ku swojemu zdumieniu w pewnej chwili poczul jednak, ze znowu zaczyna go cos wypelniac. Rodzil sie w nim nowy Edward Davis. Egipski Edward Davis. Teby oplataly go swoja pajecza nicia, tak jak oplotly ich. Nowe zycie, bogate i dziwne. W nieustannym towarzystwie Horusa i Thota, Izydy i Ozyrysa, Sobeka i Chnuma. Piekne stroje, cudowne kobiety, fontanny i ogrody. Zycie spedzane na grze w seneta i popijaniu sorbetu w swojej willi oraz na uczestniczeniu w eleganckich ucztach w rodzaju tych, jakie byly wymalowane we wszystkich grobowcach szlachty po drugiej stronie rzeki, w Dolinie Krolow. A w koncu - piekny grobowiec tez tam, w ktorym zostanie zlozona na wieczny spoczynek jego wlasna, wspaniala mumia. Nie! Nie! Byl zdumiony sam soba. Co to za szalona wizja? Jak mogl pomyslec o czyms takim? Gniewnie wygnal te mysli z glowy. I znowu poczul sie pusty, zagubiony, bezbronny. Drzal. Poczul, jak ponownie zalewa go obezwladniajaca fala strachu wymieszanego z dzikim oburzeniem. Zlapali go w pulapke. Ukradli mu jego zycie. Ale czy naprawde? Czy sytuacja byla wlasciwie az straszna? Honts cie oczyscil, Thot cie opromienil. Panowie Wielkiej Bialej Korony zdjeli z twoich barkow wszelkie troski. Mozesz stanac na wlasnych nogach, w pelni odtworzony. Utorujesz droge bogom. Bedziesz dla nich pracowal jako Torujacy Droge. Mieli go w garsci. Rownie dobrze moze sie poddac. Jaki zreszta ma wybor? Kiedy go w koncu stad wypuszcza, pozwoli Sandburg i Lehmanowi pomoc sobie. Co zrobia, chocby z poczucia winy. Wykorzysta to, co mu sie przydarzylo. Zbuduje sobie nowe zycie. Ma szanse zajsc daleko. Poza wszystkim zna historie, wie, co sie wydarzy w nadchodzacych latach. Ma to starannie zakodowane w elektronicznej pamieci, ktora Sluzba wtloczyla mu do mozgu. Rozruchy, jakie nastapia po smierci Amenhotepa III, i koronacja szalonego ksiecia Echnatona, idealistyczna rewolucja religijna i nastepujaca po niej zaciekla kontrrewolucja, krotkie i niespokojne panowanie Tutanchamona i innych, ktorzy przyjda po nim - znal to wszystko, kazdy moment majacych nastapic wydarzen. I bedzie mogl czerpac korzysci z tej swojej wiedzy. Zdobedzie wysoka pozycje w krolestwie. Wyzsza niz Lehman i Sandburg. Powiedzmy - wielkiego wezyra. Wicekrola. Potegi stojacej za tronem. Wplywowi ludzie maja tu wspaniale tytuly. "Oczy i Uszy Krola, Noszacy Wachlarz po Prawicy Faraona". Edward C. Davis z Muncie w stanie Indiana, Noszacy Wachlarz po Prawicy Faraona. Czemu nie? No, czemu? Rozesmial sie. Prawie rozchichotal. Hej, panie Noszacy Wachlarz, stajesz sie rozhisteryzowany, zwrocil sam sobie uwage. Ale nagle przyszla mu do glowy paralizujaca mysl. Co bedzie, jesli osiagnie to wszystko, a wtedy zjawi sie z jego czasow grupa ratunkowa, zeby zabrac go z powrotem? Powiedzmy za rok. Albo za piec lat. Bo przeciez nie potrafia tak bardzo dokladnie okreslic roku ladowania. Wiedza, do ktorego roku go wyslali, ale nie moga miec absolutnej pewnosci, ze trafil dokladnie. Misja ratunkowa tez moze trafic nieco za daleko. No wiec powiedzmy piec lat. Dziesiec. Wystarczy, zeby zdazyl sie tu ustawic naprawde wygodnie. "Sluzba wysle kogos, zeby cie ratowal", powiedziala Sandburg. "Jestem pewna, ze to zrobi." Kogo? Charlie Farhada? Nicka Efthimiou? Tak. Kogos takiego. Pare twardych, dobrze przygotowanych pracownikow, ktorzy wiedza, jak sobie radzic z problemami. Mialby do czynienia z kims takim. Tylko jak predko przybeda? I czy przywita ich radosnie, kiedy sie zjawia? "Pomozemy ci uniknac z tym kims kontaktu", obiecala mu Sandburg. "Poniewaz nim ktos tu sie pojawi, ty bedziesz takim samym Egipcjaninem, jak my obecnie." Ciekawe, czy tak bedzie. Nie umial tego przewidziec. W swiatyniach kaplani zaczynali poranne spiewy. Nieziemska muzyka Amona, Horusa i Anubisa docierala do jego uszu przez niewielki, podobny do okna otwor w scianie. Smuga jasnego swiatla slonecznego wpadla do jego pokoju i opromienila plaskorzezby. Patrzyl na umieszczone wysoko ponad nim pelne spokoju postacie bogow: skrzydlatej Izydy przepelnionej miloscia, zmumifikowanego Ozyrysa, Thota z ptasia glowa i usmiechnietego Sobeka z glowa krokodyla. A bogowie spogladali na niego. Wtedy uslyszal dzwiek odsuwanego rygla. I dobiegajace z zewnatrz glosy Sandburg i Lehmana. Nie mogl w to uwierzyc. A jednak mimo wszystko zlamali sie ostatniego dnia! Poczucie winy, wstyd w koncu okazaly sie dla nich nie do zniesienia. Postanowili zwrocic mu jego zycie. Nagle z oczu pociekly mu lzy wdziecznosci. Oczywiscie beda chcieli, zeby ich kryl po powrocie. I zrobi to. Zrobi. Tylko wypusccie mnie stad, myslal, a powiem kazde klamstwo, jakiego sobie zazyczycie. -Czesc - przywitala go radosnie Sandburg. Miala na sobie jakis wymyslny kostium kaplanski z bialego lnu upietego w faldy oraz blyszczacy diadem na czarnych lokach. - Jestes gotow wyjsc na swieze powietrze? -A wiec zdecydowaliscie sie nie zatrzymywac mnie tutaj? - spytal. -Co? -Dzis ma przybyc po mnie pole temporalne, prawda? A wy mnie wypuszczacie. Zamrugala powiekami i zaczela sie wpatrywac w niego, jakby mowil jakims niezrozumialym jezykiem. -Co? O czym ty mowisz? -Liczylem. To dzis. -Och, nie - zaprzeczyla z lekkim smiechem. - Pole bylo wczoraj. Odnalezlismy twoja alejke i bylismy tam, zeby sprawdzic. Och, przykro mi, Edwardzie, musiales sie pomylic o dzien w swoich rachunkach. Byl oszolomiony. -Moje rachunki... o dzien... -Nie ma co do tego watpliwosci. Nie mogl uwierzyc. Tak starannie odznaczal kazdy nowy dzien, odnotowujac go w myslach. To niemozliwe, zeby sie pomylil. Niemozliwe. Ale tak musialo byc. Bo inaczej skad by sie tu wzieli? Zobaczyl Lehmana stojacego za Sandburg, z wyrazem niepokoju i winy na twarzy. Byli i inni. Na przyklad Eyaseyab. Mala grupka, ktora przyszla uczcic jego uwolnienie. Zamkniety w celi, osamotniony, musial najwyrazniej poplatac rachunki. Widac tak sie wlasnie stalo. Sandburg ujela go za reke. Pozwolil jej wyprowadzic sie na korytarz. -To twoi niewolnicy - powiedziala. - Daje ci Eyaseyab. -Dziekuje. - Co jeszcze nalezalo powiedziec, kiedy obdarowywano cie niewolnikiem? -I woznice rydwanu, i kucharke, i jeszcze kilkoro innych. Davis skinal glowa. -Bardzo dziekuje - powiedzial kamiennym tonem. Przysunela sie do niego. -Czy wybaczysz nam to kiedys? - spytala cieplo, zarliwie. - Wiesz, ze naprawde nie mielismy wyboru. Szkoda, zes tu przybyl, szukac nas. Ale skoro sie zjawiles, musielismy postapic wlasnie w ten sposob. Gdybys mogl uwierzyc, jak bardzo mi przykro z tego powodu, Edwardzie... -Tak. To oczywiste, ze jest wam przykro. Szedl za nia. Przez korytarz, nastepnie obok rzedu olbrzymich kolumn, az wreszcie - na otwarta przestrzen. Dzien byl goracy i suchy jak wszystkie poprzednie. Slonce, niewiarygodnie wielkie, zajmowalo polowe nieba. Jestem teraz Egipcjaninem, pomyslal Davis. Juz nigdy nie zobacze moich czasow. No dobrze. Co ma byc, to bedzie. Wzial gleboki oddech. Powietrze parzylo jak ogien. Pachnialo spalenizna. Gdzies na odleglym krancu kolumnady kaplani we wspanialych, bogato zdobionych szatach odprawiali jakis rytual polegajacy na niezrozumialym dla niego podawaniu do przodu i do tylu alabastrowych naczyn, zlotych koron, wizerunkow sepow i kobr. Jeden z kaplanow mial na twarzy maske jastrzebia, drugi krokodyla, trzeci ibisa. Ich widok juz go nie dziwil. Wygladali tak, jakby przed chwila zeszli z plaskorzezby na scianie w jego celi. Eyaseyab podeszla do niego, ujela jego reke i przylgnela do niej. -Zobaczysz, nie bedziesz tesknil za starym domem - powiedziala. - Juz ja o to zadbam. A wiec i ona znala cala sprawe. -Jestes bardzo uprzejma - odparl. -Uwierz mi - przekonywala Eyaseyab. - Bedziesz tu szczesliwy. -Tak. Zapewne bede. Zamaskowani kaplani wylewali garsciami jakis pachnacy olejek na male ognisko plonace przed niewielkim oltarzem ofiarnym. Do gory wzbijaly sie kolorowe plomienie: zielone, turkusowe, karmazynowe. Jeden z uczestnikow rytualu odwrocil sie w strone Davisa i wyciagnal ku niemu stozkowate naczynie z olejkiem, jakby zapraszajac gestem do udzialu w rytuale. Jakie to wszystko jest zupelnie niepodobne do Indiany, pomyslal. A potem usmiechnal sie. Indiana znajdowala sie w odleglosci trzech i pol tysiaca lat. A nawet dalej. Nie bylo Indiany. Nigdy jej nie bylo. Jest tylko wspomnieniem ze snu, ktory juz przeminal. Teraz sni inny sen. -To ogien Nechbet - powiedziala Eyaseyab. - On chce, zebys zlozyl ofiare. No, zrob to, Edward-Davisie. Zrob! Spojrzal za siebie, w strone Sandburg i Lehmana. Ponaglali go ruchem glowy i wskazywali na naczynie. Oni takze chcieli, zeby to zrobil. Nie wiedzial, jakie znaczenie mial ogien Nechbet, ale wzruszyl ramionami i podszedl w kierunku oltarza ofiarnego. Kaplan podal mu naczynie z olejkiem. Zawahawszy sie przez chwile Davis obrocil je do gory dnem nad ogniem i przygladal sie naglemu wybuchowi kolorow przez moment tak jasnych jak wiry pola temporalnego. Po pewnym czasie kolory zniknely, a ogien wygladal tak jak poprzednio. -Co to mialo byc? - spytal. -Nowy obywatel oddaje sie pod opieke Izydy -wyjasnila Sandburg. - I zostal przyjety. Od dzis juz zawsze Izyda bedzie cie chronic. A teraz chodz, zaprowadzimy cie do twojego nowego domu. AUTOSTRADA W MROK Bije od niego cieplo, zlote kaskady jasnej, odzywczej energii. Czesto mowia o Mistrzu, ze przypomina slonce; bo tez taki wlasnie jest: swietlisty, swiety, zupelnie jak slonce. Ale slonca emanuja nie tylko cieplo. Promieniuja w roznych czestotliwosciach widma, syczac, grzmiac i razac blaskiem jak piec hutniczy, kiedy uzywaja swej gniewnej, niszczacej mocy, ktora zabija. Ilekroc znajde sie w poblizu Mistrza, natychmiast odczuwam te jego druga sile, te przerazajaca. Brzeczy od niej powietrze wokol niego, choc cieplo i dobra wola takze sa wyraznie wyczuwalne. Jego moc budzi strach. A przeciez jest tylko czlowiekiem, i to bardzo starym, o gladkiej, okraglej, pozbawionej wlosow glowie i bladych, tajemniczo lagodnych oczach. Dlaczego mialbym sie go bac? Moja wiara jest silna. Wielbie Mistrza. Wszyscy go wielbimy.To dopiero nasze piate spotkanie. Poprzednie odbylo sie przed siedmiu laty, kiedy zegnalismy wyprawe do Altaira. My z drugiego Domu rzadko mamy powod odwiedzac tych z Sanktuarium, a oni tez nieczesto bywaja u nas. Ale Mistrz natychmiast mnie rozpoznaje, wola po imieniu i wlasnorecznie nalewa mi chlodnego, klarownego, zlotego wina. Tak, jak przypuszczalem, nie mowi od razu, po co mnie wezwal. Zamiast tego opowiada mi o swojej niedawnej wizycie w Stolicy, gdzie wielkie roje obdartych, glodnych ludzi biegly niezmordowanie w czasie procesji tuz obok jego palankinu blagajac, by poslal ich w Mrok. -Juz wkrotce, wkrotce, moje dzieci - odpowiadal im, jak mnie teraz informuje. - Juz niedlugo wszyscy pojedziemy do naszych nowych siedzib w gwiazdach. -I plakal, jak mowi, z czystej radosci, czujac, jak bardzo go kochaja, czujac ich tesknote za nowymi swiatami, do ktorych jedynie my posiadamy klucze. Wydaje mi sie, ze teraz, opowiadajac mi to wszystko, tez cicho poplakuje. Za biurkiem znajduje sie niezwykle wyrazna i szczegolowa mapa gwiazd, zajmujaca tylna sciane jego skromnej i urzadzonej z prostota izby. W gruncie rzeczy to jest tylna sciana: olbrzymia, zakrzywiona tarcza z jakiejs lsniacej, czarniejszej niz noc substancji, przedstawiajaca nasza Galaktyke, z jej blyszczacym rdzeniem i spiralnymi ramionami. Wiele gwiazd o duzej wielkosci swieci wyraznie wlasnymi kolorami. Za nimi, ginac w glebi ciemnego tla - dzieki czemu mapa siega, zda sie, w nieskonczonosc -znajduja sie sasiednie galaktyki, spoczywajace w chmurach migoczacego pylu. Jeszcze dalej od srodka mapy leza odleglejsze gromady i mglawice. Patrzac na to mam wrazenie, ze lece; lece az do najdalszych krancow Wszechswiata. Wyrazam swoje uznanie dla pomyslowosci tworcy tej mapy i jej zdumiewajacego realizmu. Ale wydaje sie, ze popelniam blad. -Ta mapa? Realistyczna? - wykrzykuje Mistrz, a energia, ktora dotychczas lagodnie trzaskala wokol niego, zaczyna znowu gwaltownie skwierczec. - Ona jest nic nie warta: to zupelny galimatias. Czyste szalenstwo. Spojrz, ta gwiazda wyslala do nas swiatlo dwanascie miliardow lat temu, ta - szesc miliardow lat temu, a ta - przed dwudziestu trzema laty. A my widzimy je wszystkie jednoczesnie. Chociaz ta jeszcze nie istniala, kiedy tamta zaczela promieniowac ku nam swoim swiatlem. Tamta z kolei mogla zgasnac piec miliardow lat temu, ale my sie o rym nie dowiemy przez nastepne piec miliardow lat. - Jego glos, zazwyczaj taki cichy, staje sie coraz donosniej szy i slychac w nim niebezpieczne tony. Nie widzialem go jeszcze tak rozgniewanego. - Czyli co wlasciwie nam ta mapa pokazuje? Wcale nie rzeczywisty obraz Wszechswiata, ale jedynie pozbawiony znaczenia smietnik, zlozony z subiektywnych wrazen. Pokazuje gwiazdy tak, jak nam sie wydaje, ze wygladaja w tej chwili, a my udajemy, ze to jest aktualna wizja Kosmosu, jego prawdziwej konfiguracji. Ma zarumieniona twarz. Dolewa nam wina. Nagle zaczyna mu drzec reka i mam wrazenie, ze rozleje plyn, ale nie: potrafi sie doskonale kontrolowac. Pijemy w milczeniu. Mija chwila i Mistrz jest znowu spokojny, dobrotliwy jak Budda, a ja stoje skapany w blasku, w poswiacie promieniujacej z jego ducha. -No coz, musimy dzialac mozliwie jak najlepiej w ramach naszych ograniczen - mowi lagodnym tonem. - A ta mapa nie jest zupelnie bezuzyteczna, jesli chodzi o obiekty blizsze. - Dotyka czegos na swoim biurku i obraz gwiazd ulega oszalamiajacej zmianie; odpadaja zewnetrzne gromady, a centrum naszej Galaktyki nasuwa sie tak, ze po chwili wypelnia cala przestrzen. Kolejny ruch palca i rozswietla sie wewnetrzne krolestwo Galaktyki: ta dobrze znana sfera o srednicy stu lat swietlnych, stanowiaca obszar dzialania naszej Misji. Przez jej srodek, od gwiazdy do gwiazdy biegnie siec blyszczacych, zoltych linii, zaznaczajacych miejsca wybrane przez nas na siedziby pierwszych stacji. Ta siec tworzy wzor, ktory znam na pamiec, i widzac ja odczuwam komfort i spokoj, jakbym spogladal na mape swojego miasta. Teraz z pewnoscia Mistrz zacznie mowic o sprawach zwiazanych z Misja; po swojemu, okrezna droga zmierzac do wyjasnienia mi powodu, dla ktorego zostalem tu wezwany. Ale nie. Nie. Chce mi opowiedziec o aloesowym ogrodzie, ktory zobaczyl ostatnio u wybrzezy Morza Srodziemnego, o poskrecanych, spiczastych zielonych rozetach, zwienczonych plonacymi czerwono pochodniami kwiatow. A zaraz potem mowi mi o swojej wyprawie nad jezioro w Afryce Wschodniej, gdzie zobaczyl miliony rozowych flamingow, az caly swiat wydawal mu sie rozowy. I o pielgrzymce do najwyzszych przeleczy Sierra Nevada, gdzie powykrecane karlowate sosny, rosnace tam od dziesieciu tysiecy lat, znosza najgorsze zimowe mrozy i wichry. Kiedy tak mi opowiada, jego twarz ozywia sie, w oczach pojawiaja sie iskry entuzjazmu. Tak jakby opadla z niego starosc i stal sie mlodszy o trzydziesci, czterdziesci, piecdziesiat lat. Nie zdawalem sobie sprawy z tego, ze tak bardzo interesuje sie przyroda. -Kiedy nastepnym razem bedziesz w moim kraju - mowie mu - moze zgodzisz sie, abym ci pokazal pewne miejsce na poludniowym wybrzezu, gdzie w lecie zakladaja gniazda cudowne pingwiny. Mysle, ze to miejsce na calym swiecie kocham najbardziej. Usmiecha sie. -Musisz mi o nim kiedys opowiedziec. Ale jego glos jest obojetny, emocje minely. Widocznie nasza krotka rozmowa wyczerpala go. -Ta nasza Ziemia jest taka piekna - mowi. - Tyle cudow, tyle wspanialosci. Co chce przez to powiedziec? Przeciez na pewno wie, ze pozostaly juz tylko nieliczne, rozproszone wysepki piekna umieszczone wysoko ponad zanieczyszczonymi terenami lub osloniete przed skazonym powietrzem; ze wszystko inne jest nieodwracalnie zrujnowane, splamione, zuzyte, zniszczone wskutek najrozniejszych szalenstw popelnianych przez ludzi. -Naturalnie - dodaje - opuscilbym ja natychmiast, gdyby obowiazki nakazaly mi wyruszyc w Mrok. Zrobilbym to bez wahania. Nie mialoby dla mnie zadnego znaczenia, ze moglbym tu juz nigdy nie wrocic. - Przez chwile milczy. Nastepnie wyciaga z szuflady biurka dysk i podsuwa go w moja strone. - Z duza przyjemnoscia wysluchalem tej muzyki. Moze tobie tez sie spodoba. Porozmawiamy sobie znowu za dzien lub dwa. Mapa za nim gasnie. Jego spojrzenie, choc nadal utkwione we mnie, takze gasnie. Audiencja skonczona, a ja niczego sie nie dowiedzialem. No coz, krazenie wokol istoty sprawy to jego specjalnosc. Rozumiem teraz przynajmniej tyle, ze to co przytrafilo sie Misji - a z pewnoscia musialo wydarzyc sie cos zlego; jaki moglby byc inny powod mojej obecnosci tutaj? - jest nie tylko wystarczajaco powazne, aby wezwac mnie, odrywajac od Domu i pracy, lecz az tak powazne, ze Mistrz odczuwa potrzebe spotkania sie ze mna wiecej niz raz, nim mi wyjawi, o co chodzi. Naturalnie zachowuje spokoj. Spokoj to niezbedna cecha charakteru, jaka musi posiadac kazdy, kto sluzy Zakonowi. A jednak w tej calej sprawie jest cos dziwnego, co powoduje, ze czuje taka rozterke, jak jeszcze nigdy w ciagu czterdziestu lat mojej sluzby. Nocne powietrze jest cieple i nadal wilgotne po niedawnym deszczu. Mieszkanie Mistrza znajduje sie na szczycie wysokiej platformy, wykutej w rozowym granicie. Otaczaja je polkolem pozostale budynki Zakonu, rozmieszczone ponizej, na zboczu wielkiego pochylego wzgorza. Kiedy udaje sie w kierunku zajazdu, w ktorym sie zatrzymalem, nowicjusze, a nawet niektorzy wtajemniczeni, wpatruja sie we mnie tak, jakby chcieli pasc przede mna na kolana. Otaczaja mnie taka sama czcia, jaka ja otaczam Mistrza. Gdyby tylko mogli, dotykaliby rabka mojej sukni. Witam ich lekkim skinieniem glowy i usmiechem. Patrza na mnie spragnionym wzrokiem, nawiedzeni przez. Boga i gwiazdy. -Najwyzszy Straznik Prawa - szepcza. - Niech cie Bog prowadzi, Wasza Wielebnosc. Niech cie Bog prowadzi. Jeden nowicjusz, chudzina, same kosci policzkowe i brwi, odwaza sie podbiec do mnie i spytac, czy Mistrz dobrze sie czuje. -Bardzo dobrze - odpowiadam mu. Jakas dziewczyna, drzac jak cieciwa luku, powtarza nieustannie moje imie, jakby to jedno moglo ja zbawic. Pulchny, przypominajacy z wygladu mnicha mezczyzna w todze zbyt ciezkiej jak na ten goracy klimat, spoglada na mnie w oczekiwaniu na blogoslawienstwo, ktorego mu udzielam szybkim ruchem reki, po czym predko ruszam dalej, skupiajac cala uwage na swoich myslach oraz na niebiosach, aby uwolnic sie od kolejnych blagan. Zamaszyscie krocze przez szerokie stopnie platformy w kierunku mojego apartamentu. Nie widac dzis Ksiezyca, ale na tle czerni nieba nad wzgorzami wspaniale swieca dziesiatki tysiecy gwiazd. Czuje, jak te niezliczone gwiazdy cisna sie wokol mnie, okrazaja mnie, otulaja, i wiem, ze odczuwam w ten sposob obecnosc Boga. Wyobrazam sobie nawet, ze widze oddalone mglawice, dalekie, wyspowe wszechswiaty. Mysle o naszych malych statkach, cierpliwie plynacych przez wielki Mrok ku odleglym granicom wybranej przez nas sfery osadnictwa, niosacych odbiorniki, ktore - z Boza pomoca - otworza przed nami cale niebiosa. Mam wyschniete gardlo. Do oczu naplywaja mi lzy. Pomimo czterdziestu lat sluzby nie przestalo mnie to napawac naboznym zachwytem. W moim przestronnym i zbytkownie wyposazonym pokoju w zajezdzie klekam, oddaje czesc Bogu i modle sie, jak zwykle, aby znalezc sie jeszcze blizej Niego. Wiem, ze w gruncie rzeczy jestem zaledwie wehikulem, za ktorego pomoca inni moga podazac ku Niemu; mostem, po ktorym zmierzaja do Niego. Ale na swoj sposob ja takze sluze Bogu, a sluzyc Mu oznacza zblizac sie do Niego. Moim zadaniem przez te wszystkie lata bylo wysylac podroznikow do dalekich swiatow Jego krolestwa. Nie jest mi dane samemu udac sie w te podroz i uwazam to za moje poswiecenie, moja chwale. Nie zaluje, ze pozostaje na Ziemi; jestem jak najdalszy od tej mysli! Ziemia to nasza matka. Matka nas wszystkich. Niezaleznie od tego, jak bardzo jest znekana, zniszczona, wrecz umierajaca, ciesze sie, ze pozostaje na niej, a nawet wiecej niz ciesze. Jak moglbym ja opuscic? Mam swoje zadanie, ktore musze wykonywac tutaj, a zatem moje miejsce jest wlasnie tu. Przez pewien czas medytuje nad tym. Potem oliwie cialo przed snem i nalewam sobie kieliszek doskonalej brandy, ktora przywiozlem z domu. Podchodze do wyzwalacza w scianie i pozwalam sobie na trzydziesci sekund ekstazy. Nastepnie przypomina mi sie dysk, podarowany przez Mistrza i postanawiam posluchac go przed zasnieciem. Muzyka, jesli tak to mozna okreslic, nie robi na mnie zadnego wrazenia. Slysze poszczegolne nuty, ale nie jestem w stanie zlozyc ich razem w jakikolwiek rytmiczny czy melodyjny uklad. Kiedy nastepuje koniec, puszczam dysk jeszcze raz. I znowu slysze jedynie przypadkowe dzwieki, ani mile, ani nieprzyjemne, po prostu niespojne. Nastepnego ranka oprowadzaja mnie po Sanktuarium, abym mogl zobaczyc wszystko, co tu zbudowano od czasu mojej poprzedniej wizyty. Tropikalne slonce blyszczy, razi tak silnie, ze rozpala niebo do matowej bieli, na ktorej tle kolorowe kopuly, pawilony i szpice wydaja sie dziwnie wyraziste, a wysoka zielona czasza otaczajacych wzgorz, gesto porosnieta bujnie kwitnacymi drzewami, obsypanymi zoltym i purpurowym kwieciem, przybiera ciezki, grozny ksztalt. Moim glownym przewodnikiem jest Kastel, Najwyzszy Inwokator, krzepki, rumiany mezczyzna o chytrych oczkach i zwodniczo serdecznym sposobie bycia. Towarzyszy nam takze kobieta, urzedniczka z Wyroczni, oraz dwoch zastepcow Sedziego Wyroczni. Pospieszaja mnie, choc niezwykle taktownie, przy obchodzeniu kolejnych budynkow. Wszyscy czworo traktuja moja osobe tak, jakbym byl z kruchego, najdelikatniejszego wlokna szklanego, albo raczej jakbym byl bomba, ktora moze eksplodowac od najlzejszego ruchu powietrza. -Tam po lewej stronie - informuje mnie Kastel - znajduje sie nowe obserwatorium, wyposazone w najdoskonalszy sprzet umozliwiajacy badanie nieba, jaki zostal dotychczas wynaleziony. Dzieki niemu mamy staly doplyw informacji z kazdego regionu Misji. Z przykroscia musze jednak wyznac, Wasza Wielebnosc, ze sam skaner dzisiejszego ranka nie dziala. Tam, naturalnie, znajduje sie swiatynia blogoslawionego Haakona. Tu widzimy rdzen komputera, a tam, za nim, pod tym swiatloszczelnym baldachimem, miesci sie ukonczone w ostatnim czasie stelarium. Widze tryskajace woda fontanny, marmurowe chodniki, alabastrowe sciany, lsniace metaliczne fasady. Moi przewodnicy sa bardzo dumni z tego, co tu zbudowano. Sanktuarium powstawalo przez dziesieciolecia i obecnie laczy w sobie cechy stolicy papieskiej, glownego osrodka badawczego i nieslychanie komfortowego uzdrowiska. Wszystko tu pachnie nowoscia, lsni, zdumiewa luksusem. Jest to jednoczesnie osrodek o wielkiej symbolicznej mocy, skupiajacy wladze duchowa tak przytlaczajaca w swej wystawnosci jak kazdy inny wielki osrodek kultu - porownywalny z Watykanem, Potala, swiatynia w Delhi, czy Wielka Swiatynia Aztekow - oraz sprawnie dzialajacy sztab, kierujacy systematycznymi badaniami Wszechswiata. Nikt nie kwestionuje faktu, ze Sanktuarium wiedzie prym wsrod Domow Zakonu - bo jakze mogloby byc inaczej? - ale przepych, z jakim urzadzono te potezna gorska twierdze, podkresla jej prymat ponad wszelka watpliwosc. W gruncie rzeczy wole surowszy, skromniejszy styl mojej pustynnej posiadlosci lezacej dziesiec tysiecy kilometrow stad. Ale Sanktuarium z cala pewnoscia jest, na swoj sposob, imponujace. -A to? - pytam raczej z uprzejmosci niz z innych pobudek. - Ten budynek o plaskim dachu, w poblizu palm? -To wiezienie, Wasza Wielebnosc - odpowiada jeden z zastepcow Sedziego Wyroczni. Spogladam na niego pytajaco. -Nieustannie blakaja sie tu rozni ludzie z polozonych nizej miast - wyjasnia. - Mam na mysli tych, ktorzy wchodza na nasz teren bez upowaznienia. - Wyraz jego twarzy jest zimny. Intruzi, o ktorych mowi, zapewne irytuja go; a moze to moje pytanie wprawilo go w zaklopotanie? - Wiesz, maja nadzieje, ze namowia nas, abysmy ich wyslali w Kosmos. Albo licza na to, ze gdzies tu znajda przekazniki lub uda im sie jakos dostac na statek. Przetrzymujemy ich tu przez pewien czas, aby wiedzieli, ze nie tolerujemy prob wlamania sie na nasz teren. Ale to nie daje efektu. Nadal nieustannie przychodza. Tylko w tym tygodniu zlapalismy co najmniej dwudziestu wloczegow. -To prawda, ze usilujemy ich czegos nauczyc - mowi ze smiechem Kastel. - Ale oni sa na to zbyt glupi! -Nie maja szansy przejsc nie zauwazeni przez ekran perymetryczny - mowi urzedniczka z Wyroczni. - Natychmiast ich wylapujemy. Ale tak jak powiedzial Joseph, pomimo to nadal przychodza. - Wzdryga sie. - Sa tacy brudni! I tacy nedzni, tacy przerazajacy. Wydaje mi sie, ze wcale nie po to tu przychodza, zebysmy ich wyslali. Moim zdaniem to po prostu bandyci, ktorzy chca nas okrasc, a kiedy zostaja zlapani, zmyslaja, ze chca byc kolonistami. I powiem wam, ze jestesmy dla nich zbyt lagodni. Gdybysmy zaczeli traktowac ich jak zlodziei, ktorymi przeciez sa, z pewnoscia straciliby ochote do zakradania sie tutaj. Zastanawiam sie, co sie dzieje z tymi aresztantami. Podejrzewam, ze wcale nie sa traktowani tak lagodnie, jak sadzi ta kobieta z biura Wyroczni - czy jak chcialaby, abym ja sadzil. Ale jestem tu tylko gosciem. Nie powinienem wtracac sie w ich metody utrzymania bezpieczenstwa. To jest jakby inny swiat, tu, ponad chmurami. Ponizej znajduje sie rojna Ziemia, ciemna i znekana, dreczona roznymi kultami i nieszczesciami, duszaca sie i dlawiaca we wlasnej korupcji i upadku; podczas gdy w tym przestronnym krolestwie, wysoko ponad rozpadajacymi sie i udreczonymi miastami na rowninie sludzy Zakonu, bezpieczni za ekranem perymetrycznym, w spokoju oddaja sie swojemu zadaniu, jakim jest opracowanie i sprecyzowanie planu przeniesienia najlepszych przedstawicieli gatunku ludzkiego na zewnatrz, do gwiezdnego krolestwa Boga. Kontrast jest ogromny i razacy: tutaj tarasy z rozowego marmuru i fontanny, a ponizej - choroby, nedza i rozpacz. Ale wlasciwie czy w mojej siedzibie na rowninie australijskiej jest inaczej? Nie zabiegamy wprawdzie o przepych architektoniczny naszego Domu, nie ma u nas alabastrow ani onyksu - sa tylko proste baraki z zielonego metalu, w ktorych znajduja sie nasz sprzet i mieszkania. Jednakze w naszym kaplanskim odosobnieniu trzymamy sie z dala od glodnych i spoconych mas, jako uprzywilejowana kasta, wiodaca proste, lecz dostatnie zycie - niezaprzeczalnie dostatnie - i realizujemy nasze zadanie polegajace na wybieraniu tych, ktorzy maja wyruszyc ku gwiazdom, i wysylaniu ich w te podroz przerastajaca granice ludzkiej wyobrazni. Na swoj sposob jestesmy rownie oderwani od presji i cierpienia ludzkosci, jak i ci rozpieszczeni funkcjonariusze Sanktuarium. Nic nie wiemy o zyciu poza naszym Zakonem. Nic. Zupelnie nic. -Bylem wczoraj zbyt surowy, a nawet bluznilem - mowi Mistrz. Znajdujaca sie za jego plecami mapa znowu swieci, pokazujac wewnetrzna sfere Galaktyki i linie wyznaczajace siec Misji, tak jak wczoraj. Sam Mistrz takze rzuca lune swiatla; jego gladka skora jest zarozowiona jak u niemowlecia i lsnia mu oczy. Ile moze miec lat? Sto piecdziesiat? Dwiescie? - Mimo wszystko mapa pokazuje nam oblicze Boga - oswiadcza. - Jesli jest niedoskonala, to dlatego, ze ujawnia niedoskonalosc naszej percepcji. Ale czy mozemy ja z tego powodu potepiac? Nie bardziej, niz potepiac nas samych za to, ze nie jestesmy bogami. Powinnismy ja raczej czcic pomimo jej wad, poniewaz jest najlepszym, jakie jestesmy w stanie stworzyc, przyblizeniem boskiej rzeczywistosci. -Oblicza Boga? -A czymze jest Bog, jesli nie Wielka Caloscia? I jak mozemy oczekiwac, ze zobaczymy i zrozumiemy Calosc Calosci od jednego wejrzenia? - Mistrz usmiecha sie. To nie sa mysli, ktore przyszly mu do glowy po raz pierwszy, ani tez to zupelne zaprzeczenie wczorajszego wybuchu nie jest spontaniczne. Bawi sie mna. - Bog jest wiecznym ruchem w nieskonczonej przestrzeni. Jest Kosmosem; takim, jaki byl dwanascie miliardow lat temu i jakim bedzie za dwanascie miliardow lat; jednoczesnie. Ta mapa, ktora widzisz, jest nasza zalosna proba przedstawienia czegos ze swej istoty nie dajacego sie przedstawic; ale zaslugujemy na pochwale za podejmowanie prob, mimo ze z gory skazanych na niepowodzenie, dokonania tego, czego nie da sie dokonac. Potakuje. Wpatruje sie w niego. Co moglbym mu powiedziec? -Kiedy doswiadczamy boskiego objawienia - kontynuuje pogodnie Mistrz - otrzymujemy nie informacje o formule statycznego swiata, ktory umozliwia nam pozostanie w spoczynku, ale raczej swiadomosc potegi Stworcy, ktory wprawia nas w ruch, tak jak On sam jest w ruchu. Mysle o Dantem, o jego stwierdzeniu: "Krol, przez ktorego niebieska kraina trwa w tym pokoju". Czy jest w tym sprzecznosc? Jak "ruch" moze byc "pokojem"? I dlaczego Mistrz mowi mi to wszystko? Teologia nigdy nie byla moja specjalnoscia, ani tez - generalnie - specjalnoscia mojego Domu, i Mistrz dobrze o tym wie. Zawily charakter tej dyskusji wprawia mnie w zaklopotanie. Wzrok mam skierowany na Mistrza, ale zmienia sie ogniskowa soczewek moich oczu i spogladam poza niego, na mape, na czerwona Antares, blekitna Rigel i ostro swiecaca, niebieskobiala Wege, przyciagajace moja uwage swym blaskiem. -Z pewnoscia zgodzisz sie z tym, ze nasza Misja jest elementem wielkiego boskiego planu - mowi Mistrz. - To metoda, jaka Bog umozliwia nam wyruszenie w podroz ku Niemu. -Naturalnie. -A zatem wszelkie ingerencje w model opracowany przez Misje musza byc sprzeczne z wola boska, czyz nie tak? To nie jest pytanie. Ponownie milcze, czekajac na dalszy ciag. Mistrz wskazuje na ekran za soba. -Sadze, ze znasz ten uklad swiatel i linii lepiej niz uklad linii na wlasnej dloni. -Ja tez tak sadze. -A co powiesz na ten rozklad? Dotyka przelacznika. Uklad gwaltownie zmienia sie: jasna, symetryczna siec laczaca blizsze gwiazdy peka i strumienie swiatla rozbiegaja sie jak szalone ze srodka w strone odleglych krancow Galaktyki, przypominajac fotografie mikroskopowa blednych czastek wydostajacych sie na zewnatrz w czasie reakcji atomowej. Widok jest wstrzasajacy: zaburzenie rownowagi, niebo pozbawione swojego porzadku, triumfuje dysharmonia. Krzywie sie i odwracam oczy od tego widoku; czuje sie tak, jakby Mistrz uderzyl mnie w twarz. -Ach. Nie podoba ci sie to, tak? -Prosze mi wybaczyc. Ale to wydaje mi sie profanacja. -Bo tym wlasnie jest. Dokladnie. Robi mi sie zimno. Chce, zeby przywrocil na ekranie wlasciwy obraz. Ale on pozostawia ten rozproszony. -Rozumiesz zapewne, ze to tylko projekcja probabilistyczna. Oparta na pierwszych, fragmentarycznych sprawozdaniach otrzymanych z dalszych placowek, za posrednictwem stacji retransmisyjnej Zakonu na Lalande 21185. Nie jestesmy pewni, co tam sie naprawde zdarzylo. Mamy, naturalnie, nadzieje, ze nasze odwzorowania sa niedokladne i ze plan jest jednak realizowany. Wkrotce bedziemy mieli szczegolowe dane. -Niektore z tych linii musza siegac odleglosci tysiaca lat swietlnych! -Nawet jeszcze dalej. -Nic nie moglo dotrzec tak daleko od Ziemi przez mniej wiecej sto lat, odkad zaczelismy... -To sa projekcje. Wektory. Ale zdaja sie informowac nas, ze jakies statki skierowano poza wczesniej okreslone cele i poruszaja sie one w Mroku po trajektoriach znacznie rozleglej szych, niz bylo naszym zamiarem. -Ale nasz plan... Misja... W jego glosie znowu pojawil sie ostry ton. -Ci, ktorych za posrednictwem twojego Domu wybralismy do realizacji planu, sa bardzo daleko, Najwyzszy Strazniku Prawa. Nie podlegaja juz naszej kontroli. Jesli znalazlszy sie piecdziesiat lat swietlnych od nas postanowia robic to, co sie im zywnie podoba, jakie mamy srodki, aby im to uniemozliwic? -Ogromnie trudno mi uwierzyc, ze ktorykolwiek z wyslanych przez nas kolonistow bylby w stanie naruszyc przepisy Kodeksu Mroku - mowie, byc moze zanadto podniesionym glosem. I natychmiast zdaje sobie sprawe, ze pozwolilem sobie sprzeciwic sie Mistrzowi. Zaprzeczanie jego slowom nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Widze, jak wokol jego glowy pojawiaja sie blyskawice, choc zachowuje spokoj i nadal traktuje mnie lagodnie. Jedynie slabiutki rumieniec na jego starczej twarzy zdradza gniew. Nie odpowiada na moje slowa. Bardzo szybko powracam na bezpieczne tory. -Prosze nie rozumiec tego, jako braku szacunku - ciagne - ale skoro jak powiedziales, jest to jedynie projekcja probabilistyczna... -Wszystko, czemu poswiecilismy nasze zycie, jest teraz zagrozone - mowi cicho. - Jak temu zaradzic? Co mamy robic, Najwyzszy Strazniku Prawa? Juz od nieco ponad stu lat budujemy nasza gwiezdna autostrade, mozolnie ukladajac ja kamien po kamieniu. Tym sposrod nas, ktorzy licza czas dziesiatkami lat, moze sie to wydawac dlugim okresem, zwlaszcza ze na razie ulozylismy zaledwie maly kawalek drogi do wielkiej ciemnosci; lecz choc czesto mamy wrazenie, ze robimy male postepy, w rzeczywistosci osiagnelismy juz cuda, a mamy przed soba cala wiecznosc na dokonczenie naszego zadania. Wzywajac nas do siebie Bog nie obdarzyl nas magicznymi rydwanami. W naszej pracy ogranicza nas nieustanna potrzeba korekty relatywistycznych bledow oceny. Czynnikiem ograniczajacym przy budowie naszej sieci jest tez predkosc swiatla. Choc Efekt Veldego pozwala nam na swoj sposob ominac, pokonac te bariere, musimy najpierw dostarczyc na gwiazdy odbiorniki Veldego, a w tym celu mozemy uzywac jedynie konwencjonalnych pojazdow kosmicznych. Moga one poruszac sie z szybkoscia zblizona do swiatla, moga ja nawet osiagnac, ale nigdy jej nie przekrocza: statek gwiezdny udajacy sie na gwiazde odlegla o czterdziesci lat swietlnych od Ziemi, aby dotrzec do celu, musi podrozowac co najmniej czterdziesci lat. Pozniej, kiedy cale niebo polaczy siec naszych odbiornikow, przestanie to byc problemem. Ale to bedzie pozniej. Kluczem do wszystkiego, co robimy, jest powiazanie miedzy materia i antymateria. Kiedy Bog budowal dla nas Wszechswiat, zadbal, aby wszystko znajdowalo sie w stanie rownowagi. Podstawowe skladniki materii wystepuja w parach: dla kazdego rodzaju czasteczki Istnieje antyczasteczka, identyczna co do masy, ale posiadajaca pod kazdym innym wzgledem przeciwne wlasnosci, bedaca lustrzanym odbiciem takich cech, jak ladunek elektryczny i os kretu. Materia i antymateria anihiluja sie wzajemnie przy zetknieciu, wyzwalajac przy tym ogromna energie. I odwrotnie, kazde wystarczajaco silne pole energii moze doprowadzic do powstania identycznej liczby par czasteczek i antyczasteczek, choc nieuniknionym nastepstwem tego bedzie ich anihilacja, przemieniajaca mase par tych czasteczek z powrotem w energie. Najwyrazniej we Wszechswiecie istnieje - i istniala od momentu stworzenia go - symetria materii i antymaterii, rowne ilosci obu. Jest to koncepcja czesto kwestionowana przez fizykow, ale my wierzymy, ze tak wlasnie zaplanowal to Bog. Poniewaz materia i antymateria nie moga istniec obok siebie, w naszej Galaktyce jest bardzo malo antymaterii, o ile w ogole wystepuje; a to sklania nas ku przypuszczeniu, ze zachowanie symetrii wymaga istnienia galaktyk z antymaterii, a nawet calych gromad takich galaktyk. Niezaleznie od tego czy tak jest w istocie, zapewne nie uda nam sie ani potwierdzic, ani obalic tego zalozenia przez wiele tysiecy lat. Ale koncepcja symetrii jest dla nas sprawa zasadnicza. Opieramy sie w naszej pracy na teoremacie Veldego, ktory zaklada, ze spontaniczna konwersja materii w antymaterie moze nastapic w kazdym momencie - choc w rzeczywistosci jest to zdarzenie nieskonczenie malo prawdopodobne - ale musi temu towarzyszyc rownoczesna przemiana antymaterii w materie, ktora nastepuje gdzies, gdziekolwiek we Wszechswiecie. Niemal w tym samym czasie, kiedy Velde oglosil swoje poglady - to znaczy jakies poltora wieku temu - Wilf zaprezentowal mozliwosc skonstruowania urzadzenia pozwalajacego na powstrzymanie, nieuniknionej w innych okolicznosciach, wzajemnej anihilacji materii i antymaterii, co otworzylo droge do kontrolowanej transformacji czasteczek w ich antyczasteczki. Wreszcie Simtow, laczac techniczne osiagniecia Wilfa z teoretycznymi Veldego, stworzyl urzadzenie, ktore nie tylko pozwala na kontrolowana konwersje materii w antymaterie, ale takze rozwiazalo problem przypadkowosci wystepujacy w teoremacie Veldego o zachowaniu symetrii. Urzadzenie Simtowa reguluje Efekt Veldego w taki sposob, ze przemianie materii w antymaterie towarzyszy konieczna rownowazaca transformacja antymaterii w materie nie w jakims przypadkowym punkcie Wszechswiata, lecz w miejscu wyznaczonym. Simtow zdolal wywolac rozpad czasteczki na jednym biegunie zamknietego ukladu w taki sposob, ze na drugim koncu tego ukladu nastepuje rozpad odpowiadajacy mu, ale przeciwnie skierowany. Na obu krancach tego ukladu zastosowano pola powstrzymujace Wilfa w celu zapobiegniecia anihilacji nowo powstalych czasteczek przez kontakt z otaczajacymi je czasteczkami przeciwnego znaku. I otwarla sie droga do natychmiastowego przenoszenia materii na wielkie odleglosci, choc zdalismy sobie z tego sprawe dopiero po pewnym czasie. Osiagnelismy to poprzez umieszczenie bieguna odbiorczego transformatora Simtowa w okreslonym miejscu. I stosujac skomplikowany, trojfazowy cykl transformacji zyskalismy mozliwosc transmisji materii do wybranego celu. W pierwszej fazie materia przemienia sie w antymaterie w miejscu docelowym, w nie uregulowanej reakcji, i zostaje zgromadzona w powstrzymujacym anihilacje pojemniku Wilfa. Proces ten, zgodnie z rownaniem zachowania masy Veldego, zapewne wzbudza spontaniczna transformacje odpowiedniej masy antymaterii w materie w jednej z nieznanych, odleglych galaktyk z antymaterii, gdzie natychmiast ulega ona anihilacji. W drugiej fazie materia przemienia sie w antymaterie w miejscu, z ktorego ma nastapic przemieszczenie, ale tym razem przy zastosowaniu systemu regulacji Simtowa, dzieki'czemu wynikajaca z prawa Veldego transformacja wczesniej zgromadzonej antymaterii nastepuje nie w jakims odleglym, przypadkowym miejscu, lecz wewnatrz pola Wilfa, w wyznaczonym biegunie odbiorczym, ktory moze zostac ulokowany w dowolnym punkcie Wszechswiata. Sprowadza sie to w zasadzie do natychmiastowego powielania czasteczek przemieszczanej materii w punkcie docelowym. Ostatnim krokiem jest pozbycie sie niepotrzebnej antymaterii, powstalej w miejcu, z ktorego nastepowalo przemieszczenie. Poniewaz poza pojemnikiem Wilfa ulega ona natychmiast anihilacji, jej trwale istnienie w ukladzie zbudowanym z materii jest bezsensowne i niemozliwe. Dlatego zostaje ona w kontrolowanym procesie zanihilowana, przy czym wyzwala sie znaczna ilosc energii, ktora moze byc wykorzystana do zasilenia nowego cyklu procesu transmisji. A co sie dzieki temu osiaga? Otoz pewna ilosc materii zostaje zniszczona w miejscu, z ktorego nastepuje przemieszczenie; zasadniczo w lym samym momencie w punkcie docelowym, odbiorczym, powstaje duplikat tej materii. Poczatkowe doswiadczenia dowiodly, ze nie ma znaczenia, co jest przemieszczane w tym systemie: kamien, ksiazka, doniczka z geranium, zaba. To co weszlo z jednej strony, pojawialo sie z drugiej; absolutnie doskonala replika, pod zadnym wzgledem niczym nie rozniaca sie od oryginalu. Wszystko jedno, czy oba bieguny byly umieszczone w dwoch koncach laboratorium, czy na roznych kontynentach, czy tez jeden na Ziemi, a drugi na Marsie - transmisja zawsze nastepuje natychmiast i jest calosciowa. To co weszlo do systemu zywe, wychodzilo rowniez zywe. Geranium nadal kwitlo i mialo nasiona; zaba nadal patrzyla, skakala, lapala insekty. Mysz, ktora zostala przeslana, nadal zyla, mnozyla sie i podroz ani troche nie skrocila dlugosci jej zycia. Przeslano ciezarna kotke, ktora trzy tygodnie pozniej urodzila piec zdrowych kociat. Nastepnie eksperymentowano z psem, malpa, czlowiekiem... Tak, czlowiekiem. Czyz ktokolwiek dokonal odwazniejszego skoku w ciemnosc niz wielki sluga Bozy Haakon Christiansen, blogoslawiony Haakon, ktorego czcimy i otaczamy wieczystym szacunkiem? Postawil wszystko na jedna karte i wygral, zyskujac dzieki swemu zwyciestwu niesmiertelnosc oraz dajac nam bezcenny podarunek. Jego udana podroz otworzyla przed nami niebiosa. Musielismy jedynie rozmiescic stacje odbiorcze. Ksiezyc, Mars, ksiezyce Jowisza i Saturna znajdowaly sie niemal w zasiegu reki. A potem? Potem? Alez naturalnie, co nam pozostalo innego, jesli nie wyruszyc z naszymi odbiornikami ku gwiazdom? Od wielu godzin spaceruje sam po terenie Sanktuarium, gleboko zmartwiony. Zupelnie jakby otaczalo i chronilo mnie zaklecie ciszy i samotnosci. Nikt nie odwaza sie do mnie podejsc: ani zaden suplikant, ani w celu zlozenia holdu, ani nawet by spytac, czy czegos nie potrzebuje. Przypuszczam, ze wiele par oczu przyglada mi sie ostroznie z daleka, ale najwyrazniej dla wszystkich obserwujacych mnie musi byc oczywiste, ze nie nalezy mi przeszkadzac. Widocznie wytwarzam dzis jakas szczegolna aure. W blasku tropikalnego popoludnia, moja dusze spowija zimna ciemnosc. Wydaje mi sie, ze cala ta cudowna okolica jest jak okiem siegnac zasypana bialym sniegiem; osniezone sa okoliczne wzgorza, snieg lezy na trawnikach, tworzy grube warstwy wokol migoczacych strumieni, okrywa sterylna biela wszystko, az po kraniec swiata. Jestem czlowiekiem surowym, ale nie melancholijnym czy udreczonym. Inni myla moja zdyscyplinowana nature z czyms mroczniej szym, widzac we mnie chlod, ponuractwo, oschlosc - majace maskowac jakies dolegliwosci duszy. To nie tak. Jesli zrezygnowalem z przywileju wyruszenia ku gwiazdom, ktory z pewnoscia mi przyslugiwal, to nie z tego powodu, ze odpowiada mi perspektywa doczekania kresu zycia na tym okaleczonym i spustoszonym swiecie, ale dlatego, ze czuje, iz Bog zada ode mnie wlasnie tego, abym pozostal tu i pomagal wyruszyc innym. Jesli jestem twardy i nieprzystepny, to z tego wzgledu, ze nie moge byc inny, biorac pod uwage wybor, jakiego dokonalem ksztaltujac swoja kariere: jestem zarowno kaplanem, jak i straznikiem prawa, i swojego rodzaju zolnierzem. Zyje pelnym poswiecenia, samotnym zyciem. Ale wiem, co to jest radosc. Wypelnia mnie muzyka. Moje zmysly sa w pelni sprawne, wszystkie. Z zewnatrz moge sie wydawac nieustepliwy i ponury, ale to jedynie dlatego, ze w wyniku swiadomego wyboru pozbawilem sie przyjemnosci bycia kims zwyklym, leniwym, bezproduktywnym. Sa tacy, ktorzy nie rozumieja tego i widza we mnie jakiegos ponurego mnicha, ograniczonego i fanatycznego; czlowieka smutnego, nieszczesnego; kogos, komu dobrze zrobiloby znalezienie sie wsrod zwyklych ludzi, aby poznal strach i zdal sobie sprawe ze swojej izolacji. Sadze, ze sie myla. A jednak dzisiaj, kiedy rozmyslam nad tym, co Mistrz mi powiedzial, a takze tym, co tylko sugerowal, szarpia mna tak silne przeczucia i jestem tak przygnebiony, ze widocznie promieniuje ode mnie przerazajaca posepnosc, ktora powoduje, ze inni trzymaja sie z dala. W kazdym razie przez znaczna czesc popoludnia pozostawiaja mi swobode krazenia po okolicy wedle mojej woli. Sanktuarium stanowi zamkniety, samowystarczalny swiat. Niczego nie potrzebuje z zewnatrz. Stoje w poblizu szczytu szarego wzgorza, patrzac na bawiace sie dzieci, ogrodnikow sadzacych nowe rosliny, nowicjuszy siedzacych po turecku na trawnikach i studiujacych swoje notatki. Patrze w strone ogrodow, usilujac dostrzec kolory, ale wszystkie jakby wyblakly. Slonce tu, na tej duzej wysokosci, skrylo sie juz za horyzontem; niebo wszakze nadal jest rozswietlone. Wyglada jak obrecz z metalu rozgrzanego do bialosci. Pochlania wszystko: krance swiata tona w nim pomalu. Wszedzie tylko biel, taki uniwersalny sniezny koc. Przez dluzsza chwile obserwuje dzieci. Smieja sie, krzycza, biegaja w kolko, wywracaja sie i podnosza na nowo, nadal zanoszac sie smiechem. Nie czuja klucia sniegu? Ale zaraz przypominam sobie, ze sniegu przeciez wcale nie ma. To tylko iluzoryczny, metaforyczny snieg, wytwor mojej zmartwionej duszy, sniezyca ducha. Dzieci nie widza tego sniegu. Wybieram wzrokiem mala dziewczynke, wyzsza i powazniejsza od innych, stojaca nieco na uboczu, i wyobrazam sobie, ze to moje dziecko. Mysl, ze moglbym byc ojcem, wydaje mi sie dziwna, ale przyjemna. Moglem miec dzieci. Wcale nie musialo to oznaczac zycia bardzo roznego od tego, jakie wiode. Ale wybralem co innego. Teraz bawie sie przez chwile tym wyobrazeniem, ktore sprawia mi radosc. Wymyslam dla dziewczynki imie; widze oczyma wyobrazni, jak biegnie ku mnie po trawiastym zboczu; jak siedzimy razem w ciszy, wpatrujac sie w mape nieba. Podaje jej nazwy gwiazd, pokazuje konstelacje. Ta wizja tak mnie pochlania, ze zaczynam schodzic zboczem ku malej. A ona spoglada na mnie, kiedy jestem jeszcze w pewnej odleglosci od niej. Usmiecham sie. Nadal przyglada mi sie, niepewna moich intencji. Inne dzieci tracaja ja lokciami, wskazuja palcami i cos szepcza. Potem cofaja sie, odsuwajac ode mnie. Jakby padl na nie moj cien i zmrozil je w trakcie zabawy. Pozdrawiam je skinieniem glowy i odchodze, uwalniajac je od mroku. Sciezka pokryta lsniacymi, zielonymi liscmi prowadzi mnie do punktu widokowego na skraju skaly, skad widze rozlegla zatoke u stop Gory Sanktuarium. Woda lsni jak polerowana tarcza albo raczej jak wielki migoczacy zbiornik zywego srebra. Wyobrazam sobie siebie, skaczacego ze skalistego balkoniku, na ktorym stoje, i szybujacego ostrym lukiem; potem uderzam o wode, przecinam ja jak nozem i znikam bez sladu. Wracajac do glownego kompleksu Sanktuarium, przypadkowo spogladam w dol zbocza, w kierunku dlugiego, waskiego, nowego budynku, w ktorym, jak mi powiedziano, miesci sie wiezienie. Krata na wschodniej scianie zostala uniesiona i z budynku wychodzi rzad wiezniow. Wiem, ze to wiezniowie, poniewaz sa powiazani wspolnym sznurem i ida powolnym, ciezkim krokiem, ze zwieszonymi glowami i opuszczonymi ramionami. Ich ubrania nie zasluguja nawet na to, by je nazwac lachmanami. Pomimo odleglosci dostrzegam, ze maja rany, szramy i siniaki; jeden trzyma reke na temblaku, inny jest tak obandazowany, ze z twarzy widac mu tylko blyszczace oczy. Obok nich idzie trzech straznikow, beztrosko wymachujac palkami paralizujacymi z zielonego talrepu. Liny, ktorymi powiazani sa wiezniowie, zwisaja luzno, stanowia jedynie pozorne ograniczenie. Nietrudno byloby uwolnic sie z pet i odebrac palki straznikom. Ale wiezniowie robia wrazenie skrajnie zalamanych; jakakolwiek proba wyzwolenia sie jest dla nich zapewne rownie nieprawdopodobna jak pojawienie sie na niebie armii skrzydlatych smokow. Widok tych nieszczesliwych wiezniow, wlokacych sie po aksamitnym krajobrazie, jest przykrym dysonansem. Czy Mistrz wie, ze oni tu sa i ze trzymaja ich w tak nedznych warunkach? Ruszam w ich kierunku. Nagle pojawia sie znikad, jakby czekal za krzakiem, Najwyzszy Inwokator Kastel i staje na mojej drodze. -Niech Bog ma cie w swej opiece, Wasza Wielebnosc - mowi. - Jak sie udala przechadzka? -Ci ludzie, tam... -Oni sa bez znaczenia, Najwyzszy Strazniku Prawa. To tylko kilku opryszkow z zakradajacego sie tu motlochu. Wyprowadzaja ich, aby mogli zaczerpnac swiezego powietrza. -Czy nic im nie jest? Niektorzy wygladaja na rannych. Kastel pociaga sie mocno za jeden ze swoich rumianych, pulchnych policzkow. -To szalency. Co pewien czas usiluja zaatakowac straznikow. Pomimo wszelkich srodkow ostroznosci nie zawsze udaje nam sie uniknac uzycia sily powstrzymujac ich. -Naturalnie. To zupelnie zrozumiale - mowie, nie starajac sie nawet ukryc ironii. - Czy Mistrz wie o tym, ze w odleglosci niespelna kilometra od jego mieszkania bije sie bezbronnych wiezniow? -Najwyzszy Strazniku Prawa! -Jesli nie postepujemy humanitarnie we wszystkich naszych czynach, to czymze jestesmy, Najwyzszy Inwokatorze Kastel? Jaki przyklad dajemy prostemu ludowi? -To ten twoj prosty lud - odpowiada mi ostro Kastel tonem, jakiego przedtem u niego nie slyszalem - otacza to miejsce jak armia plugawego robactwa, gotow ukrasc wszystko, co tylko da sie wyniesc, i zniszczyc cala reszte. Czy zdajesz sobie sprawe, Najwyzszy Strazniku Prawa, ze to wzgorze wznosi sie jak wyspa przywilejow nad morzem glodnych ludzi? Ze w promieniu szescdziesieciu kilometrow wokol podnoza tej gory gniezdzi sie zapewne trzydziesci milionow pustych zoladkow? Ze gdyby zawiodl nasz ekran perymetryczny, ludzie zalaliby to miejsce jak szarancza i oproznili do czysta? I zapewne wyrzneli nas co do jednego, lacznie z Mistrzem. -Niech Bog broni. -Bog ich stworzyl. Widac ich kocha. Ale jesli ten Dom ma realizowac zadanie, jakie Bog nam przydzielil, musimy trzymac ich w ryzach. Prosze cie, Najwyzszy Strazniku Prawa, abys pozostawil nam te nieprzyjemne problemy administracyjne. Za kilka dni wrocisz do swojego odosobnionego gniazdka na pustkowiu, gdzie podobne problemy nie odrywaja od pracy. Podczas gdy my pozostaniemy tutaj, w tym naszym slicznym, malym gorskim raju, otoczeni przez wrogow. I jesli od czasu do czasu podejmiemy jakies dzialania, ktore uwazasz za nie w pelni humanitarne, prosze, abys zechcial pamietac, iz strzezemy tu Mistrza, ktory jest dusza Misji. - Przez moment pozwala mi dostrzec na swej twarzy wyraz wzgardy, jaka odczuwa wobec moich skrupulow. Ale po chwili znowu jest przyjacielski i pelen troski. - Dzis wieczor - mowi juz zupelnie innym tonem - zostanie ponownie uruchomiony skaner w obserwatorium. Chcialbym cie zaprosic, abys przyszedl obserwowac z nami naplyw sprawozdan z wszystkich zakatkow Kosmosu. Prosze mi wierzyc, Najwyzszy Strazniku Prawa, ze to naprawde budujacy widok. -Z przyjemnoscia go obejrze. -Ten postep, jaki zrobilismy, Najwyzszy Strazniku Prawa... to nasze posuwanie sie ciagle dalej, zawsze zgodnie z boskim planem... mowie ci, nie jestem czlowiekiem, o ktorym mozna powiedziec, ze reaguje emocjonalnie, ale kiedy widze te szlaki, jakie wytyczamy w Mroku, to prosze mi wierzyc, ze do oczu naplywaja mi lzy wzruszenia. Naprawde naplywaja mi lzy. Jego bystre oczka wpatruja sie we mnie uwaznie w oczekiwaniu na moja reakcje. -Czy wszystko tutaj jest po twej mysli? - pyta po chwili. -Naturalnie, Najwyzszy Inwokatorze. -A twe rozmowy z Mistrzem... czy przebiegaly zgodnie z oczekiwaniem? -Absolutnie. To prawdziwy swiety. -Prawda, Najwyzszy Strazniku Prawa. Szczera prawda. -Jak radzilibysmy sobie z Misja bez niego? -Jak sobie poradzimy - mowi Kastel w zamysleniu - kiedy go zabraknie i nie bedzie juz udzielal nam wskazowek? -Oby ten dzien byl jak najodleglejszy. -W rzeczy samej - zgadza sie ze mna Kastel. - Choc musze powiedziec, w najwiekszym zaufaniu, ze ostatnio zaczalem sie obawiac... Glos mu zamiera. -Tak? -Mistrz - szepcze. - Czy nie odniosles wrazenia, ze jest jakis inny? -Inny? -Wiem, ze uplynelo wiele lat od waszego ostatniego spotkania. Byc moze nie pamietasz juz, jaki wtedy byl. -Zrobil na mnie wrazenie niezwykle logicznie rozumujacego, poteznego i najbardziej imponujacego sposrod wszystkich ludzi. Kastel przytakuje. Bierze mnie pod reke i delikatnie prowadzi w strone wyzej polozonych budynkow Sanktuarium, dalej od tych upiornych wiezniow, ktorzy nadal drepcza przed swoim wiezieniem, niczym chodzace trupy. -Czy mowil ci - pyta cicho - ze wydaje mu sie, iz ktos ingeruje w plan? Ze ma dowody, jakoby niektore z odbiornikow zostaly wyslane daleko poza przeznaczone im miejsca? Spogladam na niego szeroko otwartymi oczami. -Czy naprawde spodziewasz sie, ze narusze poufny charakter moich audiencji u Mistrza? -Alez nie! Naturalnie, ze nie, Najwyzszy Strazniku Prawa. Ale traktujac to wylacznie jako rozmowe miedzy nami, toba i mna... a obaj jestesmy przeciez waznymi osobami w Zakonie i istotne jest, abysmy darzyli sie zaufaniem... przyznam, ze mam calkowita pewnosc, o czym Mistrz musial ci mowic. Bo z jakiego innego powodu poslalby po ciebie? Dlaczego mialby cie wyciagac z twego Domu i odrywac od tego, o czym wszyscy wiemy, ze jest kluczowa dzialalnoscia Misji? Opetala go mysl, ze nastapilo jakies odstepstwo od planu. Bog jeden wie, co on odczytuje z danych. Ale nie zamierzam wywierac na ciebie wplywu. Absurdalne byloby przypuszczenie, ze czlowiek majacy twoja, najwyzsza range w drugim Domu Zakonu, nie jest w stanie samodzielnie przeanalizowac sytuacji. Prosze przyjsc dzis wieczorem, popatrzec na informacje przekazane przez skaner i wyrobic sobie wlasna opinie. To wszystko, o co prosze. Dobrze, Najwyzszy Strazniku Prawa? Przyjdziesz, prawda? Odchodzi, pozostawiajac mnie zdumionego i wstrzasnietego. Czyzby Mistrz byl szalony? A moze to Najwyzszy Inwokator jest nielojalny? I jedno, i drugie wydaje sie nie do pomyslenia. Oczywiscie pojde dzis wieczorem do obserwatorium. Kastel, podchodzac, jakby zdjal chroniace mnie przez cale popoludnie zaklecie. Teraz i inni zblizaja sie do mnie ze wszystkich stron, tloczac sie, jakbym byl jakims archaniolem - wpatruja sie, szepcza, usmiechaja z nadzieja. Wymachuja rekami, klekaja. Najodwazniejsi podchodza blisko i mowia mi, jak sie nazywaja, jak gdyby oczekujac, ze zapamietam ich, kiedy nadejdzie czas wysylania nastepnych osadnikow na Epsilon Eridani, Kastora C, Rossa 154, czy Wolfa 359. Jestem dla nich uprzejmy, laskawy, pelen dobroci. Nic mnie to nie kosztuje, a ich uszczesliwia. Mysle o tych posiniaczonych wiezniach, ponuro snujacych sie ze spuszczonymi ramionami przed aresztem. Dla nich nic nie moge zrobic; tym tutaj -pokojowkom, ogrodnikom, akolitom i nowicjuszom w Sanktuarium moge przynajmniej dac promyczek nadziei. A kiedy tak usmiecham sie do nich i wyciagam ku nim dlonie, zaczyna robic mi sie lzej na sercu. Wszystko bedzie dobrze. Jak zwykle, Bog zwyciezy. Kastelowie tego swiata nie sa w stanie mnie zatrwozyc. Na skraju kregu ludzi dostrzegam mala dziewczynke, te sama, ktora przedtem, pod wplywem dziwnego impulsu uznalem za swoja coreczke. Jeszcze raz usmiecham sie do niej. A ona ponownie spoglada na mnie powaznym wzrokiem i odsuwa sie. Wybucha smiech. -Ona nie chciala okazac braku szacunku - odzywa sie jedna z kobiet. - Czy mam ja do ciebie przyprowadzic, Wasza Wielebnosc? Zaprzeczam ruchem glowy. -Widac przestraszylem ja- mowie. - Zostawmy ja w spokoju. Ale spojrzenie dziewczynki przesladuje mnie i znowu pojawia sie wokol mnie snieg, pokrywa grubym kozuchem niebo, bujne ogrody Sanktuarium, caly swiat, az po krance i jeszcze dalej. W obserwatorium podaja mi kask polaryzujacy dla ochrony oczu. Przeplyw strumienia danych to niesamowity widok: gorace, pulsujace blyski, przypominajace drzace slonca. Dostrzegam to juz z przedsionka. Swiat, ktory juz zdazyl odtajac, znowu pokrywa sie sniegiem. Dookola panuje absolutna bialosc, intensywny blask fotosferyczny, ktory zaciera wszelkie powierzchnie i pozbawia Wszechswiat kolorow. -Tedy, Wasza Wielebnosc. Prosze pozwolic, ze pomoge. Ciche glosy. Pelna szacunku gotowosc. Zapewne wydaje sie im starcem. A przeciez Mistrz byl juz stary, zanim ja sie urodzilem. Czy on tu kiedykolwiek przychodzi? -Najwyzszy Straznik Prawa... Najwyzszy Straznik Prawa - slysze wokol nabozne szepty. Obserwatorium, w ktorym nigdy przedtem nie bylem, to jedno ogromne pomieszczenie wypelniajace osmiokatny budynek tak wielki jak katedra, bardzo ciemny wewnatrz, o masywnych scianach z jakiegos gladkiego zielonkawego kamienia, wygladajacego tak, jakby byl wilgotny, i o dachu z polerowanego czerwonego metalu, a wlasciwie nie tyle dachu, co sklepieniu, ktore tworzy zawila antena kolosalnych rozmiarow i niezwykle skomplikowana, zlozona ze zwojow ulozonych jeden nad drugim. Pajecza siec waskich przejsc laczy kazdy zakatek tego pomieszczenia. Nie ma tu teleskopu. To nie tego rodzaju obserwatorium. Wlasciwie jest to centrum zbierania informacji z trzech pomniejszych osrodkow gromadzenia danych, znajdujacych sie na Ksiezycu, gdzies poza orbita Jowisza i w odleglosci osmiu lat swietlnych od nas, w swiecie stworzonym przy gwiezdzie Lalande 21185. Skanery w tych osrodkach przeczesuja cale niebo i przesylaja zakodowane w systemie dwojkowym dane do tego budynku, gdzie pojawiaja sie one w seriach budzacych nabozny lek, konwulsyjnych, oslepiajacych jak gromy ciskane z Olimpu. Znajduje sie tu kolejna zajmujaca cala sciane mapa Misji, tego samego rodzaju co u Mistrza, ale co najmniej piec razy wieksza. Jest na niej zaznaczona ostro swiecacymi, zoltymi liniami siec laczaca gwiazdy. Ta siec, ktora znam, na podstawie ktorej pracowalem od chwili wprowadzenia programu Misji. Nie ma na niej zadnego z tych dzikich odstepstw, zadnej z tych cudacznych trajektorii, ktore widnialy na obrazie, jaki pokazal mi Mistrz w czasie naszego ostatniego spotkania. -System byl przez ostatnie cztery dni wylaczony - szepcze jakis glos kolo mojego lokcia. To mloda dziewczyna, astronom, ktora najwyrazniej otrzymala polecenie towarzyszenia mi. Ma ciemne wlosy, zadarty nosek, blyszczace oczy i mila twarz. - W tej chwili uruchamiamy go ponownie, uaktualniamy. To dlatego blask jest tak intensywny. Nagromadzila sie ogromna ilosc informacji i system usiluje przetworzyc je wszystkie na raz. -Rozumiem. Dziewczyna usmiecha sie. -Gdyby Wasza Wielebnosc zechcial pojsc tedy... Prowadzi mnie w strone wewnetrznego balkonu, ktory wisi nad przypominajacym studnie szybem, glebokim na jakies sto metrow. W przymglonej ciemnosci panujacej na dole widze poruszajace sie powoli metalowe wysiegniki, gwaltownie obracajace sie lsniace dyski, jakies zwierciadla mrugajace i rzucajace blaski. Moja przewodniczka wyjasnia mi, ze to glowny hak ogniskujacy czy cos takiego, ale nie jestem w stanie pojac szczegolow. Wszystko tutaj drzy i trzesie sie, jakby uderzala w to miejsce jakas gigantyczna dlon. Kolory zmieniaja sie, widmo przesuwa sie daleko, ku jednej stronie. Czuje silny zawrot glowy i lapie sie kurczowo barierki, ograniczajacej balkonik. Mam wrazenie, ze nagle zostala wstrzymana ekspansja Wszechswiata, ze wszystkie galaktyki zbiegaja sie w tym punkcie, ze stoje w samym wirze, gdzie ultrafiolet, promieniowanie rentgenowskie i gamma zbiegaja sie na raz ze wszystkich punktow Kosmosu. -Zauwazylas? - slysze wlasny glos. - To przesuniecie ku fioletowi? Czyzby wszystko wracalo do centrum? -Co takiego, Wasza Wielebnosc? Mamrocze bez sensu. Chwala Bogu, ze nie zrozumiala z tego ani slowa! Widze, jak wpatruje sie we mnie zmartwiona, moze nawet wstrzasnieta. Biore sie w garsc, usmiecham sie i zdobywam na kilka rozsadnie brzmiacych pytan. Dziewczyna uspokaja sie. Prawdopodobnie spisuje tamto zachowanie na karb mojego wieku i niewiedzy, jakie procesy przebiegaja w tym budynku. Wie ze mam wlasny zakres kompetencji i odpowiednia do tego wiedze techniczna - och tak, z pewnoscia wie o tym! - ale niewatpliwie uswiadamia sobie, ze jest ona zupelnie odmienna od tej, jaka ona posiada. Z mojego wygodnego punktu obserwacyjnego nad glownym hakiem ogniskowym przygladam sie, bardziej z podziwem niz ze zrozumieniem, jak dane wplywaja, zostaja oczyszczone z szumow i przetworzone, przeanalizowane i zsyntetyzowane, zarejestrowane w roznych urzadzeniach wyswietlajacych, rozmieszczonych na scianach obserwatorium. Stojaca przy mnie mloda kobieta nieustannie komentuje szeptem wszystko, co sie tu dzieje, ale rozkojarza mnie przerazajacy taniec swiatel i cieni, nagle, nieoczekiwane piszczace dzwieki, wibracja budynku, nie zwracam wiec uwagi na czesc istotnych wyjasnien i w pewnym momencie gubie sie. W gruncie rzeczy wlasciwie nie rozumiem nic z tego, co sie tu dzieje. Bez watpienia jest to wazne. Zgromadzilo sie tu mnostwo czlonkow Zakonu, glownie wysokiej rangi, co najmniej wtajemniczeni, ale i kilku z opaskami na rekach wskazujacymi ich stopnie w strukturze pierwszego Domu - czerwonymi, zielonymi, a nawet kilku z bursztynowymi. Jest tu takze Najwyzszy Inwokator Kastel; usmiecha sie z zadowoleniem, obejmuje ludzi jak polityk, podchodzi tez kilkakrotnie do mnie, by upewnic sie, ze doceniam dramaturgie akcji rozgrywajacej sie w tym pomieszczeniu. Przytakuje, usmiecham sie, zapewniam go o mojej wielkiej wdziecznosci. To jest naprawde ekscytujace. Kiedy juz minal mi zawrot glowy, spostrzeglem, ze patrze raczej przed siebie niz w dol, a moje mysli ulatuja w strone nieba, jakbym podrozowal ku gwiazdom. i Znalazlem sie w glownym osrodku nerwowym naszej Misji, w samym centrum zmyslow, za pomoca ktorych sledzimy nasze osiagniecia. Kiedy zaczelismy rozmieszczac na gwiazdach odbiorniki Veldego, punktem wyjsciowym byl, oczywiscie, system Alfy Centauri. Potem dotarlismy do Gwiazdy Barnarda, na Wolfa 359, Lalande 21185 i dalej, do Syriusza, na Rossa 154, Epsilon Indi - kto by nie znal tych nazw? - i do wszystkich innych gwiazd w promieniu kilkunastu lat swietlnych od Ziemi. Male bezzalogowe rakiety kosmiczne, z laserowymi pilotami automatycznymi, z rozwinietymi wielkimi zaglami swietlnymi gnaly ku gwiazdom, popychane wytworzonym przez nas fotonowym wiatrem. Ich sila napedowa bylo swiatlo, ktorego stale oddzialywanie powodowalo, ze nasze statki przemieszczaly sie ruchem jednostajnie przyspieszonym, plynnie zwiekszajac predkosc, az osiagaly jej wartosc zblizona do predkosci swiatla. Nastepnie, kiedy juz znajdowaly sie w poblizu gwiazd docelowych, szukajac planet roznymi metodami - wytyczajac dewiacje orbitalne, wykrywajac promieniowanie podczerwone albo tez mierzac przesuniecie dlugosci fal przy efekcie Dopplera - natrafialy na nowe swiaty i robily ich selekcje w celu wyeliminowania nie nadajacych sie do zamieszkania gigantow gazowych, lodowych kul, planet otoczonych formaldehydowa atmosfera... Jeden po drugim nasze male stateczki ladowaly na nowych Ziemiach. Cicho otwieraly swoje luki. Wypuszczaly roboty, ktore montowaly odbiorniki Veldego, majace stac sie naszymi wrotami wjazdowymi. Jeden po drugim, otwieraly dla nas niebiosa. A potem - druga faza. Pojawialy sie urzadzenia automatyczne, ktore ruszaly do pracy. Male automaty rozpoczynaly poszukiwania wegla, krzemu, azotu, tlenu i pozostalych budulcow, ukladanie atomow w zaprogramowane wzorce, konstrukcje nowych statkow kosmicznych, zrodel promieniowania laserowego, odbiornikow Veldego. Male mechaniczne umysly wydawaly polecenia, male mechaniczne rece wykonywaly prace. Aby dotrzec do gwiazdy odleglej o dwanascie lat swietlnych, nasz statek potrzebowal okolo pietnastu lat. Ale znacznie krocej trwalo skonstruowanie przez nasze automatyczne replikatory dwunastu blizniakow tego statku w miejscu ladowania i wyslanie ich w dwunastu kierunkach. Kazdy z nich przenosil wlasny odbiornik Veldego, ktory mial zostac umieszczony na jakiejs dalszej planecie, i kazdy byl wyposazony w urzadzenia pozwalajace na rownie szybkie konstruowanie swoich replik i wysylanie ich ku kolejnym celom. W ten sposob zbudowalismy nasza siec odbiornikow, konstruujac autostrade prowadzaca z jednego swiata ku drugiemu, przez sfere obejmujaca z woli Boga i naszego wyboru poczatkowo tylko sto lat swietlnych. I wtedy, uzywajac zlokalizowanych na Ziemi przekaznikow, moglismy rozpoczac wysylanie - natychmiast, jak za pomoca czarodziejskiej rozdzki - pierwszych kolonistow do nowych swiatow w wytyczonej przez nas strefie. I tak wlasnie zrobilismy. Stojac tu i sciskajac dlonmi metalowa barierke balkoniku w obserwatorium wedruje w myslach do naszych kolonii w gwiazdach, do tych malenkich wysunietych placowek, zaludnionych przez najdoskonalszych przedstawicieli gatunku ludzkiego, mezczyzn i kobiety, ktorych osobiscie pomagalem wybrac, przygotowac i wyprawic przez zatoke nocy; pionierow, ktorzy przysiegali stosowac Kodeks Mroku, zobowiazanych ta najwyzsza przysiega do niepowtarzania bledow, jakie popelnilismy na Ziemi. I myslac teraz o tym wszystkim, co nasz Zakon juz osiagnal, i co jeszcze mozemy osiagnac, czuje, jak moja dusze opuszcza zgnebienie, ktore dokuczalo mi od chwili przybycia do Sanktuarium, i jak wypelnia mnie uczucie radosci. Pod jego wplywem unosze wyzej glowe, wpatruje sie w platanine obwodow laczacych urzadzenia zbierajace dane, pozwalam mojej duszy napawac sie naszym wspanialym Projektem. To cudowna chwila, ale krotkotrwala. Do moich uszu wdzieraja sie nagle dzwieki, ktore przerywaja stan ekstazy, w jakiej sie znalazlem: jakies pomruki, jeki, szuranie stop. Koncentruje uwage. Wszedzie wokol wyczuwam nagle poruszenie, niemal chaos. Ktos zaczyna szlochac. Ktos inny wybucha smiechem. Dzikim smiechem nie do zniesienia, ktory jest objawem histerii. Gdzies wybucha glosna klotnia, echo rozmywa poszczegolne slowa, ale ich gniewny ton pozostaje nie zmieniony. -Co sie stalo? - pytam stojaca obok mnie dziewczyne. -Mapa glowna - odpowiada. Jej glos jest niski i ochryply. W oczach pojawil sie blask niepokoju. - Pokazuje uaktualnione dane... nowe informacje, ktore przed chwila nadeszly... Wskazuje reka. Spogladam na rozswietlona mape gwiazd. Znany model sieci Misji zostal znieksztalcony i widze, wszyscy widzimy ten sam szalony obraz blednych szlakow prowadzacych daleko poza wyznaczona przez nas sfere kolonizacji, jaki ujrzalem dwa dni temu na ekranie u Mistrza. Co moge zrobic taktowniejszego w ciagu nastepnych, trudnych dni, niz wycofac sie do mojego apartamentu i poczekac, az ludzie z Sanktuarium choc w czesci odzyskaja rownowage? Moja obecnosc musi byc w tych dniach bardzo dla nich krepujaca. Traktuja to ewidentne naruszenie pierwotnego planu Misji jako niezwykle upokarzajaca i piekaca porazke ich Domu. Uwazaja je nie tylko za gleboko niepokojace i niewlasciwe, jakim jest w moim odczuciu, ale takze za powod do wstydu; znak, ze sam Bog uznal sporzadzony i strzezony przez nich plan za niewystarczajacy i odrzucil go. O ile silniej musza odczuwac swoje upokorzenie wskutek tego, ze spotkalo ich w czasie, gdy gosci u nich Najwyzszy Straznik Prawa z innego waznego Domu Zakonu i jest swiadkiem ich hanby. Postapilbym zapewne jeszcze taktowniej, gdybym natychmiast wrocil do siedziby mojego Domu w Australii i pozwolil ludziom z Sanktuarium uporzadkowac swoja sytuacje nie rozpraszajac ich swoja obecnoscia. Ale tego nie moge zrobic. Mistrz zyczy sobie, abym tu byl. Wezwal mnie az z Australii, abym byl z nim w Sanktuarium w tych trudnych chwilach. I musze tu pozostac, poki sie nie dowiem dlaczego. Trzymam sie wiec na uboczu. Poprosilem, aby posilki przynoszono mi do pokoju, i nie chodze do ogolnej jadalni. Spedzam dni i noce na modlitwach, medytacji i czytaniu. Popijam brandy i poprawiam sobie nastroj sluchajac muzyki. Czerpie takze przyjemnosc z wyzwalacza, kiedy odczuwam taka potrzebe. Staram sie nie rzucac nikomu w oczy i czekam na dalszy rozwoj wypadkow. Ale ta izolacja jest krotkotrwala. Trzeciego dnia moja samotnosc przerywa Kastel, blady i wstrzasniety. Ani sladu nie pozostalo po jego laskawie protekcjonalnym sposobie bycia. -Powiedz mi - mowi ochryplym glosem - co z tego rozumiesz? Czy sadzisz, ze te dane sa prawdziwe? -A jaki moglbym miec powod, aby uwazac inaczej? -Ale zalozmy... - przerywa z wahaniem i ucieka spojrzeniem przed moim wzrokiem - zalozmy, ze Mistrz specjalnie postaral sie, abysmy otrzymali falszywe informacje? -Czyzby to bylo mozliwe? I przede wszystkim, dlaczego mialby zrobic cos tak potwornego? -Nie wiem. -Czy naprawde tak bardzo nisko oceniasz uczciwosc Mistrza? Czy tez powatpiewasz w jego zdrowe zmysly? -Bron Boze, ani jedno, ani drugie! - wykrzykuje. - Mistrz nie podlega zadnym ocenom. Zastanawiam sie jedynie, czy moze nie realizuje jakiegos dziwnego planu, przekraczajacego nasze pojecie, bedacego absolutnie poza granicami naszego zrozumienia, osiagniecie niezglebionych celow ktorego wymaga od Mistrza, aby oszukal nas co do prawdziwego stanu rzeczy w niebiosach. Ostrozna, o nieslychanie zawilej skladni, formalna wypowiedz Kastela drazni moje uszy. Nie stosowal takich barokowych sformulowan i wykretow, kiedy wyjasnial mi potrzebe bicia aresztantow w wiezieniu. Ale nie probuje okazac mu swojej niecheci. Wlasciwie bardziej zasluguje na litosc niz na wzgarde. Jest tylko malym, przestraszonym i oszolomionym czlowieczkiem. -Czemu nie spytasz o to Mistrza? - sugeruje. -A kto by sie odwazyl na cos takiego? Zreszta Mistrz od poprzedniej nocy nie dopuszcza nikogo do siebie. -Aha. Zapytajcie zatem Wyrocznie. -Wyrocznia, jak zwykle, wyjasnia to tajemniczo i zupelnie niezrozumiale. -Nie jestem w stanie wymyslic nic lepszego. Ufajcie Mistrzowi. Zaakceptujcie dane ze skanera, poki nie uzyskacie naprawde uzasadnionych powodow, aby w nie watpic. Ufajcie Bogu. Widzac, ze nie dowie sie ode mnie niczego pozytecznego, i wyraznie niezadowolony, iz zdradzil swoje swietokradcze podejrzenia odnosnie Mistrza, Kastel prosi mnie o blogoslawienstwo. Udzielam mu go, po czym moj gosc wychodzi. Ale po nim zaczynaja przychodzic inni, jeden po drugim - z wahaniem, nawet z lekiem, jakby oczekujac, ze odepchne ich od siebie ze wzgarda. Wysokiej i niskiej rangi, pewni siebie i pokorni, wszyscy prosza o audiencje. Rozumiem dlaczego. Skoro Mistrz zamknal sie w swojej samotni, cala tutejsza spolecznosc czuje sie pozbawiona przywodcy w tej trudnej dla niej chwili. Nie odwazaja sie pod zadnym pozorem przeszkodzic Mistrzowi, skoro dal im do zrozumienia, ze nie zyczy sobie, aby sie do niego zblizano. Ja jestem drugim co do rangi czlonkiem hierarchii, obecnym w Sanktuarium. To iz jestem z innego Domu, a od Mistrza dzieli mnie przepasc wieku i znaczenia, wydaje im sie w tym momencie nieistotne. Tak wiec przychodza do mnie, proszac o wskazowki, pocieche, o cokolwiek. Daje im, co tylko moge - glownie karmie ich banalami - poki nie zaczynam czuc sie wewnetrznie pusty i cyniczny. Pod wieczor przychodzi do mnie dziewczyna - astronom, ktora oprowadzala mnie po obserwatorium tej nocy, kiedy nastapilo wielkie objawienie. Ma zaczerwienione i zapuchniete oczy. Do tego czasu zdazylem sie juz wyspecjalizowac w pocieszaniu ludzi z Sanktuarium, ofiarowujac im lagodne zapewnienia, ze wszystko sie dobrze skonczy. Nic lepszego nie bylem w stanie dac im z siebie. Ale kiedy zaczynam mowic w sposob, ktory stal sie juz dla mnie rutynowy, widze, ze moje slowa raczej jej szkodza, niz przynosza ulge - zaczyna drzec, po policzkach ciekna jej lzy, kreci przeczaco glowa i ucieka wzrokiem w bok, wzdrygajac sie. I nagle moja wlasna fasada wladzy duchowej oraz filozoficznego podejscia rozsypuje sie w proch. Staje sie rownie zmartwiony i zagubiony, jak ona. Uswiadamiam sobie, ze stoimy oboje na skraju tej samej czarnej otchlani. I czuje, jak zaczynam sie w nia staczac. Wyciagamy ku sobie rece i obejmujemy sie dzikim usciskiem, jakby na znak buntu przeciw naszym lekom. Dziewczyna jest o polowe mlodsza ode mnie. Ma gladka skore i jedrne cialo. Gwaltownie poszukujemy wszelkiego dostepnego pocieszenia. Potem wydaje sie ogluszona, odretwiala, oszolomiona. Ubiera sie w milczeniu. -Zostan - namawiam ja. - Poczekaj do rana. -Prosze, Wasza Wielebnosc... nie... nie... Ale zdobywa sie na slaby usmiech. Prawdopodobnie stara sie powiedziec mi w ten sposob, ze choc jest zdumiona tym, co zrobilismy, nie odczuwa przerazenia, a zapewne nawet nie zaluje. Przez chwile przytrzymuje w swych dloniach koniuszki jej palcow, nastepnie zegnamy sie szybkim, oschlym, lekkim, pospiesznym pocalunkiem i dziewczyna wychodzi. A potem doswiadczam dziwnej jasnosci umyslu. Zupelnie jakby to nieoczekiwane spolkowanie ode-gnalo gruby kozuch mgly spowijajacej moja dusze i przywrocilo mi zdolnosc klarownego myslenia. W nocy, w czasie ktorej bardzo malo spie, rozwazam wydarzenia z mojego pobytu w Sanktuarium i w koncu udaje mi sie pogodzic z oczywista prawda, ktorej przez wiele dni staralem sie do siebie nie dopuscic. Przypomina mi sie rzucona jakby przypadkiem uwaga Mistrza w czasie mojej drugiej audiencji u niego, kiedy powiedzial mi o swoim podejrzeniu, iz pewni kolonisci prawdopodobnie sprzeniewierzyli sie postanowieniom Kodeksu Mroku. "Ci, ktorych za posrednictwem Twojego Domu wy b r a l i s my..." Czyzbym byl oskarzany o jakies niedopatrzenie sluzbowe? Tak. Naturalnie. To ja wybralem tych, ktorzy teraz odeszli od realizacji planu. Postanowiono wine za to zrzucic na mnie. Moglem domyslic sie tego znacznie wczesniej, ale rozkojarzyly mnie, jak sadze, niepokojace przezycia. Albo po prostu nie chcialem tego spostrzec. Postanawiam dzis poscic. Kiedy przyniosa mi rano tace z posilkiem, znajda karteczke z poleceniem, aby nie przychodzono do mnie do czasu, az dam im znac. Wmawiam sobie, ze to nie tyle akt pokuty, co oczyszczenia. Zakon nie wymaga od nas postu. Dla mnie jest to bardzo prywatne posuniecie, dzieki ktoremu czuje sie blizej Boga. W kazdym razie jest to decyzja swiadoma; po prostu bywa, ze lepiej mi sie mysli o pustym zoladku, a mam goracy zamiar utrzymac i poglebic jasnosc umyslu, ktora zaczalem odczuwac poznym wieczorem, poprzedniego dnia. Poscilem juz wielokrotnie przedtem, kiedy czulem taka potrzebe. Ale tym razem biorac poranny natrysk puszczam zimna wode. Lodowaty strumien parzy, zadli, piecze; zmuszam sie, aby pozostac pod nim, ale pozostaje, i to znacznie dluzej, niz trwaloby to normalnie. To jednak musi byc pokuta. Wiec niech i tak bedzie. Ale pokuta za co? Nie czuje sie winny. Czy naprawde zamierzaja uczynic ze mnie kozla ofiarnego? Czy zgodze sie zlozyc swoja osobe w ofierze dla okupienia generalnego niepowodzenia? Dlaczego mialbym to zrobic? I dlaczego teraz karze sam siebie? Wszystkiego tego dowiem sie pozniej. Jesli zdecydowalem sie narzucic sobie dzien surowosci i wyrzeczen, widac jest po temu jakis wazny powod, ktory zrozumiem we wlasciwym momencie. Na razie ubralem sie w prosta lniana suknie z szorstkiego materialu i delektuje sie odczuwaniem jego szorstkosci. Moj zoladek w srodku ranka zaczyna burczec i protestowac, wypijam wiec szklanke wody, jakby kpiac sobie z jego potrzeb. Nieco pozniej nachodzi mnie wizja wspanialego posilku: soczysta smazona ryba na lsniacym porcelanowym talerzu, chlodne biale wino w iskrzacym sie krysztalowym kielichu. Czuje, jak robi mi sie sucho w ustach i zaczyna dudnic w glowie. Ale zamiast zwalczac te kuszace wyobrazenia zachecam je, by sie pojawialy, zapraszam moj zdradziecki umysl do rozpusty: dodaje do uczty srebrne tace z czerwonymi winogronami, serami, chlebem prosto z pieca. Po daniu rybnym nadchodzi kolej na pieczone jagnie, nastepnie szaszlyk wolowy, popijam to doskonalym czerwonym winem marki Coonawarra, a czeka na mnie jeszcze wyjatkowo stare porto. Wymyslam uczte tak olbrzymia, ze az absurdalna, i wreszcie w ogole trace apetyt. Mijaja godziny i stopniowo zaczyna wypelniac mnie spokoj, ktory jest pierwszym znakiem obecnosci Boga w poblizu. Ale natrafiam na bariere. Zamiast zaakceptowac po prostu Jego nadejscie i pozwolic Mu ogarnac mnie, zaczynam sie niepotrzebnie trapic dociekliwymi pytaniami. Czy naprawde Bog zbliza sie ku mnie, zastanawiam sie. Czy tez moze to ja przenosze sie ku Niemu? Mowie sobie, ze to tylko pozorny problem. Bog jest wszedzie. To boska moc wprawia nas w ruch, prawda, ale On jest wcieleniem ruchu. Bez sensu jest rozwazanie kwestii, czy to ja zblizam sie do Niego, czy On do mnie: to dwa rozne sposoby opisu tego samego zjawiska. Ale podczas gdy rozwazam te problemy, moj umysl nadal wstrzymuje mnie z dala od Boga. Wyobrazam sobie, ze w malym statku plyne ku gwiazdom. Taka podroz nie jest moim pragnieniem; to jednak uzyteczna metoda skupienia mysli. Poniewaz podroz ku gwiazdom i podroz ku Bogu to jedno i to samo. To podroz ku rzeczywistosci. Wiem, ze niegdys widziano te rzeczy w zupelnie innym swietle. Ale kiedy rozpoczelismy penetracje glebin przestrzeni kosmicznej, stalo sie nieuniknione dostrzezenie metafizycznego znaczenia zadania, ktore zaczelismy realizowac. Gdybysmy tego nie zrobili, nie moglibysmy kontynuowac. Krzywa mysli swieckiej rozciagala sie tak daleko, jak byla w stanie, siegajac od siedemnastego wieku po dwudziesty pierwszy, a potem zaczela pekac pod wplywem wlasnego ciezaru; wlasnie kiedy zaczelismy wierzyc, ze to m y jestesmy Bogiem, nagle ponownie odkrylismy, ze Nim nie jestesmy. Wszechswiat okazal sie dla nas zbyt duzy, abysmy byli w stanie go sami udzwignac. Ten nowy ocean byl tak ogromny, a nasze stateczki takie male. Pospieszam moja mala rakiete. W koncu ustawiam zagiel na niezmierzona przestrzen Mroku. Podroz sie rozpoczela. Bog obejmuje moja dusze. Wita mnie w swoim krolestwie. Moje serce odczuwa ulge. Pod wplywem Mistrza wszyscy zrozumielismy, ze w naszym ziemskim zyciu widzimy jedynie znieksztalcenia - cienie na scianie jaskini. Ale kiedy penetrujemy tajemnice Wszechswiata, pozwala sie nam postrzegac rzeczy takimi, jakie sa one naprawde. Wejscie w Kosmos jest podroza ku wznioslosci, doslownym siegnieciem niebios. To idea pochrzescijanska: nalezy podejmowac podroze, nie wolno zaprzestac ruchu, zawsze musimy Go poszukiwac. Kto szuka, ten znajdzie. W miare jak ponownie rozmyslam o tym wszystkim, stopniowo konczy sie moje poszukiwanie, a zaczyna odnajdywanie i juz jasno widze swoja droge. Nie bede stawial oporu. Zaakceptuje wszystko. Jak zwykle zrobie dokladnie to, czego beda ode mnie oczekiwac. Jest juz noc. Pokonalem glod i nie odczuwam potrzeby snu. Mam wrazenie, ze sciany mojej izby sa przezroczyste i moge rozciagac swoje wizje na zewnatrz, na caly swiat, na ciezko falujace morza i bliski kobierzec nieba, na gory i doliny, rzeki, pola. Czuje bliskosc miliardow dusz. Kazda ludzka dusza jest gwiazda: swieci wlasnym, niepowtarzalnym ogniem, kazda ma tez swojego odpowiednika w niebie. Istnieje gwiazda, ktora jest Mistrzem; i taka, ktora jest Kastelem; i mloda uczona, z ktora dzielilem loze. Gdzies znajduje sie takze gwiazda, ktora jest mna. W koncu moj umysl ruszyl przed siebie, przecina odlegla czern, mknie coraz dalej, az do krancow Wszechswiata. Wzlatuje ponad Calosc Calosci. Patrze na oblicze Boga. Kiedy na krotko przed switem otrzymuje wezwanie do Mistrza, udaje sie do niego natychmiast. Reszta mieszkancow Domu Sanktuarium spi. Wszedzie panuje cisza. Idac pod gore ogrodowa sciezka, doswiadczam cudownej precyzji widzenia: jakby w duzym powiekszeniu dostrzegam wglebienia i kanaliki w kazdej trawce, slad pozostawiony przez ostrze kosiarki, ktora wbila sie, scinajac te trawke, lsniace kropelki porannej rosy na jadeitowej powierzchni. Kwiaty rozchylaja sie pod wplywem bladego swiatla, promieniujacego ze wschodu, jakby przebudzaly sie ze snu. Na czerwonej glebie sciezki, maszeruja -jak dandysi na letniej paradzie - male chrzaszcze o szkarlatnych grzbietach i delikatnych czarnych nozkach zakonczonych zawile owlosionymi stopami. Nad ziemia unosi sie cudowna mgielka. W otaczajacej mnie ciszy slysze tysiac roznych szmerow. j Z Mistrza zdaje sie emanowac mlodziencza sila, i witalnosc, jakas mistyczna energia. Siedzi bez ruchu, oczekujac, az przemowie. Mapa gwiazd za jego plecami jest ciemna, jak nieskonczenie gleboka, hebanowa proznia. Widze delikatne zmarszczki wokol jego oczu i w kacikach ust. Skore ma blada jak u niemowlecia. Rownie dobrze moglby miec szesc tygodni, co i szesc tysiecy lat. Jego milczenie jest bezgraniczne. -Uwazasz, ze jestem winien? - pytam wreszcie. Przyglada mi sie dosc dlugo. -A nie jestes? -Jestem Najwyzszym Straznikiem Prawa Domu Ekspedytorow. Jezeli nastapilo jakies niepowodzenie, musi to byc z mojej winy. -Tak. Musi byc z twojej winy. Ponownie milknie. Bardzo latwo jest mi to zaakceptowac, o wiele latwiej, niz moglem przypuszczac jeszcze dzien wczesniej. -Co zrobisz? - pyta po pewnym czasie. -Skladam rezygnacje. -Z urzedu? -Z Zakonu. Jak moglbym pozostac kaplanem, skoro bylem Najwyzszym Straznikiem Prawa? -Och. Ale musisz nim byc. Nie da sie uciec przed jego lagodnymi, bladymi oczami. -W takim razie bede kaplanem w jakims innym swiecie. Nie moglbym za nic tu pozostac. Unizenie prosze o zwolnienie mnie od przysiegi nieopuszczania Ziemi. Usmiecha sie. Mowie dokladnie to, co chcial, abym powiedzial. -Jestes zwolniony. Zrobione. Pozbawilem sie swojej rangi i wladzy. Opuszcze moj Dom i moj swiat; wyrusze w Mrok, choc dawno temu z latwoscia zrzeklem sie tego przywileju. Co za ironia. Dla wszystkich innych opuszczenie Ziemi jest spelnieniem najglebszych marzen, dla mnie jest to jedynie kara za dopuszczenie do niepowodzenia Misji. Pokuta bedzie zeslaniem, a zeslanie bedzie pokuta. Oznacza to zniweczenie calej mojej pracy i fiasko mojego powolania. Ale musze starac sie nie myslec o tym w ten sposob. To tylko poczatek nastepnego etapu w zyciu, i nic wiecej. Bog mnie pocieszy. Poprzez moj upadek odnalazl droge wezwania mnie ku sobie. Czekam na gest, informujacy, ze mam odejsc, ale nic takiego nie nastepuje. -Rozumiesz - mowi Mistrz po pewnym czasie - ze Prawo Powrotu zostaje utrzymane w mocy nawet w odniesieniu do twojej osoby? Chodzi mu o najwazniejsze postanowienie Kodeksu Mroku - to, ktorego nikt dotychczas nie naruszyl. Ludzie opuszczajacy Ziemie nie moga powrocic. Nigdy. To podroz w jedna strone. -Nawet w odniesieniu do mnie - powtarzam. - Tak, rozumiem. Stoje przed wejsciem do przekaznika Veldego, identycznym jak inne, niczym nie rozniacym sie od tego, ktory niedawno przeniosl mnie natychmiast przez pol swiata, z Sanktuarium z powrotem do Domu Ekspedytorow. Jest to male pomieszczenie z czarnego szkla, wysokie na cztery metry, o dlugosci trzech metrow i takiej samej szerokosci. Para czarnych soczewek wpatruje sie w siebie, jak sowie oczy od strony wnetrza. Na tylnej scianie stercza trzy metalowe stozki, ktore sa punktami wyladowania. Ile to juz podrozy odbylem za pomoca stacji transmisyjnych, takich jak ta? Piecset? Tysiac? Ilez to razy bylem badany przez skaner, mierzony, analizowany, rozkladany na bariony, powielany: anihilowany tu, tworzony tam, wszystko w tym samym momencie? I nie tkniety, bez zadnych zmian wychodzilem z odbiornika w jakims odleglym miejscu, w Paryzu, Karaczi, Stambule, Nairobi, Dar-es-Salaam? To wejscie niczym sie nie rozni od tych, ktore przekraczalem w czasie wczesniejszych podrozy. Ale ta podroz bedzie zupelnie inna od wszystkich poprzednich. Nigdy przedtem nie opuszczalem Ziemi, nawet zeby udac sie na Marsa, czy na Ksiezyc. Nie bylo zadnego powodu, abym mial tam leciec. A teraz mam wykonac skok do gwiazd. Czy to rozmiarow tego skoku sie boje? Wiem, ze nie. Ryzyko przy podrozy na odleglosc dwudziestu lat swietlnych jest niewiele wieksze niz przy dwudziestu kilometrach. A moze to swiadomosc, ze znajde sie na obcych swiatach, budzi moj niepokoj? Ale przeciez poswiecilem cale swoje dotychczasowe zycie budowaniu tych swiatow. O co wiec chodzi? O to, ze kiedy opuszcze ten Dom, przestane byc Najwyzszym Straznikiem Prawa Domu Ekspedytorow i stane sie jedynie wedrujacym pielgrzymem? Tak. Tak, mysle, ze o to wlasnie chodzi. Moje zycie bylo wygodne, mialem wladze i poczucie bezpieczenstwa, a teraz wkraczam w zupelnie nieznana przyszlosc, pozostawiajac wszystko, doslownie wszystko za soba, opuszczajac moj Dom, oddajac urzad, odzierajac sie z tego, czym bylem, z wyjatkiem mojej wlasnej osoby, z ktora nie moge zostac rozlaczony. To drastyczne ciecie. Ale wlasciwie dlaczego sie waham? Naklanialem tylu innych do poddania sie takiemu cieciu. Tak wielu zobowiazywalem do zlozenia nieodwracalnej przysiegi przestrzegania Kodeksu Mroku. Zapewne jednak przygotowanie sie do czegos takiego wymaga wiecej czasu, niz sadzilem. Dalem sobie rzeczywiscie bardzo krotki termin. Ale moment niepokoju mija. Wokol mnie sa same przyjazne twarze, mezczyzni i kobiety z Domu, ktorzy przyszli zyczyc mi bezpiecznej podrozy. Ich oczy sa wilgotne, usmiechy pelne czulosci. Wiedza, ze nigdy juz mnie nie zobacza. Wyczuwam ich milosc i lojalnosc, i to przynosi ulge mojej duszy. Przez moj umysl przelatuja starozytne modly. W twe race, o Panie, oddaja ma dusze. Tak. A takze moje cialo. Panie, tys byl naszym schronieniem: przez cale pokolenia. Nim -wypietrzyly sie gory albo od stworzenia ziemi i swiata: tys jest Bogiem wiecznym i swiatem bez konca. Tak. A potem: Niebiosa glosza chwale Boga: a firmament pokazuje dzielo rak Jego. Nie mam uczucia, ze podrozowalem. Bylem tam, a teraz jestem tu. Mogla to byc podroz nie dalsza niz z Adelaide do Melbourne, czy z Brisbane do Cairns. Ale znajduje sie teraz bardzo daleko od domu. Niebo jest w kolorze bursztynu, z niebieskimi wirami. Na horyzoncie widac wielka, monotonna czerwona mase jak gigantyczny rozzarzony wegielek, znajdujacy sie bardzo blisko. A w zenicie swieci mniejsza i jasniejsza gwiazda, znacznie bardziej odlegla. Ten swiat nazywa sie Cuchulain. To trzeci ksiezyc pochlaniajacej swiatlo gwiazdy Gwydion, ktora jest ciemna towarzyszka Lalande 21185. Od Ziemi dzieli mnie osiem lat swietlnych. Cuchulain jest glowna placowka Zakonu w gwiazdach, siedziba Drugiego Sanktuarium. Wybralem ten swiat jako miejsce zsylki. Obalony Straznik Prawa, pekniete naczynie. Powietrze jest ciezkie i mdle. Szalone pnacza soczystozielonych, lepkich roslin oplataja wszystko jak kudlate wodorosty, ktore zaatakowaly lad. Wychodzac z odbiornika Veldego natykam sie na niskiego kedzierzawego czlowieczka w ciemnej kaplanskiej sukni. Ma tonsure i nosi medalion nalezny osobie sprawujacej wysoki urzad, choc o dwa lub trzy stopnie nizszy od tego, ktory ja sprawowalem. Przedstawia mi sie jako Prokurator Generalny Guardiano. Zwracajac sie do mnie przy powitaniu po imieniu, wyraza zdziwienie z powodu mojego nieoczekiwanego przybycia do jego diecezji. Powszechnie wiadomo przeciez, ze osoby o tak wysokiej randze w Zakonie jak moja musza porzucic wszelka nadzieje na emigracje z Ziemi. -Zrezygnowalem z urzedu - informuje go. - Nie - prostuje natychmiast. - Wlasciwie zostalem zdymisjonowany. Ze wzgledu na przewinienie. Zostalem przeniesiony do zwyklego stanu kaplanskiego. Przyglada mi sie, wyraznie wstrzasniety i zdumiony. -Mimo wszystko to honor goscic tu Wasza Wielebnosc - mowi cicho po chwili. Udaje sie wraz z nim do pobliskiego kapitularza. Grawitacja jest tu silniejsza niz na Ziemi i spostrzegam, ze ciagne za soba nogi, jakby grunt byl lepki. Ale tego typu obce mi drobiazgi poteguja, ku mojemu zdziwieniu, uczucie swojskosci: to miejsce wcale nie wydaje mi sie takie obce, jak przypuszczalem. Jakbym znalazl sie w jakims innym kraju, a nie w innym swiecie. Wiem, ze dopiero pozniej dotrze do mnie w pelni swiadomosc calkowitego i ostatecznego rozlaczenia z Ziemia. Siadamy w refektarzu i popijamy, jedna za druga, szklaneczki slodkiego, mocnego likieru. Prokurator Generalny Guardiano robi wrazenie podnieconego niespodziewanym zjawieniem sie w jego posiadlosci kogos o tak wysokiej randze, ale dobrze sobie z tym radzi. Stara sie sprawic, abym czul sie tu swobodnie. Przychodza inni kaplani, nalezacy do wyzszej hierarchii - widocznie wiadomosc o moim przybyciu szybko sie rozeszla - i zagladaja do naszego pomieszczenia. Guardiano ruchem dloni nakazuje im odejscie. Zwiezle informuje go o przyczynach mojego upadku. Slucha mnie z powaga. -Tak. Wiemy, ze zewnetrzne swiaty zbuntowaly sie przeciw Kodeksowi Mroku - mowi. -Tylko zewnetrzne? -Jak dotad tylko. Bardzo nam trudno otrzymac wiarygodne dane. -Czy chcesz powiedziec, ze zamknely granice dla Zakonu? -Och, nie, nic takiego. Nadal mozna spokojnie wjezdzac do kazdej kolonii i wszedzie sa kaplice. Ale sprawozdania ze swiatow zewnetrznych staja sie coraz bardziej tajemnicze i dziwaczne. Dlatego postanowilismy, ze musimy wyslac Pelnomocnego Emisariusza do kilku sposrod zbuntowanych swiatow, aby poznac prawde. -Masz na mysli szpiega? -Szpiega? Nie, nie szpiega. Nauczyciela. Przewodnika. Proroka, jesli wolisz. Kogos, kto potrafi przywrocic ich na droge prawdy. - Guardiano pokrecil glowa. - Musze powiedziec, ze gleboko martwi mnie to odrzucenie Kodeksu Mroku, to wyrazne naruszenie planu. Wiem, ze Mistrz powiesilby mnie za mowienie takich rzeczy, ale zaczyna mi przychodzic na mysl, iz moglismy od samego poczatku tkwic w bledzie. - Rzuca mi konspiracyjne spojrzenie. Usmiecham sie zachecajaco, wiec kontynuuje. - Chodzi mi o te nasza postawe nacechowana elitaryzmem, o utrzymywanie przez Zakon monopolu na transmisje materii, decydowanie przez Zakon, kto wyemigruje na gwiazdy, a kto nie, podejmowanie prob tworzenia przez Zakon nowych swiatow wedlug naszych wlasnych wyobrazen... - Wydaje sie, jakby mowil do siebie samego. - Najwyrazniej to nie wyszlo, prawda? Czy wolno mi tak powiedziec? Kolonisci zyja po swojemu w tych nowych swiatach. Nie mozemy ich zdalnie kontrolowac. Twoja osobista tragedia tylko to potwierdza. A jednak... pomyslec, ze doszlo do takiego upadku, iz Najwyzszy Straznik Prawa musial zrzec sie swojego urzedu i udac sie na wygnanie... tak, na wygnanie, bo przeciez tak to wlasnie jest! -Prosze - nalegam. Jego chaotyczne slowa krepuja mnie; a takze - sprawiaja mi bol, poniewaz L niewykluczone, ze jest w nich ziarno prawdy. - Co bylo, minelo. Teraz pragne jedynie przezyc spokojnie reszte moich lat wsrod ludzi Zakonu w tym swiecie. Prosze mi tylko powiedziec, co moglbym robic. Chcialbym miec jakies zajecie, chocby najprostsze... -Taka strata, Wasza Wielebnosc. Absolutnie haniebna strata. -Prosze. Napelnia moja szklaneczke czwarty, czy piaty raz. W jego oczach nagle pojawia sie wyraz przebieglosci. - Czy przyjalbys kazde zadanie, jakie bym ci przydzielil? -Tak, kazde. Wyobrazilem sobie, jak zamiatam schody kapitularza, czyszcze zlewy i stoly, pracuje, kleczac, w ogrodzie. -Nawet, jesli byloby ono ryzykowne? - pyta dalej. - Gdyby wiazalo sie z niewygodami? -Kazde. -A zatem - oswiadcza - bedziesz naszym Pelnomocnikiem. Na niebie sa tu dwa slonca, ale zupelnie inne niz te, jakie swieca nad Cuchulain, a mrozne powietrze ma ostry, slodki zapach niepodobny do zadnego ze znanych mi dotychczas aromatow. I wszystko, co widze, otaczaja podwojne cienie, obwodka z bladej czerwieni przechodzaca w gleboki, tajemniczy lazur. Jest tu bardzo zimno. Znajduje sie w odleglosci czternastu lat swietlnych od Ziemi. Kilka metrow ode mnie stoi kobieta i przyglada mi sie uwaznie. Mowi cos, czego nie jestem w stanie zrozumiec. -Znasz anglijski? - odpowiadam jej pytaniem. -Anglijski. W porzadku. - Obrzuca mnie chlodnym, taksujacym spojrzeniem. - Kim jestes? Jakims kaplanem? -Tak. Bylem Najwyzszym Straznikiem Prawa w Domu Ekspedytorow. -Gdzie? -Na Ziemi. -Na Ziemi? Naprawde? Potakuje ruchem glowy. -Jak nazywa sie ten swiat? - pytam. -To ja bede zadawac pytania - przerywa mi. Mowi dziwnie, nie tyle z obcym akcentem, co z obca intonacja, spiewnie, jakby z lekka grozba w glosie. Stoimy naprzeciw siebie tuz przy wyjsciu z odbiornika Veldego, przygladajac sie sobie wzajemnie. Ma rozbudowane ramiona, zapadnieta klatke piersiowa, twarz o malo wyraznych rysach, krotko przystrzyzone, jasne wlosy, zielone oczy i mase jasnoczerwonych piegow na wydatnych kosciach policzkowych. Ubrana jest w ciepla niebieska kurtke, wykonczone fredzlami brazowe leggingsy oraz niebieskie kamasze ze skory. Jest uzbrojona. Za nia dostrzegam blotnista sciezke biegnaca przez plaskie osniezone pola, jakies niskie, chaotycznie poustawiane metalowe budynki z grubymi czapami sniegu na dachach i rysujace sie w oddali postrzepione, wyniosle gory, ktorych ostre czarne szczyty okryte sa rzucajacym podwojny cien lodowcem. Mrozny wiatr hula po plaskim terenie. Znajdujemy sie w duzej odleglosci od tych dwoch slonc, razaco niebiesko-bialego i jego chlodniejszego, karmazynowego towarzysza. Dziewczyna mruzy oczy. -Najwyzszy Straznik Prawa, tak? Z Domu Ekspedytorow? Naprawde? -To byl moj urzedowy stroj. A ten medalion symbolizowal moja range w Zakonie. -Nie widze ich. -Przepraszam, nie zrozumialem. -Tutaj nie masz zadnej rangi. Nie sprawujesz zadnego urzedu. -Naturalnie. Zdaje sobie z tego sprawe. Z wyjatkiem tej wladzy, jaka posiadam na mocy Kodeksu Mroku. -Kodeksu Mroku? Spogladam na nia z niejaka trwoga. -Czyzbym juz znalazl sie poza zasiegiem obowiazywania Kodeksu Mroku? Tak szybko? -Nie jest to nazwa, ktora slysze zbyt czesto. Drzysz. Pochodzisz z cieplejszych stron? -Z Ziemi. Z Poludniowej Australii. Tak, tam jest cieplo. -Ziemia. Poludniowa Australia. - Powtarza te slowa jakby byly to dla niej calkiem obce dzwieki. - Mamy tu jeszcze pare osob, ktore urodzily sie na Ziemi. Niewiele ich juz zostalo. Przypuszczam, ze beda zadowolone ze spotkania z toba. Ten swiat nazywa sie Zima. -Zima. - Taki przyjemny, mocny dzwiek. - Co to znaczy? -Znaczy? -Nazwa musi cos znaczyc. Ta planeta nie zostala nazwana Zima tylko dlatego, ze komus podobal sie dzwiek tego slowa. -Nie widzisz dlaczego? - pyta, wskazujac na odlegle, sciete lodem gory. -Nie rozumiem. -Czy anglijski jest jedynym jezykiem, jaki znasz? -Mowie troche po hiszpansku i holendersku. Wzrusza ramionami. -Zima to po rosyjsku. Znaczy zima. -A teraz jest pora zimy na Zimie? -Taka pogoda jest tu przez caly rok. Dlatego wlasnie ten swiat nazywa sie Zima. -Ach tak, rozumiem. Zima. -Przewaznie mowimy tu po rosyjsku, chociaz znamy takze anglijski. Wszyscy w Mroku znaja anglijski. To jest obowiazkowe. Naprawde nie mowisz po rosyjsku? -Przykro mi, ale nie. -Ty szto s pizdy sarwalsia? - mowi, wpatrujac sie we mnie. Wzruszam ramionami i milcze. -Bros' dumal' zopaj! Smutno krece przeczaco glowa. -Idi w zopu! -Nie - mowie. - Ani slowa. -Wierze ci. - Po raz pierwszy usmiecha sie do mnie. -Co mowilas do mnie po rosyjsku? -Bardzo obelzywe zwroty. Nie przetlumacze ci. Gdybys zrozumial, bylbys bardzo rozgniewany. To same plugastwa, wymysly. Albo przynajmniej rozesmialbys sie slyszac takie podle obelgi. Nazywam sie Marfa Iwanowna. Musisz porozmawiac z bojarami. Zabija cie, jesli uznaja, ze jestes szpiegiem. Staram sie ukryc zdumienie, ale watpie, czy mi sie to udaje. Zabija? Jaki swiat tu zbudowalismy? Czy ci Zimianie przywrocili tu prawa Sredniowiecza? -Przestraszyles sie? - pyta dziewczyna. -Jestem zdziwiony. -Jesli jestes szpiegiem, musisz im sklamac. Powiedz im tylko tyle, ze przybyles tu glosic Slowo Boze. Albo cos rownie nieszkodliwego. Polubilam cie. Nie chcialabym, zeby cie zabili. Szpieg? Nie. Jak to okreslil Guardiano, jestem nauczycielem, przewodnikiem, prorokiem. Albo, jak ja bym to okreslil - pielgrzymem; kims, kto szuka pokuty, wybaczenia. -Nie jestem szpiegiem, Marfo Iwanowna. -Dobrze. Dobrze, powiedz to im. - Wklada palec do ust i przenikliwie gwizdze. Jakby z pryzm sniegu wylaniaja sie natychmiast trzej krzepcy, brodaci mezczyzni w futrzanych kurtkach. Przez dluzsza chwile Marfa rozmawia z nimi po rosyjsku, po czym zwraca sie do mnie. -To bojarzy, Iwan Dymitrowicz, Piotr Piotrowicz i Iwan Piotrowicz. Zaprowadza cie do wojewody Dji Aleksandrowicza, ktory cie wezmie na spytki. Musisz powiedziec prawde wojewodzie. -Oczywiscie - przytakuje. - Coz innego mialbym mu powiedziec? Zanim opuscilem Cuchulain, Guardiano oczywiscie uprzedzil mnie, ze swiat, do ktorego sie udaje zostal zasiedlony przez emigrantow z Rosji. Byl to jeden z pierwszych skolonizowanych swiatow, we wczesnych latach dzialania Misji. Mozna sie bylo spodziewac, ze po tak dlugim czasie zacznie tu zanikac nasz ziemski styl, a jego miejsce bedzie zajmowala rodzaca sie tu kultura miejscowa. Ale mimo wszystko jestem zdumiony tym, jak daleko oderwali sie od nas. Dobrze, ze chociaz Marfa Iwanowna - ktora, jak mi sie wydaje, musi byc przedstawicielka trzeciego pokolenia Zimian - wie, co to jest Kodeks Mroku. Ale czy jest on przestrzegany? W kazdym razie nazwali swoj swiat Zima, a nie Nowa Rosja, Nowa Moskwa czy jakos podobnie, co byloby naruszeniem Kodeksu Mroku. Nowych swiatow nie wolno obciazac tego rodzaju ziemskim bagazem. Ale nie umiem powiedziec, czy postepuja zgodnie z jakimikolwiek innymi postanowieniami prawa. Powrocili tu do swojego starego jezyka, ale - tak jak powinni - znaja tez anglijski. Wydaje sie, ze stroj Zakonu ma dla Marfy pewne znaczenie, ale chyba niezbyt duze. Mowi o szpiegach, o zabijaniu. Juz teraz, na samym poczatku mojej podrozy widze, ze czeka mnie wiele niespodzianek w czasie mojej wedrowki przez Mrok. Wojewoda Ilja Aleksandrowicz jest drobnym, wygladajacym na bystrego czlowiekiem; sniadym, o zniszczonej przez mroz twarzy. Ma niebieskie oczy, przenikliwy wzrok oraz wielka, gesta siwa czupryne. Trudno okreslic jego wiek, ale sadzac po wigorze i jak sie wydaje duzej sile, oceniam, ze ma okolo czterdziestu lat. W ostrym klimacie wczesnie pojawiaja sie na twarzy znaki czasu, ale ten czlowiek jest zapewne mlodszy, niz wyglada. Wojewoda, jak mi wyjasnia, znaczy mniej wiecej to samo, co "burmistrz" lub "przywodca okregu". Jego gabinet, jasno oswietlony i surowy, to wielki pokoj na parterze nie rzucajacego sie w oczy pietrowego aluminiowego baraku, ktory zapewne pelni funkcje ratusza. Nie mam gdzie usiasc. Stoje wiec przed nim, a trzej krzepcy bojarzy, nadal w swoich futrzanych kurtkach, stoja za mna, z rekami zlowieszczo skrzyzowanymi na piersiach. Widze biurko, wyblakla mape na scianie i terminal komputerowy. Procz tego w pokoju znajduje sie juz tylko ogromna biala czaszka jakiejs nieznanej bestii, lezaca na podlodze kolo biurka. Ta czaszka jest dosc niesamowita: dluga na dwa metry, na metr wysoka, z dwoma olbrzymimi oczodolami w normalnym miejscu i trzecim wysoko ponad nimi oraz para gigantycznych klow sterczacych z dolnej szczeki prawie pod sufit. Jeden kiel jest ukruszony na koncu, brakuje mu jakies szesc centymetrow. Wojewoda zauwaza, ze wpatruje sie w eksponat. -Widziales kiedykolwiek cos takiego? - pyta niemal agresywnie. -Nie. Co to jest? -Nazywamy to zwierze bolszoj. Mieszka na stepach polnocy. Jest bardzo duze. Powiem ci szczerze: jak zobaczysz taka bestie w odleglosci pieciu kilometrow, to robisz w gacie ze strachu. - Usmiecha sie szeroko. - Moze pewnego dnia poslemy jeden taki okaz na Ziemie, zeby pokazac im, co my tu mamy. Moze tak zrobimy. Mowi w jezyku anglijskim z duzo wyrazniejszym akcentem niz Marfa Iwanowna i o wiele mniej plynnie. Robi wrazenie, jakby nie byl w stanie dlugo usiedziec na miejscu. Informuje mnie, ze okreg, ktorym zarzadza, jest najwiekszy na Zimie. Faktycznie, na mapie wydaje sie ogromny - rozlegly, zaznaczony na niebiesko obszar, jak sadze porownywalny do Brazylii. Ale kiedy przygladam sie uwazniej, dostrzegam tylko trzy malenkie kropki skupione w centrum niebieskiej strefy. Przypuszczalnie sa to jedyne wioski. Wojewoda podaza za moim wzrokiem i natychmiast rusza duzymi krokami przez pokoj, w kierunku mapy. -To jest Tiomnyj - mowi, stukajac w miejsce, na ktore wskazuje. - Tu sie wlasnie znajdujemy. Tamta wioska to Docz'. A ta tutaj, to Syn. Lacznie mieszka na tym terytorium szesc tysiecy osob. Sa jeszcze dwa inne terytoria, tutaj, i tutaj. - Pokazuje na regiony na polnoc i na poludnie od niebieskiej strefy. Zolty i rozowy obszar to pozostale zasiedlone regiony. W kazdym z nich znajduja sie po dwa miasta. Liczba ludnosci na tej planecie musi wynosic nie wiecej niz dziesiec tysiecy. -Jestes wysokiej rangi kaplanem w Zakonie? - pyta nagle, odwracajac sie w moja strone. -Bylem Najwyzszym Straznikiem Prawa. W Domu Ekspedytorow. -Ekspedytorow. Ach, znam Ekspedytorow. To ci, ktorzy wybieraja kolonistow. I obsluguja urzadzenia transmisyjne. -Zgadza sie. -Jestes bolszoj Ekspedytor? Wielki czlowiek, szef, dowodca? -Bylem nim. Ten stroj i ten medalion to symbole mojego urzedu. -Bardzo wielki czlowiek. Tylko zamiast wysylac, sam zostales wyslany. -Tak - mowie. -I przyjechales tutaj. Dlaczego? Od dziesieciu czy pietnastu lat nie przyjezdzal tu nikt z Ziemi. - Nie usiluje juz nawet ukrywac swoich podejrzen albo raczej wrogosci. Jego zimne oczy rzucaja gniewne blyski. - Nie starcza ci, ze jestes szefem Ekspedytorow? Chcesz nam mowic, jak mamy sie rzadzic na Zimie? A moze sam chcesz rzadzic Zima? -Nic z tych rzeczy, uwierz mi. -To czego chcesz? -Czy masz mape Mroku? -Mroku? - powtarza, jakby to bylo dla niego obce slowo. Potem mowi cos po rosyjsku do jednego z bojarow. Mezczyzna wychodzi z pokoju i po chwili wraca z szerokim, plaskim ekranem, ktory - jak sie okazuje -jest mala wersja ekranu zajmujacego cala sciane w pomieszczeniu Mistrza. Podlacza te mape i patrzy na mnie wyczekujaco. Obraz jest nieco inny od tego, do jakiego jestem przyzwyczajony, poniewaz jego centrum stanowi Zima, a nie Ziemia. Ale lsniaca wewnetrzna sfera, na ktorej zaznaczone sa gwiazdy wybrane przez Misje, jest latwa do odnalezienia. Wskazuje na te sfere i przypominam im, przepraszajac, ze informuje ich o tym, o czym sami dobrze wiedza, ze realizacja wielkiego planu Misji wymaga uporzadkowanej ekspansji w przestrzeni, w dokladnie okreslonej strefie o srednicy stu lat swietlnych, mierzac od Ziemi. Dopiero kiedy ta sfera zostanie zasiedlona, posuniemy sie dalej, nie dlatego, ze ze wzgledow technicznych nie mozemy juz teraz wysylac naszych statkow kosmicznych na odleglosc tysiaca, czy dziesieciu tysiecy lat swietlnych, ale dlatego, ze Mistrz od samego poczatku uwazal, ze najpierw nasza ogromna, pierwsza fala ekspansji na zewnatrz musi sie w pelni zasymilowac, ze osiagnawszy pierwszy etap - musimy na chwile zaprzestac dalszych podbojow i ocenic, jak to jest, kiedy sie tworzy galaktyczne imperium na tak ogromna skale, zanim podejmiemy proby zdobywania oczekujacej nas nieskonczonosci. Innymi slowy ryzykujemy, ze staniemy sie ofiarami megalomanskiego, odsrodkowego zaslepienia, z ktorego byc moze nie uda nam sie nigdy otrzasnac. Aby tego uniknac, Kodeks Mroku zabrania wypraw poza okreslone granice. Obserwuja mnie w kamiennym milczeniu, kiedy wyglaszam te az nazbyt dobrze znane poglady. Nastepnie informuje ich, ze do Ziemi zaczely docierac sygnaly swiadczace o podejmowaniu wypraw w regiony znacznie wykraczajace poza sfere stu lat swietlnych. Ich twarze pozostaja bez wyrazu. -Co to dla nas oznacza? - pyta wojewoda. -Jeden z tych niezgodnych z planem szlakow rozpoczyna sie wlasnie tu - odpowiadam. -Bardzo slabo mowimy po anglijsku. Sprobuj to powiedziec jasniej. -Kiedy pierwszy statek kosmiczny przywiozl odbiornik Veldego na Zime, zbudowal swoje repliki oraz repliki odbiornika, po czym wyslal je w kierunku innych gwiazd, polozonych dalej od Ziemi. Przesledzilismy rozne trajektorie, ktore prowadza poza wytyczone przez Misje granice, i okazalo sie, ze jedna z nich wywodzi sie ze swiata, ktory otrzymal swoje wyposazenie Veldego z planety skolonizowanej z Zimy. Mozna powiedziec, ze ten statek zostal wyslany na tereny niedozwolone z waszej "wnuczki". -Ale to nie ma nic wspolnego z nami - oswiadcza chlodno wojewoda. -Zima jest tylko pierwszym etapem mojej podrozy - odpowiadam mu. - Liczylem na to, ze moze utrzymujecie kontakt z tymi zewnetrznymi swiatami i ze moglbym ewentualnie dostac od was jakies wskazowki, informacje, kto organizuje te wyprawy, dlaczego, skad one wyruszaja. -Nic na ten temat nie wiemy. Zwracam im uwage - starajac sie, aby nie brzmialo to zanadto butnie - ze na mocy Kodeksu Mroku sa obowiazani do udzielania mi wszelkiej pomocy w moich poszukiwaniach, jestem bowiem Pelnomocnikiem Zakonu. Ale nie da sie podeprzec autorytetem Kodeksu Mroku w taki sposob, aby to nie zabrzmialo butnie: natychmiast zauwazam, ze wojewoda usztywnia sie i ciemnieje mu twarz. Najwyrazniej uwaza sie za wladce w pelni autonomicznego, a swoj swiat - za niezalezny od Ziemi. Nie jest to dla mnie zaskoczeniem. Nie bylismy az tak naiwni i nieswiadomi historycznych precedensow, aby wierzyc, ze uda nam sie utrzymac kontrole nad koloniami. Zreszta chodzilo nam o cos zupelnie przeciwnego. Chcielismy, aby nowe Ziemie byly wolne od naszego wplywu, autentycznie odciete od nas - dzieki nienaruszalnemu prawu, zabraniajacemu wszelkich kontaktow pomiedzy swiatem macierzystym oraz nowo powstala kolonia - i wolne, w zwiazku z tym, od koniecznosci powielania tragicznych bledow, ktore popelniono na starej Ziemi. Ale poniewaz czulismy, ze w czasie prowadzenia przez nas ludzkosci w Mrok kierowala nami reka boska, wierzylismy, ze uznawane przez nas za boskie prawo nigdy nie zostanie odrzucone przez tych, ktorym ofiarowalismy gwiazdy. Teraz zas, majac dowody, ze Jego prawo zostaje podporzadkowane woli ludzi samowolnych, obawiam sie o struktury, ktorych zbudowaniu poswiecilismy nasze zycie. -Jesli taki byl prawdziwy powod twojej wizyty - oswiadcza wojewoda - to zmarnowales czas. Ale zapewne zle zrozumialem twoje slowa. Slabo znam anglijski. Bedziemy musieli jeszcze porozmawiac. - Przywoluje gestem dloni bojarow i mowi do nich cos po rosyjsku. Niewatpliwie zwiazanego z moim odejsciem. Po chwili wyprowadzaja mnie i daja mi pokoj w jakims posepnym baraku mieszkalnym, ktorego okna wychodza na rynek w centrum miasteczka. Wychodzac zamykaja za soba drzwi na klucz. Jestem wiezniem. To surowa kraina. W ciagu pierwszych kilku dni mojego internowania kazdego popoludnia jest tu burza sniezna. Gnane wiatrem male, twarde gwiazdki sniegu uderzaja w okno. Nastepnie przez kilka godzin sypie wielkimi, puszystymi platami. Kiedy sniezyca ustaje, pospiesznie wyjezdzaja maszyny i oczyszczaja drogi. Nigdy przedtem nie bylem w miejscu, w ktorym pada snieg. Wydaje mi sie to piekne, kojarzy mi sie z blogoslawienstwem, oczyszczajaca powloka. To bardzo male miasteczko i ze wszystkich stron otacza je pustkowie. Drugiego, a potem i trzeciego dnia stada dzikich bestii przebiegaja przez glowny rynek. Z wygladu przypominaja troche ogromne psy, tyle ze na bardzo dlugich nogach, prawie tak dlugich jak konskie, i z ogonami zakonczonymi trzema parami obrzydliwych szpikulcow. Przebiegaja przez miasto jak traba powietrzna, rozrzucaja smieci, wala pyskami w zamkniete drzwi. Wszyscy przechodnie uciekaja na ich widok. Pod koniec trzeciego dnia na rynku odbywa sie egzekucja, praktycznie tuz pod moim oknem. Przyprowadzaja odzianego w futra pucolowatego czlowieka z gesta broda. Zostaje przywiazany do pala i rozstrzelany przez pieciu mezczyzn w mundurach. Odnosze wrazenie, ze skazancem jest jeden z trzech bojarow, ktorzy pierwszego dnia eskortowali mnie do wojewody. Nigdy przedtem nie widzialem zabitego czlowieka i cale to wydarzenie wydaje mi sie takie dziwne, niemal nierealne. Dopiero jakies pol godziny pozniej gwaltownie dociera do mnie, co sie stalo; odczuwani wtedy wstrzas i przerazenie. Trudno powiedziec, co jest tu dla mnie najbardziej obce: burze sniezne, przebiegajace przez miasto stada niebezpiecznych bestii czy egzekucja. Jedzenie podaja mi przez otwor w drzwiach. Sa to proste, niewymyslne dania, gulasze i zupy, a takze cos, co przypomina chleb z gruboziarnistej maki. Zupelnie mi wystarcza. Przez pierwsze trzy dni nikt mnie nie odwiedza. Moim pierwszym gosciem jest Marfa Iwanowna. -Uwazaja, ze jestes szpiegiem - informuje mnie. -Mowilam ci, zebys im powiedzial prawde. -Zrobilem to. -Jestes szpiegiem? -Wiesz, ze nie. -Tak - przytakuje. - Ja wiem. Ale wojewoda jest zmartwiony. Uwaza, ze chcesz go obalic. -Chce tylko, aby udzielil mi pewnych informacji. A wtedy wyjade i juz nigdy tu nie wroce. -To bardzo podejrzliwy czlowiek. -Naklon go, aby przyszedl pomodlic sie ze mna i poznac mnie lepiej. Jestem jedynie sluga bozym. Mam nadzieje, ze to samo mozna powiedziec o wojewodzie. -On mysli o tym, zeby cie rozstrzelac. -Naklon go, aby przyszedl sie ze mna pomodlic -powtarzam. Wojewoda przychodzi do mnie, i to nie raz, a trzy razy. Nie odprawiamy modlow - w gruncie rzeczy wszelkie wzmianki o Bogu, Kodeksie Mroku, czy nawet Misji zdaja sie wprawiac go w zaklopotanie - ale stopniowo zaczynamy sie wzajemnie rozumiec. Wcale az tak bardzo sie miedzy soba nie roznimy. On jest surowym, pelnym poswiecenia, ostroznym czlowiekiem, zarzadzajacym surowa, trudna kraina. Mnie tez uwazano za surowego, pelnego poswiecenia i ostroznego. Nie mam az tak podejrzliwej natury jak on, ale tez nie musialem borykac sie z burzami snieznymi, dzikimi bestiami i innymi zagrozeniami, jakie tutaj wystepuja. Nie jestem tez Rosjaninem. A oni wydaja sie podejrzliwi od urodzenia, ci Rosjanie. Poza tym od dawna mieszkaja z dala od Ziemi. To tez wynika z Kodeksu Mroku: nie chcielismy, aby nowe swiaty zarazily sie naszymi chorobami ducha czy ciala, ani nie chcemy, aby na Ziemie dotarly jakies obce plagi od nich. Mamy wystarczajaco duzo wlasnych. Nie zostane rozstrzelany. Wynika to zupelnie jednoznacznie ze slow wojewody. -Prawda, ze rozwazalismy taka mozliwosc - mowi. - Ale to nie byloby dobre rozwiazanie. -A ten mezczyzna, ktorego zastrzelono? Co on zrobil? -Wzial cos, co nie nalezalo do niego - odpowiada wojewoda, wzruszajac przy tym ramionami. - Byl gorszy od bestii. Nie mozna mu bylo pozwolic zyc wsrod nas. Nie mowi ani slowem o tym, kiedy zostane wypuszczony. Pozostawia mnie w zamknieciu na nastepne dwa dni. Zaczyna mi doskwierac pospolite, mdle jedzenie, meczy mnie samotnosc. Nad miastem przechodzi kolejna burza sniezna, jeszcze gorsza niz poprzednie. Przez okno obserwuje krazace po niebie niezgrabne ptaki, przypominajace troche sepy, z dlugimi nieopierzonymi zoltymi szyjami i opadajacymi do dolu gadzimi ogonami. Wreszcie wojewoda przychodzi do mnie drugi raz i po prostu wpatruje sie we mnie, jakby oczekiwal, ze wyrzuce z siebie jakies zeznania. Patrze na niego ze zdumieniem i po dluzszym milczeniu wojewoda wybucha gwaltownym smiechem, po czym wzywa swojego pomocnika, ktory przynosi butelke przezroczystego, mocnego trunku. Po dwoch czy trzech szybkich haustach moj gosc staje sie rozmowny i opowiada mi o swoim dziecinstwie. Przedtem wojewoda byl tu jego ojciec, dawno temu, ale na polowaniu padl ofiara jakiegos dzikiego zwierza. Usiluje sobie wyobrazic taki swiat, w ktorym nadal swobodnie kraza niebezpieczne zwierzeta. To tak jakby mieszkali tu bogowie prymitywnego czlowieka, prawdziwi i zywi, ktorzy chodza w przebraniu wsrod smiertelnikow, atakujac niektorych z nich bez ostrzezenia. A potem wypytuje o mnie, chcac sie dowiedziec, ile mialem lat, kiedy zostalem kaplanem w Zakonie i czy jako chlopiec bylem rownie religijny jak obecnie. Mowie mu tyle, ile moge, na ile pozwalaja mi sluby, jakie zlozylem w Zakonie. Byc moze nawet nieco naruszam wyznaczone przez nie granice. Wyjasniam, ze od wczesnych lat interesowalem sie technika, a do Zakonu wstapilem jako siedemnastoletni chlopak. Opowiadam mu tez o latach mojej sluzby. To co mowie o powolaniu religijnym wydaje mu sie dziwne. Robi wrazenie, jakby uwazal, ze musialem gdzies po drodze, juz jako dorosly czlowiek, przejsc gwaltowna przemiane. -Nie bylo takiego okresu w moim zyciu, aby Bog mi nie towarzyszyl - mowie. -Szczesciarz z ciebie. -Szczesciarz? Stuka swoja szklaneczka o moja. -Twoje zdrowie - mowi. Pijemy. -A tak przy okazji - pyta - czego naprawde twoj Zakon od nas chce? -Od was? Niczego od was nie chcemy. Trzy pokolenia temu ofiarowalismy wam wasz swiat; od tego czasu wszystko zalezy od was. -Nieprawda. Chcecie nam dyktowac, jak mamy zyc. Jestescie ludzmi przeszlosci, a my - przyszlosci, nie mozecie wiec zrozumiec naszych dusz. -To nie tak - zaprzeczam. - Czemu uwazasz, ze chcemy wam cokolwiek narzucac? Czy az do tej chwili ktokolwiek z nas wtracal sie w wasze sprawy? -A jednak jestes tu. -Ale nie po to, zeby sie wtracac. Chce tylko otrzymac od was informacje. -Ach, tak? - mowi ze smiechem i podnosi szklaneczke. - Twoje zdrowie! Kilka dni pozniej przychodzi po raz trzeci. Czuje sie zaniepokojony i zirytowany, kiedy wchodzi. Mam dosc tego wiezienia, tych nieuzasadnionych podejrzen, tego ponurego i mroznego swiata; jestem zdecydowany postawic na swoim. Ledwie moge sie powstrzymac od ostrego zadania przywrocenia mi wolnosci. Rozmawiam z nim nietypowym dla mnie, nieprzyjemnym i kwasnym tonem; na jego pytania, jak spalem, czy dobrze sie czuje i czy w pokoju jest wystarczajaco cieplo, odpowiadam burkliwie, monosylabami. Spoglada na mnie najpierw ze zdziwieniem, nastepnie - jakby w zamysleniu - z uznaniem, az wreszcie usmiecha sie. W pelni kontroluje sytuacje, i obaj o tym wiemy. -Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego przyjechales do nas. Uspokajam sie i ponownie wyjasniam mu wszystko, od samego poczatku. Przytakuje. Teraz - jak mowi - kiedy zna mnie lepiej, zaczyna wierzyc, ze jestem z nim szczery, ze zapewne faktycznie nie przyjechalem tu szpiegowac, a jedynie pragne wedrowac po Galaktyce w poszukiwaniu idealu. Przemawia do mnie w tym samym stylu przez pewien czas. Jego ton jest protekcjonalny, a jednoczesnie - pelen autentycznej przyjazni. -Zdecydowalismy - informuje mnie wreszcie - ze bedzie najlepiej, jesli wyslemy cie dalej. -Dokad? -Na Entrade. Ten swiat, to jedna z naszych "corek". Lezy w odleglosci jedenastu lat swietlnych od nas. Jest tam bardzo goraco. Dostarczamy im metale szlachetne w zamian za ich przyprawy. Niedawno ktos od nich przyjechal i opowiedzial nam o dziwnym mezczyznie, o nazwisku Oesterreich, ktory wedrowal po Estradzie i rozpowiadal o podejmowaniu wypraw do nowych, odleglych miejsc. Zapewne ten czlowiek bedzie mogl udzielic ci odpowiedzi na twoje pytania. Jesli potrafisz go odnalezc. -Oesterreich? -Tak, tak sie nazywa. -Czy moglbys mi cos wiecej o nim powiedziec? -Powiedzialem ci wszystko, co wiem na ten temat. Wpatruje sie we mnie zadziornie, jakby wyzywajac mnie wzrokiem do wyrazenia podejrzen, ze klamie. Ale ja mu wierze. -To niewiele, ale i tak jestem wdzieczny za informacje - mowie. -Tak. I zeby nikt nie narzekal, ze odmowilismy Zakonowi pomocy. - Ponownie usmiecha sie. - Ale, sam rozumiesz, ze jesli kiedykolwiek powrocisz tutaj, uznamy cie mimo wszystko za szpiega. I potraktujemy odpowiednio. Urzadzenia Veldego obsluguje Marfa Iwanowna. Umieszcza mnie w drzwiach przekaznika, ustawiajac i przesuwajac tak, abym na pewno znalazl sie w srodku pola. -Wiesz, ze nie powinienes tu nigdy wracac? - pyta, kiedy juz osiagnela zadowalajacy efekt. -Tak, wiem o tym. -Musisz byc niezwykle prawym czlowiekiem, Ilja Aleksandrowicz byl juz niemal zdecydowany poslac cie na smierc, a potem zmienil zdanie. To wiem, z cala pewnoscia. Ale nadal odnosi sie do ciebie nieufnie. Traktuje nieufnie wszystko, co robi Zakon. -Zakon nigdy nie zrobil nic, co mogloby byc krzywdzace dla niego czy kogokolwiek innego w waszym swiecie. I nigdy tego nie zrobi. -Moze to i prawda. Ale mimo wszystko masz duzo szczescia, ze opuszczasz nas zywy. I nie wracaj. Powiedz tez innym, takim jak ty, zeby trzymali sie z dala od Zimy. Nie uznajemy tu Zakonu. Ciagle jeszcze rozmyslam nad glebszym znaczeniem jej zaskakujacego oswiadczenia, kiedy Marfa robi cos jeszcze bardziej zdumiewajacego. Wchodzi razem ze mna do komory przekaznika i nagle rozpina swoja obszyta futrem kurtke, odslaniajac pelne, kragle piersi, bardzo blade, pokryte takimi samymi jasnoczerwonymi piegami jak te, ktore ma na twarzy. Lapie mnie za wlosy, przyciska moja glowe do swoich piersi i trzyma tak przez dluzsza chwile. Jej skora jest bardzo ciepla. Niemal tak ciepla, jakby dziewczyna miala goraczke. -To na szczescie - mowi i wychodzi. Jej oczy sa smutne i maja dziwny wyraz. Patrza na mnie z miloscia, czy raczej ze wspolczuciem. Albo i z jednym, i drugim uczuciem, na raz. Wreszcie dziewczyna odwraca sie i przekreca przelacznik. Entrada jest rozpalona i wilgotna; przypomina duszna cieplarnie. Stanowi tak absolutna antyteze Zimy, ze moje cialo natychmiast buntuje sie przeciwko przeniesieniu z jednego swiata w drugi. Wychodzac z odbiornika Veldego czuje fale goraca, oblewajaca mnie jak nieublagana sciana wody. Przetacza sie przeze mnie i rzuca mnie na kolana. Czuje mdlosci i odretwienie wywolane przemieszczeniem. Mam wrazenie, jakbym nie byl w stanie oddychac. Geste, migoczace, zlotozielone powietrze jest tu niemal plynne; wdziera sie do mojego gardla, obejmuje potwornie bolesnym usciskiem pluca. Jak przez mgle widze przed soba zielona gestwine dzungli, mase barakow z falistej blachy, skrawek nieba w kolorze plytkiego morza i wysoko ponad glowa bezlitosne, drzace, dziwnie wydluzone slonce. Nie potrafilbym sobie wyobrazic, ze slonce moze tak wygladac. A potem chwieje sie, upadam i nie widze juz nic wiecej. Przez dluzszy czas leze w delirium, oderwany od rzeczywistosci. To przyjemne uczucie, jakbym sie znalazl z powrotem w lonie matki. Otula mnie wielka, kojaca cisza, usypiaja ciche glosy i lagodna muzyka. Ale stopniowo zaczynam odzyskiwac przytomnosc. Plyne w kierunku swiatla, ktore lsni gdzies nade mna, otwieram oczy i widze lagodna, sympatyczna twarz. -Prosze sie nie martwic - slysze czyjs glos. - Kazdy, kto przychodzi po raz pierwszy ze swiata, z ktorego przybyles, przechodzi cos takiego. A w twoim wieku musialo to byc ciezsze przejscie niz u innych. Czujac sie nadal oszolomiony, uswiadamiam sobie, ze oprzytomnialem w trakcie jakiejs konwersacji. -Przejscie przez co? Druga osoba, smukla, szarooka kobieta w srednim wieku, ubrana w cos w rodzaju hinduskiego sari, usmiecha sie. -Przez Spadanie. To efekt lambdy. Przepraszam. Rozmawiamy juz od pewnego czasu i myslalam, ze nie spisz. Ale najwyrazniej sie mylilam. -Teraz juz nie spie. Ale dopiero chyba od bardzo niedawna. -To zaczniemy jeszcze raz - mowi, przytakujac ruchem glowy. - Znajdujesz sie w hospicjum dla podroznych. Poczules sie zle pod wplywem wilgoci w powietrzu, upalu i slabej sily przyciagania. Ale juz jest wszystko dobrze. -Tak. -Czy sadzisz, ze mozesz juz wstac? -Sprobuje. Pomaga mi sie podniesc. Mam silne zawroty glowy i obawiam sie, ze zemdleje. Kobieta ostroznie podprowadza mnie do okna. Na zewnatrz widze werande i krotko przystrzyzony trawnik. Tuz za nim znajduje sie gesta sciana zieleni, ktora zaslania reszte widoku. Pod wplywem intensywnego swiatla wszystko wydaje sie bardzo bliskie; zupelnie tak, jakbym mogl wyciagnac reke za okno i siegnac w glab tej bujnej dzungli. -Takie jasne... to slonce... - szepcze. W rzeczywistosci sa tu na niebie dwa bialawe slonca, tak blisko jedno od drugiego, ze ich fotosfery nakladaja sie na siebie i kazde z nich jest rozciagniete pod wplywem grawitacji drugiego, co powoduje, ze maja ksztalt niemal owalny. Oba razem zdaja sie tworzyc jedna mase w ksztalcie jajka, choc nawet od jednego, jedynego spojrzenia, na jakie sie moglem zdobyc, zorientowalem sie, ze tworza system binarny, ze sa to odrebne wiazki energii na zawsze zwarte ze soba. Zdumiony i pelen podziwu dotykam w zamysleniu palcami policzka i czuje gesty, ostry zarost, ktorego przedtem nie mialem. -Wlasciwie to sa dwa slonca - mowi kobieta. - Ich srodki znajduja sie w odleglosci zaledwie poltora miliona kilometrow. Co siedem i pol godziny obracaja sie wokol siebie. Jestesmy czwarta, jesli chodzi o kolejnosc, planeta, ale znajdujemy sie od nich tak daleko jak Neptun od Slonca. Na chwile przestaly mnie interesowac zagadnienia astronomii. Pocieram twarz, badajac jej dziwna, obca mi ostrosc. Zarost pokrywa policzki, brode, znaczna czesc szyi. -Jak dlugo bylem nieprzytomny? - pytam. -Okolo trzech tygodni. -Waszych, czy wedlug czasu ziemskiego? -Uzywamy tu ziemskiego czasu. -I to byla zaledwie lekka choroba? Czy kazdy, kto doswiadcza Spadania, jest przez trzy tygodnie nieprzytomny? -Czasami znacznie dluzej. Czasami nigdy nie odzyskuje przytomnosci. Wpatruje sie w nia uwaznie. -I to tylko wskutek upalu, duchoty i slabego przyciagania? Tak to zbija czlowieka z nog, natychmiast po wyjsciu z odbiornika, i rozklada na cale tygodnie? Myslalem, ze potrzebny jest co najmniej wylew, zeby miec takie objawy. -To jest cos w rodzaju wylewu. Czy sadziles, ze podroz miedzy gwiazdami to tak jak przejscie na druga strone ulicy? Przybyles ze swiata o niskiej lambdzie do swiata o wysokiej lambdzie nie robiac cwiczen adaptacyjnych i wydaje sie zupelnie oczywiste, ze zmiana musiala zbic cie z nog. A czego oczekiwales? Wysoka lambda? Niska lambda? -Nie wiem, o czym mowisz - stwierdzam. -Czy nie powiedzieli ci na Zimie o cwiczeniach adaptacyjnych, zanim cie tu przyslali? -Ani slowem. -A o roznicy poziomu lambdy? -Tez nie. Twarz kobiety nagle spowazniala. -Co za swinie! Powinni cie przygotowac do podrozy. Domyslam sie, ze musialo im byc obojetne, czy przezyjesz ten skok. Przychodzi mi na mysl Marfa Iwanowna zyczaca mi szczescia przed siegnieciem do przelacznika. Mysle o dziwnym, smutnym wyrazie jej oczu. I o wojewodzie liii Aleksandrowiczu, ktory mogl kazac mnie rozstrzelac, ale zamiast tego postanowil pozbyc sie mnie ze swojego swiata, wysylajac w podroz bez powrotu. Zdaje sobie sprawe, ze dopiero zaczynam rozumiec i dowiadywac sie wiecej o tym budowanym przez Ziemie imperium w przestrzeni, ktora nazywamy Mrokiem. To prawda, ze budujemy w mroku, doslownie i w przenosni. -Tak - mowie. - Mysle, ze faktycznie bylo im to obojetne. Na Entradzie odnosza sie do mnie przyjazniej, nie ma co do tego watpliwosci. Handel miedzygwiezdny odgrywa tu wazna role i goscie z innych swiatow sa zjawiskiem o wiele czestszym niz na mroznej Zimie. Najwyrazniej moge mieszkac w hospicjum tak dlugo, jak sobie zycze. Tygodnie mojego pobytu tutaj zamienily sie w miesiace, ale nikt mi nie sugeruje, ze czas, abym sie stad zabieral. Nie przypuszczalem, ze zostane tu tak dlugo. Ale zbieranie potrzebnych mi informacji postepuje bardzo powoli i z opoznieniami; wielokrotnie trafiam przy tym na doprowadzajace do szalu mylne tropy. Przynajmniej tyle dobrego, ze nie mam juz problemow z lambda. Lambda, jak mnie tu informuja, to sila planetarna, ktora poznano dopiero wowczas, kiedy rozpoczeto podroze za pomoca przekaznikow Veldego miedzy systemami slonecznymi. Sa swiaty o wysokiej lambdzie i o niskiej, dlatego kazdy, kto wyrusza z jednego rodzaju swiata do drugiego bez odpowiedniego przygotowania, naraza sie na powazny szok. Wszystko to jest dla mnie nowe. Zastanawiam sie, czy czlonkowie Zakonu na Ziemi wiedza cokolwiek o tych trudnosciach. Choc oni zapewne uwazaja, ze problemy, ktore moga sie pojawic w czasie podrozy miedzy swiatami Mroku, nie dotycza nas, ze swiata macierzystego. Poddano mnie cwiczeniom adaptacyjnym juz tu, w hospicjum, w czasie kiedy bylem nieprzytomny i teraz jestem mniej wiecej przystosowany do warunkow na Entradzie. Nieustanny wilgotny upal, jak w lazni parowej, ktorego nie jest w stanie zlagodzic zadna klimatyzacja, jest trudny do zniesienia, a dziwna kombinacja ciezkiej atmosfery i slabego ciazenia powoduje, ze robi mi sie niedobrze przy kazdym oddechu, choc po uplywie jakiegos czasu ucze sie, jak nalezy wciagac w pluca niewielkie dawki powietrza. Z kazdym oddechem wchlaniam porcje alergenow, pylkow z tysiecy najrozniejszych kwiatow i jakies unoszace sie alkaloidy, przeciwko ktorym musze codziennie przyjmowac porcje lekow. Ponadto pod wplywem promieni z podwojnego slonca moja twarz stala sie czerwona, a skora na policzkach dziwnie delikatna, wskutek czego zarost byl prawdziwym utrapieniem. Musialem go zgolic. No i jeszcze jedno: moje wlosy zaczely nabierac dziwnego srebrnego blasku; nie jest to nieladne, choc raczej dosc nieoczekiwane. Pomimo tego jakos znosze pobyt tutaj. Na Entradzie jest kilkanascie wielkich osiedli, w ktorych mieszka kilkaset tysiecy ludzi. To duzy swiat, lekki i o skapych zasobach rud metali. Kilka niewielkich kontynentow i kilka zawilych archipelagow unosi sie tu na powierzchni olbrzymich, cieplych morz. Na calej planecie panuje klimat tropikalny, nawet na biegunach: mimo ze tak odlegla od swoich slonc, prawdopodobnie nie nadawalaby sie do zagospodarowania przez ludzi, gdyby lezala blizej nich. Glebe na Entradzie cechuje ta szalona zyznosc, ktora laczymy z tropikiem, i rolnictwo stanowi tu glowne zajecie. Ludzie, pochodzacy z wielu regionow Ziemi, sa przyjazni i otwarci, o niezwykle milym sposobie bycia. Wydaje sie, ze mieszkancy Entrady nie odeszli tak daleko od Kodeksu Mroku jak Zimianie. W kazdym razie z cala pewnoscia otaczaja szacunkiem Zakon. Wszedzie sa tu kaplice i ludzie uczeszczaja do nich. Ilekroc wchodze do ktorejs z nich, budzi sie lekkie poruszenie, poniewaz powszechnie wiadomo, ze bylem na Ziemi Najwyzszym Straznikiem Prawa w Domu Ekspedytorow, a to powoduje, ze traktuja mnie tu jako znakomitosc, a moze jako kuriozum albo i jedno, i drugie. Wielu Entradan urodzilo sie na Ziemi - emigrowano do tego swiata jeszcze osiem czy dziewiec lat temu - dlatego widok mojego medalionu budzi respekt, a nawet nabozna czesc. Nie nosze urzedowej togi; nie da sie w tym upale. Zreszta chyba juz jej nigdy nie zaloze, niezaleznie od tego, w jakim klimacie sie znajde po opuszczeniu tego swiata. Poza wszystkim teraz juz kto inny jest Najwyzszym Straznikiem Prawa w Domu Ekspedytorow. Ale sam medalion wystarcza, by odnoszono sie do mnie tutaj z takim szacunkiem, z jakim z cala pewnoscia nigdy nie spotkalem sie na Zimie. Mysle jednak, ze na Entradzie stosuja dla wlasnej wygody selektywne podejscie do postanowien Kodeksu Mroku, przestrzegajac tych, ktore im odpowiadaja, i odkladajac na bok wszystkie uznawane przez nich za zbyt ograniczajace. Nie jestem pewien, ale wydaje mi sie to prawdopodobne. Przedyskutowanie tego problemu z ktorakolwiek sposrod znanych mi tu osob jest oczywiscie niemozliwe. Ludzie, ktorych dotychczas udalo mi sie poznac w hospicjum, kaplicy w miescie oraz w tawernie, gdzie zaczalem jadac posilki, sa mili i towarzyscy. Ale staja sie niespokojni, a nawet zaczynaja mnie unikac, kiedy mowie o jakimkolwiek aspekcie ziemskiej emigracji w przestrzen kosmiczna. Wystarczy, ze tylko wspomne o Zakonie, Mistrzu lub czymkolwiek zwiazanym z Misja, a natychmiast zaczynaja zwilzac jezykiem usta i wygladac na skrepowanych. Najwyrazniej dzieja sie tu jakies rzeczy; cos, czego zalozyciele Zakonu nie przewidywali, o czym mieszkancy Entrady nie chca rozmawiac z nikim noszacym medalion kaplana wysokiej rangi. Miara zmian, jakie we mnie nastapily od czasu rozpoczecia tej podrozy jest fakt, ze nie czuje sie tym ani zaskoczony, ani zatrwozony. Dlaczego wierzylismy, ze bylismy w stanie stworzyc kodeks prawny odpowiadajacy potrzebom setek ogromnie rozniacych sie miedzy soba swiatow? To naturalne, ze mieszkancy nowych planet modyfikuja nasze nauki, dopasowujac je do rodzacych sie wlasnych kultur, i ze niektore z ich nauk beda calkowicie odbiegac od tych, jakie stworzylismy dla nich. Nalezalo sie tego spodziewac. W trakcie tej podrozy pojalem wiele takich spraw, ktorych nie dostrzegalem przedtem, nie zadawalem sobie trudu, aby sie nad nimi zastanowic. Ale nadal wiele z nich jest tajemniczych. Stoje na ruchliwej esplanadzie nad brzegiem morza, opieram sie o barierke i patrze w dal, na Wyspe Wulkanu, daleki, zamglony, szary szczyt, sterczacy z wody. Jest rano, jeszcze przed najwiekszym upalem poludnia. Przebywam na Entradzie juz na tyle dlugo, ze uwazam te pore dnia za chlodna. -Wasza Wielebnosc? - wola jakis glos. - Najwyzszy Strazniku Prawa? Nikt tutaj nie tytuluje mnie w ten sposob. Spogladam w dol, na lewo. Ciemnowlosy mezczyzna w podniszczonym stroju marynarskim i kapitanskiej czapce patrzy na mnie z lodzi wioslowej stojacej tuz pod obwalowaniem. Usmiecha sie i macha. Nie mam pojecia, kto to, ale ten czlowiek najwyrazniej chce ze mna porozmawiac, a ja powinienem korzystac z kazdej okazji, ktora pomoze mi pokonac bariere dzielaca mnie od poznania prawdy o tym miejscu. Czlowiek wskazuje na odlegly kraniec portu, gdzie jest rampa wiodaca z malej plazy na esplanade, i informuje mnie gestami, ze zamierza przywiazac swoja lodke, po czym zejdzie na brzeg. Czekam na niego u szczytu rampy i po chwili marynarz podbiega, by mnie przywitac. Ma zapewne okolo piecdziesiatki; jest schludny, opalony, ma szczupla, ogorzala od pracy na morzu twarz. -Nie pamietasz mnie - mowi. -Obawiam sie, ze nie. -To ty, osobiscie, osiemnascie lat temu przeprowadzales ze mna rozmowe kwalifikacyjna i zatwierdziles moje podanie o emigracje. Sandys. Lloyd Sandys. - Usmiecha sie z nadzieja, jakby liczyl, ze jego nazwisko otworzy wrota mojej pamieci. Kiedy bylem Najwyzszym Straznikiem Prawa, przegladalem tygodniowo po piecset dossier kandydatow i rozmawialem dziennie z dziesiecioma lub nawet pietnastoma emigrantami, o ktorych zapominalem natychmiast, gdy tylko zatwierdzilem lub odrzucilem ich podanie. Ale dla tego czlowieka rozmowa z Najwyzszym Straznikiem Prawa w Domu Ekspedytorow byla najwazniejszym momentem w jego zyciu. -Przykro mi. Tyle nazwisk, tak wiele twarzy... -A ja rozpoznalbym cie, nawet gdybym wczesniej nie slyszal, ze tu jestes. Przez te wszystkie lata prawie sie nie zmieniles, Wasza Wielebnosc. - Usmiecha sie szeroko. - Wiec teraz sam przyjechales osiedlic sie na Entradzie? -Jestem tu tylko z krotka wizyta. -Och. - Jest wyraznie rozczarowany. - Powinienes pomyslec o pozostaniu tu. To cudowne miejsce, jesli nie przeszkadza ci odrobina upalu. Nawet przez minute nie zalowalem, ze zdecydowalem sie tu osiedlic. Prowadzi mnie do nadmorskiej gospody, w ktorej najwyrazniej dobrze go znaja, i zamawia obiad dla nas obu: szaszlyki z malych, spiralnie skreconych stworzonek, ktore wygladaja i smakuja jak matwy, oraz butelke dziwnego, ale zupelnie niezlego szmaragdowego wina o ciezkim, pizmowym i korzennym aromacie. Mowi mi, ze ma czterech dzielnych synow i cztery krzepkie corki, ze razem z zona obsluguja prom plywajacy na krotkich trasach, miedzy wyspami tego archipelagu, ktory jest najgesciej zaludniony na Entradzie. W jego mowie ciagle jeszcze pozostaly slady dialektu z Melbourne. Robi wrazenie bardzo szczesliwego. -Dasz sie namowic na przejazdzke, prawda? - pyta. - Mamy tu kilka bardzo pieknych wysp, na ktore nie da sie dotrzec przekaznikiem Veldego. Protestuje, tlumaczac, ze nie chce go odrywac od pracy, ale zbywa moje argumenty wzruszeniem ramion. Mowi, ze praca moze poczekac. Nie ma sie po co spieszyc na swiecie, gdzie wystarczy zarzucic w morze siec i wyciaga sie solidny posilek. Zamawiamy kolejna butelke wina. Robi wrazenie czlowieka otwartego, milego, godnego zaufania. Przy serze i owocach pyta, dlaczego tu przyjechalem. Waham sie, co odpowiedziec. -Zbieram informacje o pewnych faktach. -Ach. Naprawde? Moze moglbym sie w czyms przydac? Trzeba jeszcze kilku nastepnych obiadow z duza iloscia wina oraz niewielkiej wyprawy lodzia na pobliskie wysepki porosniete masa odurzajacych, czerwonych kwiatow, nim zaczynam nabierac zaufania do Sandysa. Mowie mu, ze Zakon wyslal mnie w Mrok, bym zbadal, jak rozwija sie zycie w nowych swiatach i zdal sprawozdanie ze swojej misji. Nie wydaje sie tym zaniepokojony, choc Ilja Aleksandrowicz zapewne kazalby mnie zastrzelic po takim oswiadczeniu. Pozniej opowiadam mu o wyraznych odstepstwach od zalozen Misji, ktore staly sie bezposrednim powodem mojej podrozy, -Chcesz powiedziec, ze chodzi o wychodzenie poza strefe stu lat swietlnych? -Tak. -Trudno uwierzyc, ze ktokolwiek mialby tam jechac. -Mamy wskazowki swiadczace, ze to prawda. -Cos takiego! -A na Zimie - kontynuuje - uslyszalem, ze ktos tu, na Entradzie, namawial do wypraw w Mrok. Slyszales moze o kims takim? Jego jedyna jawna reakcja na moje slowa jest lekkie zmarszczenie brwi, ale tylko na moment. Zapewne nie ma mi nic do powiedzenia na ten temat. Albo - co tez jest mozliwe - poruszylem kwestie, o ktorej nie chce ze mna rozmawiac. Jednakze po kilku godzinach sam wraca do tematu, kiedy plyniemy z powrotem do portu, przypieczeni przez slonce i lekko podchmieleni po wyprawie na jedna z najladniejszych pobliskich wysepek. -Pamietam, ze kiedys slyszalem o tym czlowieku, o ktorym wczesniej wspomniales. Czekam, nie mowiac ani slowa. -Mowila mi o nim zona. Byl taki kaznodzieja, ktory chodzil i opowiadal o dalekich wyprawach. - Na jego twarz wyplynal gleboki, czerwony rumieniec, widoczny pomimo opalenizny. - Wylecialo mi to z glowy, kiedy wczesniej o tym rozmawialismy. Z pewnoscia wie, ze uwazam go za nieszczerego, poniewaz przez cale popoludnie ukrywal przede mna te wiadomosc. Ale nie probuje nawet robic mu wymowek. Nadal przeciez sprawdzamy sie wzajemnie. Pytam go, czy moglby sie dowiedziec czegos wiecej na ten temat, i obiecuje mi porozmawiac z zona. A potem przez tydzien jest nieobecny; oplywa wokol archipelag, rozwozac ladunek. Kiedy w koncu wraca, przynosi mi w prezencie niezwykla brandy zlotego koloru, ktora przywiozl z jakiejs odleglej wyspy. Ale wszelkie moje ostrozne proby nawiazania do wczesniejszej konwersacji zbywa, stosujac znane, typowe dla Entradan uniki. Zupelnie jakby nie wiedzial, do czego nawiazuje. -Czy miales okazje porozmawiac z zona o tym kaznodziei? - pytam w koncu bezceremonialnie. Wyglada na zmartwionego. -Zupelnie o nim zapomnialem. -Aha. -Moze dzis wieczorem... -O ile wiem, ten czlowiek nazywa sie Oesterreich - mowie. Patrzy na mnie okraglymi ze zdziwienia oczami. -Ty to wiesz? -Pomoz mi, Sandys, dobrze? To ja wyslalem cie do tego swiata, pamietasz? Gdyby nie ja, nie zylbys tak, jak teraz. -To prawda. Z cala pewnoscia. -Kto to jest, ten Oesterreich? -Nigdy go nie spotkalem. Nie mialem z nim do czynienia. -Powiedz, co o nim wiesz. -To byl szaleniec. -Byl? -Juz go tu nie ma. Odkorkowuje butelke rzadkiego gatunku brandy, nalewam odrobine sobie i znacznie wieksza porcje Sandysowi. -Dokad mogl pojechac? - pytam. Popija w zamysleniu. -Nie wiem, Wasza Wielebnosc - odpowiada po dluzszej chwili. - Bog wie dokad. Juz kilka lat go nie widzialem ani nie slyszalem o nim. Wynajal jednego z tutejszych kapitanow o nazwisku Feraud, zeby zawiozl go na ktoras z wysp, i od tego czasu nic o nim nie slyszalem. - Na ktora wyspe? -Nie wiem. -A jak myslisz, czy Feraud pamieta? -Moglbym go zapytac. -Naprawde moglbys to zrobic? -Tak, zapytam. Tak wiec moje dochodzenie rusza powoli do przodu. Sandys konferuje ze swoim przyjacielem, ktory waha sie i robi uniki albo moze to tylko Sandys mnie zwodzi. W koncu jednak Feraud decyduje sie przypomniec sobie, ze zawiozl Oesterreicha na Wyspe Wulkanu, trzy godziny drogi na zachod stad. Sandys wyznaje mi teraz., kiedy juz za daleko w to zabrnal, zeby sie wycofac, ze sam tez kilkakrotnie przysluchiwal sie temu, co mowil Oesterreich. Mial on ponoc twierdzic, ze zna tajny sposob dotarcia z zasiedlonych czesci Mroku do niezmiernie odleglych swiatow. -I uwierzyles w to? -Nie wiem. Robil na mnie wrazenie szalonego. -Dlaczego szalonego? -Z powodu tego, jak patrzyl. I co mowil. Przekonywal, ze naszym przeznaczeniem jest dotrzec do skraju Wszechswiata. I ze Zakon powstrzymuje nas przed tym, poniewaz jest bojazliwy. A my powinnismy isc sladem Bogini Avatar, ktora nas wzywa do... -Czyim? Jego twarz staje sie karmazynowa. -Bogini Avatar. Nie wiem, kim ona jest, Wasza Wielebnosc. Mowie uczciwie. On uprawia jakis kult, wymyslil jakas nowa religie. Uprzedzalem cie, ze on jest szalony. Nigdy nie wierzylem w nic z tych rzeczy. Czuje pulsowanie w skroniach i ostry bol nerwow ocznych. Zaschlo mi w gardle tak, ze nawet brandy od Sandysa nie jest w stanie zlagodzic tego uczucia. -Jak myslisz, gdzie jest teraz Oesterreich? -Nie wiem. - Rzuca mi pelne udreki spojrzenie. - Naprawde nie wiem. Uczciwie. Wydaje mi sie, ze opuscil Entrade. -Czy na Wyspie Wulkanu jest stacja przekaznikow Veldego? Przez chwile zastanawia sie. -Tak, jest - mowi. -Czy wyswiadczylbys mi jeszcze jedna przysluge? - pytam go. - Te jedna jedyna i juz cie o nic wiecej nie bede prosil. -Tak? -Poplyn jutro na Wyspe Wulkanu. Porozmawiaj z ludzmi, ktorzy obsluguja przekaznik Veldego. Sprobuj sie dowiedziec, dokad wyprawili Oesterreicha. -Oni mi za nic w swiecie nie powiedza czegos takiego. Klade przed nim piec blyszczacych monet; kazda z nich jest warta tyle, ile jest w stanie zarobic plywajac promem przez caly miesiac. -Uzyj ich - mowie. - Jesli wrocisz z odpowiedzia, dostaniesz kolejne piec dla siebie. -Prosze pojechac ze mna, Wasza Wielebnosc. Sam z nimi porozmawiaj. -Nie. -Powinienes zobaczyc Wyspe Wulkanu. To fantastyczne miejsce. Srodek tej wyspy wybuchl tysiace lat temu, a ludzie mieszkaja na obrzezu, wokol laguny tak glebokiej, ze jeszcze nikomu nie udalo sie dotrzec do jej dna. I tak zamierzalem tam cie zabrac i... -Jedz ty - przerywam mu. - Tylko ty. Po chwili chowa monety do kieszeni. Rano obserwuje, jak wyrusza jedna ze swoich lodek, malym hydroplatem. Nie mam od niego zadnych wiadomosci przez nastepne dwa dni, a potem sklada mi wizyte w hospicjum. Jest wyraznie spiety, nieogolony. -Nie bylo to latwe - wyjasnia. -Dowiedziales sie, dokad wyruszyl? -Tak. -To powiedz - pospieszam go, ale milczy. Porusza tylko bezglosnie wargami. Wyciagam jeszcze piec monet i klade przed nim. Ignoruje je. Widac, jak toczy jakas wewnetrzna walke. -Nie wolno nam ujawniac zadnych informacji na ten temat - mowi po dluzszej chwili. - Powiedzialem ci to wszystko, poniewaz duzo ci zawdzieczani. Rozumiesz? -Tak. -Nie mozesz dopuscic do tego, aby ktokolwiek dowiedzial sie, od kogo uzyskales te informacje. -Nie martw sie. Przyglada mi sie przez chwile. -Planeta, na ktora pojechal Oesterreich, nazywa sie Eden - wyrzuca z siebie w koncu. - To skok przez siedemnascie lat swietlnych. Udajac sie tam stad nie musisz robic zadnych cwiczen dostosowawczych. Prawie nie ma roznicy wartosci lambdy. W porzadku, Wasza Wielebnosc? To wszystko, co moge ci powiedziec. - Wpatruje sie w monety i kreci glowa. A potem wybiega z pokoju, pozostawiajac je tam, gdzie lezaly. Okazuje sie, ze Eden nie ma nic wspolnego z prawdziwym Edenem. Widze nasiakniety jak gabka, bagienny krajobraz, szare, nasycone wilgocia niebo i surowe, na wpol zbudowane miasto. Wydaje mi sie, ze sa tu dwa slonca, jedno bladozoltobiale i drugie, wieksze, czerwonawe. Przyjrzawszy sie dokladniej spostrzegam, ze jest tu system taki, jak na Lalande: czerwonawe slonce nie jest w rzeczywistosci gwiazda, lecz blyszczaca masa substelarna, o rozmiarach porownywalnych z Jowiszem. Eden to jeden z jej ksiezycow. Zaczynam sobie uswiadamiac, ze planety, o ktorych lubimy w Zakonie mowic jako o nowych Ziemiach w Mroku, w rzeczywistosci wcale nie przypominaja Ziemi. Wspolnego z macierzystym swiatem maja tylko tyle, ze otacza je atmosfera pozwalajaca na oddychanie i wystepuje na nich dajaca sie wytrzymac grawitacja. Jak mozna jakis swiat nazywac Ziemia, kiedy swieci nad nim nie zolte, ale biale, czerwone lub zielone slonce? Albo kiedy na niebie dzien i noc swieca dwa, trzy, a nawet cztery slonca? Lub gdy glownym zrodlem ciepla jest wcale nie slonce, lecz gigantyczna, przypominajaca planete kula goracego gazu? -Osadnik? - pytaja mnie, kiedy pojawiam sie na Edenie. -Podroznik - odpowiadam. - Z krotka wizyta. Wydaje sie to ich niewiele obchodzic. To surowy kraj i nie maja tu czasu na biurokratyczne formalnosci. Jak dlugo przybysz ma pieniadze, a ja mam (przynajmniej tyle dobrego, ze te dziwne swiaty, "corki" naszego, nadal honoruja ziemska walute), jest tu jesli nie doslownie serdecznie witany, to przynajmniej wpuszczany bez przeszkod. Czy przestrzegaja tu Kodeksu Mroku? Przybywam nie majac na sobie ani mojego stroju urzedowego, ani medalionu, i wydaje sie, ze to dobrze. Na ile jestem w stanie sie zorientowac, Zakon nie jest tu lubiany. Nie widze ani sladu naszych kaplic czy innych symboli swiadczacych o podporzadkowaniu sie naszej wladzy. Krazac po wyboistych ulicach tandetnie zbudowanego miasta na tym chlodnym, ociekajacym deszczem swiecie natrafiam natomiast na jakas kaplice innego rodzaju, biala kopule z tajemniczym symbolem - trzema nalozonymi na siebie szescioramiennymi gwiazdami - wymalowanym czarna farba na drzwiach. -Niech Bogini cie ma w opiece - mowi do mnie szorstko jakas wychodzaca z kaplicy kobieta, po czym przeciska sie obok mnie i wychodzi na deszcz. Tu, na odleglym pograniczu, nawet nie staraja sie kryc z tym, co robia. Wchodze do srodka. Sciany sa biale, a na jednej z nich wymalowano dziwny, niepokojacy fresk. Przedstawia cos, co wyglada jak pozbawiona okien, zrujnowana swiatynia, dryfujaca w niebieskiej, gwiazdzistej przestrzeni, a obok niej unosza sie wszelkiego rodzaju przedmioty i stworzenia, sowy, czaszki, weze, maski, zlote kubki, pozbawione cial glowy. Przypomina to jakis obraz ze snu. Alabastrowe sciany swiatyni sa pokryte hieroglifami. Kolejne przejscia prowadza coraz dalej w glab, a na samym koncu dostrzegam malenki widoczek, przedstawiajacy niesamowity krajobraz, jakby plaskowyz na koncu czasu. W kaplicy jest kilka osob, zwroconych twarzami kazda w innym kierunku i czytajacych przyciszonymi glosami jakis tekst. Smukly mezczyzna o ciemnej skorze spoglada na mnie. -Niech bogini cie ma w opiece, ojcze - mowi. - Jak ci sie udaje podroz? -Usiluje odnalezc Oesterreicha. Mowiono mi, ze jest tutaj. Kilkoro innych z grona czytajacych podnosi wzrok. -Pojechal do Bogini - informuje mnie jakas kobieta o wlosach w kolorze slomy. -Przykro mi, nie ro... -Zamierzal zatrzymac sie najpierw na Fosforze. Moze go tam jeszcze zastaniesz. Niech bogini cie ma w opiece, ojcze - przerywa mi inna kobieta, o bardzo drobnych rysach, delikatnie umieszczonych posrodku twarzy rozleglej jak mapa Rosji. Patrze na nia, potem na obrazek wymalowany na fresku przedstawiajacym kamienna swiatynie, i na kolejna kobiete. -Dziekuje - mowie. - Niech bogini was ma w opiece - dodaje moj glos. Oplacam przejazd na Fosfor, ktory znajduje sie w odleglosci szescdziesieciu siedmiu lat swietlnych od Ziemi. Niezbedne przystosowanie do zmiany lambdy kosztuje mnie prawie drugie tyle co oplata za przemieszczenie, i musze poswiecic trzy dni na cwiczeniach, nim moge wyruszyc. Wreszcie, niech Bogini ma mnie w opiece, jestem gotow opuscic Eden i wyruszyc ku dalszym swiatom, jakie by one nie byly dziwne i obce. Oczekujac na reakcje Simtowa, w czasie ktorej zostane anihilowany i odtworzony w jakims nieznanym miejscu, rozmyslam o tych wszystkich, ktorzy przez dlugie lata przewineli sie przez moj Dom, kiedy wybieralem majacych wyruszyc w przestrzen kolonistow; i o tym, jak ja i ci, ktorzy przede mna pelnili urzad Najwyzszego Straznika Prawa, kurczowo trzymalismy sie zludzenia, ze tworzymy doskonale nowe Ziemie gdzies daleko w Mroku, ze komponujemy z ludzkich charakterow zupelnie wyjatkowe symfonie, odrzucajac wszystkie falszywe nuty, ktore az do tej pory macily cala nasza historie. Oczywiscie nie sprawdzalismy nawet w nowych swiatach efektow naszej pracy, poniewaz wyruszenie w przestrzen oznaczaloby - wedlug ostrych regul Kodeksu Mroku - odciecie sie na zawsze od naszego Domu, naszego zadania i od samej Ziemi. A teraz, raptownie rzucony w Mrok wskutek naglej, konwulsyjnej zmiany, przepelniony wstydem, poczuciem winy i potrzeba podjecia proby naprawienia tego, co mialo byc niezniszczalne, a w moim wykonaniu okazalo sie zdecydowanie kruche, widze, ze mylilem sie od samego poczatku, ze te symfonie z ludzkich charakterow, ktore komponowalem, zostaly ulozone z tych samych, starych tonow, ze ludzie beda robili to, co maja robic, nie zwracajac uwagi na narzucone im jakies abstrakcyjne regulacje, opracowane dla nich a priori przez innych ludzi, znajdujacych sie gdzies daleko. Szczelne sito, z ktorego Dom Ekspedytorow jest taki dumny, w rzeczywistosci nie jest wcale zadnym sitem. Wysylamy ku gwiazdom naszych najlepszych, a oni natychmiast odwracaja sie do nas plecami. I rozmyslajac o tym wszystkim zaczynam odnosic wrazenie, ze moja dusza wali w bramy mojego umyslu, ze na mury obronne mojego ducha coraz silniej napiera szalenstwo - cos, czego zawsze sie panicznie obawialem, co bylo glowna przyczyna przekroczenia przeze mnie wrot klasztoru Zakonu. Czarne swiatlo blysnelo mi w oczy i jeszcze raz wyruszam w podroz przez Mrok. -Nie ma go tu - poinformowano mnie na Fosforze. Jest tu jedno olbrzymie chlodne czerwone slonce, a kilkaset slonecznych jednostek dalej - niebieskie, gorace, wystarczajaco bliskie, by razic jak brylantowy koralik w swietle dnia. - Pojechal na Entropie. Niech Bogini cie ma w opiece. -Niech Bogini ma was w opiece - mowie. W jedynym na Fosforze miescie na wszystkich drzwiach frontowych znajduja sie znaki, przedstawiajace potrojny trojkat. Miasto nazywa sie Jerozolima. Nazywanie miast lub swiatow nazwami ziemskimi jest zabronione. Ale wiem, ze juz od dawna znajduje sie poza strefa obowiazywania Kodeksu Mroku. Entropia, jak mnie informuja, lezy w odleglosci dziewiecdziesieciu jeden lat swietlnych od Ziemi. Zblizam sie do granicy sfery zasiedlania. Oesterreich ma miekki, sugestywny glos. -Powinienes pojechac ze mna - namawia mnie. - Naprawde bardzo chetnie zawiozlbym do niej Najwyzszego Straznika Prawa. -Nie jestem juz Najwyzszym Straznikiem Prawa. -Nigdy nie przestaniesz nim byc. Czy sadzisz, ze schowanie medalionu do walizki wystarczy, aby wyrzucic z siebie Zakon? -Kim ona jest, ta Bogini Avatar, o ktorej wszyscy mowia? Oesterreich smieje sie. -Prosze pojechac ze mna, to zobaczysz. Jest niewysoki, bardzo szczuply, o niezwykle szerokich ramionach, ktore powoduja, ze gdy siedzi, robi wrazenie o wiele wyzszego, niz jest w rzeczywistosci. Moze miec jakies czterdziesci lat, choc niewykluczone, ze duzo wiecej. Jego twarz jest biala jak papier i ustawicznie porosnieta niebieskawym zarostem, a oczy lsnia mu czarnym, niepokojacym blaskiem, ktory uznaje za przejaw badz to niezwyklej inteligencji, badz powaznej choroby umyslowej; a ktory zapewne oznacza i jedno, i drugie. Odnalezienie go nie sprawilo mi najmniejszej trudnosci - natrafilem na niego juz w kilka godzin po przybyciu na Entropie. Na tej planecie znajduje sie tylko jedna wioska i z tysiac osadnikow. Powietrze jest tu lagodne, slonce - zoltozielone. Trzy olbrzymie ksiezyce tkwia za dnia na niebie tuz nad glowa, jakby zawieszone na sznurze na bielizne. -Czy-ona istnieje naprawde, ta twoja bogini? - pytam. -Och, tak. Absolutnie naprawde. Jak ty i ja. -Czy to jest ktos, do kogo mozemy pojsc i porozmawiac? -Kiedys nazywala sie Margaret Benevente. Urodzila sie w Genewie. Jakies trzydziesci lat temu wyemigrowala do swiata, ktory nazwano Three Suns. -A teraz jest boginia. -Nie. Tego nie mowilem. -W takim razie kim jest? -Jest Boginia Avatar. -To znaczy? Oesterreich usmiecha sie. -To znaczy, ze jest swieta, w ktora zostaly wcielone pewne fundamentalne zasady Wszechswiata. A jesli chcesz dowiedziec sie czegos wiecej, pojedz ze mna, co? Wasza Wielebnosc. -A gdzie ona przebywa? -Teraz jest na nie zamieszkanej planecie, jakies piec tysiecy lat swietlnych stad. Mowie sobie, ze mam do czynienie z szalencem. Ten blysk w oczach, to blysk szalenstwa. -Nie wierzysz mi, prawda? - pyta. -Jak to mozliwe? -Pojedz ze mna, to zobaczysz. -Piec tysiecy lat swietlnych - krece glowa. - Nie. Nie. -W takim razie nie jedz. - Wzrusza ramionami. W malutkim pokoju, w ktorym rozmawiamy, zapada przerazliwa cisza. Czuje, jak zaczyna mnie przytlaczac. W koncu na zewnatrz rozlega sie grzmot piorunu, rozladowujac napiecie. Od kiedy tu przyjechalem, po niebie przez caly czas kraza blyskawice, ale nie pada deszcz. -Podroz z predkoscia wieksza niz predkosc swiatla jest niemozliwa - mowie. - Chyba ze za posrednictwem przekaznika Veldego. Przeciez wiesz o tym. Gdybysmy mieli urzadzenia Veldego w odleglosci pieciu tysiecy lat swietlnych stad, musielibysmy zaczac je wysylac mniej wiecej w czasie, kiedy w Egipcie budowano piramidy. -A dlaczego sadzisz, ze dostaniemy sie tam za pomoca urzadzenia Veldego? - pyta Oesterreich. Nie chce mi nic wiecej wyjasnic. Jedz ze mna, to sam zobaczysz, powtarza jedynie. Jedz ze mna, to sam zobaczysz. Dziwne jest to, ze go lubie. Wlasciwie nie nalezy do ludzi, ktorych sie lubi - jest zbyt gwaltowny, zbyt spiety, stanowczo za mocno przemawia przez niego fanatyzm - ale mimo wszystko ma swojego rodzaju urok. Jak mowi, podrozuje z jednego swiata do drugiego, gloszac nowa ewangelie Bogini Avatar. Dokladnie tak wlasnie mowi: "nowa ewangelie Bogini Avatar", a ja czuje zimny dreszcz, kiedy slysze te slowa. Wydaja mi sie jednoczesnie absurdalne i przerazajace. Mysle jednak, ze ci, ktorzy sto piecdziesiat lat temu stworzyli Zakon na swiecie, musieli sie wydawac rownie obcy i niedorzeczni tym, ktorzy po raz pierwszy ich sluchali. Z tym, ze my mielismy urzadzenia Veldego do wsparcia naszej filozofii. A oni maja... co? Sile szalenstwa? Klarowne, na zimno wytyczone cele, dzieki swiadomemu odcieciu sie od rzeczywistosci? -Byles kiedys w Zakonie, prawda? - pytam. -Wasza Wielebnosc wie o tym. -W ktorym Domu? -W Misji. -Powinienem sie tego domyslic. A teraz masz nowa misje, tak? -Przedluzenie tamtej. Widzisz, Mahomet nie patrzyl na islam jako na zaprzeczenie judaizmu i chrzescijanstwa. Widzial go jako nastepny szczebel wtajemniczenia, obejmujacy poprzednie. -Chcialbys wiec wcielic Zakon do swojej nowej wiary? -Nigdy nie moglibysmy odtracic Zakonu, Wasza Wielebnosc. -A Kodeks Mroku? Czy umialbys okreslic, w jakim stopniu jest przestrzegany w nowych swiatach? -Sadze, ze zachowalismy znaczna czesc jego postanowien. Na pewno przestrzegamy zasady, zeby nie probowac wracac na Ziemie. I tych praw, ktore mowia o szerzeniu Misji. -Ale wydaje sie, ze poza wytyczone granice. -To jest nowy obrzadek. -Nie bedacy odtraceniem oryginalnych nauk? -Och, nie - mowi i usmiecha sie. - Absolutnie nie, Wasza Wielebnosc. Posiada te pelna oddania wiare, te niezachwiana pewnosc, ktora cechuje prawdziwych prorokow, a takze - prawdziwych szalencow. Jest w nim cos diabolicznego i nieodparcie pociagajacego. Jak dotad udaje mi sie w czasie rozmow z nim zachowac pozory spokoju, nawet serdecznosci, ale w glebi duszy jestem rozedrgany. Naprawde wierze w to, ze jest nienormalny. Nie moze byc inaczej: albo jest szalencem, albo zupelnym oszustem, cynicznym sprzedawca irracjonalnej i nieprawdziwej filozofii; ale choc jest niepowazny, absolutnie nie wydaje sie cyniczny. A zatem to chory psychicznie. Czy to moze byc zarazliwe? Jak juz wspomnialem, przez cale zycie towarzyszyl mi strach przed szalenstwem; z niego wynikala surowa dyscyplina, jaka sobie narzucilem, pelne poswiecenia zaangazowanie, glebia mojej wiary. A Oesterreich zagraza mi, naruszajac kazda z tych stref obronnych. -Kiedy wyruszasz, by odwiedzic swoja Boginie Avatar? -Kiedy tylko zechcesz, Wasza Wielebnosc. -Naprawde myslisz, ze pojade z toba? -Naturalnie. A jak inaczej moglbys poznac to, czego chciales sie dowiedziec przyjezdzajac tutaj? -Dowiedzialem sie, ze kolonie odeszly od Kodeksu Mroku. Czy to nie starczy? -Ale uwazasz, ze my wszyscy oszalelismy, prawda? -Czy powiedzialem cos takiego? -Nie musisz tego mowic. -A jesli przesle na Ziemie informacje o tym, co sie stalo i Zakon zdecyduje sie odciac wszelka dalsza pomoc techniczna i wszystkie dostawy towarow przemyslowych...? -Nie zrobia tego. A nawet jesli... no coz, jestesmy tu juz w duzym stopniu samowystarczalni, a z kazdym rokiem stajemy sie coraz bardziej... -A co z dalsza emigracja z Ziemi? -To byloby strata dla was, a nie dla nas, Wasza Wielebnosc. Ziemi potrzebne sa kolonie jako zawor bezpieczenstwa, ratujacy przed przeludnieniem. Mozemy sobie poradzic bez nowych emigrantow. Wiemy, jak sie rozmnazac. - Usmiecha sie do mnie szeroko. - To glupia rozmowa. Tak daleko juz dotarles. Przejdz i reszte trasy, razem ze mna. Milcze. -No jak? -Chodzi ci o to, zeby teraz? -W tej chwili. Na Entropii jest tylko jedna stacja Veldego, jakies trzysta metrow od domu, w ktorym rozmawialem z Oesterreichem. Idziemy do niej pod niebem, na ktorym szaleja zielone blyskawice. Moj towarzysz zdaje sie tego nawet nie zauwazac. -Nie musimy przejsc cwiczen dostosowujacych lambde? - pytam go. -Przy tym skoku nie - odpowiada. - Nie ma roznicy miedzy wartoscia lambdy tu i tam. - Jest zajety ustawianiem koordynat. - Prosze wejsc do pomieszczenia, Wasza Wielebnosc. -A ty mnie poslesz, samego, Bog wie gdzie? -Nie gadaj glupstw. Prosze. To moze najbardziej szalona z rzeczy, jaka kiedykolwiek zrobilem. Jestem jednak sluga Zakonu, a Zakon tego ode mnie oczekiwal. Wchodze. Nikogo przy nas nie ma. Oesterreich nadal przyciska klawisze i zdaje sobie sprawe, ze ustawia na automatyczny transfer, ktory nie wymaga zewnetrznej obslugi. Po zrobieniu tego przylacza sie do mnie i zaraz potem nastepuje znany mi blysk. Pojawiamy sie w chlodnym, suchym swiecie, o sloncu podobnym do tego, jakie swieci nad Ziemia, o niebie w kolorze morskiej zieleni i nagim, skalistym krajobrazie. Przed nami rozciaga sie plaskowyz, ktory gdzieniegdzie przecinaja male, granitowe pagorki, wyrastajace jak garbate wyspy na plaskim morzu. -Gdzie jestesmy? - pytam. -Piecdziesiat siedem lat swietlnych od Entropii i mniej wiecej osiemdziesiat piec od Ziemi. -A jak nazywa sie to miejsce? -Nie ma nazwy. Nikt tu nie mieszka. Chodzmy, teraz musimy kawalek przejsc. Ruszamy przed siebie. Grunt ma tu taki wyglad, jakby od dziesieciu czy dwudziestu lat nie padal na niego deszcz, a mimo to male kepki szarawej, karbowanej trawy przeciskaja sie miejscami przez twarda, skamieniala, czerwona glebe. Po jakichs mniej wiecej stu metrach po mojej lewej stronie grunt zaczyna ostro opadac w dol i widze szeroka, plaska doline, lezaca jakies trzysta metrow ponizej. Pasie sie tam spokojnie jakas samotna olbrzymia bestia, przypominajaca masa i sposobem poruszania sie slonia; cierpliwie ryje ziemie sztywnym, zaopatrzonym w dwa rogi ryjem. -Jestesmy na miejscu - mowi Oesterreich. Doszlismy do najblizszej z malych granitowych wysepek. Kiedy obchodzimy ja dookola, spostrzegam, ze jej powierzchnia od dalszej strony jest rozszczepiona i peknieta, wskutek czego powstala niewielka jaskinia. Oesterreich wskazuje na nia i wchodzimy do srodka. Po naszej prawej stronie, na tle sciany jaskini znajduje sie dziwna, trojstronna rama przypominajaca zwezajace sie wejscie, za ktorym panuje gleboka ciemnosc. Rama jest z dziwnego, lsniacego metalu, a moze z plastyku. W dotyku jest jednoczesnie gladka i porowata. Wyryte sa na niej hieroglify, ktore wydaja mi sie bardzo podobne do widzianych przeze mnie na scianie kamiennej swiatyni na fresku w kaplicy Bogini na Edenie. Po obu stronach ramy znajduja sie umocowane w scianie jaskini potrojne szescioramienne gwiazdy bedace symbolem kultu gloszonego przez Oesterreicha. -Co to jest? - pytam po chwili. -To cos w rodzaju przekaznika Veldego. -Ale to wcale nie przypomina przekaznika Veldego. -Dziala bardzo podobnie. Przekonasz sie, kiedy wejdziemy w jego pole. Jestes gotow? -Poczekaj. -Dobrze, czekam. - Kiwa glowa. -Mamy sie zgodzic, zeby to nas gdzies poslalo? -Tak, Wasza Wielebnosc. -Co to jest? Kto to zbudowal? -Juz ci powiedzialem, co to jest. Nie mam pojecia, kto to zbudowal. Nikt. Sadzimy, ze to ma piec, a moze dziesiec milionow lat. Moze byc dziesieciokrotnie albo i stukrotnie starsze. Nie mamy mozliwosci ocenic. -Mowisz zatem - odzywam sie po dlugim milczeniu - ze to jakies urzadzenie obcej cywilizacji? -Zgadza sie. -Nigdy nie udalo nam sie odkryc zadnych sladow inteligentnych form zycia nigdzie w Galaktyce. -Masz jeden z nich przed soba - mowi Oesterreich. - A to nie jedyny. -Odkryliscie jakies obce istoty? -Odkrylismy ich przekazniki materii. Kilka z nich. Nadal dzialaja. Czy jestes juz gotow do skoku, Wasza Wielebnosc? Bezmyslnie wpatruje sie w trojstronne wejscie. -Dokad? -Do planety oddalonej o okolo piecset lat swietlnych stad. A tam zlapiemy autobus, ktory zabierze nas do Bogini Avatar. -Mowisz powaznie? -Jedzmy juz, Wasza Wielebnosc. -A co z efektem lambdy? -Nie ma zadnego. Roznice lambdy sa wynikiem niedoskonalosci technologicznej urzadzen Veldego, a nie wlasciwoscia Wszechswiata. Ten system dostarcza nas na miejsce bez zadnych problemow z lambda. Naturalnie nie wiemy, jak on dziala. Jestes gotow? -Dobrze - mowie bezradnie. Wskazuje dlonia droge; obaj przekraczamy prog i po prostu przechodzimy na druga strone, gdzie jest tak zdumiewajaco pieknie, ze mam ochote ukleknac i zaczac sie modlic. Rosna tu wielkie, pierzaste drzewa, wyzsze niz sekwoje; ze stoku hebanowej gory przeslaniajacej pol nieba wyplywa mlecznobialy wodospad i spieniony opada na dol; w powietrzu drzy brylantowa mgielka. Przed moimi oczami rozciaga sie laka jak szkarlatny dywan i ginie gdzies w dali. Panuje tu mezozoiczne bogactwo substancji: wszystko lsni, migocze, drzy w swojej wspanialosci. Drugie wejscie, identyczne z poprzednim, jest osadzone na zboczu ogromnego glazu, tuz przed nami. Takze i ono ma po obu bokach troj gwiezdne emblematy. -Zaloz swoj medalion - prosi Oesterreich. -Moj medalion? - pytam glupio. -Zaloz go. Bogini Avatar bedzie sie zastanawiala, dlaczego przywiozlem cie ze soba. A medalion jej wszystko wyjasni. -Czy ona tu jest? -Mieszka w nastepnym swiecie. To jest tylko przystanek po drodze. Musielismy sie najpierw tu zatrzymac. Nie wiem dlaczego. Nikt tego nie wie. Jestes gotow? -Chcialbym tu zostac jeszcze chwile. -Mozesz tu wrocic innym razem. Bogini czeka na ciebie. Chodzmy. -Dobrze - odpowiadam, grzebiac w kieszeni. Wyciagam medalion i zakladam na szyje. Oesterreich mruga do mnie porozumiewawczo i styka palec wskazujacy z kciukiem w gescie aprobaty. Bierze mnie za reke i wchodzimy. Jest smukla wysuszona kobieta w wieku szescdziesieciu lub siedemdziesieciu lat. Jej blyszczace niebieskie oczy rzucaja twarde spojrzenia. Ma na sobie kurtke i szorty w kolorze khaki, oliwkowy kapelusz z sukna mundurowego oraz ciezkie kamasze. Siwiejace wlosy nosi upiete z tylu w ciasny koczek. Stojac przed malym namiotem wystukuje cos na recznym terminalu. Wyglada jak starzejacy sie profesor geologii w czasie wyprawy terenowej w Wyoming. Ale tuz kolo jej namiotu na tablicy z piaskowca wyryty jest potrojny symbol Bogini. Tu tez jest krajobraz mezozoiczny, choc znacznie mniej bujny niz w poprzednim swiecie: wielkie czerwonobrazowe skaly sa z rzadka porosniete gigantycznymi paprociami i palmami; nad naszymi glowami bzycza czteroskrzydle owady wielkosci latajacych smokow; daleko, w poblizu horyzontu ogromne, groteskowe stwory, bardzo przypominajace z wygladu dinozaury, ostroznie omijaja sie wzajemnie w skalistym kanionie. Dostrzegam tez kilka innych namiotow. Powstala tu mala kolonia. Slonce jest czerwonawo-zolte, bardzo duze. -No prosze, kogo my tu mamy? Czyzby to byl Najwyzszy Straznik Prawa? -Weszyl na Zimie i Entradzie, usilujac wykryc, co sie dzieje. -No to juz wie. - Ma kamienny glos. Pogarda i wrogosc, z jaka odnosi sie do mnie, sa niemal namacalne. Czuje tez bijaca od niej sile, zimna, surowa, brutalna moc. -Ktory Dom nalezal do ciebie, Najwyzszy Strazniku Prawa? - zwraca sie do mnie. -Ekspedytorow. Przyglada mi sie, jakbym byl jakims okazem na wystawie. W calym swoim zyciu spotkalem dotychczas tylko jedna osobe o takiej sile i intensywnosci - to byl Mistrz. Ale ona jest do niego zupelnie niepodobna. -A teraz ten, ktory wysylal, sam zostal wyslany? -Tak - odpowiadam. - Nastapily odstepstwa od planu. I stanalem wobec koniecznosci rezygnacji z mojego urzedu. -Nie mielismy dotrzec tak daleko, prawda? Swiatlo tego slonca nie dotrze do Ziemi az do siedemdziesiatego trzeciego wieku, wiesz o rym? Ale jestesmy tutaj. Jestesmy! - Wybucha smiechem przypominajacym jakis szalony chichot. Zaczynam sie zastanawiac, czy zamierzaja mnie zabic. Od Bogini bije jakas przerazajaca aura. Nie przypomina juz profesora geologii, jak mi sie zdawalo na poczatku. Teraz wyglada jak ktos obcy, straszny; prorok albo jasnowidz. Ale nagle niknie takze to, co w niej przerazajacego, i pojawia sie cos zupelnie odmiennego: czulosc, wspolczucie, a nawet milosc. Sila tego promieniujacego od niej uczucia zaskakuje mnie i wciagam gwaltownie powietrze, zdumiony jego intensywnoscia. Bogini zmienia sie nie stosujac przy tym zadnych jawnych srodkow; powiedziala tylko kilka slow, a calej reszty dokonala za pomoca ruchu, postawy, wyrazu twarzy. Wiem, ze stoje przed kims obdarzonym niezwykla charyzma. Podchodzi do mnie i przysuwa swoja twarz blisko do mojej. -Wiem - mowi - ze zniszczylismy wasz plan. Ale my tez przestrzegamy boskiej reguly. Odkrylismy cos, czego nikt nie podejrzewal, i wszystko uleglo dla nas zmianie. Wszystko. -Czy bedziesz mnie potrzebowala, Pani? - pyta Oesterreich. -Nie. Teraz nie. - Dotyka koniuszkami palcow medalionu symbolizujacego moj urzad i pociera go lekko, jakby to byl magiczny talizman. - Pozwol, ze zabiore cie na wycieczke po Galaktyce, Najwyzszy Strazniku Prawa - mowi cicho. Jedno z tych obcych wejsc miesci sie tuz za jej namiotem. Przechodzimy przez nie trzymajac sie za rece i wylaniamy sie na oslepiajaco zielonym wzgorzu, z ktorego rozciaga sie widok na morze lodu. Na niebie lsnia jak brylanty trzy malenkie, niebieskobiale slonca. W drzacym powietrzu wygladaja jak trzy szescioramienne gwiazdy z emblematu. -Tu byla kiedys jedna z ich stolic - mowi Bogini. - Ale teraz znajduje sie na dnie morza. Przebadalismy je detektorem i dostrzeglismy ruiny. Pewnego dnia sprobujemy tam zejsc. - Wskazuje dlonia na wejscie i ponownie przechodzimy, tym razem wychodzac na burzliwa pustynie. Po twardym jak stal, czerwonym piasku ponuro zmykaja na nasz widok silnie opancerzone kraby wielkosci pilki futbolowej. -Przypuszczamy, ze tu, pod piaskiem, jest kolejne miasto - mowi moja przewodniczka. Zatrzymuje sie, podnosi zniszczona skorupe z szarej ceramiki i kladzie mi ja na dloni. - Ta rzecz zostala wykonana miliony lat temu. Znajdujemy je tu na kazdym kroku. Wpatruje sie w to, jakby podala mi maly fragment rdzenia gwiazdy. Bogini ponownie dotyka mojego medalionu, muska go jedynie, po czym prowadzi mnie do nastepnego wejscia, z ktorego wychodzimy na swiat klebiacych sie bialych chmur i lagodnych, zroszonych wzgorz, a stamtad na nastepny, i nastepny... -Jak odnalezliscie to wszystko? - pytani w koncu. -Mieszkalam na Three Suns. Wiesz, gdzie to jest? Badalismy pobliskie swiaty, starajac sie sprawdzic, czy jest tam cos wartego zachodu. Pewnego dnia wyszlam z urzadzenia Veldego i zobaczylam tuz obok szczegolnego rodzaju trojstronne wejscie. Podeszlam zbyt blisko i zorientowalam sie, ze przechodze przez nie i znajduje sie w zupelnie innym swiecie. I to tyle. -I tak przechodzilas z jednego wejscia do drugiego? -Lacznie bylo ich piecdziesiat. Wtedy nie umialam jeszcze nastawiac ich na okreslony cel, skakalam wiec w nadziei, ze w koncu uda mi sie trafic do punktu wyjscia. Nie bylo po temu zadnego powodu. Ale po szesciu miesiacach trafilam. Bogini ma mnie w swojej opiece. -Bogini. Spoglada na mnie, jakby oczekiwala, ze zakwestionuje jej slowa, ale milcze. -Te wejscia lacza miedzy soba cala Galaktyke, jak paryskie metro - mowi po chwili. - Mozemy dojechac za ich pomoca wszedzie. Doslownie wszedzie. -A Bogini? Czy te wejscia sa jej dzielem? -Mamy nadzieje, ze pewnego dnia uda nam sie to wyjasnic. -A ten symbol? - pytam, wskazujac na szescioramienne gwiazdy kolo wejscia. - Co on oznacza? -Jej obecnosc. Prosze, pojdz ze mna, pokaze ci. Jeszcze raz wchodzimy do srodka i wylaniamy sie w nocy. Niebo na tym swiecie jest najczarniejsza czernia, jaka kiedykolwiek widzialem; swiecace na nim komety i spadajace gwiazdy wywoluja wrazenie niemal komicznej obfitosci. Sa tez dwa ksiezyce, lsniace jak lustra. Z boku, w odleglosci kilkunastu metrow stoi biala kamienna swiatynia, ktora widzialem na fresku w kaplicy na Edenie, z tymi samymi hieroglifami, jakie byly na malowidle i jakie sa wyryte na wszystkich obcych przejsciach. Wykonana jest z niczym nie spajanych plyt z bialego kamienia, wygladajacych tak, jakby wycieto je miliardy lat temu. Bogini bierze mnie za reke i prowadzi przez wysuniete do przodu wejscie do wysoko sklepionego wewnetrznego pomieszczenia, gdzie na kamiennym oltarzu jest osadzony potrojny, szescioramienny trojkat, wykonany z tego samego polyskliwego materialu, z ktorego zrobione sa obce wejscia. -To ich jedyny budynek, jaki odnalezlismy - mowi. Oczy jej lsnia. - Musialo to byc swiete miejsce. Czy budzi to twoje watpliwosci? Tu sie wyczuwa potege. -Tak. -Dotknij, prosze, tego emblematu. -Co sie stanie, jesli to zrobie? -Dotknij. Boisz sie? -Czemu mialbym ci ufac? -Poniewaz Bogini posluzyla sie mna, aby przywiesc cie do tego miejsca. No, dotknij. Dotykam dlonia gladkiej, nieznanej substancji i natychmiast czuje przeplywajaca przeze mnie sile objawienia, nieomylna moc boskosci. Widze wielosc swiatow, nieskonczona ich ilosc, otaczajacych nieskonczona ilosc slonc. Widze Calosc. Wyraznie i jasno widze oblicze Boga. To jest wlasnie to, czego przez cale zycie szukalem i wydawalo mi sie, ze odnalazlem; ale zdaje sobie sprawe, ze teraz odnajduje to po raz pierwszy. Gdybym przez tysiac lat poscil czy przez dziesiec tysiecy lat sie modlil, i tak nie bylbym w stanie odczuc czegos takiego. To muzyka, z ktorej powstaly wszystkie rzeczy. To ocean, w ktorym wszystko plywa. Slysze glosy kazdego boga oraz kazdej bogini, jacy kiedykolwiek byli czczeni, i wszystkie one sa jednym glosem, ktory toczy sie przeze mnie jak rzeka ognia. Po chwili zabieram reke. Cofam sie o krok, drzac i krecac glowa z niedowierzaniem. To zbyt proste. Nie mozna siegnac Boga poprzez dotkniecie paska gladkiego plastyku. -Mamy zamiar ich odnalezc - odzywa sie moja przewodniczka. - Musza nadal gdzies zyc. Jakze mogliby nie byc zywi? I jak mozna watpic w to, ze bylo nam przeznaczone pojsc ich sladem i odnalezc ich? I ukleknac przed nimi, poniewaz sa oni Tymi, ktorych szukamy. Bedziemy wiec szli w poszukiwaniu ich naprzod, coraz dalej, tak daleko, jak bedzie trzeba. Do najdalszych zakatkow, jesli sie to okaze konieczne. Na skraj Wszechswiata, a potem jeszcze dalej. Dzieki tym wejsciom nic nas nie ogranicza. Otrzymalismy klucz, pozwalajacy nam dotrzec wszedzie. Ruszamy w Mrok, coraz dalej i dalej, nie w granicach malej, siegajacej zaledwie stu lat swietlnych sfery, o jakiej mowi twoj Zakon, ale w cala Galaktyke, a nawet dalej. Kto wie, dokad prowadza te wejscia? Do Obloku Magellana? Na Andromede? Do M33? Oni czekaja gdzies tam na nas. Tak jak czekali przez miliard lat. A wiec bogini uwaza, ze moze dosiegnac Go przechodzac z jednego wejscia do drugiego. Jego albo Ja. Ktorekolwiek. Ale jest w bledzie. Ten, kto stworzyl Wszechswiat, stworzyl takze wykonawcow tych wejsc. -A Bogini...? - pytam. -Bogini jest Nieznanym. Jest Tajemnica, ku ktorej dazymy. Nie czujesz Jej obecnosci? -Nie jestem pewien. -Poczujesz. Jesli nie teraz, to pozniej. Ona nas powita, kiedy sie zjawimy. Obejmie nas i uczyni wszystkich bogami. Przez dluga chwile wpatruje sie w szescioramienne gwiazdy. Nie byloby trudno wyciagnac ponownie reke i po raz drugi napic sie ze zrodla objawienia. Ale nie potrzebuje tego. Ogien ciagle jeszcze krazy we mnie. I juz zawsze tak bedzie krazyl, przyciagajac mnie ku sobie. Czymkolwiek by to nie bylo, nie mozna zaprzeczyc, iz posiada moc. -Pokaze ci jeszcze cos, a potem opuscimy to miejsce - mowi moja towarzyszka. Idziemy przez swiatynie i wychodzimy na jej drugim koncu, gdzie sciana sie wywrocila. Z otoczonej gruzami platformy mamy niczym nie przesloniony widok na niebiosa. Nad nami blyszczy niezwykla plejada gwiazd ukladajacych sie w zupelnie mi nie znany wzor. Bogini wskazuje prosto ponad nasze glowy, gdzie po niebie dwoma skreconymi pasmami rozlewa sie Mleczna Droga. -Tu, tuz nad nami, jest Ziemia - mowi. - Widzisz ja? Krazaca wokol tego malego zoltego slonca, zaledwie sto tysiecy lat swietlnych stad? Zastanawiam sie, czy kiedykolwiek odwiedzili nas. Nie dowiemy sie tego, poki nie natrafimy na ich wejscie gdzies w Himalajach czy pod lodowcem Antarktydy, lub w innym miejscu tego rodzaju. Mysle, ze kiedy w koncu dotrzemy do nich, rozpoznaja nas. Ciekawie jest o tym myslec, prawda? - Jej dlon spoczywa lekko na moim nadgarstku. - Mozemy juz wracac, Najwyzszy Strazniku Prawa? Wracamy wiec, w dwoch czy trzech skokach, do swiata dinozaurow i gigantycznych wazek. Nie mam nic do powiedzenia. Wrze mi w glowie. Czuje sie tak, jakbym byl rozciagniety przez pol Wszechswiata. Czeka na mnie Oesterreich. Zabierze mnie z powrotem na Fosfor, Entropie, Entrade, Zime, Cuchulain, gdziekolwiek sobie zycze. -Moglbys nawet wrocic na Ziemie - mowi Bogini Avatar. - Teraz kiedy juz wiesz, co sie tu dzieje. Moglbys wrocic do domu i opowiedziec o tym Mistrzowi. -Podejrzewam, ze Mistrz juz o tym wie. A poza tym nie moge wrocic do domu. Nie rozumiesz tego? -Ach, tak - smieje sie cicho - Kodeks Mroku. Zapomnialam. Zasada jest taka, ze nikt nie wraca. Zostalismy wyrzuceni tu, aby oczyscic sie z grzechu pierworodnego, a powrot na Ziemie bylby przestepstwem wobec praw termodynamiki. No coz, jak sobie zyczysz. Jestes wolnym czlowiekiem. -Nie chodzi o Kodeks Mroku - mowie. - On juz nikogo i nigdzie nie obowiazuje. Zaczynam drzec. W moim umysle z nieba opadaja skorupy i polamane czesci: Dom Ekspedytorow, Dom Sanktuarium, caly Zakon ze swoimi prawami, ziemskie gory i doliny, substancja i materia Ziemi. Wszystko sie strzaskalo; wszystko jest zrobione od nowa; stoje nieskonczenie maly wobec nieskonczonej wielkosci Kosmosu. Oslepia mnie swiatlo bijace od nieskonczonej ilosci slonc. A jednak, choc musze przyslonic oczy przed tym ostrym blaskiem, choc jestem odurzony i upokorzony przez bezmiar tego bezmiaru, widze, ze nie ma zadnych granic tego, co mozna osiagnac, ze skraj Wszechswiata oczekuje mnie, ze musze tylko siegnac i wyciagnac sie, wyciagnac sie i siegnac, a w koncu dotkne go. Dostrzegam, ze - nawet jesli dokonala zbyt duzego skoku w odniesieniu do wiary, nawet jesli przyjela bezpodstawne zalozenia - Bogini Avatar podaza wlasciwa droga. To czego poszukujemy, jest nieosiagalne, poniewaz cel jest nieskonczony. Ale droga prowadzi nieustannie naprzod. Nie ma celu ostatecznego, jest tylko podroz. A Bogini dotarla dalej niz ktokolwiek. A ja? Myslalem, ze wyruszam w gwiazdy, aby spokojnie i skromnie przezyc reszte moich dni, ale teraz zdaje sobie sprawe, ze moja pielgrzymka nie ma konca. W rzeczywistosci dopiero sie zaczela. Nie wiedzie zadna z tych drog, o ktorych kiedykolwiek myslalem, ze pojde nimi. A jednak obieram wlasnie te droge i nie mam wyboru, musze nia isc, choc nie jestem jeszcze pewien, czy wedruje dalej na wygnanie, czy tez w koncu odnajduje droge do mojego prawdziwego domu. I nic na to nie poradze, ze rozumiem teraz, iz nasza Misja sie zakonczyla, a zaczela nowa; czy raczej: ze ta nowa Misja jest kontynuacja i kulminacja naszej. Zakon od samego poczatku nauczal, ze aby dotrzec do Boga, trzeba wyruszyc ku gwiazdom. I tak wlasnie jest. Robilismy to, choc bylismy zbyt bojazliwi, ograniczajac sie do tej malej kulki przestrzeni otaczajacej Ziemie. Ale nie odnieslismy niepowodzenia. Uczynilismy mozliwym wszystko, co bedzie sie dzialo potem. Podaje bogini moj medalion. Patrzy na niego tak, jak ja patrzylem na ten kawalek obcej ceramiki na pustynnym swiecie, a potem wyciaga reke, aby mi go oddac, ale krece przeczaco glowa. -To dla ciebie - mowie. - Jako upominek. Ofiara. Dla mnie teraz jest juz bezuzyteczny. Stoi zwrocona plecami ku wielkiemu, czerwonawozoltemu sloncu tej planety i mam wrazenie, ze swiatlo bije od niej tak, jak od Mistrza, ze jest rozswietlona, promieniuje, ze sama jest sloncem. -Niech Bogini cie ma w opiece, Pani - mowie cicho. Wszystkie swiaty Galaktyki kraza wokol mnie. Pojde ta droga i zobacze, dokad prowadzi, poniewaz juz wiem, ze nie ma zadnej innej drogi. -Niech Bogini cie ma w opiece - powtarzam. - Niech Bogini cie ma w opiece, Pani. [1] Cyt. za: Homer, Iliada Ksiega IX, w. 384-5, Przeklad I. Wieniewski, Wydawnictwo Literackie, 1984 (przyp. tlum). This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-14 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/