TENN WILLIAM Bernie Faust WILLIAM TENN Przelozyla Olga HryczukTytul oryginalu The Seven Sexes (C) 1968 by William Tenn (C) Polish 1992 DZIECINNA ZABAWA Gdy zamknely sie drzwi za mezczyzna z przedsiebiorstwa transportowego, Sam Weber postanowil przesunac ogromna paczke blizej zarowki oswietlajacej pokoj.Poslaniec wycedzil tylko: -Ja nic nie wiem. My nie wysylamy paczek, tylko je doreczamy. Ale przeciez musi istniec jakies sensowne wyjasnienie tej przesylki. Sam z trudem przesunal paczke o kilkadziesiat centymetrow. Poczatkowe zaciekawienie ustapilo miejsca naglej irytacji. Przesylka byla bardzo ciezka; zastanawial sie, jak poslaniec wniosl ja na drugie pietro. Wyprostowal sie i spojrzal ponuro na jaskrawy bilecik, na ktorym widnialo jego nazwisko, adres oraz zyczenia "Wesolych Swiat Bozego Narodzenia 2353 r." Glupi zart? Nie znal nikogo, kto uwazalby za zabawne wysylanie kartki z data wybiegajaca w przeszlosc o ponad dwiescie lat Chyba, ze ktorys zartownis konczacy razem z nim studia prawnicze, zamierza wyrazic swa opinie co do tego, kiedy uda mu sie dostac do prowadzenia pierwsza sprawe. Nawet gdyby... Jeszcze raz spojrzal na napis widniejacy na bilecie. Litery byly zielone. Mialy dziwny ksztalt, nie zostaly nakreslone ciagla linia, ale utworzono je z drobnych kresek. A bilecik byl plytka wykonana ze zlota! Sam poczul wzrastajace zainteresowanie. Oderwal bilecik, zdarl delikatnie opakowanie i znieruchomial. Pudlo nie mialo wieka, zadnej szczeliny po bokach, nigdzie nie bylo widac zadnego uchwytu. Stanowilo, jakby jednolita, uformowana w postaci szescianu brazowa bryle. Jednak z cala pewnoscia cos w srodku chrobotalo przy przesuwaniu. Chwycil pudlo oburacz, wytezyl wszystkie sily i podniosl je. Takze i spod pudla byl gladki, podobnie jak i na pozostalych bokach nie bylo widac zadnej szczeliny. Upuscil je ciezko na podloge. -No coz - powiedzial filozoficznie. - Nie chodzi o podarunek, ale o zasade. Sam nie podziekowal jeszcze za wszystkie upominki, jakie otrzymal z okazji Swiat Bozego Narodzenia. Powinien pomyslec o czyms szczegolnym dla ciotki Maggie. Krawaty, jakie od niej dostal, byly okropne, ale on nie wyslal jej nawet chusteczki w charakterze upominku swiatecznego. Wszystkie pieniadze, co do grosza, wydal na te broszke dla Tiny. Nie kupil jej pierscionka, ale byc moze tak to potraktuje, zwazywszy na okolicznosci... Zawrocil w strone lozka, ktore sluzylo mu jednoczesnie za biurko i krzeslo. Skrzywil sie ponuro, patrzac na wielkie pudlo. Potem je kopnal. -Coz, jesli sie nie otworzysz, to sie nie otworzysz - mruknal. Jak gdyby z powodu kopniaka pudlo otworzylo sie. Na jego gornej powierzchni ukazala sie szczelina, gwaltownie poszerzyla sie, a jej boki zwinely sie, opadajac ku dolowi jak w walizie. Sam stuknal sie w czolo i pospieszna modlitwa przywolal do pomocy wszystkich bogow od egipskiego Seta do Boga Ojca. Wtedy przypomnial sobie, co wczesniej powiedzial. -Zamknij sie - zasugerowal. Pudlo zamknelo sie znow tak gladko jak przedtem. -Otworz sie. Szescienna bryla otworzyla sie. Sam uznal, ze wystarczy tej zabawy. Pochylil sie nad pudlem i zajrzal do srodka. Ujrzal tam niezliczona ilosc polek, na ktorych staly buteleczki wypelnione niebieskim plynem, sloiki z czerwona masa oraz przezroczyste tubki mieniace sie barwami zawartych w nich substancji: zoltej, zielonej, pomaranczowej, fiolkoworozowej. Ponizej zobaczyl siedem wymyslnych przyrzadow, ktore wygladaly, jakby zgromadzil je hobbysta krotkofalowiec. Na dnie pudla lezala ksiazka. Sam podniosl ksiazke i ze zdumieniem spostrzegl, ze chociaz wszystkie jej strony sa metaliczne, jest to najlzejsza ksiazka, jaka kiedykolwiek trzymal w rekach. Usiadl na lozku, odetchnal gleboko i zabral sie do czytania pierwszej strony. Przebiegl wzrokiem po dziwnych, zielonych literach. Budowa Czlowieka - zestaw nr 3. Zestaw ten przeznaczony jest tylko dla dzieci w wieku od jedenastu do trzynastu lat. Jest to ulepszona wersja poprzednich zestawow Symulacji Czlowieka oznaczonych numerami 1 i 2. Umozliwia on dziecku z tej grupy wiekowej skonstruowanie i zmontowanie doroslego, calkowicie sprawnego czlowieka. Mniej zdolne dziecko moze budowac niemowleta oraz karly z poprzednich zestawow. Zestaw wyposazony jest w dwa aparaty sluzace do demontazu, co umozliwia wielokrotne uzycie elementow. Podobnie jak w zestawach nr 1 i 2 zaleca sie przeprowadzenie demontazu za pomoca Kontrolera Populacji. Dodatkowe czesci i odczynniki mozna zakupic w przedsiebiorstwie Budowa Czlowieka pod adresem Poziom Poprzeczny 928, Glunt City, stan Ohio. Pamietaj, tylko korzystajac z zestawu Budowa Czlowieka, mozesz budowac ludzi! Weber zacisnal powieki. Co to za gag widzial wczoraj w kinie? Wspanialy gag. Wspanialy film. Ladny kolor. Ciekawe, ile rezyser zarabia w ciagu tygodnia? A kamerzysta? Piecset? Tysiac? Ostroznie otworzyl oczy. Pekate pudlo wciaz tkwilo na srodku pokoju. W drzacych rekach nadal trzymal ksiazke. Na otwartej stronie widnialo "...tylko korzystajac z zestawu Budowa Czlowieka mozesz budowac ludzi!" Boze, zlituj sie nad mlodym prawnikiem w takiej godzinie! Na nastepnej stronie zamieszczony byl cennik "dodatkowych czesci i odczynnikow". Na sprzedaz oferowano takie towary jak enzymy czy hemoglobine. Na koncu zamieszczona byla reklama zestawu nr 4. "Radosc budowania zywego Marsjanina!" I ponizej informacja "Patent od roku 2348" Trzecia strona zawierala spis tresci. Sam spocona reka chwycil sie brzegu materaca i czytal: Rozdzial I - Biochemia dla dzieci. Rozdzial II - Budowanie prostych zywych organizmow w pomieszczeniach zamknietych i na zewnatrz. Rozdzial III - Karly: dlaczego one dla nas pracuja. Rozdzial IV - Niemowleta i inne male istoty. Rozdzial V - Powielanie ludzi dla roznych celow, tworzenie swojej kopii i przyjaciol. Rozdzial VI - Co jest potrzebne do zbudowania czlowieka. Rozdzial VIII - Skladanie czlowieka. Rozdzial VIII - Demontaz czlowieka. Rozdzial IX - Nowe formy zycia do tworzenia w wolnych chwilach. Sam wrzucil ksiazke do pudla i podbiegl do lustra. Nic sie nie zmienil. Jego twarz, choc troche przybladla, byla wciaz ta sama. Nie rozdwoila sie, nie zmienil sie w karla, nie wymyslil nowej formy zycia. Wokol bylo przytulnie jak u Pana Boga za piecem. Spojrzal na lezaca przed nim kartke papieru. "Droga ciociu Maggie" - zaczal pisac goraczkowo. "Bardzo ucieszylem sie z krawatow, jakie od Ciebie otrzymalem. Przykro mi tylko..." Przykro mi tylko, ze ja nie mam do ofiarowania nic oprocz swego zycia. Kto moglby sie posunac w zartach az tak daleko? Lew Knight? Nawet on z pewnoscia ma troche szacunku dla tradycji Swiat Bozego Narodzenia. Zreszta Lew nie jest na tyle bystry, by wymyslec cos rownie skomplikowanego. Tina? Tina ma talent do utrudniania wszystkiego, zgoda. Ale choc obdarzona bogactwem walorow fizycznych, pozbawiona jest zupelnie poczucia humoru. Sam przyciagnal skorzana narzute i poglaskal ja. Perfumy Tiny jakby przylgnely do jej powierzchni, powrocily wspomnienia... Metaliczny bilecik blyszczal w podlodze. Byc moze na jego odwrocie znajdzie nazwisko nadawcy? Podniosl go i odwrocil. Zadnego sladu, tylko gladka zlota powierzchnia. Nie mial watpliwosci, ze jest to prawdziwe zloto; jego ojciec byl jubilerem. Wartosc bileciku wykluczala wlasciwie mozliwosc, ze to tylko zart. A wiec co sie za tym krylo? "Wesolych Swiat Bozego Narodzenia 2353 r." Na jakim etapie rozwoju bedzie ludzkosc za czterysta lat? Czy mozliwe beda podroze do gwiazd i dalej do czegos, czego nie umiemy sobie nawet wyobrazic? Czy karly beda wykorzystywane do prac wykonywanych dzis przez maszyny i roboty? Czy dzieci beda mialy... Byc moze w srodku pudla jest jakas inna kartka czy notatka. Weber pochylil sie, by je oproznic. Wzrok jego padl na duzy szary sloj, na ktorym wygrawerowany byl napis: "Preparat Odwodnionych Neuronow, tylko do konstruowania czlowieka". Wyprostowal sie i rzucil z furia: -Zamknij sie. Pudlo zlalo sie w jednolita mase. Weber westchnal z ulga i postanowil isc spac. Rozbierajac sie pomyslal, ze popelnil blad, nie pytajac kuriera o nazwe firmy transportowej. Moze moglby ustalic pochodzenie tego klopotliwego podarunku. -Ale przeciez - powtorzyl zasypiajac - to nie jest podarunek, w tym tkwi jakas zasada! Zyczenia swiateczne dla mnie. Nastepnego dnia, kiedy Lew Knight wpadl do biura, wolajac jak zwykle "Dzien dobry, mecenasie", Sam czekal tylko, kiedy padnie pierwsza uszczypliwa uwaga majaca zwiazek z paczka. Lew nie byl czlowiekiem, ktory potrafi ukryc cokolwiek. Ale on zaglebil sie w porannej gazecie i tkwil tak caly ranek. Pieciu pozostalych pracownikow biura sprawialo wrazenie zbyt znudzonych, czy tez zbyt zajetych, by miec na sumieniu zestaw Budowa Czlowieka. Nie bylo zadnych usmieszkow, tajemniczych spojrzen, zadnych pytan". Tina przybyla do biura o godzinie dziesiatej. Wygladala szalowo jak dziewczyna z reklamy, ktora przylapano na tym, ze jest ubrana - Dzien dobry, panowie - powiedziala. Kazdy z nich na swoj wlasny sposob, zalezny od dzialania gruczolow, cieszyl sie ta chwila, promieniejac radoscia, sliniac sie, czy kiwajac glowa w odpowiedzi. Lew Knight slinil sie. Sam Weber promienial. Tina zauwazyla to wszystko i analizowala sytuacje, roztrzepujac wlosy wokol siebie. Gdy wyciagnela odpowiednie wnioski, oparla sie znaczaco o biurko Lwa Knighta i zapytala, czy ma dla niej jakas prace tego ranka. Sam z wsciekloscia zaglebil sie w pracy Hacklewortha dotyczacej prawnego aspektu szkody. Teoretycznie Tina zostala zatrudniona przez nich siedmiu jako sekretarka, telefonistka i recepcjonistka. W rzeczywistosci nawet najstaranniejsze wypelnianie jej obowiazkow nie wykraczalo poza przepisanie na maszynie dwoch listow dziennie i zaadresowanie kopert. Moze jeszcze raz w tygodniu trafila sie jakas drobna sprawa, ale zadna z nich nie doczekala sie rozpatrzenia sadowego. Dlatego Tina w pierwszej szufladzie swego biurka miala spory zbior magazynow mody, a w dwoch nastepnych cala kolekcje kosmetykow. Jedna trzecia dnia pracy spedzala na pogawedkach z innymi sekretarkami; pozostale dwie trzecie poswiecala temu ze swych pracodawcow, ktory w danym dniu byl najbardziej usposobiony do flirtow. Jej pensja byla mala, ale zycie bogate. Tuz przed pora obiadowa zblizyla sie obojetne do Sama z poranna poczta: -Czy nie sadzi pan, ze mielismy dzis niezbyt pracowity poranek? - zaczela. -Pani sie myli, panno Hill - odpowiedzial zirytowany. - Czekalem, az skonczy pani pogawedki, abysmy mogli zajac sie sprawami sluzbowymi. Tina byla zaskoczona. -Ale, ale przeciez dzisiaj nie jest poniedzialek. A tylko w poniedzialki dostajemy zlecenia od Somerseta i Ojacka. Sam skrzywil sie na przypomnienie tego, ze gdyby nie mozolna robota, jaka raz w tygodniu podsylali mu z tej firmy, bylby prawnikiem tylko z nazwy, jezeli nie z ducha. -Musze napisac list, panno Hill - powtorzyl dobitnie. - Zaczynamy, jak sie tylko pani przygotuje. Tina wrocila po chwili, trzymajac notatnik do stenografowania i olowki. -Naglowek jak zwykle, dzisiejsza data - zaczal Sam. - Prosze zaadresowac do Izby Handlowej w Glunt City w stanie Ohio. "Szanowni Panowie: Uprzejmie prosze o informacje, czy jest u Parlstwa zarejestrowana firma o nazwie Budowa Czlowieka lub podobnej. Jestem tez zainteresowany, czy firma o powyzszej lub zblizonej nazwie nie zglosila ostatnio zamiaru wlaczenia sie do waszej spolecznosci. Prosze o te informacje w imieniu mojego klienta, ktory zgubil adres firmy, a interesuje sie wytwarzanym przez nia produktem". Podpis i ponizej. "P.S. Moj klient chcialby tez wiedziec, jakie sa mozliwosci zalozenia przedsiebiorstwa w waszym miescie przy ulicy lub alei Poprzecznej. Bedziemy wdzieczni za informacje, jakie firmy i organizacje zlokalizowane sa na tej ulicy". Tina utkwila w nim wzrok. -Och, Sam - westchnela, ignorujac jego oficjalny ton. - Och, Sam, ty masz nowego klienta. Tak sie ciesze. Co prawda, on wyglada troche ponuro i tak szczegolnie, ze bylam pewna... -Kto? Kto wyglada troche ponuro? -Twoj nowy klient. - Sam mial dziwne uczucie, ze Tina o malo co nie dodala "glupi". - Kiedy dzis rano przyszlam do biura, zobaczylam okropnego, wysokiego, starego mezczyzne w dlugim, czarnym plaszczu, ktory rozmawial z windziarzem. Windziarz zwrocil sie do mnie i powiedzial: "To jest sekretarka pana Webera. Bedzie mogla powiedziec panu wszystko, co pana interesuje". I dziwnie mrugnal, co w tych okolicznosciach wydalo mi sie niegrzeczne. Wtedy ten staruch spojrzal na mnie ponuro, tak ze poczulam sie nieswojo, i odszedl mamroczac: "Albo zwichrowane, albo nastawione wrogo jednostki. Z pewnoscia nienormalne, niezrownowazone". Uwazam, ze to bylo takze niegrzeczne. Powiedz, czy on jest twoim nowym klientem? Usiadla, ciezko wzdychajac. Wysoki, ponury, stary czlowiek w dlugim, czarnym plaszczu wypytujacy o niego windziarza. Nie o sprawy sluzbowe mu chyba chodzilo. Sam nie mial zadnych tajemnic. Czy mialo to jakis zwiazek z tym niezwyklym prezentem swiatecznym? Zamyslil sie... -...widzisz, ona jest moja ukochana ciotka, wiesz o tym. - tlumaczyla Tina. - I przyjechala tak niespodziewanie. -Nie przejmuj sie tym - powiedzial. - Wiem, ze musialas odwolac to spotkanie. Bylo mi przykro, gdy zatelefonowalas, ale dawno minelo. Wiesz, ze mowia o mnie Sam-ktory-nigdy-nie-zywi-urazy-do-pieknej-dziewczyny. Moze wybralibysmy sie razem na obiad? -Obiad? - Poruszyla sie gwaltownie. - Obiecalam Lwowi, to jest panu Knight. Ale on z pewnoscia nie bedzie mial nic przeciwko temu, bys wybral sie razem z nami. -A wiec chodzmy. "Dobrze mu tak, zrewanzuje sie mu pieknym za nadobne" - pomyslal Sam. Sam mial nadzieje, ze Lew Knight bedzie niezadowolony z tego, ze planowany obiad we dwoje z Tina zostanie zepsuty jego obecnoscia. Tak tez sie stalo. Niestety, Lew opanowal sytuacje i zaczal rozwodzic sie nad sprawa, ktora mial prowadzic, honorarium i zaszczytami, jakich sie spodziewal. Sam usilowal wlaczyc sie do rozmowy, napomykajac o ciekawej sprawie, jaka prowadzil dla Somerseta i Ojacka. Ale po jednej czy dwoch probach pograzyl sie we wlasnych myslach. Wtedy Lew natychmiast zaprzestal rozmowy na tematy sluzbowe i zaczal flirtowac z Tina, obrzucajac ja pozadliwymi spojrzeniami. Sam spojrzal przez okno restauracji na ulice. Snieg zamienil sie w breje. W wiekszosci sklepow usuwano swiateczne dekoracje z wystaw. Sam zwrocil uwage na zestawy konstrukcyjne dla dzieci widniejace na jednej z nich, ozdobione swiecidelkami i blyszczacym sztucznym sniegiem. Zbuduj radio, wiezowiec, samolot. Ale "Tylko korzystajac z zestawu Budowa Czlowieka mozesz..." - Ide do domu - oznajmil nagle. - Przypomnialem sobie cos waznego. Zadzwoncie do mnie, gdyby cos wyskoczylo. "Zostawilem mu wolne pole do dzialania", powiedzial do siebie, zajmujac miejsce w wagonie metra. Ale tak naprawde, niestety, to pole bylo prawie tak samo puste jak i wtedy, gdy byl w poblizu. W czasach akademickich Lew nosil przydomek "Lupine". I tak od dnia, kiedy spostrzegl, jak wspaniale zbudowana jest Tina, Sam nie mial juz u niej zadnych szans. Tego dnia Tina nie przypiela broszki, jaka dostala od niego. Natomiast maly palec jej prawej reki zdobil nowy, szykowny pierscionek., Jedni to maja - filozofowal Sam - drudzy nie. Ja nie mam." A szkoda... Gdy przekrecil klucz w drzwiach swego pokoju, zdziwil sie widokiem nie zaslanego lozka. Bylo to jaskrawym dowodem, ze pokojowka tego dnia w ogole nie przyszla. Zdarzylo sie to po raz pierwszy. Ale coz! Nigdy przedtem nie zamykal pokoju na klucz. Dziewczyna musiala pomyslec, ze nie zyczyl sobie, by wchodzono do jego pokoju. Moze bylo to prawda. Okropne krawaty ciotki Maggie jasnialy przy lozku. Cisnal je do szafy razem z kapeluszem i plaszczem. Podszedl do umywalki i powoli myl rece. Odwrocil sie. A wiec jest. Wielka, szescienna masa, ktora czaila sie przed chwila za jego plecami, lezala teraz tuz przed nim. Byla tu i z pewnoscia zawierala dziwna kolekcje, ktora pamietal. -Otworz sie - powiedzial. Pudlo otworzylo sie. Metaliczna ksiazka, wciaz otwarta na spisie tresci, lezala na jego dnie. Przesunela sie nieco i utkwila w jednym z wymyslnych przyrzadow, jakie znajdowaly sie na spodzie pudla. Sam wyciagal ostroznie oba te przedmioty. Wysunal ksiazke i zauwazyl, ze aparat zbudowany jest z pewnego rodzaju lornetek, zamocowanych na statywie zbudowanym z kregow i rurek, na ktorych spoczywa plaska zielona plyta. Odwrocil ten przyrzad i na jego dnie ujrzal takie same dziwne litery, jakie widzial w ksiazce. "Uniwersalny Stol Warsztatowy wraz z Mikroskopem Elektronowym". Bardzo ostroznie polozyl aparat na podlodze. Po kolei wyciagnal inne przyrzady, od biokalibratora do aparatu do ozywiania. Starannie poukladal przy pudle w pieciu wielobarwnych rzadkach fiolki z limfa i sloiki z chrzastkami. Scianki klatki piersiowej wylozone byly nieprawdopodobnie cienka i pomarszczona substancja. Lekki ucisk na jej brzegi powodowal tworzenie sie trojwymiarowego zarysu ludzkiego organu, ktorego ksztalt i rozmiar mozna bylo zmieniac uciskajac jej scianki w jakimkolwiek miejscu. Niezla kolekcja. Gdyby mialo to jakakolwiek wartosc naukowa, byloby to niewyobrazalnym bogactwem. Albo jest to sprytna reklama. Czy... coz, cos sie za tym wszystkim kryje! Gdyby mialo to jakakolwiek wartosc naukowa. Sam usiadl ciezko na lozku i otworzyl ksiazke na rozdziale "Biochemia dla dzieci". Wieczorem o godzinie dziewiatej przykucnal przy Uniwersalnym Mikroskopie Elektronowym polaczonym ze Stolem Warsztatowym i zaczal otwierac rozne buteleczki. O dziewiatej czterdziesci siedem Sam Weber zbudowal pierwsza prosta istote zywa. Nie bylo to wielkie osiagniecie, traktujac Ksiege Rodzaju jako standard tworzenia. Obserwowal pod mikroskopem prymitywna brazowa plesn, ktora bez wiary w swe sily zywila sie kawalkiem precla, wydala kilka zarodkow i obumarla po okolo dwudziestu minutach. Ale on ja stworzyl. Skonstruowal pewien zywy organizm, ktory odzywial sie jakims skladnikiem precla; nie mogl on istniec w innych warunkach. Wyszedl z domu do restauracji; mial ochote sie upic. Jednak po kilku kieliszkach wrocilo uczucie podekscytowania i popedzil do swego pokoju. Tego wieczoru nie doznal juz tej egzaltacji, jaka towarzyszyla mu przy tworzeniu brazowej plesni, chociaz zbudowal wielka czastke proteiny i mnostwo wirusow. Zatelefonowal do biura z malego baru, gdzie zwykle jadal sniadania. -Bede w domu caly dzien - powiedzial Tinie. Byla troche zaintrygowana. Takze i Lew Knight, ktory pochwycil sluchawke. -Hej, mecenasie, czy wyrabiasz sobie praktyke w sasiedztwie? Mlody Blackstone traci wiele spraw. Wlasnie dwie wymknely mu sie z rak. -Dobra, powiem mu, kiedy przyjdzie - powiedzial Sam. Zblizal sie juz koniec tygodnia, wiec postanowil nie isc do pracy takze i nastepnego dnia. Tak naprawde nie mialby przeciez nic do roboty az do poniedzialku, kiedy podesla cos od Somerseta i Ojacka. Wracajac do swego mieszkania kupil podrecznik bakteriologii dla zaawansowanych. Tworzenie i jednoczesne ulepszanie jednokomorkowych organizmow, ktorych dokladne miejsce w klasyfikacji wciaz jeszcze jest dyskusyjna kwestia wsrod wspolczesnych naukowcow, bylo tak interesujace! Podrecznik wchodzacy w sklad zestawu Budowa Czlowieka przedstawil zaledwie kilka przykladow i podal ogolne reguly, ale gdy uzupelni to wiedza z zakresu bakteriologii, swiat bedzie nalezal do niego. Zbudowal kilka ostryg. Ich skorupy nie byly dostatecznie twarde i nie potrafil wykrzesac w nich tyle energii, by zabraly sie do jedzenia, ale niewatpliwie byly one skorupiakami. Gdyby przylozyl sie do udoskonalenia swej techniki, moglby rozwiazac problem zywnosci. Podrecznik byl przystepnie napisany i zawieral duzo obrazkow; stanowil rzetelne opracowanie. Wszedzie bylo wyjasnione po kolei, rzeczy trudniejsze nastepowaly po prostszych. Od czasu do czasu zdarzaly sie jednak niejasne zdania. "Jest to zasada wykorzystana w zabawkach fanfoflinkowych", "Gdy ci sie zeby zdemortonowaly pomysl o bakteriach cyjanowych i roli, jaka one odgrywaja", Jezeli masz karla rubikularnego kolo domu, nie musisz zajmowac sie rozdzialem o karlach". Po chwili namyslu Sam skonstatowal, ze karla rubikularnego na pewnego nie ma w mieszkaniu, co upowaznialo go do przestudiowania tego rozdzialu. Calkowicie przezwyciezyl uczucie, jakoby byl tatusiem bawiacym sie kolejka dziecka. Do tej pory zdolal juz zrobic wiecej, niz snilo sie swiatowej slawy biologom. Jakie problemy moglby jeszcze rozwiazac? "Nie zapominaj, ze karly sa budowane do wykonywana tylko jednego rodzaju pracy". "Nie zapomne" - obiecal Sam. "Czy beda to karly przeznaczone do prac porzadkowych, krawiectwa, do pracy w drukarni, czy nawet karly sunewiarne, kazdy z nich jest skonstruowany z mysla o wykonywaniu okreslonego zadania. Jezeli zbudujesz karla zdolnego do wypelniania kilku zadan, popelnisz przestepstwo tak powazne, ze bedziesz podlegal karze publicznego upomnienia". "Aby skonstruowac najprostszego karla..." Bylo to bardzo trudne. Trzy razy niszczyl potwornosci, jakie zaczely sie wylaniac, i zaczynal od nowa. Dopiero w niedziele po poludniu jego karzel byl gotowy, czy raczej niezupelnie gotowy. Mial on dlugie rece, i to jedna troche dluzsza od drugiej, glowe bez twarzy i tulow. Nie mial nog, oczu ani uszu, zadnych organow reprodukcji. Lezal na lozku i z jego ust, majacych sluzyc zarowno za otwor do przyjmowania pokarmu, jak i wydalania, wydobywalo sie jakby bulgotanie. Machal dlugimi rekoma, przeznaczonymi do wykonywania jednej prostej operacji, ktora nie zostala jeszcze zaplanowana. Obserwujac go Sam pomyslal, ze swiat moglby byc tak brzydki jak latryna na wolnym powietrzu. Musial go zdemontowac. Jego dlugosc - dziewiecdziesiat centymetrow od palcow do czubka glowy - i jakby zapieczetowany tulow uniemozliwialy uzycie mniejszego przyrzadu do demontazu, ktorym poslugiwal sie przy rozbieraniu ostryg i roznorodnych malych organizmow. Jednakze na wiekszym aparacie do demontazu widnial napis "Uzywac tylko pod scislym nadzorem Kontrolera Populacji. Zastosowac formule A 76 lub zdestabilizowac id". "Formula A 76" mowi mi tyle samo co "sunewiarny karzel" - pomyslal Sam - a id jest wystarczajaco zdestabilizowane. Nie, dziekuje. Trudno, bede musial obejsc sie bez Kontrolera Populacji. Wiekszy aparat do demontazu najprawdopodobniej dziala na tej samej zasadzie co maly". Przymocowal go do oparcia lozka i poprawil ostrosc. Schwycil pokretlo, ktore umieszczone bylo na gladkiej powierzchni spodu. Piec minut pozniej karzel byl jaskrawa kleista masa spoczywajaca na lozku. Wiekszy aparat do demontazu wymaga jednak nadzoru Kontrolera Populacji czy jakiegos innego stroza; Sam byl o tym przekonany sprzatajac pokoj. Chociaz udalo mu sie odzyskac wiele elementow skladowych nieudanych istot, jakie zbudowal, mial watpliwosci, czy zestaw ten bedzie mogl mu jeszcze sluzyc przez nastepnych kilkadziesiat lat. Z pewnoscia nie uzyje wiec duzego aparatu do demontazu; lepiej byloby przemielic to wszystko przez maszynke do miesa. Mniej widowiskowe i przykre, a efekt bylby pewnie taki sam. Gdy zamykal drzwi mieszkania, wychodzac do restauracji, pomyslal, ze nazajutrz powinien kupic troche poscieli. Tej nocy bedzie musial spac na podlodze. Zatopiony w szczegolach sprawy dla Somerseta i Ojacka Sam swiadomy byl utkwionego w nim wzroku Lwa Knighta i pelnych ciekawosci spojrzeli liny. Gdyby tylko oni wiedzieli! Tina prawdopodobnie wykrzyknelaby, ze to jest "wspaniale", a Lew Knight powiedzialby cos w rodzaju "Ho, ho, ale z niego Frankenstein". Chociaz wlasciwie to Lew pewnie wypracowalby jakas metode powielania zawartosci zestawu Budowa Czlowieka, chocby i w ograniczonym zakresie, i sprzedawalby go z niezlym zyskiem. Podczas gdy on, no coz, istnialy inne sposoby wykorzystania tego zestawu. Wiele innych sposobow. -Hej, mecenasie. - Lew Knight przysiadl na brzegu jego biurka. - Co oznaczja te twoje dlugie, tajemnicze weekendy? Moze nie zarabiasz duzo pieniedzy jako prawnik, ale czy to jest w porzadku, gdy moj wspolpracownik robi na boku cos, o czym nie wiem? Sama draznil ten glos, podobny do pisku kola szlifierskiego. -Pisze ksiazke. -Prawnicza? Dzielo Webera Bankructwo! -Nie, mlodziezowa. Lew Knight, Kretyn Neandertalczyk. -Nie pojdzie. Tytul nie ma sily przebicia. Dzisiaj ludzie wola czytac cos takiego jak Rycerze, Kanalie i Kapusciane Glowy. A przy okazji, Tina powiedziala mi, ze umawialiscie sie na Sylwestra, ale uwaza, ze nie mialbys nic przeciwko temu, gdyby poszla ze mna. Ja tez tak mysle, ale byc moze jestem stronniczy. Szczegolnie, ze zarezerwowales juz stolik u Cigala, gdzie zwykle jest mniej ludzi niz w Automacie. -W porzadku. -To dobrze - powiedzial Knight z zadowoleniem. - A swoja droga, wygralem te sprawe. A wynagrodzenie przyjemne i smakowite. Dzieki. Gdy Tina przyszla z poczta, ona rowniez zapytala Sama, czy nie ma nic przeciwko nowym ustaleniom. Nie mial. Gdzie byl przez ostatnie dni? Pracowal, duzo pracowal. Cos zupelnie nowego. Cos waznego. Wpatrywala sie w niego, jak oddzielal reklamy uzywanych samochodow, majacych - jak gwarantowano - przebieg mniejszy od dwustu piecdziesieciu tysiecy kilometrow, od uprzejmych upomnien szkoly prawniczej, dotyczacych uregulowania przez niego zaleglej oplaty za ostatni rok nauki. Przyszedl tez list, ktory nie zawieral ani reklamy, ani upomnienia. Sam wpatrywal sie w obcy stempel pocztowy: Glunt City, stan Ohio. Wszystkie inne sprawy przestaly sie liczyc. Szanowni Panstwo, Aktualnie w Glunt City nie ma zadnej firmy o nazwie "Budowa Czlowieka" lub podobnej; jak tez nie wiadomo nam nic, aby jakas organizacja o zblizonej nazwie zamierzala wlaczyc sie do naszej spolecznosci. Nie ma takze u nas ulicy Poprzecznej; nasze polnocne i poludniowe ulice nosza imiona plemion indianskich, podczas gdy aleje wschodnie i zachodnie oznaczone sa numerycznie, jako wielokrotnosc liczby piec. Glunt City jest zamknietym miastem i chcielibysmy je takim utrzymac. Dozwolone jest tu tylko zakladanie malych warsztatow naprawczych i prowadzenie handlu detalicznego. Jezeli jest Pan zainteresowany budowa domu w Glunt City i moze Pan przedstawic dowody na to, ze przodkowie Pana z obu stron, od pietnastu pokolen byli bialymi chrzescijanami pochodzenia angolosaskiego, chetnie udzielimy Panu dalszych informacji. Thomas H. Plantagenet, burmistrz P.S. Poza granicami miasta budujemy lotnisko dla prywatnych odrzutowcow i pojazdow o napedzie smiglowym. Wiec jednak. Nie moglby zakupic zadnych dodatkowych odczynnikow, gdyby nawet mial troche gotowki do wydania. Lepiej oszczedzac materialy i chronic je, jak tylko jest to mozliwe. Nigdy wiecej demontazu! Czy przedsiebiorstwo "Budowa Czlowieka" uruchomi w przyszlosci produkcje w Glunt City, gdy miasto to przeksztalci sie, wbrew woli jego konserwatywnych mieszkancow, w przemyslowa metropolie? A moze paczka ta pochodzi z innego toru strumienia ludzkiego czasu, z innego wymiaru rzeczywistosci? Jak jednak wytlumaczyc angielskie slownictwo? Dlaczego wlasnie on ja dostal w i jakim celu, czy powinien sie z tego cieszyc, czy przeciwnie? Tina pytala go o cos. Sam oderwal sie od spekulacji myslowych i powrocil do rzeczywistosci. -Wiec jesli nadal chcesz wybrac sie ze mna na Sylwestra, powiem Lwowi, ze moja matka ma ostatnio klopoty z kamieniami zolciowymi, zle sie czuje i musze zostac z nia w domu. Sadze, ze moglbys chyba tanio odkupic od Lwa rezerwacje u Cigala. -Dzieki, Tino, ale ja naprawde nie mam pieniedzy. Zreszta ty i Lew stanowicie bardziej dobrana pare. Lew Knight postapilby inaczej. On niszczyl innych z upodobaniem. Ale Tina naprawde lepiej pasowala do niego. Dlaczego tak sie stalo? Dopoki Lew nie zainteresowal sie Tina, nalezala ona do Sama. Pozostali mezczyzni z biura zaakceptowali ten fakt i usuneli mu sie z drogi. A Lew nie tylko odniosl wiekszy sukces i wyzszy status finansowy, on po prostu zapragnal Tiny i zdobyl ja. To bolalo. Tina nie byla kims szczegolnym; nie miala wysokiej kultury osobistej, intelektualnie mu nie dorownywala; ale jej pragnal. Lubil byc z nia. Byla kobieta, ktorej pozadal, slusznie czy nie, niezaleznie od tego, czy istniala logiczna podstawa dla ich zwiazku. Pamietal rodzicow, poki go nie osierocili, ginac w wypadku kolejowym. Teoretycznie nie stanowili dobranej pary, ale byli ze soba bardzo szczesliwi. Rozmyslal wciaz o tym, gdy nastepnego wieczoru przerzucal kartke rozdzialu "Tworzenie kopii swojej i przyjaciol". Dobrze byloby powielic Tine. -Jedna dla mnie, druga dla Lwa. Przerazala go jednak mozliwosc popelnienia bledu. Karzel nie wyszedl najlepiej, mial nierowne rece. Gdyby tak zbudowal uposledzona fizycznie Tine, kustykajaca przez zycie, a nie moglby nic na to poradzic... Ksiazka ponadto ostrzegala: "Skonstruowany przez ciebie blizniak, chociaz przypominajacy oryginal w kazdym szczegole, moze nie posiadac jego dojrzalosci. Moze byc niezrownowazony, mniej zdolny do stawiania czola niecodziennym sytuacjom, bardziej podatny na nerwice. Tylko fachowiec, dysponujacy najwyzszej klasy aparatem, moze wykonac dokladna kopie ludzkiej osobowosci. Twoj blizniak bedzie mogl zyc, a nawet rozmnazac sie, ale nie moze byc uznany za wartosciowa i odpowiedzialna jednostke. Coz, moglby sprobowac. Zmniejszona rownowaga psychiczna u Tiny nie bylaby bardzo widoczna, moglaby nawet stanowic pozytywna ceche. Rozleglo sie pukanie. Otworzyl drzwi, zaslaniajac soba paczke. W drzwiach stala jego gospodyni. -Drzwi panskiego pokoju byly zamkniete na klucz przez ostatni tydzien, panie Weber. Dlatego pokojowka tu nie sprzatala. Uznalismy, ze pan nie chce, by ktokolwiek wchodzil do srodka. -Tak. - Wyszedl na korytarz, zamykajac za soba drzwi. - Pracowalem w domu nad wazna sprawa. -Och. Wyczul ogromna ciekawosc, wiec zmienil temat - Co za elegancki stroj, pani Lipanti, zabawa sylwestrowa? Wygladzila czarna, falbaniasta suknie, swiadoma swego wygladu. -Tak. Przyjechala dzisiaj moja siostra z mezem ze Springfield i wybieralismy sie na zabawe. Tylko... tylko dziewczyna, ktora miala przyjsc do opieki nad ich dzieckiem, wlasnie zadzwonila, ze zle sie czuje. Wiec mysle, ze nie pojdziemy, chyba, to znaczy, poki nie znajdziemy kogos innego do opieki... Mysle o kims, kto nie mial zadnych planow na dzisiejszy wieczor i kto moglby - ciagnela jakby z zaklopotaniem, uswiadamiajac sobie nagle, ze prosba o przysluge juz zostala wypowiedziana. Coz, wlasciwie nie mial zadnych planow na dzisiejszy wieczor. A ona byla tak uprzejma dla niego wtedy, gdy musial lawirowac "oczywiscie zaplace za mieszkanie, jutro lub w najblizszych dniach". Tylko dlaczego kazdy z dwoch miliardow ludzi na ziemi swoje klopoty stara sie zrzucic automatycznie na niego, Sama Webera? Nagle przypomnial sobie rozdzial IV traktujacy o niemowletach i innych malych istotach. Od czasu zdemontowania karla przegladanie podrecznika traktowal jako intelektualna zabawe. Bal sie jakiejs fatalnej pomylki przy budowaniu malego czlowieka. Ale zrobienie kopii dziecka nie bedzie chyba takie trudne. Jednak tym razem za zadne skarby swiata nie bedzie probowal demontazu. Musi sie znalezc inne rozwiazanie pozbycia sie swego dziela noca, w duzym miescie. Na pewno cos wymysli. -Chetnie zajme sie dzieckiem przez kilka godzin. - Spuscil wzrok, oczekujac, ze gospodyni bedzie sie certowac. - Nie ma sprawy, pani Lipanti. Ciesze sie, ze bede mogl w czyms pomoc. W mieszkaniu gospodyni jej nerwowa siostra instruowala go niepewnie: -Jakby plakala tym swoim cichym, monotonnym glosikiem, prosze szybko przyjsc tu i pokolysac ja, a wszystko bedzie w porzadku. Odprowadzil ich do drzwi. -Dam sobie rade - uspokajal matke. - Bede przy niej, gdy tylko zakwili. Pani Lipanti zatrzymala sie w drzwiach. -Czy mowilam panu o tym mezczyznie, ktory wypytywal o pana dzisiaj po poludniu? Znowu? - Taki, wysoki, starszy pan w dlugim, czarnym plaszczu? -Patrzyl na mnie w przerazajacy sposob i mowil przytlumionym glosem. Czy pan go zna? -Niezupelnie. Czego chcial? -Pytal, czy mieszka tu pan Sam Weaver ktory jest prawnikiem i ktory spedzil ostatni tydzien w swym pokoju. Powiedzialam mu, ze temu opisowi odpowiada Sam Weber - pan ma na imie Sam, prawda? - natomiast pan Weaver wyprowadzil sie ponad rok temu. Popatrzyl na mnie przez chwile i powiedzial: "Weaver, Weber - mogli sie pomylic" i odszedl nie mowiac nawet do widzenia czy przepraszam. Nie mozna powiedziec, ze jest uprzejmy. Sam powrocil do dziecka zamyslony. Dziwne, jak przerazajacy obraz tego czlowieka uformowal sie w jego umysle. Pewnie dlatego, ze tak ogromne wrazenie wywarl na obu kobietach, ktore z nim rozmawialy, co znalazlo odbicie w ich relacjach. Nie bylo tu zadnej pomylki, wiedzial o tym. To byl ten sam mezczyzna, ktory szukal go w biurze, wiedzial przeciez o jego nieobecnosci w pracy. Czlowiek ten najwyrazniej nie chcial spotkac sie z nim osobiscie, az pewne sporne dane odnosnie jego tozsamosci nie zostana rozwiane ponad wszelka watpliwosc. Byl przekonany o tym, ze punktem ciezkosci calej tej sprawy jest zestaw Budowa Czlowieka. To ciche sledztwo zaczelo sie dopiero wtedy, gdy otrzymal paczke z 2353 roku i zaczal korzystac z jej zawartosci. Ale dopoki ten mezczyzna w dlugim czarnym plaszczu nie przyjdzie do Sama osobiscie i nie przedstawi calej sprawy, niewiele moze z tym zrobic. Sam poszedl na gore po biokalibrator. Otworzyl podrecznik, oparl go o brzeg lozka i ustawil aparat na pelna moc. Niemowle westchnelo lekko, gdy biokalibrator zaczal przesuwac sie po jego tlusciutkim ciele. Zgodnie z opisem w podreczniku przez szczeline przyrzadu wysunela sie metalowa tasma, na ktorej szczegolowo zapisane byly dane dotyczace budowy fizjologicznej dziecka. Opis byl bardzo dokladny. Samowi dech zaparlo, gdy ujrzal, jakie informacje zawarte sa na tasmie: wydolnosc tarczycy, jakosc chromosomow, budowa mozgu. Wszystkie te dane specjalnie posegregowano do celow konstrukcyjnych. Ocena rozwoju czaszki w ciagu najblizszych dziesieciu godzin, transformacja chrzastek, zmiany w wydzielaniu hormonow tak przy wysilku fizycznym, jak i w stanie spoczynku. To byla odbitka, jakby pobieranie wzoru dziecka. Sam popedzil na gore. Wzorujac sie na zapisie tasmy poprzycinal forme do wymaganych mniejszych rozmiarow. W chwile pozniej, nim sie zorientowal, konstruowal juz malego czlowieka. Byl zdumiony latwoscia, z jaka przychodzila mu praca. Nabral juz pewnej wprawy w tej zabawie; skladanie dziecka przychodzilo mu z duza wieksza latwoscia niz karla. Chociaz caly ten proces byl ulatwiony dzieki tasmie z informacjami, no i kopiowanie okazalo sie latwiejszym zadaniem. Dziecko nabieralo ksztaltu na jego oczach. Po uplywie poltorej godziny od pobrania pomiarow dzielo bylo gotowe. Zostalo tylko jego ozywienie. Chwila przerwy. Nieprzyjemna perspektywa demontazu wstrzymala go na moment, ale otrzasnal sie z tego. Musial zobaczyc efekt swej pracy. Jezeli jego dziecko bedzie zdolne do oddychania, coz nie bedzie mozliwe dla niego! Nie mogl jednak utrzymac go dlugo w stanie nieozywionym bez ryzyka zniszczenia swej pracy i materialow. Wlaczyl aparat do ozywiania. Dziecko zadrzalo i zaczelo plakac cichym, montonnym glosem. Sam pobiegl na dol do mieszkania gospodyni i zabral troche bielizny pozostawionej na wszelki wypadek przy lozku. I kilka przescieradel. Dokonal jeszcze malych poprawek, cofnal sie i dokladnie przyjrzal calosci. W pewnym sensie zostal ojcem. Byl z tego dumny. Jego dziecko bylo wspaniala, mala istota, tryskajaca zdrowiem. -Dokonalem powielenia. - Byl szczesliwy. Wszystko sie zgadzalo, kazdy szczegol. Obie czesci twarzy, jak nalezy, nieznacznie roznily sie jedna od drugiej; u kopii obiad znajdowal sie na tym samym etapie trawienia. Te same wlosy, oczy - czy na pewno? Sam pochylil sie nad niemowleciem. Moglby przysiac, ze tamto dziecko mialo jasne wlosy. Jego bylo ciemne, tym ciemniejsze, im dluzej na nie patrzyl. Chwycil dziecko w jedna reke, w druga wzial biokalibator. W mieszkaniu gospodyni polozyl dzieci obok siebie na duzym lozku. Nie bylo zadnych watpliwosci. Jedno mialo jasne wlosy, drugie - kopia, bylo zdecydowanie ciemne. Biokalibator pokazywal jeszcze inne roznice. Nieco szybsze tetno u kopii, odrobine wieksza wydolnosc mozgu, chociaz ta sama objetosc. Wydzielanie adrenaliny i zolci zupelnie rozne. A wiec popelnil blad. Niewazne, czy jego dziecko bylo lepsze, czy gorsze, ale nie udalo mu sie stworzyc wiernej kopii. Nie wiedzial, czy dziecko, ktore zbudowal, mogloby osiagnac stan dojrzalosci. To drugie moglo. Dlaczego? Scisle stosowal sie do wskazowek zawartych w podreczniku, co krok sprawdzal zapis na tasmie kalibratora. I taki rezultat. A moze za dlugo czekal, nim wlaczyl aparat do ozywiania? Czy bylo to jedynie kwestia niedostatecznych umiejetnosci? Zegarek wskazywal, ze zbliza sie polnoc. Nalezalo szybko, przed powrotem siostr Lipanti usunac slady budowania dziecka. Jakie ma mozliwosci dzialania? Rozwazal je pospiesznie. Za chwile byl juz na dole ze starym obrusem i kartonem. Owijajac dziecko materialem cieszyl sie, ze temperatura nieco wzrosla tej nocy. Wlozyl je do pudelka. Jakby w oczekiwaniu na przygode dziecko westchnelo. Jego pierwowzor na lozku westchnal w odpowiedzi. Sam wysliznal sie na ulice. Ulica pelna byla pijanych mezczyzn i kobiet, ktorzy posuwali sie wolno, przygrywajac na trabkach. Skladali sobie nawzajem zyczenia noworoczne. Sam musial przejsc niewielki odcinek drogi w kierunku centrum. Skrecil w lewo i ujrzal napis "Sierociniec". Nad bocznymi drzwiami palilo sie swiatlo. Sam na chwile schowal sie w cien alei, nowy pomysl przyszedl mu do glowy. To powinno wygladac prawdziwie. Wyciagnal olowek z kieszeni i napisal na kartonie tak drobnymi literkami, jak tylko potrafil: "Prosze, zaopiekujcie sie moja mala dziewczynka. Ja nie jestem zamezna". Polozyl palec na dzwonku i trzymal go tak dlugo, az uslyszal w srodku ruch. Gdy pielegniarka otworzyla drzwi, byl juz po drugiej stronie alejki. Dopiero gdy wracal do pensjonatu, uzmyslowil sobie, ze chyba zapomnial o pepku. Stanal i zamyslil sie, tak, zbudowal te dziewczynke bez pepka! Jej brzuch byl doskonale gladki. Takie sa skutki pospiechu! Tandetne wykonanie. Moze byc troche zamieszania w sierocincu, gdy odwina dziecko. Jak na to zareaguja? Sam popukal sie w czolo. Ja i Michal Aniol. On, w przeciwienstwie do mnie, jednak pamietal o pepku. Drugi dzien nowego roku byl w biurze spokojny. Sam czytal ostatnie strony intrygujacego podrecznika, gdy uswiadomil sobie, ze dwoje zazenowanych ludzi przestepuje z nogi na noge przy jego biurku. Niechetnie oderwal wzrok od ksiazki. "Nowe formy zycia do tworzenia w wolnych chwilach" - to bylo naprawde fascynujace. Tina i Lew Knight. Sam zwrocil uwage na to, ze zadne z nich nie przysiadlo na jego biurku. Tina miala na trzecim palcu lewej reki maly pierscionek, ktory dostala w prezencie swiatecznym; Lew usilowal ukryc zaklopotanie, co nie przychodzilo mu latwo. -Och, Sam. Wczoraj wieczorem Lew... Sam, chcielismy, abys byl pierwszy... Taka niespodzianka, naprawde! Wiemy, ze to bedzie troche trudne... Sam, my chcemy, to znaczy zamierzamy... -...pobrac sie - Lew Knight zakonczyl prawie szeptem. Po raz pierwszy, odkad Sam go znal, Lew byl niepewny i nieufny, jakby czyms wystraszony. -Bylbys zachwycony, gdybys wiedzial, jak Lew mi sie oswiadczyl - wybuchnela Tina. - Nie tak zwyczajnie. I jakby niesmialo. Pozniej powiedzialam mu, ze przez chwile myslalam, ze on mowi zupelnie o czyms innym. Naprawde mialam klopoty ze zrozumieniem ciebie, prawda, moj drogi? -Co? No tak, nie zrozumialas mnie. - Lew spojrzal na swego bylego rywala. - Nie spodziewales sie tego? -Och nie, dlaczego. Wy oboje doskonale pasujecie do siebie, wiedzialem o tym od samego poczatku. - Sam zlozyl im gratulacje, czujac na sobie badawcze spojrzenie Tiny. - A teraz wybaczcie mi, ale musze zajac sie czyms niezwlocznie. Slubny prezent, cos szczegolnego. - Slubny prezent, nie za wczesnie? - Lew byl zaklopotany. -Dlaczego nie - powiedziala Tina. - Nie jest latwo znalezc cos odpowiedniego. A tak bliski przyjaciel jak Sam chcialby ofiarowac cos specjalnego. Tego bylo juz za wiele. Sam zlapal podrecznik oraz plaszcz i wybiegl z biura. Zanim dotarl do czerwonych, kamiennych schodkow swego pensjonatu, uswiadomil sobie, ze nowina, choc bolesna, nie zranila jego serca. Wlasnie chichotal pod nosem na wspomnienie miny Lwa, gdy gospodyni zlapala go za rekaw. -Ten mezczyzna byl tu dzis znowu, panie Weber. Powiedzial, ze chce sie z panem widziec. -Jaki mezczyzna? Ten wysoki starszy facet? Pani Lipanti skinela glowa, zalozyla spokojnie rece na piersi. -Co za nieprzyjemny typ! Kiedy powiedzialam mu, ze pana nie ma w domu, nalegal, bym wpuscila go do pana pokoju. Powiedzialam, ze nie moge tego zrobic bez pozwolenia, wtedy spojrzal na mnie, jakby chcial mnie zabic. Nigdy nie wierzylam w zle uroki, ale jesli cos takiego istnieje, on moze je rzucac. Zawsze mowilam, ze gdzie jest dym, tam musi byc i ogien. -Czy on jeszcze tu przyjdzie? -Tak. Pytal mnie, kiedy pan zwykle wraca do domu; powiedzialam mu, ze okolo osmej. Wiec jesli nie bedzie pan chcial sie z nim spotkac, bedzie pan mial czas by sie umyc, zmienic ubranie i wyjsc z pokoju przed jego przyjsciem. I panie Weber, prosze mi wybaczyc, ze sie wtracam, ale mysle, ze lepiej byloby, gdyby pan uniknal tego spotkania. -Dzieki. Ale kiedy przyjdzie o osmej, prosze go przyprowadzic na gore. Byc moze jest on wlascicielem rzeczy, ktora znajduje sie u mnie. Chcialbym dowiedziec sie czegos o jej pochodzeniu. W swoim pokoju Sam ostroznie otworzyl podrecznik i polecil, by pudlo otworzylo sie. Biokalibator nie byl duzy, do okrycia go powinna wystarczyc gazeta. Kilka minut pozniej szedl w kierunku centrum, trzymajac pod pacha paczuszke o dziwnym ksztalcie. "Czy wciaz jeszcze chce powielic Tine?" - rozmyslal. Tak, mimo wszystko chcial. Zadnej innej kobiety nie pragnal tak mocno jak jej. W sytuacji, kiedy oryginal poslubi Lwa, kopia nie majac wyboru, bedzie nalezala do niego. Jednak druga Tina, jesli przejmie wszystkie cechy pierwszej, moze rowniez upierac sie przy poslubieniu Lwa. Z tego moglaby zrodzic sie glupia sytuacja, a moze zabawna? Za wczesnie jednak na takie rozwazania. Bardziej niepokoila go mozliwosc popelnienia bledu. Jego Tina moze roznic sie od pierwowzoru pod wieloma wzgledami; podobnie jak w zle odbitej barwnej fotografii kolor czerwony moze nalozyc sie na rozowy, znieksztalcajac obraz. Jest prawdopodobne, ze u kopii rozwinie sie dziwne i nieuleczalne szalenstwo, ktore nie minie, dopoki glebokie i wzajemne uczucie nie rozwinie sie i nie wyda owocu. Jak na razie nie ma duzego doswiadczenia w kopiowaniu ludzi; bledy, jakie popelnil, budujac siostrzenice pani Lipanti, swiadczyly o jego amatorskim podejsciu. Sam wiedzial, ze nie bedzie mogl zdemontowac Tiny, gdy okaze sie, ze popelnil blad. Byl rycerski; lata chlopiece spedzone w malej miescinie wpoily wen niemal zabobonny szacunek dla kobiet. Poza tym przerazala go mysl, ze obiekt jego uczucia moglby przejsc taki sam proces demontazu jak karzel. Ale jesli przeoczy cos istotnego podczas kopiowania, czy znajdzie inne wyjscie? Wniosek: nie moze niczego zaniedbac. Sam usmiechnal sie gorzko, gdy przestarzala winda wjezdzal na gore do biura. Gdyby tylko mial wiecej czasu na przeprowadzenie eksperymentu z osoba, ktorej reakcje znalby tak dobrze, ze wszelkie odchylenia od normy bylyby oczywiste natychmiast! Ale dziwny starszy mezczyzna przyjdzie do niego dzis wieczorem i jezeli jest on zainteresowany zestawem do budowy, eksperymenty Sama moga byc nagle ukrocone. Poza tym, gdzie moglby znalezc takiego czlowieka; mial kilku przyjaciol, ale zadnego tak naprawde bliskiego. A musialby to byc ktos taki, kogo znal rownie dobrze, jak samego siebie. Jak samego siebie! -Jestesmy na miejscu. - Windziarz spojrzal na niego z wyrzutem. Przez radosny okrzyk Sama nie zapanowal nad winda, ktora zatrzymala sie kilkanascie centymetrow ponizej poziomu pietra; cos podobnego nie zdarzylo mu sie od czasu, kiedy po raz pierwszy zdenerwowany obslugiwal winde. Gdy zamykal drzwi za prawnikiem, mial wrazenie, ze jego fachowosc zostala podwazona. A dlaczego nie samego siebie? Znal swoj charakter lepiej niz Tiny. Najmniejszy brak rownowagi psychicznej zauwazylby szybko, na dlugo przed tym, nim mogloby dojsc do psychozy czy czegos gorszego. A najwazniejsze, ze nie mialby skrupulow zdemontowac niepotrzebnego Sama Webera. Wprost przeciwnie, najgorsze w tej sytuacji byloby utrzymywanie go przy zyciu, usuniecie przyniosloby ulge. Powielenie siebie dostarczyloby niezbednej praktyki na znanym obiekcie. Idealna sytuacja. Sporzadzi dokladne notatki i w razie popelnienia bledu bedzie wiedzial, co robic, by uniknac pomylki w budowaniu swej osobistej Tiny. A moze ten stary nie jest wcale zainteresowany jego zestawem? Nawet gdyby byl, to przeciez mozna - zgodnie z rada gospodyni - wyjsc z pokoju, by uniknac spotkania. Jest nadzieja, ze zawsze znajdzie sie jakies wyjscie z sytuacji. Lew Knight wpatrywal sie w przyrzad w rekach Sama. -Co to jest, do licha? Wyglada jak miniatura maszyny do strzyzenia trawnikow. -Coz, jest to pewnego rodzaju przyrzad pomiarowy. Daje szczegolowe informacje. Dopoki nie bede znal wlasciwego wymiaru czy wymiarow, nie bede mogl postarac sie o taki prezent slubny, jaki mam na mysli. Tina, czy moglabys wyjsc na korytarz? -Nie wiem. - Popatrzyla niepewnie. - Czy to nie bedzie bolalo? -Ani odrobine - zapewnil ja Sam. - Chcialem tylko utrzymac to w tajemnicy przed Lwem az do ceremonii. Na to rozpogodzila sie i wyszla razem z Samem. -Hej, mecenasie - zawolal do Lwa jeden z mlodszych prawnikow, gdy wyszli. - Nie pozwol na to. Nigdy nie odda ci jej z powrotem. Lew usmiechnal sie niepewnie i pochylil nad praca. -Teraz idz do szatni - zwrocil sie Sam do zdezorientowanej Tiny. - Ja bede stal na zewnatrz i gdyby ktos chcial wejsc, powiem, ze jest chwilowo nieczynna. Gdyby jakas kobieta byla w srodku, poczekaj, az wyjdzie. Potem rozbierz sie. -Mam sie rozebrac? - zapiszczala Tina. Skinal glowa. Po czym bardzo dokladnie, podkreslajac kazdy wazny szczegol calej operacji objasnil jej, jak nalezy poslugiwac sie biokalibratorem. Jak wlaczyc przyrzad i ustawic tasme. Nastepnie musi przylozyc aparat do kazdego punktu powierzchni swego ciala. -To male ramie umozliwi ci zmierzenie plecow. Teraz zadnych pytan, idz juz. Byla z powrotem za pietnascie minut, wygladzajac sukienke i przygladajac sie tasmie ze zdziwieniem. -Przedziwna rzecz. Wedlug tego zapisu... Sam pospiesznie zlapal biokalibrator. -Nie mysl o tym. To rodzaj kodu. Zawiera wazne informacje. Bedziesz zachwycona prezentem, gdy go zobaczysz. -Wiem, ze bede. - Pochylila sie nad Samem, ktory kleczal i sprawdzal tasme, by upewnic sie, czy prawidlowo wykonala pomiar. - Wiesz, Sam, zawsze uwazalam, ze masz dobry gust. Chcialabym, abys czesto odwiedzal nas po slubie. Ty masz takie wspaniale pomysly. Lew jest troche za bardzo... zasadniczy, prawda? Do osiagniecia sukcesu jest to konieczne, ale na tym swiat sie jeszcze nie konczy. Mysle, ze dla ciebie rowniez wazne sa sprawy duchowe. Pomozesz mi rozwijac sie intelektualnie, prawda, Sam? -Oczywiscie - powiedzial wymijajaco. Tasma byla gotowa. A wiec do dziela! - Gdy tylko bede mogl, chetnie pomoge. Przycisnal guzik windy i spostrzegl, ze Tma patrzy na niego niepocieszona. -Nie martw sie, Tino. Ty i Lew bedziecie razem szczesliwi. Slubny prezent bedzie ci sie bardzo podobal. -Ale mnie jeszcze bardziej - powiedzial do siebie, wchodzac do windy. Wrocil do pokoju, oproznil maszyne i rozebral sie. Po chwili tasma z informacjami o nim byla juz gotowa. Mial ochote blizej jej sie przyjrzec, ale braklo mu cierpliwosci; byl juz przeciez tak blisko celu. Zamknal drzwi na klucz, pospiesznie uprzatnal balagan. Skrzywil sie z rozdraznieniem, patrzac na krawaty ciotki Maggie, ten niebieskoczerwony niemalze rozswietlal pokoj. Wydal polecenie, by pudlo sie otworzylo. Byl gotow. Najpierw woda. Do zbudowania czlowieka, szczegolnie doroslego, trzeba jej duzo, wiec od razu zaczal ja gromadzic. W pokoju byl tylko jeden kran, potrzebowal wiec troche czasu, by napelnic wszystkie garnki, jakie posiadal. Gdy postawil pod kurek pierwszy garnek, ogarnely go watpliwosci, czy zanieczyszczenia chemiczne wody moga wplynac na jakosc koncowego produktu. Oczywiscie, ze tak! W 2353 roku dzieci prawdopodobnie beda na co dzien korzystaly z czystej wody. Podrecznik pomijal te kwestie. Ale skad on mial wiedziec, jaka jest woda z jego kranu? No coz, zagotuje ja, ale gdy bedzie budowal Tine, dopilnuje, by woda byla calkowicie wolna od zanieczyszczen. Kolejny argument za tym, ze ma racje, zaczynajac od powielenia siebie. Czekajac na zagotowanie sie wody, przygotowal wszystkie potrzebne mu rzeczy, tak by lezaly w zasiegu jego reki. Odczynnikow ubywalo. Troche cennych surowcow pochlonelo dziecko; niedobrze, ze nie rozwiazal sprawy zdemontowania go. Oznaczalo to, ze gdyby nawet istnialy argumenty przemawiajace na korzysc utrzymania przy zyciu swojej kopii, w tej sytuacji nie mialy one wiekszego znaczenia. Musial sie zdemontowac, by wystarczylo surowcow do zbudowania Tiny n (lub Tiny I). Przekartkowal rozdzialy VI, VII i VIII o skladnikach, skladaniu i demontazu czlowieka. Przestudiowal je juz wiele razy, ale przeciez niejeden egzamin z prawa zdal tylko dlatego, ze przed egzaminem jeszcze raz przejrzal material. Zaniepokoily go ciagle powtarzajace sie wzmianki o ewentualnym braku rownowagi psychicznej. "Istoty ludzkie zbudowane za pomoca tego zestawu beda posiadaly, w najlepszym wypadku, tendencje do nerwicy. Na dluzsza mete nie funkcjonuja normalnie, nalezy zwrocic na to baczna uwage". Coz, nie bedzie to mialo wiekszego znaczenia w przypadku Tiny, a przeciez o nia mu przede wszystkim chodzilo. Kiedy skonczyl dopasowywanie formy do wlasciwych rozmiarow, przymocowal do lozka Aparat do Ozywiania. Po czym ostroznie, zagladajac co chwile do podrecznika, zaczal kopiowac Sama Webera. W ciagu nastepnych dwoch godzin dowiedzial sie wiecej o swych mozliwosciach i ograniczeniach fizycznych, niz jakikolwiek czlowiek zdolal to dotad uczynic. I co dziwne, nie odczuwal przy tym ani strachu, ani egzaltacji. Tak jakby po raz pierwszy konstruowal odbiornik radiowy. Dziecinna zabawa. Gdy skonczyl, wiekszosc fiolek i sloikow byla pusta. Wilgotna trojwymiarowa forma tkwila w pudle. Podrecznik lezal porzucony na podlodze. Sam Weber stal przy lozku patrzac na Sama Webera lezacego na lozku. Teraz pozostalo juz tylko ozywienie go. Nie mogl czekac z tym zbyt dlugo, by nie wkradly sie niescislosci, jak to bylo w przypadku dziecka. Otrzasnal sie z obrzydliwego uczucia nierealnosci, upewnil sie, czy wiekszy aparat do demontazu jest w zasiegu reki, i wlaczyl Aparat do Ozywiania. Mezczyzna na lozku zakaszlal. Poruszyl sie. Usiadl. -Coz - powiedzial. - Wspaniale, jesli moge sie tak wyrazic. Po czym wyskoczyl z lozka i zlapal przyrzad do demontazu. Wyrwal ze srodka przewody, rzucil je na podloge i podeptal, az zostala z niego tylko bezksztaltna masa. -Juz nie wisi nad moja glowa miecz Damoklesa - poinformowal Sama Webera, ktorzy przygladal sie temu z otwartymi ustami. - Chociaz moglem to wykorzystac przeciwko tobie. Sam usiadl na materacu. Odzyskal spokoj wewnetrzny. Jego umysl, zaprzatniety dotad tworzeniem, uspokoil sie. Byl tak pod wrazeniem bezradnosci dziecka i karla, ze nie wyobrazal sobie, iz jego kopia wejdzie w zycie z takim entuzjazmem. Chociaz tak pewnie powinno byc, byl to dorosly czlowiek powielony w chwili najwiekszej fizycznej i umyslowej aktywnosci. -To niedobrze - powiedzial w koncu ochryplym glosem. - Jestes niezrownowazony psychicznie. Nie powinienes miec wstepu do normalnego spoleczenstwa. -Ja jestem niezrownowazony? - zdziwila sie jego kopia. - Kto to mowi! Facet, ktory snuje sie przez zycie, ktory chce poslubic wystrojona, zarozumiala kolekcje biologicznych impulsow, zdolna czolgac sie na kolanach przed kazdym mezczyzna na tyle rozsadnym, by to wykorzystac. -Nie mieszaj w to Tiny - rzekl Sam, czujac niezrecznosc tego teatralnego zwrotu. Kopia spojrzala na niego i skrzywila sie. -W porzadku, zostawie ja w spokoju, ale jej ciala nie! Widzisz, Samie, czy Weberze, czy jakkolwiek mam sie do ciebie zwracac, ty zyj swoim zyciem, a ja bede zyl swoim. Nie musze pracowac jako prawnik, jesli cie to uszczesliwi. Ale co sie tyczy Tiny, mam wystarczajaco duzo twoich cech, by jej pozadac. Teraz nie ma juz dostatecznej ilosci elementow, by stworzyc jej kopie; zreszta taki pomysl mogl sie narodzic jedynie w glowie czlowieka niezdolnego stawic czola trudnosciom. Ale ja, w odroznieniu od ciebie, bede ja mial. Ty nie masz za nic oleju w glowie. Sam zerwal sie na rowne nogi i zacisnal piesci. Zobaczyl wtedy tak samo zacisniete piesci, nawet nieco bardziej zdeterminowane do walki. Nie bylo sensu bic sie, w najlepszym razie skonczyloby sie to remisem. Zwyciezyl zdrowy rozsadek. -Zgodnie z tym, co jest napisane w podreczniku - zaczal - jestes sklonny do nerwicy. -Podrecznik! Podrecznik zostal napisany dla dzieci, ktore beda zyly za czterysta lat! Dla dzieci inaczej wychowanych, posiadajacych rozlegla wiedze. Uwazam, ze jestem... Nagle rozleglo sie pukanie do drzwi. -Panie Weber. -Tak - obydwaj odpowiedzieli jednoczesnie. Gospodynie zatkalo za drzwiami, odetchnela ciezko i zaczela mowic niepewnie: -Ten, ten mezczyzna jest na dole. Chce sie widziec z panem. Czy mam go wprowadzic? -Nie, nie ma mnie w domu - odpowiedziala kopia. -Niech mu pani powie, ze wyszedlem godzine temu - powiedzial Sam jednoczesnie. Uslyszeli nastepne, ciezkie westchnienie i odglos pospiesznie oddalajacych sie krokow. -Niezle ci to wyszlo - wybuchnela kopia. - Czy nie mozesz sie zamknac? Doprowadzisz te biedna kobiete do rozstroju nerwowego. -Zapominasz, ze to jest moj pokoj, a ty jestes tylko wynikiem eksperymentu, ktory sie nie udal - powiedzial Sam zapalczywie. - Mam takie same prawa, a wlasciwie wieksze... hej, co ty sobie w ogole wyobrazasz? Ten drugi otworzyl drzwi szafy i wkladal slipy. -Wlasnie sie ubieram. Ty mozesz paradowac nago, jesli ci to sprawia przyjemnosc. Ja chce wygladac bardziej dostojnie. -Rozebralem sie, by dokonac pomiaru, a wlasciwie pomiarow. To jest moje ubranie, moj pokoj... -Wolnego, uspokoj sie. Tego nie moglbys udowodnic w sadzie. Nie kaz mi mowic, ze co jest twoje, jest moje, i tak dalej. Na korytarzu rozlegly sie ciezkie kroki, ktos zatrzymal sie przed drzwiami. Wydawalo im sie, ze wokol nich rozbrzmiewaja dzwieki perkusji. Ogarnieci strachem poczuli cieplo nie do wytrzymania. W oddali rozleglo sie przerazliwe echo. Za chwile sciany przestaly sie trzasc. Cisza i won palacego sie drewna. Obrocili sie w strone drzwi i ujrzeli okropnie wysokiego, bardzo starego mezczyzne w dlugim, czarnym plaszczu wchodzacego do pokoju przez tlace sie szczatki drzwi. Byl on za wysoki, by przejsc przez nie swobodnie, ale nie pochylil glowy, tylko jakby sciagnal ja do dolu, a nastepnie usadowil na swoim miejscu. Zblizyli sie do siebie instynktownie. Jego oczy, ktore nie mialy bialek, tylko czarne, blyszczace teczowki, osadzone byly gleboko. Przypominaly one Samowi czujniki biokalibratora: raczej zestawialy obrazy i analizowaly je, niz widzialy. -Balem sie, ze bedzie za pozno - zagrzmial wreszcie przedziwnym glosem. - Juz zdazyl pan sie powielic, panie Weber, z czego wyniklo cale to zamieszanie. A kopia zniszczyla aparat do demontazu. Fatalnie. Bede musial zrobic to recznie. Nieprzyjemna robota. Wszedl do pokoju i stanal tak blisko nich, ze mogl czuc emanujace z nich przerazenie. -Ta sprawa wprowadzila zaburzenia w czterech glownych programach, ale musielismy dzialac zgodnie z przyjetymi normami i calkowicie upewnic sie co do tozsamosci odbiorcy, nim podjelismy dzialania majace na celu odebranie zestawu. Zaslabniecie pani Lipanti spowodowalo, oczywiscie, przyspieszenie naszych dzialan. Kopia przelknela sline: -Ty nie jestes... -Nie jestem czlowiekiem, tylko produktem wytworni wyrobow precyzyjnych. Pelnie funkcje Kontrolera Populacji na caly dwudziesty dziewiaty rejon. Widzisz, zestaw, ktory otrzymales, przeznaczony byl dla dzieci Thregandera, ktore przebywaja w podrozy na tym terenie. Jeden z Threganderow, posiadajacy mape Webera, zamowil zestaw za posrednictwem chrondromu, ktory utracil stabilnosc. Dlatego otrzymales go ty, a nie on. Niestety, rozchwianie bylo calkowite i bylismy zmuszeni lokalizowac ciebie metodami posrednimi. Kontroler Populacji przerwal i kopia Sama nerwowo podciagnela majtki. Sam zalowal, ze nie ma na sobie niczego, nawet listka figowego, by przykryc nagosc. Czul sie jak postac z rajskiego ogrodu usilujaca wymyslec logiczny powod dla jedzenia jablek. -Bedziemy musieli oczywiscie odzyskac zestaw - grzmial dalej - i naprawic wszelkie szkody, jakie uczynil. Gdy sprawa zostanie juz wyjasniona, bedziesz mogl dalej normalnie zyc. Tymczasem mamy jeden problem: ktory z was jest prawdziwym Samem Weberem? -Ja - obaj powiedzieli drzacym glosem i spojrzeli na siebie nawzajem. -Trudnosc - zahuczal starzec. Westchnal, co podobne bylo do powiewu wiatru arktycznego. - Zawsze mam trudnosci! -Spojrz - zaczela kopia. - Oryginal bedzie... -Mniej chwiejny emocjonalnie niz kopia - przerwal mu Sam. - Wydaje sie wiec... - Ze powinienes zauwazyc roznice - wyciagnal wnioski drugi. - Z tego co widac, czy nie mozna zadecydowac, ktory z nas jest bardziej wartosciowa jednostka dla spoleczenstwa? "Co za pewnosc siebie - pomyslal Sam. - Jak ten facet sie popisuje! Czy nie zdaje sobie sprawy, ze stoi przed kims, kto naprawde potrafi dostrzec roznice w mentalnosci? Ten ktos nie jest niezdarnym wspolczesnym psychiatra, on potrafi przeniknac czlowieka na wskros". -Moge, oczywiscie. Jeszcze chwila. - Badal ich uwaznie, przebiegajac wzrokiem od stop do glow ze spokojem i rozwaga. Czekali zdenerwowani wsrod ciszy, ktora zapanowala. -Tak - powiedzial w koncu stary czlowiek. - Tak, z pewnoscia. Zblizyl sie do nich. Wystrzelila dluga, cienka reka. Zaczal demontowac Sama Webera. -Ale posluchaaaj! - wrzasnal Sam; jego glos zmienil sie najpierw w pisk, potem w ciche mamrotanie. -Lepiej byloby dla twojej psychiki, gdybys na to nie patrzyl - zasugerowal Kontroler Populacji. Kopia odetchnela powoli, odwrocila sie i zaczela zapinac koszule. Za jej plecami wciaz rozlegalo sie mamrotanie, ktorego ton raz sie wznosil, raz opadal. -Widzisz - rozlegl sie urywany, dudniacy glos - to nie o to chodzilo, ze nie chcielismy, bys zatrzymal prezent. Szlo o zasade. Wasza cywilizacja nie jest jeszcze gotowa. Sadze, ze zrozumiesz to. -Doskonale - odpowiedziala kopia, zawiazujac niebieskoczerwony krawat ciotki Maggie. BUDYNIOWY POTWOR Od chwili kiedy otworzyl oczy i ujrzal kolor nieba, zarys oblokow, nieprawdopodobne uksztaltowanie terenu, Carter Broun dokladnie wiedzial, gdzie sie znajduje. Nie musial zastanawiac sie, co to za slodki zapach, ktory wypelnia jego nozdrza, ani dociekac, co to za rzeka koloru ciemnego mahoniu, ktorej delikatne szemranie dochodzilo do jego uszu. Plynela ona pomiedzy dwoma malymi stozkowatymi pagorkami takiej samej wielkosci i porosnietymi taka sama roslinnoscia.Nie bylo co do tego zadnych watpliwosci. Szczegolnie po tym, jak Carter przez dziesiec czy pietnascie pelnych grozy sekund przypatrywal sie niebu, ktore bylo calkowicie jednolite i olsniewajaco blekitne, oraz owalnym bladorozowym oblokom, rozmieszczonym na nim tak rowniutko. "Niczym niezmacony blekit nieba" - pomyslal ponuro. Nie wspominajac juz o ptakach szybujacych w oddali. Z miejsca, gdzie sie znajdowal, kazdy z nich podobny byl do litery V, o starannie nakreslonych ramionach. Tylko jedno miejsce we Wszechswiecie moglo poszczycic sie takim krajobrazem, taka atmosfera, takimi ptakami. Byl to Swiat Budyniowego Potwora. "Boze, ratuj - pomyslal Carter - teraz jest to rowniez i moj swiat". Ten szczegolny, porazajacy prad w jego wnetrzu, jakby rozdarcie duszy! Pozegnal sie z Lee przed drzwiami jej otoczonego zielenia domu i ruszyl podmiejska uliczka w kierunku miejsca, gdzie zaparkowal samochod. Bawil sie kluczykami, ktore trzymal w rece i ukladal plan piatkowego spotkania z Lee. "Albo masz dziewczyne w swoim mieszkaniu na drugiej randce, albo przegrales" - rozmyslal, kiedy zauwazyl Budyniowego Potwora, ktora obserwowala go bacznie zza zywoplotu. Przypuszczalnie szla za nim od cukierni Goldiego. Nagle poczul ten prad, doznal glupiego uczucia, jakby zostal wyrwany ze swego swiata i przeniesiony do innego, calkowicie nieznanego. I otworzyl oczy tutaj. "To wszystko dlatego - pomyslal gorzko - ze zabralem Lee do cukierni zamiast do porzadnego lokalu". Ale cukiernia wydawala mu sie bardziej odpowiednim miejscem w niedzielne popoludnie po seansie filmowym w Greenville Arces. Poza tym nie wypadalo isc z nauczycielka do lokalu, tam gdzie ja wszyscy znali. Poisz ja niewinna woda sodowa, odprowadzasz do domu jesiennymi ulicami, jestes czarujacy, jak tylko potrafisz. Nie przyjmujesz propozycji wstapienia do domu i spotkania z jej rodzina, wymawiajac sie waznym sprawozdaniem, jakie musisz przygotowac na konferencje, ktora odbedzie sie nazajutrz. - Mezczyzna musi miec powazne zajecie w pracy, jest to zrozumiale dla kazdego - po czym wracasz samochodem na Manhattan z przyjemnym uczuciem, ze elegancko zapoczatkowales romans. Niestety, nie bierzesz pod uwage innych okolicznosci, na przyklad nieznanych mocy. Nie mialo wiekszego sensu sprawdzanie, gdzie sie znajduje, ale moze powinien to zrobic. Dopiero gdy mialby pewnosc, moglby zaczac sie bac. I pomyslec o ucieczce. Carter powedrowal do mahoniowej rzeczki przez ladnie utrzymany trawnik obok duzych, blyszczacych kwiatow. Uklakl, zanurzyl palce w gestej cieczy i sprobowal jej. Czekolada. Oczywiscie. Uszczypnal sie mocno. Zabolalo. Coz, wiedzial przeciez, ze to nie sen, ale tlila sie w nim slaba nadzieja. W koncu spiacy czlowiek rzadko zdaje sobie sprawe z tego, ze sni. To bylo naprawde. Syrop czekoladowy do picia. A jesli chodzi o jedzenie... Dwa male wzgorza porosniete byly karlowatymi drzewami, na ktorych rosly lizaki i owoce, owiniete w celofan. Drzewka nieznacznie roznily sie miedzy soba kolorami. Tu i owdzie widzial krzewy z cukierkami i swiateczne choinki, na ktorych porozwieszane byly male slodkie placki, torty i przerozne ciasteczka - w wiekszosci czekoladowe. Slonce swiecilo niemilosiernie, ale czekolada wcale sie nie topila! Natomiast czekoladowa rzeka plynela szemrzac, zdawaloby sie, bez konca. Gdziekolwiek bylo jej zrodlo i ujscie, miala ona sporo rezerw. Gdy Carter patrzyl na te wezbrana rzeke, uderzyla go nieprzyjemna mysl. A jezeli padaja tu czekoladowe deszcze? Budyniowy Potwor i jego krolestwo. Lee miala obiekcje co do tego przydomka: -Ona jest po prostu mala, tlusta dziewczynka. Dosc blyskotliwa, ale i znerwicowana. I jest bardzo zainteresowana obcym, dystyngowanym, mlodym mezczyzna, ktory kupuje wode sodowa jej nauczycielce. -W porzadku, ale ja liczylem - upieral sie Carter. - Piec czekoladowych budyni od czasu, kiedy tu przyszlismy. Piec! I caly czas siedzi w jednym miejscu nie spuszczajac z nas oczu, nawet wtedy, kiedy zmienia lyzeczke. -Duzo dzieci w Grenville dostaje wiecej kieszonkowego, niz jest im potrzebne. Rodzice Dorothy sie rozwiedli, matka jest cenionym kierownikiem dzialu zaopatrzenia, a ojciec wiceprezesem banku. Oboje rywalizuja o jej uczucia, starajac sie je kupic. Dorothy spedza praktycznie cale dnie u Goldiego. Znasz, Carter, to psychologiczne rownanie: kiedy bylem maly i rodzice kochali mnie, dawali mi jedzenie. Dlatego jedzenie rowna sie milosc. Carter skinal glowa. Znal te teorie. Jako zdecydowany i sprawny fizycznie mlody kawaler czytal Freuda tak uwaznie, jak podporucznik na I wojnie swiatowej mogl studiowac Clausewitza. -Jestes tak cholernie kobieca - oznajmil cieplo, swiadomy, ze kontynuowanie tego tematu do niczego nie prowadzi. - Tylko dziewczyna, ktora jest kobieta w kazdym calu, moze dojrzec w tej beczce tluszczu, w tym pryszczatym Budyniowym Potworze... -Co za okropny przydomek dla biednej dziewczynki! Chociaz... - Lee zamyslila sie mieszajac lyzeczka resztke babelkow wody sodowej. - Chociaz to dziwne, ze ty tak o niej mowisz. Podobne przezwisko, cos w tym rodzaju, nadaly jej dzieci z klasy. Opowiadaja o niej niestworzone historie. Podobno potrafi, wpatrujac sie w kamienie czy doniczki spowodowac, ze te przedmioty znikaja. Dzieci sa jak dorosli, tyle tylko, ze nie umieja tak jak oni skryc swych antypatii. Jesli ktoras z dziewczat jest nie lubiana, zaraz widza w niej czarownice. Carter nie dawal za wygrana. -Z cala pewnoscia nigdy nie zrobia czarownicy z ciebie. Kazdy, kto ma w sobie choc odrobine wrazliwosci, gdy tylko spojrzy na ciebie widzi, ze milosc i oddanie... -Doprawdy, to takie patetyczne - przerwala mu. - Zadalam im kiedys wypracowanie na temat Najszczesliwszy dzien w twoim zyciu. Czy wiesz, co napisala Dorothy? Opisala dzien ze swiata swych marzen, dzien, ktory nigdy nie wydarzyl sie naprawde. Ale zrobila to swietnie, jak na dziecko w jej wieku. W wypracowaniu pelno bylo ciastek i cukierkow, symboli jej uczuc. Ten swiat mial zapach cukierni. Wyobrazasz sobie? Opowiadanie bylo niezle napisane. Wiem, ze potrafilbys to docenic, Carter. Opisala dwa male stozkowate wzgorza porosle drzewami, na ktorych rosly lizaki; kazde drzewo o nieco innym zapachu. A miedzy nimi plynal strumien najczystszej czekolady! Carter sluchal. Zapalil papierosa i spojrzal ponad powazna i tak sliczna glowa Lee. Patrzyl na tlusta, ociezala dziewczynke, ktora rozsiadla sie na ostatnim stolku cukierni i caly czas zajadala sie budyniem czekoladowym, wbijajac w niego wzrok. Nie wytrzymal tego spojrzenia i pierwszy spuscil oczy. -Nawet na lekcjach rysunkow - Lee kontynuowala temat - nigdy nie robi nic innego. Swiat marzen jest dla tego dziecka, tak samotnego i spragnionego towarzystwa, najprawdziwszy. Wiem, czego moge od niej oczekiwac. Narysuje plaskie, blekitne niebo pelne owalnych, rozowych oblokow, ptaki w ksztalcie litery V, czekoladowa rzeke i te wszystkie krzewy ze slodyczami. Za kazdym razem to samo! Jak na taka inteligentna dziewczynke rysuje zle, niczym dziecko rok lub dwa mlodsze. Ale nic w tym dziwnego, jej inteligencja, mozna by rzec, dotyczy raczej swiata pojec i symboli. Mozna by rzec takze, ze ich rozmowa zeszla na temat zupelnie bezuzyteczny, a nawet irytujacy. Carter zaciagnal sie dymem z papierosa, jeszcze raz z uwaga spojrzal na dziewczynke. Wzrok Budyniowego Potwora byl, podobnie jak przedtem, wbity w niego. Jakas przyciagajaca moc - coz ja w nim tak fascynowalo? No tak, jej ojciec ubieral sie w gotowa odziez. A Carter byl dumny ze swej garderoby, jego ubrania cechowal dobry gust. Tak, z pewnoscia o to chodzi. On przypomina jej ojca. Jej bogatego ojca. Carter zdal sobie sprawe z tego, ze sie gapi. Zgasil papierosa z naglym obrzydzeniem. Do diabla! To jest tak samo jak z pewnego rodzaju muzyka - smiejesz sie z niej, zartujesz sobie z innych, ktorzy ja lubia, nawet czytasz ksiazki, w ktorych ja wysmiewaja - po czym lapiesz sie na tym, ze ja nucisz. On przypomina tej dziewczynce ojca, ktory jest wiceprezesem banku i pewnie zamoznym czlowiekiem. No, i co z tego? Czy mowi sie cos dobrego o Carterze Brounie? Nie, wcale nie. Carter Broun jest po prostu wyksztalconym, zdolnym mlodym szczesciarzem, ktoremu udalo sie dostac dobrze platna, ciekawa prace przynoszaca spore profity. Mlodym czlowiekiem, ktory dal sie tak mocno wciagnac w sprawy sluzbowe, ze kiedy spotkal te mala dziewczynke, stac go bylo jedynie na wymyslenie dla niej sprytnego przezwiska, jakie rzuca sie klientowi podczas transakcji. A Lee! Ona jest mocno zwiazana z ludzmi, ktorzy ja otaczaja. Nie tylko lubi swoja prace, ale i zyje nia; tak bardzo przejmuje sie problemami swych uczniow. Wystarczy spojrzec, jak plona jej oczy, gdy mowi: -...inne dzieci byly po prostu oszolomione. Albo jak kiedys ukladali zagadki. Czy wiesz, o co Dorothy zapytala, gdy nadeszla jej kolej? Posluchaj, Carter. Zapytala dzieci. "Co wolalbys: byc zjedzonym przez ogromna gasienice, czy przez milion malutkich lwow?" Uwazam, ze dziewczynka z tak ogromna wyobraznia... -Tak bardzo nieprzystosowana - poprawil ja. - Mam wrazenie, ze ona jest powaznie chora. Ale dalbym duzo - zamyslil sie - by zobaczyc, jak poradzilaby sobie z psychiatrycznym testem Rorschacha. Ogromna gasienica, czy milion malutkich lwow... ale nawet bez kleksow, na ktorych opiera sie ten test, mozna by cos o niej powiedziec. Wiesz cos o tym, czy ona kiedykolwiek leczyla sie u psychoterapeuty? Jego towarzyszka usmiechnela sie ponuro. -Ma bardzo zamoznych rodzicow, mowilam ci. Mysle, ze zetknela sie z tym. Nie obeszlo sie pewnie bez ciagnacych sie pertraktacji, czy ma pojsc do lekarza taty czy mamy. Tego, czego ta dziewczynka naprawde potrzebuje, nikt nie moze jej dac: innych rodzicow, a przynajmniej jednego z rodzicow, ktory troszczylby sie o nia. Carter nie zgadzal sie z tym. -W jej wieku to chyba nie jest az tak istotne. Powiedzialbym raczej, ze dobrze by bylo, gdyby miala kilkoro przyjaciol, ktorzy by ja lubili i akceptowali. Jezeli badania motywacyjne wnosza cos w nasze zycie, to tylko przekonanie, jak bardzo my, ludzie, potrzebujemy towarzystwa innych. Bez grona bliskich osob, bez swiadomosci, ze jestesmy akceptowani przez przynajmniej kilka osob i wazni dla nich - jestesmy niczym, nie zaslugujemy nawet na miano czlowieka. Pustelnicy nie sa ludzmi; nie wiem dokladnie kim oni sa, ale nie sa ludzmi. I dopoki dziecko bedzie pustelnikiem, w psychologicznym sensie, nie bedzie tak naprawde czlowiekiem. Tak wlasnie jest w tym przypadku. Mial swiadomosc, ze jego slowa zyskaly aprobate Lee. Ale w tej chwili nie bylo to dla niego wazne. Calkowicie pochlonely go mysli, w jaki sposob mozna pomoc dziecku takiemu jak Dorothy w zdobyciu przyjaciol. Ten psychologiczny problem, chociaz dotyczacy jednostki, a nie grupy ludzi, stal sie dla Cartera ogromnie wazny, wszystkie inne sprawy przestaly sie liczyc. W koncu to Lee, a nie on, zmienila temat rozmowy. To ona pierwsza napomknela o ich nastepnej randce. Udalo mu sie wreszcie wziac w garsc i zaczal mowic o tym, co beda robili, gdy sie spotkaja w piatek wieczorem. W sumie ich spotkanie bylo udane. Ale gdy wyszli z cukierni, Carter jeszcze raz spojrzal przez szybe. Budyniowy Potwor obrocila sie na krzesle, lyzeczka tkwila w jej ustach, a oczy wodzily za nim jak para glodnych rekinow. I pozniej, oczywiscie, sledzily ich przez cala droge do domu Lee. Co ona z nim zrobila? W jaki sposob? Dlaczego? Kopnal kamien ze zloscia i obserwowal, jak stacza sie do rzeki, rozbryzgujac brazowy plyn. Czy byl to jeden z tych kamieni, ktory Dorothy przeniosla tu z rzeczywistego swiata? I znow pytanie - jak? Nie ma sensu dochodzic, dlaczego to zrobila; moze po prostu przeprowadzajac podobne eksperymenty, sprawdzala swa moc. Moc? Czy to wlasciwe slowo? Moze raczej dar lub zdolnosc telekinezy - ktore z tych okreslen jest najbardziej adekwatne? Gdyby tak zsumowac szczegolna psychike, wyjatkowo silna osobowosc, poczucie zagubienia, brak sympatii ze strony otoczenia i nerwice, ktora powoduje, ze psychika jest jeszcze bardziej wrazliwa, a osobowosc jeszcze mocniej zarysowana - co wtedy? Do czego mogloby to doprowadzic? Nagle przypomnial sobie, o czym myslal tuz przed przybyciem do tego cukierkowego swiata. Bylo to zaraz po tym, jak rozstal sie z Lee, pelen radosci i nadziei co do piatkowego wieczoru. Szedl rozmyslajac jeszcze raz o problemach tej dziewczynki, gdy ujrzal ja, znowu wpatrzona w niego. Swiadomosc, ze szla za nimi przez cala droge do cukierni, wiedziona jedynie beznadziejna samotnoscia, pobudzila jego umysl, mysli staly sie jasniejsze. Ulozyly sie one w pewna sekwencje. Po pierwsze: Jak bardzo jest ona steskniona za ludzmi. Dalej: Nie za ludzmi w ogole, ale za dziecmi w jej wieku. Co uczynic, aby ja zrozumiec? Oto psychologiczny problem dla ciebie! Nastepnie: Coz, nalezy najpierw znalezc odpowiedz na pytanie, jakie sa motywy jej postepowania, jaka ma psychike. Sprawdzona technika rozwiazywania problemow psychologicznych. A potem ten okropny prad, psychiczne rozdarcie i znalazl sie tutaj. Innymi slowy, mial swoj udzial w tym, co sie stalo. To nie byla tylko jej robota. Byl otwarty psychicznie, usilujac wyobrazic sobie wnetrze jej umyslu, podczas gdy ona - gdy ona to zrobila. Coz, jednak to wszystko, co sie wydarzylo, mozliwe bylo tylko dlatego, ze ona cos miala w sobie. Niewazne, jak sie to nazwie: dar, moce, zdolnosc telekinezy - ona to miala. I wykorzystala przeciw niemu. Carter wzdrygnal sie, przypominajac sobie zagadke, jaka ulozyla. Dryfowal w swiecie fantazji tego dziecka. Zalowal, ze zamiast poswiecic wiecej uwagi temu, co Lee mowila o dziewczynce w cukierni, skupil uwage na skierowaniu rozmowy na bardziej korzystne, jak sadzil, tory. Aby wydostac sie stad, aby przezyc, powinien wykorzystac teraz kazdy strzep informacji na temat Dorothy. W koncu tutaj jej najdrobniejsze zyczenia sa ustalonym i niezmiennym prawem, wyznaczajacym granice jego dzialania. Zauwazyl, ze nie jest sam. Zostal otoczony przez dzieci. Najwyrazniej wszystkie one zmaterializowaly sie wokol niego, wrzeszczac, bawiac sie, popychajac, podskakujac. A w miejscu, gdzie bylo najglosniej i panowalo najwieksze ozywienie, tam byla Dorothy. Budyniowy Potwor. Dzieci otaczaly ja jak fontanna centralna statue. Ona stala tam, wciaz gapiac sie na niego. I jej spojrzenie ciazylo mu jak przedtem. A nawet jeszcze bardziej, przypominal sobie. Miala na sobie te same niebieskie dzinsy, poplamiony zolty, kaszmirowy sweter. Byla wyzsza niz w rzeczywistosci, gorowala nieco nad innymi dziecmi. Byla tez szczuplejsza. Teraz mozna by ja nazwac najwyzej pulchna dziewczynka. I nie miala krost. Cartera zirytowalo to, jak szybko musial spuscic wzrok. Ale spogladajac na nia mial wrazenie, ze patrzy na wiazke silnego swiatla. -Spojrz na mnie, Dorothy! - krzyczaly dzieci. - Ja skacze, patrz, jak wysoko umiem skakac! -A moze zabawimy sie w berka, Dorothy! - wolaly. - Zabawmy sie w berka! Ty wybierz, kto zaczyna. -Wymysl nowa gre, Dorothy! Wymysl fajna gre, tak jak zawsze! -Zrobmy sobie piknik, dobrze, Dorothy? -Dorothy, zorganizujmy bieg sztafetowy! -Dorothy, pobawmy sie w dom! -Dorothy, zagrajmy w gume! -Dorothy... -Dorothy... -Dorothy... Kiedy ona zaczela mowic, wszystkie dzieci zamilkly. Przestaly biegac, wrzeszczec, przestaly robic to, co robily przed chwila i obrocily sie w jej strone. -Ten mily pan - powiedziala - bedzie bawil sie z nami, prawda, prosze pana? -Nie - odrzekl Carter. - Chetnie bym sie z wami pobawil, ale obawiam sie, ze... -Ten pan bedzie gral z nami w pilke - ciagnela spokojnie. - Tutaj, prosze pana. Oto pilka. Milo z pana strony, ze bedzie sie pan z nami bawil. Skierowala sie w jego strone, trzymajac duza, pomalowana w paski pilke, ktora nagle pojawila sie w jej rekach. Grupka dzieci ruszyla za nia. Carter szukal slow, by wyjasnic, ze nie ma w tej chwili ochoty na gre w pilke, natomiast chcialby porozmawiac z Dorothy na osobnosci, gdy ktos rzucil pilke wprost do jego rak i zdal sobie sprawe z tego, ze gra z nimi. -Posluchajcie, ja nie mam zwyczaju - zaczal, ale rzucil pilke i pochwycil ja z powrotem, rzucil i znowu zlapal. -Wlasnie teraz jestem bardzo zajety, ale innym ra... - kontynuowal, jednoczesnie to lapiac pilke, to ja odrzucajac. Niewazne, w jakim kierunku rzucil pilke, niewazne, ile par dzieciecych rak wyciagnelo sie, by ja zlapac - za kazdym razem pilke lapala Dorothy i odrzucala ja z powrotem do niego. -Och, Dorothy! - wolaly dzieci. - Ale zabawa! -Milo mi bedzie grac z wami, dzieciaki, ale najpierw chcialbym skonczyc... - Carter byl zdyszany; okazalo sie ze ta zabawa wymagala duzo wysilku. -Hej, Dorothy! To jest naprawde fajna gra! -Co za mily pan! -Taka frajda! Dorothy wyrzucila pilke do gory i ta zaraz znikla. -Zabawmy sie w zabie skoczki - powiedziala. - Czy zechce pan bawic sie z nami? -Przykro mi... - Carter westchnal ciezko, ale byl juz pochylony, jego rece spoczywaly na kolanach, tak ze dziewczynka mogla przeskoczyc przez jego plecy. - Nie bawilem sie w zabie skoczki od lat i nie zamierzam... - Pochylil sie do przodu, polozyl rece na drobnych plecach Dorothy, przeskoczyl przez nia i pochylil sie znowu w oczekiwaniu na jej skok. - Jest to jedna z gier, ktorych ja nigdy... Grali w zabie skoczki tak dlugo, az nogi sie pod nim ugiely, zaczelo mu sie krecic w glowie, a oddychanie sprawilo mu bol. Dorothy usadowila sie na ziemi, inne dzieci wokol niej, najwyrazniej ja adorujac. -Teraz chcielibysmy, aby opowiedzial nam pan bajke. Opowie nam pan, prawda? Udreczony Carter zaczal sie wymawiac. Ale nie wiadomo dlaczego, jego protest przemienil sie w bajke o Zlotowlosej i Trzech Niedzwiedziach. Mowil posapujac i czesto przerywal, by zaczerpnac powietrza. Nastepnie opowiedzial bajke o Czerwonym Kapturku. Potem o Sinobrodym. Pod koniec ostatniej bajki Dorothy zniknela. Ale dzieci pozostaly i Carter, chcac nie chcac, mowil dalej. Dzieci wygladaly, jakby sie nagle czegos przestraszyly. Niektore z nich drzaly, inne jeczaly i plakaly. Nagle sciemnilo sie w chwili, gdy Carter zakonczyl opowiadanie bajki o Sinobrodym i nie robiac zadnej przerwy, zaczal: "Dawno temu zyl biedny, ale uczciwy drwal, ktory mial dwoje dzieci, Jasia i Malgosie..." nadciagnela ogromna, czarna chmura i runela w dol wprost na nich. Zza chmury wysunela sie straszna, purpurowa twarz o ogromnym nosie, z polyskujacymi bialymi zebami, i tak zaryczala, ze ziemia sie zatrzesla. Po chwili ryk ustal, a twarz zaczela zgrzytac zebami. Dzwiek, jaki przy tym wydawala, przypominal eksplozje w skladzie porcelany. Dzieci krzyczaly w trwodze, oczy ich byly szeroko otwarte z przerazenia. -Dorothy! - piszczaly. - Dorothy, ratuj! Zly Stary Czlowiek! Ratuj, Dorothy, ratuj! Dorothy, gdzie jestes? Carter skryl sie w trawie, uznal, ze jest zwolniony z zabaw. Czul sie skrajnie wyczerpany. Byl zbyt zmeczony, by probowac ucieczki czy chocby podniesc glowe ku gorze; zbyt wytracony z rownowagi, by martwic sie, co sie z nim stanie. Mial wrazenie, ze dopiero teraz, po raz pierwszy od kilku godzin jego cialo bylo mu posluszne, ale czul zbyt wielkie zmeczenie, zeby wykorzystac to w jakikolwiek sposob. -Hej, kolego - uslyszal pelen wspolczucia glos z gory. - Dali ci sie we znaki? Glos nalezal do purpurowej twarzy z chmury. Nie robila ona juz przerazajacego wrazenia, byla przyjacielska i zatroskana. Zaczela sie gwaltownie kurczyc, az przybrala rozmiary proporcjonalne do reszty ciala. Po chwili byla juz zwykla czerwona twarza o siwych wlosach, ze sladami nie golonej od kilku dni brody wokol przekrwionego nosa. Wtedy jej wlasciciel uklakl na skraju chmury i zeskoczyl na ziemie, pokonujac przy tym wysokosc okolo jednego metra. Byl to starszy mezczyzna sredniego wzrostu, ubrany w szare spodnie i podarta brazowa koszule, ktora opadala mu luzno na biodra. Na bosych stopach mial wystrzepione i brudne sandaly; podeszwa jednego buta byla rozdarta. Sprawial wrazenie kogos znajomego, ale przeciez kazdy wloczega wygladal tak samo. Stanowil doskonaly przyklad ludzkiego wraka, przepity, powloczacy nogami, ale... Byl doroslym czlowiekiem. Carter poderwal sie i uradowany podal mi reke. Tamten uscisnal jego dlon slabo, niepewnie, jakby byl wystraszony. W taki sposob zegnalby sie pewnie ze straznikiem wypuszczony z aresztu wiezien. -Chcesz sie napic, kolego? -Pewnie - odpowiedzial szczerze Carter. - Tak sie ciesze z tego spotkania. Nieszczesny czlowiek skinal niepewnie glowa, wyciagnal reke i przyciagnal do siebie chmure. Poszperal i wyciagnal z niej butelke. Byla mniej wiecej do polowy wypelniona plynem koloru bursztynowego, ale nie miala zadnej etykietki. Podal mu te nedzna butelke. -Jestem Eddie. Ale mowia na mnie Podarta Koszula. Czy musisz miec szklanke, aby sie napic? Nie maja ani jednej. Carter otrzasnal sie. Przetarl dlonia butelke, przylozyl ja do ust i pociagnal. -Mocne - powiedzial. Zaczal kaszlec tak bardzo, ze o malo co nie upuscil butelki. Zaniepokoilo to Podarta Koszule i zaraz mu ja odebral. -Okropne, prawda? - spytal, po czym zaraz wypil jedna trzecia zawartosci butelki. "Okropne to zbyt lagodne okreslenie" - pomyslal Carter. Napoj zblizony byl do whisky, ale mial wyrazny posmak jodyny, amoniaku, kamfory i rozcienczonego kwasu solnego. Jezyk go palil i nie mogl sobie znalezc miejsca, niczym waz zlapany w potrzask. Podarta Koszula odjal butelke od ust, wzdrygnal sie, skrzywil i oblizal wargi. -Ona mysli, ze tak smakuje whisky. -Kto, Dorothy? -A ktozby. Wszystko tu ma taki smak, jak ona to sobie wyobraza. Ale jej whisky jest lepsza niz nic, lepsza niz brak jakiegolowiek alkoholu. Moze pojdziemy do mnie? Moglibysmy usiasc na chwile i pogadac. Wskazywal na ciemna, bezksztaltna chmure, ktora wisiala nad nimi. Carter z powatpiewaniem schwycil rozrzedzona materie i podciagnal sie w gore. Bylo to podobne do plywania we mgle. Mial wrazenie, ze tylko te miejsca chmury, ktorych dotykal, mialy postac ciala stalego. Unoszaca sie, w powietrzu czarna pieczara sluzyla za pokoj. W jej kacie - albo raczej we wnece, gdyz pokoj nie mial katow - stala prycza przykryta obdartymi pledami, stol pelen popekanych kubkow i spodeczkow, a takze trzy powyginane fotele, ktore wygladaly, jakby znaleziono je na smietnisku. Pojedyncza, nie oslonieta niczym zarowka, zawieszona byla na cienkim drucie ponad prycza. Palila sie w mroku slabo i zalosnie. Nie wiadomo, czy powierzchnie za prycza mozna bylo nazwac sciana, czy tez nie, ale niezaleznie od tego wypelnialy ja calkowicie lsniace zdjecia nagich kobiet - To nie byl moj pomysl, tylko jej - wyjasnil Podarta Koszula, gdy wspinali sie na podloge. - Wszystko jej, kazdy szczegol, wszystko. Mysle, ze takie wnetrze zobaczyla kiedys w strozowce. A poniewaz jestem dla niej kims w rodzaju stroza - to dostalem to pomieszczenie. Ale dziekuje Bogu za butelke. Jesli chodzi o mnie, zdjecia mozesz sobie zabrac, lecz butelki nie dam. Chcial poczestowac Cartera i podal mu butelke, ale ten pomachal rekoma na znak, ze nie. Usiedli obaj w fotelach stojacych naprzeciwko siebie, te jednak momentalnie przekrecily sie w przeciwne strony. "Do cholery - pomyslal Carter - juz go kiedys widzialem. Ale gdzie?" - Pociagnij kolego, dalej, pociagnij. To jedyna dobra rzecz, jaka ona, ten dzieciak, ma tutaj - butelka napelnia sie tak szybko, jak ty ja oprozniasz. Nie ubedzie mi, gdy sie poczestujesz. A jesli nie bedziesz pil regularnie, zaczniesz mowic do siebie. A to byloby juz bez sensu. Carter zastanowil sie i doszedl do wniosku, ze moze ten czlowiek ma racje. Napil sie. Bylo to rownie niedobre, jak za pierwszym razem, ale wyraznie poczul dzialanie alkoholu, co spowodowalo, ze smak juz mu tak bardzo nie przeszkadzal. Westchnal i wypil jeszcze wiecej. Teraz swiat, nawet swiat Dorothy, wygladal lepiej. Zwrocil butelke i przyjrzal sie swemu towarzyszowi. Chyba nie jest to wlasciwy czlowiek na to miejsce, jesli sie nad tym zastanowic. Wloczega. Zwyczajny stary wloczega. Dlaczego wlasnie jego wybrala na Zlego Starego Czlowieka? -Jak dlugo tu jestes? - zapytal Carter. Podarta Koszula wzdrygnal sie i zaczal zlizywac resztki alkoholu z szyjki butelki. -Moze rok. Moze dwa lata. Tu trudno sie polapac w czasie. Czasami jednego dnia jest zima, a nastepnego lato. Nawet broda przestala mi rosnac, od czasu jak sie tu znalazlem. Mam wrazenie, ze jestem tu bardzo dlugo. Trudniej mi sie poruszac, czuje sie ogolnie duzo gorzej. Co ja przeszedlem, kolego, co ja tu przeszedlem. -Bylo ciezko? - zapytal Carter ze wspolczuciem. -Ciezko? - Podarta Koszula wzniosl wymownie oczy do gory, by pokazac, jakie mial tu zycie. - Ciezko, to za malo powiedziane. Musialem wychodzic i straszyc te dzieciaki, kiedy tylko ona tego chciala. Nie mialo wiekszego znaczenia, co jest we mnie w srodku, jakim czlowiekiem jestem. Dorothy pomyslala tylko: "przybadz szybko i zacznij straszyc", a ja musialem rzucac wszystko, cokolwiek robilem. Tak naprawde, to nie mialem najmniejszego zamiaru tego robic, po prostu musialem. Nadymalem sie do ogromnych rozmiarow, tak jak widziales, musialem wrzeszczec i zgrzytac sztuczna szczeka, musialem rzucac sie na nie. Wtedy dzieci piszczaly "Dorothy, ratuj nas", a ona zaczynala mnie odpedzac. Tak rozumialem to wszystko, co ona ze mna robila. Obijala mnie, szturchala, pokrzykiwala, a wszystko za to, ze straszylem te dzieciaki! Ale to nie byl moj pomysl. Robilem to, poniewaz takie miala zyczenie i musialem sie do tego dostosowac. -Czy probowales kiedys oprzec sie jej, odmowic? - wypytywal Carter. - Zastanawiam sie, co by sie stalo, gdybys sie jej sprzeciwil. -Kolego, ty nie powiesz jej "nie". Po prostu nie powiesz. Ona decyduje o wszystkim, co sie tutaj dzieje. Kiedy ja swedzi reka, ty sie drapiesz. Kiedy ona kicha, ty wycierasz nos. Zebys ty wiedzial, jakie wymyslalem dla niej przezwiska, tak dla zabicia czasu. Teraz nie pamietam zadnego z nich. Usiluje przypomniec sobie choc jedno i nie potrafie. Ona jest po prostu Dorothy. Tylko tak moge ja nazwac. Czy rozumiesz mnie? Ona kieruje tu wszystkim, nawet twym umyslem. Jedynym wyjsciem, jakie masz, jest pozostac takim facetem, jakim cie widziala na poczatku. Ale tak czy inaczej, to jej punkt widzenia. A im dluzej tu tkwisz, tym bardziej uzalezniasz sie od niej. Carter przypominal sobie z przerazeniem, jak nie mial najmniejszej ochoty grac w pilke czy bawic sie w zabie skoczki, a jednak, mimo wszystko, bral udzial w zabawie. Co wiecej, zaczal opowiadac bajke, w chwili gdy chcial zaprotestowac. A nawet od pewnego czasu we wlasnych myslach nie nazwal jej Budyniowym Potworem. Myslal o niej jako o Dorothy i tak sie tylko zwracal do niej. I im dluzej tu tkwisz... Musi wydostac sie stad, musi wymyslec jakis sposob ucieczki i to szybko. Podarta Koszula znow zaoferowal butelke. Carter odmowil ze zniecierpliwieniem. Ucieczka, wyrwanie sie stad - to bylo teraz najwazniejsze. I dlatego musi byc trzezwy. Inaczej bedzie powoli wciagany, tak fizycznie jak i psychicznie, do swiata fantazji Dorothy. Bedzie to trwalo tak dlugo, dopoki jego mysli nie stana sie dziwaczna wersja jej wyobrazen o nim, dopoki nie zostanie uwieziony w roli, ktora - zgodnie z jej wyobrazeniami - uosabia postac Dobrego Czlowieka. Dobry Czlowiek! Wzdrygnal sie. Czyzby w ten sposob mial spedzic reszte zycia? Nie, dopoki nie jest za pozno, dopoki wciaz, w mniejszym czy wiekszym stopniu, jest jeszcze soba, Carterem Brounem, dopoki jego umysl nalezy do bystrego, mlodego mezczyzny z niezla pozycja, musi wyrwac sie stad i to szybko. Rzeczywisty swiat. Nazwa dobra jak kazda inna. Carter nigdy nie interesowal sie mistycyzmem, a Freudem tylko wtedy, gdy wymagaly tego okolicznosci. Jego credo bylo proste: wszystko, co istnieje, nalezy do rzeczywistosci. Wiec... Mozna przyjac, ze rozmiary Kosmosu sa wystarczajaco duze, a jego mozliwosci odpowiednio szerokie, ze gdzies w tej nieskonczonosci istnieje miejsce na rozne swiaty, jakie czlowiek moglby wymyslec. Czy dziecko uroic. I zalozmy, ze stesknione i ogromnie samotne dziecko, posiadajace jakis niewytlumaczalny talent, jest w stanie dostac sie do tych nieprzepartych przestrzeni i odnalezc to miejsce, gdzie swiat jego marzen istnieje jako namacalna rzeczywistosc. Stad niedaleko juz do tego, by przenosic innych ludzi, nawet doroslych, kamienie czy doniczki z jednego swiata do drugiego. Trudno bylo pierwsza przeslanke przyjac za fakt Ale gdy juz sieja zaakceptuje, nastepne przychodza latwo. Jak odnalezc w niezliczonej ilosci rownolegle istniejacych swiatow ten prawdziwy dla siebie? Czy wlasnie to udalo sie Dorothy? I ktory swiat, w tym przypadku, jest swiatem marzen, a ktory rzeczywistym? Najprawdopodobniej z rowna latwoscia mozna umrzec w kazdym z nich, wiec to nie moze byc kryterium. No coz, a co to za roznica? Rzeczywisty swiat dla Cartera to byl ten, z ktorego zostal wyrwany, w ktorym mial pozycje i jasno sprecyzowany cel. Swiat, ktory lubil i do ktorego zamierzal powrocic. A ten inny, niewazne, rzeczywisty czy nie, byl swiatem marzen, z ktorego chcial uciec. Musial udowodnic, wbrew swym zmyslom, ze ten swiat nie istnieje - uciekajac z niego lub niszczac go w jakis sposob. Niszczac... Spojrzal uwaznie na Podarta Koszule. Nic dziwnego, ze ten wrak czlowieka wydawal mu sie znajomy! To bylo przelotne spojrzenie sprzed kilku tygodni, moze miesiecy, ale wyraz "niszczacy" przywolal w pamieci napis pod zdjeciem, ktorego nie mogl zapomniec. Gdy przechodzil obok kiosku na 53 Ulicy, zerknal na lezacy stos swiezych gazet Zatrzymal sie i jeszcze raz spojrzal na zamieszczone na pierwszej stronie zdjecie. Pod zdjeciem widnial naglowek: MEZCZYZNA KTORY ZNISZCZYL SIEBIE. Dalej bylo wyjasnione w pelnym grozy stylu, ze tak wlasnie moze wygladac czlowiek, ktory nie pracuje, nie ma dachu nad glowa i ktory wypija, a nie zjada swe posilki. "Nawet najbardziej zahartowani lekarze i pielegniarki w szpitalu odwracali swe twarze od tego okropierlstwa, ktore kiedys bylo czlowiekiem". Ale to zdjecie rzeczywiscie bylo przerazajace, jedno z tych, jakich sie nigdy nie zapomina. Fotografia przedstawiala czlowieka na noszach w uliczce, w ktorej zostal znaleziony. Najgorsze bylo to, ze on zyl. Wloczega patrzyl nieruchomymi oczami prosto w aparat fotograficzny, ale z pewnoscia niczego nie widzial. Na twarzy i na ciele nie bylo zadnych obrazen ani sladow krwi. Nic oprocz brudu, a mimo to odnosilo sie wrazenie, ze byl to czlowiek, ktory wypadl przez okno z dziesiatego pietra albo zostal potracony przez samochod mknacy z duza predkoscia i nie zostal zabity. W kazdym razie nie zostal zabity calkowicie, tylko jakby czesciowo. Cialo lezalo, oczy utkwione byly nieruchomo, ale ten mezczyzna zyl i to wszystko, co mozna bylo o tym powiedziec. Gdy sie patrzylo na to zdjecie, odnosilo sie wrazenie, ze jest to zbior zwiazkow organicznych tworzacych czlowieka, ale pozbawiony ducha. Brak sladow jakiejkolwiek swiadomosci tej istoty powodowal, ze stan schizofrenii, w porownaniu z tym, mozna by okreslic jako wyjatkowo aktywny i przyjemny. Zgodnie z tym, co bylo napisane, czlowiek ten zostal znaleziony w takim stanie na ulicy. Przewieziono go do szpitala miejskiego, gdzie lekarze przez dziesiec godzin usilowali ustalic, co sie z nim dzieje. Nie byli w stanie niczego powiedziec. Zadnej reakcji. Carter dobrze pamietal to zdjecie. Przedstawialo ono Podarta Koszule. W tym samym czasie, gdzies, byc moze w szpitalu w Grenville Acres, znajdowalo sie inne cialo, przypominajace Cartera Brouna. Lee patrzyla na nie z przerazeniem. Wygladalo dokladnie tak samo, jak tamto na pamietnym zdjeciu. Cialo, ktore bylo ledwie zywe, ktore nie reagowalo na zadne bodzce, ktore tylko istnialo, gdyz jego swiadomosc znajdowala sie gdzie indziej. Tutaj, w prywatnym, czekoladowo-cukierkowym swiecie Dorothy. Musial wyniesc sie z tego miejsca. Wszystko jedno jak, musial sie stad wydostac. Potrzebowal jednak w tym celu czegos zblizonego do dynamitu. Psychologicznego dynamitu. - ...nawet podciac sobie gardlo - Podarta Koszula ciagnal z trudem. - Och, moze moglbym uczynic to na poczatku, gdyby przyszlo mi cos takiego do glowy, teraz jest juz za pozno. Za kazdym razem, gdy probuje, cos mnie od tego powstrzymuje. Probowalem tez zaglodzic sie, ale nic z tego nie wyszlo. Tu w ogole sa do jedzenia tylko cukierki. Kazdy moze je odrzucic, zreszta one wcale nie sa zdrowe. Tutaj nie musisz jesc, nie musisz nawet oddychac. Calymi godzinami mozesz wstrzymywac oddech: zadnej reakcji. Nic sie nie dzieje oprocz tego, czego ona sobie zyczy. I to wszystko. Carter, usilnie dazac do wyciagniecia elementarnych wnioskow z zalozenia, ze istnieja rownolegle do siebie swiaty, zasugerowal: -A co by bylo, gdybysmy tak obaj usiedli tu razem i przeanalizowali wszystko, jak to teraz robimy. Jesli udaloby sie nam wypracowac jakis mozliwy do zrealizowania plan, niewazne, czy ona by to akceptowala, ale gdybysmy to zrobili, urzeczywistnili, moglibysmy sprawic, ze to by sie naprawde wydarzylo. -Kolego, ty wciaz niczego nie rozumiesz. Jezeli ty i ja jestesmy tu razem i rozmawiamy, to tyko dlatego, ze ona tego chce. Wyobrazila sobie, ze bedziemy razem i musimy siedziec tu i rozmawiac. Tymczasem ona zastanowi sie, co dalej z nami robic. Niewazne, czy my zaakceptujemy jej plany, ja to niewiele obchodzi. Carter zmarszczyl brwi nie tyle na ostatnia uwage, co na niespodziewane i wielce niewygodne potwierdzenie. Nagle poczul potezne szarpniecie, ktore przeszylo jego cialo i umysl. Cos kazalo mu opuscic chmure i zejsc na cukierkowy lad. Dorothy wrocila. Potrzebowala go natychmiast. Pewnie miala nowy pomysl. Przerazony Carter walczyl z ta sila, ktora go przyciagala. Zaczal sie pocic. Zacisnal piesci mocno, az do bolu. -Budyniowy Potwor - zmusil sie do wykrztuszenia przez zacisniete zeby. - Musze to zapamietac: Budyniowy Potwor. Podarta Koszula spojrzal na niego zaintrygowany. -Hej - powiedzial. - Zrob cos dla mnie, kolego. Rzuc w nia jakims przeklenstwem. Naprawde, dobrze mi zrobi, jak uslysze kilka porzadnych przeklenstw. Nawet, gdy nie zdolam sobie przypomniec ich znaczenia, milo mi bedzie znow je uslyszec jak za dawnych, dobrych czasow. Dobrze, kolego? Carter, pochloniety cicha, wewnetrzna walka, potrzasnal glowa. -Nie - wykrztusil. - Nie moge. Nie teraz. -Wiem. To nie jest latwe. Kiedy tu przybylem, walczylem z nia tak jak ty. Walczylem z nia za kazdym razem, kiedy czulem, ze mnie przywoluje. Ale wszystko to na prozno. Widzisz, wloczylem sie caly dzien po piecdziesiatych Ulicach Wschodnich, Sutton Place i tym podobnych miejscach. Walesalem sie w poszukiwaniu jakiegos miejsca do spania, czegos do wypicia, ale nie mialem szczescia. Bylo bardzo zimno, lazilem po ulicach, ale caly cholerny swiat jakby odwrocil sie ode mnie. Nadeszla noc, zadnego legowiska. Czuwalem, nie spalem, chodzilem, by nie zamarznac. O piatej czy szostej godzinie nad ranem zobaczylem te butelke lezaca na wierzchu pojemnika ze smieciami. Ucieszylem sie, ze ja dojrzalem. Chociaz Carter byl calkowicie zdecydowany stawic czola temu dziecku, poderwal sie na rowne nogi. Czul, ze jego twarz poczerwieniala z wysilku. Musial powstrzymac ja teraz. Musial. Tylko w ten sposob mogl uniewaznic jej swiat. Ale Budyniowy... Dorothy wolala go. Podarta Koszula ocieral drzacy, brudny kciuk o szyjke butelki. -I wtedy zobaczylem mala uliczke miedzy budynkami. Sadzilem, ze znajde zamknieta brame, ale byla ona otwarta. Wszedlem do srodka, bylo ciemno, ale zobaczylem krate, przez ktora naplywalo gorace powietrze z sutereny. Bylem osloniety od wiatru. Tu moglem spac. Pomyslalem wtedy, po raz ostatni w swoim zyciu, ze jestem starym szczesciarzem. Jak sie obudzilem, bylo wokol jasno i zobaczylem te mala, Dorothy, wpatrujaca sie we mnie. Patrzyla na mnie i patrzyla. W rekach trzymala duza pilke. Wskazala na butelke: "To jest butelka mojego tatusia" - powiedziala. "On wyrzucil ja wczoraj wieczorem po przyjeciu. Ale to jest jego butelka". Nie lubilem, jak dzieciaki krecily sie kolo mnie i nie podobal mi sie sposob, w jaki na mnie patrzyla. "Zmykaj, mala" - powiedzialem i ulozylem sie do spania. A potem obudzilem sie tutaj. Mam butelke i to wszystko, co posiadam. Od tego czasu, kolego, jest mi bardzo ciezko. Ona wszystko, co sie tu znajduje, traktuje jak swoja wlasnosc. Carter odwrocil sie od Zlego Starego Czlowieka i ruszyl przez mgle, jakby chcial, a nawet pragnal tego. Z tylu dochodzily do niego slowa, ktorych jednostajny rytm przypominal krople spadajace z potrzasanego kieliszka. Cartera niosly nogi w zupelnie innym, niz sobie tego zyczyl, kierunku. Nie mogl odmowic, nie mogl sie temu oprzec. Bylo to oczywiste. Tak jak nie mozna bylo powstrzymac deszczu, ktory w czasach biblijnych padal przez czterdziesci dni i nocy; jak nie mozna bylo niczego zrobic, gdy Jozue zatrzymal slonce na niebie. Musi cos wymyslec. Musi znalezc metode walki z nia. A tymczasem pojdzie do niej, tak jak tego zazadala. Dorothy czekala na niego na ladnie utrzymanym trawniku, tuz przy rozowo-zielonym krzewie, na ktorym rosly cukierki. Gdy podszedl do niej, odwrocila od niego wzrok i popatrzyla na ciemna chmure. Chmura zniknela. "Co stalo sie z Podarta Koszula - zastanawial sie Carter - czy zostal zlikwidowany na dobre? Czy tylko przeniesiony na pewien czas do jakiejs otchlani?" I wtedy naprawde zobaczyl Dorothy - i zmiany, jakie w niej zaszly. Miala na sobie te same niebieskie dzinsy, ale kaszmirowy sweter byl czysty, zupelnie czysty. Jasny, nowiutki, zolty. Byla wyzsza i jeszcze szczuplejsza niz wtedy, gdy widzial ja ostatnim razem. Ale co sie krylo pod zoltym, kaszmirowym swetrem! Nieprawdopodobnie sterczacy biust, taki sam, jaki widnial na afiszu przed lichym kinem, reklamujacym wspaniala budowe bogini milosci Hollywoodu. Poza tym miala dziecinna budowe, ktora przy tym niesamowitym biuscie sprawiala wrazenie jeszcze bardziej dziecinnej, niz gdy widzial ja poprzednio. Z wyjatkiem... Tak, z wyjatkiem czerwonej kreski na ustach, grudek tuszu na rzesach i krzykliwym, przerazliwym lakierem na paznokciach. Czyzby to oznaczalo... Potrzasnal glowa niepewnie i nerwowo. Nie liczyl sie z taka mozliwoscia. Cokolwiek by to mialo oznaczac. -No i - Dorothy usmiechnela sie w koncu sztucznie - spotkalismy sie znowu. -Tak musialo sie stac - powiedzial Carter, choc wcale tego nie chcial. - My oboje przeznaczeni jestesmy dla siebie. Urodzilismy sie pod ta sama gwiazda. "Co za przedwczesnie rozwiniety dzieciak! Ale skad ona wziela ten dialog - rozmyslal przerazony. - Kino? Telewizja? Ksiazki? Czy z wlasnej glowy, pelnej urojonych zjaw? I co on ma przedstawiac? Jej rola byla jasna: najwyrazniej rywalizowala z Lee". W glowie mu szumialo. Lee i kto jeszcze? Ale wszystko to przytlaczala przerazajaca swiadomosc, ze powiedzial te slowa wbrew wlasnej woli. A jak szybko takie frazesy zagniezdza sie na dobre w jego umysle? Gdzies w zakamarkach pamieci przechowywal imie, jakie jej nadal, jego wlasne dzielo. Trudno mu bylo je teraz przywolac, ale musi sobie przypomniec. Bylo to cos podobnego do... albo raczej... juz wiem - Dorothy. Tylko tak potrafil ja nazwac. Ale nie o tym myslal. Nie. W jego glowie rozpaczliwie klebily sie mysli, czul sie jak strus, ktory chce pofrunac. Cos okropnego. Musi w jakis sposob dostac sie do swej prawdziwej osobowosci. Musi przelamac ten mur niemoznosci. Zniweczyc... -Czy bardzo mnie kochasz, najbardziej na swiecie? - wypytywala usilnie. - Czy nie zapomniales o mnie przez ten dlugi czas? Spojrz mi w oczy i powiedz. Powiedz mi, ze twoje serce wciaz nalezy tylko do mnie. "Nie, nie powiem - zzymal sie. Spojrzal jej w oczy. - Nie moge! Tylko nie takie wierutne bzdury. I ona jest dzieckiem; mala dziewczynka!" - Czy watpisz w moja milosc, kochanie? - powiedzial cicho drzacym glosem. - Nigdy, nigdy cie nie zapomne. Jestes dla mnie jedyna, na zawsze, do konca swiata. Ty i ja zawsze razem. Musial skonczyc z tym. Ona przejela calkowicie kontrole nad nim. Mowil to, czego sobie zyczyla. Wkrotce takze zawladnie jego myslami. Ale nie byl w stanie powstrzymac slow, jakie wyplywaly z niego. Dorothy spojrzala w dal w kierunku dwoch jednakowych pagorkow. Oczy miala zamglone i - wbrew sobie - Carter poczul, ze cos chwycilo go za gardlo. Zabawne! A jednoczesnie tak smutne! -Balam sie twojej milosci. - Zamyslila sie. - Wzrastalam w samotnosci i zaczynalam juz wierzyc... Teraz. Teraz, gdy ona mowi. Kiedy sila jej umyslu nie byla z cala moca zwrocona ku niemu. Trzeba to zrobic". I tym samym zniszczyc ten swiat fantazji. Trzeba to zrobic. Zblizyl sie do niej. - ...ze zapomniales i znalazles sobie inna. Skad mialam wiedziec... Zlapal ja. Zrobil to naprawde. Natychmiast ziemia zatrzesla sie pod nogami, rozdzierajacy odglos przeszyl niebieskie niebo na wskros. W tej jednej, jedynej chwili jego serce wypelniala radosc. Dorothy zwrocila ku niemu szeroko otwarte z przerazenia oczy. I krzyknela! Jej krzyk byl najglosniejszym dzwiekiem w calym wszechswiecie. Ogluszajacy, przeciagly. Ale nie ogluszyl go, gdyz slyszal wszystko. Kazdy pojedynczy dzwiek, kazda nute, i wszystkie je razem zebrane w szeroka skale o mocy rozsadzajacej glowe, cala jego wulkaniczna potege. Nie tylko Dorothy krzyczala. Krzyczaly cukierkowe drzewa. Krzyczaly ciasteczkowe krzewy. Krzyczaly dwa wzgorza. Czekoladowa rzeka zatrzymala sie w krzyczacym korycie i tez krzyczala Krzyczaly kamienie i powietrze. I ziemia rozstapila sie i Carter Broun wpadl w jej czeluscie. Spadal przez cala wiecznosc, przez galaktyczne nieskonczonosci. Po czym zatrzymal sie, sam przestal krzyczec i rozejrzal sie wokol. Ujrzal matowe, szare sklepienie, absolutnie kuliste i pozbawione jakichkolwiek wyrozniajacych je cech. Na sferycznej powierzchni ponad nim nie zobaczyl drzwi ani okien, zadnej spoiny, zadnego pekniecia. Bylo calkowicie nieprzepuszczalne i calkowicie dzwiekoszczelne. Biegajac wkolo i wkolo w srodku tego sklepienia zaczal zdawac sobie sprawe z tego, ze to musialo byc takie. Nieprzepuszczalne i dzwiekoszczelne. Tak musialo wygladac samiutkie dno swiata marzen, aby zaden obraz ani dzwiek nigdy nie przedostal sie do swiadomosci Dorothy. To byl juz koniec, ta komora jej umyslu zbudowana po to, by ukryc w niej smiertelnie niebezpieczne wspomnienie, jakim on byl: komora, ktora istniec bedzie tak dlugo, jak dlugo zyc bedzie Dorothy. CHLOPIEC NA POSYLKI Tak, nazywam sie Malcolm Blyn, dzwonilem do pana z wioski. Czy moge wejsc i usiasc? Nie zabiore duzo czasu. Dziekuje. To skomplikowana historia. Mam nadzieje, ze jest pan tym czlowiekiem, w poszukiwaniu ktorego przetrzasnalem caly kraj.Alez nie, prosze pana! Nie sprzedaje akcji kopalni zlota czy patentu na silnik atomowy, ja nie sprzedaje niczego. Tak, to prawda, jestem kupcem, cale zycie nim bylem i swiadomy jestem tego, ze wygladam jak kupiec - ale dzisiaj nie sprzedaje niczego. Dzisiaj kupuje. Jesli, oczywiscie, pan ma ten towar. Pan, czy ktos z pana otoczenia Opowiadal mi o tym pewien chlopiec na posylki. Prosze posluchac! Nie jestem szalony, prosze mi wierzyc i wysluchac tej historii. Prosze usiasc i posluchac. On nie byl zwyklym chlopcem na posylki; byl takim chlopcem na posylki jak Einstein ksiegowym. Jakie sprawy on zalatwial! Ale musi pan najpierw zrozumiec... prosze poczestowac sie cygarem. Oto moja wizytowka. "Handel Hurtowy Farbami i Przyborami do Malowania Blyna" - to znaczy moj - "Kazda Ilosc Kazdej Farby Dostarczam Wszedzie i w Dowolnym Czasie". Pod pojeciem "wszedzie" rozumiem, oczywiscie, obszar USA. Ale tak lepiej brzmi. Chwyt reklamowy. A wiec jestem kupcem. Prosze dac mi jakis pomysl, usluge czy cos supernowatorskiego do sprzedania, a doprowadze do tego, ze ludzie wydadza na to ostatni grosz, gwarantuje. W moim biurze na scianie wisi oprawiona w ramki znana mysl Emersona: "Jezeli czlowiek potrafi lepiej od swego sasiada napisac ksiazke, wyglosic od niego lepsze kazanie, czy zrobic lepsza pulapke na myszy, to chocby mieszkal w lesie, ludzie i tak wydepcza sciezke do drzwi jego domu". Tylko musi to byc naprawde dobre. Jestem wlasnie takim facetem, ktory moze zainteresowac innych na tyle, by wydeptali te sciezke. Jestem w tym dobry. Chcialbym, aby mnie pan zrozumial. Potrafie tego dokonac, niezaleznie od tego, co pan posiada... Jesli jest pan w ogole tym czlowiekiem, ktorego szukam. Ale musze miec porzadny towar. Cos naprawde dobrego. Nie jakies bzdury. Nie, ja nie podejrzewam pana o zajmowanie sie bzdurami. Ja jeszcze nie wiem, czym sie pan zajmuje - hoduje pan kurczaki? Wiec prosze posluchac. Piec tygodni temu, w srode, mielismy pilne zamowienie. Musielismy wyslac do Spolki Budowlanej Expando ponad tysiac litrow bialej matowej farby. Dlugo czekalem na to zlecenie. Byla godzina jedenasta, a oni chcieli, by dostarczono towar na polnoc od Jersey przed poludniem, by ich ludzie mogli zaraz po lunchu zabrac sie do roboty. Bylem w magazynie, aby dopilnowac Hennesseya, brygadziste, zeby popedzil swych ludzi do pracy. Stosy puszek czekaly na zaladunek, ludzie krzatali sie pospiesznie. W tym ogolnym zamieszaniu uslyszalem, jak Hennessey trzasnal palcami. -Hej, tego nowego chlopca na posylki nie ma juz od dluzszego czasu. Pewnie dal za wygrana. - Kilkunastu mezczyzn przestalo pracowac, rozlegl sie smiech. Widocznie uznali, ze dla Hennesseya jest to zabawne, a byl ich szefem. -Od kiedy mamy nowego chlopca na posylki? - zwrocilem sie do brygadzisty. - Ja tu przyjmuje do pracy i pilnuje wszystkiego. Kazdy nowy pracownik musi byc wciagniaty do rejestrow, a w tych czasach mamy ich sporo. Czy chcesz, abym mial klopoty? Nie slyszales nigdy o sluzbach specjalnych? O zatrudnianiu nieletnich? Ile lat ma ten dzieciak? -A skad mam wiedziec, panie Blyn? Oni wszyscy sa podobni do siebie. Moze dziewiec, moze dziesiec lub jedenascie. Duzo szczuplejszy niz wiekszosc dzieci, jakie widzialem; ale robi wrazenie wyjatkowo zdrowego chlopca. Jest w nim cos... chyba ma bogatych rodzicow. -Coz, jesli jest tak mlody, nie ma czego szukac o tej porze w powszedni dzien w dzielnicy, gdzie sa same magazyny. Zaraz bede mial na karku Ministerstwo Oswiaty z Nowego Jorku oraz dziennikarzy. Czy nie wystarczy mi klopotow, Hennessey, z dwoma pijanymi kierowcami ciezarowki, ktorzy pobladzili na drogach New Jersey, poslugujac sie mapa Pensylwanii? -Ja nie najalem go do pracy, naprawde. Przeszedl tu sam, pytajac o prace; mowil tak zabawnie jak dzieci, ktore odnosily filmowy sukces. Powiedzial, ze chcialby zaczac prace od najnizszego szczebla i sprawdzic siebie. Mowil, ze jest przekonany, ze zajdzie wyzej, bo pragnie odniesc sukces. Prosil jedynie, bym dal mu szanse. Powiedzialem, ze biznes ma swoje prawa, ze nie zatrudnialibysmy Alexandra Grahama Bella do obslugi centrali telefonicznej. Na to odparl mi, ze nie dba o to, pragnie tylko postawic noge na szczeblu drabiny sukcesu. Bedzie pracowal bez zaplaty. -I co? -Przemyslalem to; dzis rano o dziesiatej bylo tu spokojnie na dole, i w koncu powiedzialem, ze przyjme go na probe jako chlopca na posylki. Dalem mu do reki pusta puszke i polecilem, by wypelnil ja zielona farba, ale nie zwyczajna, tylko taka, ktora bedzie zamalowywac powierzchnie we wzorek z regularnie rozmieszczonymi pomaranczowymi kropkami. Sprawdzalem go, wie pan. Pochwycil puszke i wyszedl. Nie bedzie zawracal nam juz wiecej glowy. Szkoda, ze nie widzial pan chlopakow; jak ten maly wyszedl, pekali ze smiechu. -Trzymaj mnie, bo upadne - powiedzialem. - Jest to rownie zabawne, jak tamta historia z Whalenem, ktorego zamknales w pralni, podrzucajac mu puszke z cuchnacym gazem. O wlasnie - jezeli twoi ludzie nie zaladuja tej ciezarowki i nie wyjda w ciagu dziesieciu minut - to ty bedziesz przyjmowal polecenia od Whalena. Hennessey wytarl rece o kombinezon i chcial cos powiedziec. Rozmyslil sie jednak, zaczal biegac po magazynie i wrzeszczec na ludzi, by wyczolgali sie wreszcie z ciemnych katow i zabrali do roboty. Teraz juz nie napominal - lecz przeklinal i syczal. Tu chcialbym wtracic jedna uwage o Hennesseyu: lubil platac figle, ale byl pierwszorzednym brygadzista. Potrafil zmusic swych ludzi do roboty, podobnie jak ja potrafilem w ostatniej chwili naklonic klienta do podpisania umowy. Wtedy wszedl ten dzieciak. -Czesc, Ernest - krzyknal ktos. - Spojrzcie, Ernest wrocil. Wszyscy oderwali sie od pracy. Chlopiec wszedl i zasapany postawil puszke przed Hennesseyem. Ubrany byl w biala bluze i polatane sztruksowe spodnie; na nogach mial sznurowane brazowe buty. Nigdy przedtem nie widzialem takiego sztruksu. Material sprawial wrazenie bardzo cienkiego i, coz, w pewnym sensie bogatego. - Tylko tak mozna go bylo opisac. Niczym kosztowna imitacja zelaza. -Ciesze sie, ze wrociles, maly - powiedzial Hennessey. - Potrzebuje pedzle do malowania lewa reka. Wyskocz do sklepu obok i zobacz, czy maja takie na skladzie. Ale musi byc to pedzel do malowania lewa reka. Kilka osob stojacych na platformie do zaladowywania towarow zachichotalo. Chlopiec ruszyl do wyjscia. Gdy byl juz w drzwiach odwrocil sie. -Sprobuje, prosze pana - powiedzial. Jego glos przypominal dzwiek fletu. - Zrobie, co tylko bede mogl. A co do farby - nie moglem znalezc zielonej w pomaranczowe groszki. Ta farba ma czerwone groszki. Mam nadzieje, ze nie sprawi to wiekszej roznicy. I wyszedl. Przez moment wszyscy patrzyli na miejsce, gdzie stal. Pierwszy sie rozesmialem; po kilku sekundach caly magazyn trzasl sie ze smiechu. Mezczyzni w pochlapanych farba ubraniach stali z odrzuconymi w tyl glowami, zasmiewajac sie. -Hennessey, madrala! - ktos krzyknal. -Udalo mi sie dostac tylko zielona farbe w czerwone groszki. -Mam nadzieje, ze nie sprawi to wiekszej roznicy, prosze pana Swietne! -Ale ten maly cie urzadzil! -Biedny Hennessey! Hennessey stal z zacisnietymi piesciami, ale nie mial z kim walczyc. Nagle spojrzal na puszke z farba. Kopnal ja z calych sil prawa noga. Niestety chybil. Noga zawadzil jedynie o kant puszki, ktora zakolysala sie i na podloge spadla jedna kropla farby. Natomiast Hennessey potknal sie, stracil oparcie i runal jak dlugi. Widok ten wywolal jeszcze wieksza radosc obecnych. Zaraz jednak smiech zamarl i wszyscy zabrali sie do pracy. Nikt w magazynie nie chcial zwrocic na siebie uwagi Hennesseya po tym, jak jego kawal obrocil sie przeciwko niemu. Wciaz chichoczac, podszedlem do puszki i zajrzalem do srodka. Chcialem zobaczyc, czym ten dzieciak ja wypelnil. Plyn w puszce podobny byl do wody, prawie przezroczysty, na wierzchu plywaly male, brazowe cetki. Z pewnoscia nie byla to farba, nie taka, jaka znalem. Spojrzalem na podloge tam, gdzie rozlala sie kropla, gdy brygadzista chcial kopnac puszke. Cos scisnelo mnie w gardle. Plyn, ktorym ten dzieciak napelnil puszke, byl... zielona farba w czerwone groszki. Czerwone groszki! Nie mialem zadnych watpliwosci co do tego: - z puszki na podloge spadla kropla, a na podlodze widniala mala, zielona plamka z symetrycznie rozmieszczonymi czerwonymi groszkami. I ten dzieciak, ten chlopiec na posylki, ten Ernest, gdzies ja znalazl. Powiedzialem panu, ze potrafie wyczuc chodliwy towar. Nawet wtedy, gdy pojawi sie on w nocy w czyims snie, na drugim koncu miasta. Czuje go nosem, pan o tym wie. Ale czy zdaje pan sobie sprawe z tego, jak chodliwa bylaby taka farba? Mozna by ja sprzedac jako absolutna nowosc do fabryk, jako ciekawostke dla tych, co odnawiaja mieszkania, jako nowatorski pomysl w projektowaniu wnetrz. Z cala pewnoscia bylaby to kopalnia zlota. Musialem dzialac szybko. Pochwycilem puszke i starannie starlem butem plamke farby z podlogi. Na szczescie schla dlugo: zmieszala sie z pylem na podlodze i stracila kolor. Wyszedlem na ulice, gdzie przy ciezarowce stal Hennessey, pilnujac ludzi pracujacych przy zaladunku. -Jak ten chlopiec mial na imie? Ernest? Spojrzal na mnie. -Tak. - Zamyslil sie. - Nie podal nazwiska. Ale jesli kiedykolwiek pojawi sie tutaj... -W porzadku. Mam wazne spotkanie w interesach. Zajmij sie ta wysylka do mojego powrotu. - Odwrocilem sie i wyruszylem w kierunku, w ktorym poszedl ten chlopiec. Czulem, ze Hennessey patrzy na puszke, ktora nioslem ze soba. Na pewno zastanawial sie, co zamierzam zrobic z puszka i z tym chlopcem. Niech sobie mysli, ja zgarne forse. Zobaczylem chlopca trzy przecznice dalej: szedl na wschod, w kierunku parku. Zatrzymal sie przed sklepem z materialami zelaznymi, pomyslal chwile i wszedl do srodka. Nim wyszedl ze sklepu, bylem juz przy nim. Potrzasnal glowa ze smutkiem. Szedlem przez chwile kolo niego, zanim mnie zauwazyl. Jego ubranie nie dawalo mi spokoju. Nawet buty, ktore wygladaly staroswiecko, zrobione byly z surowca, jakiego nigdy nie widzialem. Przylegaly do stop, jakby byly druga warstwa skory. Mialem pewnosc, ze nie byly to zwykle buty. -Nie poszczescilo sie? - zapytalem. Wystraszyl sie troche. Po chwili poznal mnie, jako jednego z tych, ktorzy patrzyli na niego w magazynie. -Nie, nie mialem szczescia. Sprzedawca powiedzial mi, ze niestety, nie ma aktualnie w sprzedazy pedzli do malowania lewa reka. Dokladnie tak samo powiedzial, kiedy zapytalem go o zielona farbe w groszki. Nie chcialbym go urazic, ale sprzedawca powinien bardziej starac sie o towar. Obserwowalem jego twarz, kiedy mowil. On naprawde tak myslal. Co za dziecko! Stanalem i podrapalem sie w glowe. Czy lepiej bedzie zapytac go, skad wzial te farbe, czy tez poczekac, az sam sie wygada, jak to ludzie zwykle czynia? Zbladl, po czym zaczerwienil sie. Bardzo nie lubie, jak chlopak sie czerwieni. Jego melodyjny, wysoki glos tez nie przypadl mi do gustu, podobnie jak i sylwetka - byl za szczuply jak na swoj wzrost. Ale co to za chlopak, ktory sie czerwieni? -Widzisz Ernest - zaczalem. Objalem go ramieniem niby to po ojcowsku. - Chlopcze... Ale on odskoczyl w bok, jakbym zamierzyl sie na niego jakims narzedziem. I znowu zarumienil sie!? Tak jak panna mloda, ktora choc zyla pelnia zycia, przy oltarzu oblewa sie rumiencami, by przekonac matke narzeczonego o swej niewinnosci. -Nie rob tego - powiedzial, trzesac sie caly. Postanowilem zmienic temat. -Masz ladny stroj. Skad go wziales? - Przybralem delikatny ton, aby sie rozluznil. Usmiechnal sie i spojrzal w dol. -To jest moj kostium z przedstawienia szkolnego. Troche staromodny, ale pomyslalem... Wyczulem zaklopotanie w jego glosie, jakby nagle zdal sobie sprawe z tego, ze wyjawil tajemnice. Cos sie musialo kryc za tym wszystkim. -Gdzie mieszkasz? - zapytalem natychmiast. -Brooks - odpalil. Zastanowilem sie przez chwile. Nie, to niemozliwe. -Brooks? -Tak, wie pan, Brooks. A moze Bronklyn? Dotknalem reka brody, starajac sie to wszystko jakos sobie poukladac. -Prosze pana - zapiszczal. - Prosze pana, czy musi pan rekowac? -Czy musze co? -Rekowac. Dotykac sie rekoma. I to w dodatku w miejscu publicznym. Plucie i czkanie tez nie sa przyjemne, ale wiekszosc ludzi tutaj unika takich rzeczy, lecz kazdy, doslownie kazdy rekuje! Westchnalem ciezko i obiecalem mu, ze nie bede tego robil. Swiadomy bylem, ze musze odkryc swoje karty, jesli chce, aby on zrobil to samo. -Widzisz Ernest, co to ja chcialem powiedziec... wiec dobrze, nazywam sie Malcolm Blyn. Ja... Otworzyl szeroko oczy. -Prawdziwy kapitalista! -Co? -Pan jest wlascicielem przedsiebiorstwa Farby Blyna. Widzialem pana nazwisko na drzwiach. - Skinal glowa. - Czytalem wszystkie przygodowe ksiazki. Dumas... no Dumas to nie najlepszy przyklad, Alger, Sinclair, Capon. Szesnastu kupcow Capona, to jest dopiero ksiazka! Przeczytalem ja piec razy. Ale pan nie zna Capona, nieprawda? On zostal wydany dopiero... -Kiedy? -Dopiero, to znaczy... och, powiem panu wszystko. Pan ma wladze, jest pan wlascicielem magazynu. Ja nie jestem stad. -Nie? A skad pochodzisz? - Zdazylem juz sobie wyrobic zdanie na ten temat. Jeden z tych wyksztalconych chlopcow z bogatej rodziny, moze uciekinier, zwazywszy na jego akcent i tak szczupla sylwetke. -Z przyszlosci. Nie powinienem tego robic, groza mi powazne konsekwencje. Aleja po prostu musialem zobaczyc kapitaliste, takiego jak pan, na wlasne oczy. Prawdziwego rekina. Chcialem zobaczyc, jak sie tworzy syndykat, niszczy konkurencje, te wszystkie spekulacje. -Daj spokoj z ekonomia! Z przyszlosci, powiedziales? - Ten chlopak przerastal swoje sztruksowe spodnie. Czy sztruksowe? -Tak. Wedlug waszego kalendarza... zobaczymy... w tej czesci swiata, to bedzie... okolo 6130 roku. Nie, to nie ten kalendarz, wedlug waszego kalendarza pochodze z roku 2369. A moze 2370? Mysle, ze jednak 2369. To dobrze, ze ustalil date, jesli sprawialo mu to satysfakcje. Powiedzialem to, a on sie ucieszyl. Zastanawialem sie caly czas: jesli to dziecko jest szalone, czy klamie, to skad wzial te zielona farbe w czerwone groszki. A jego ubranie? Nie slyszalem o zadnej fabryce, ktora produkuje podobne rzeczy. Trzeba to sprawdzic. -Ta farba... ona pochodzi z przyszlosci, z twojej epoki? -Coz, w sklepach jej nie bylo, a ja chcialem dobrze wypasc przed Hennesseyem... on jest prawdziwym zawadiaka, prawda? Poszedlem do domu, przestudiowalem spirillix i w koncu znalazlem... -Spirillix! Jaki spirillix? -Spirillix, kulisty usicon, wie pan. Amerykanski naukowiec Wenceslaus wynalazl go mniej wiecej w tym czasie. Tak mi sie przynajmniej wydaje, ze to byly te czasy. Pamietam, ze czytalem o klopotach, jakie mial ze sfinansowaniem badan. Czy to bylo w tej epoce? Mysle, ze tak... Zaczal kolejna rozprawe z samym soba. Musialem odciagnac go od tych rozwazan. -W porzadku. Co za roznica, sto lat w jedna czy druga strone. A wracajac do tej farby: czy wiesz, jak sie ja robi, z czego? -Z czego jest zrobiona. - Zatoczyl wysokim butem male kolko i przygladal sie temu przez chwile. - A wiec, z pewnoscia jest to kwas fluorowodorowy. Potrojnie blastowany. Co prawda, na pojemniku nie jest napisane, ile razy byl on blastowany, ale zalozmy, ze trzy. -No tak, na pewno. A co to w ogole znaczy blastowany, potrojnie blastowany? Chlopiec zasmial sie od ucha do ucha, pokazujac rzad bialych zebow. -Tego nie wiem. To wszystko jest czescia Procedury Schmootza, a moje uwarunkowanie dziela od niej dwie cale grupy odpowiedzialnosci. Byc moze nigdy nawet go nie osiagne, jezeli bede dobry w samoekspresji. A ja wole samoekspresje od uwarunkowania; teraz mam tylko dwie godziny, ale... Zaczal rozwodzic sie nad tym, jak przekonywal pewien komitet, by dali mu wiecej samoekspresji. Zaczalem sie denerwowac. Sprawy nie ukladaly sie najlepiej. Trudno bylo oczekiwac, ze wyciagne od niego wiecej informacji na temat tej farby, szczegolnie teraz, gdy myslami byl w zupelnie innym wymiarze. Moja jedyna nadzieja, bylo przeprowadzenie analizy tej probki, jaka mialem. Ale nie wygladalo to ciekawie, gdy wiedzialem tylko tyle, ze mam do czynienia z potrojnie blastowanym kwasem fluorowodorowym. Zastanowmy sie. Czlowiek zna stal od dawna. Ale wyobrazmy sobie, ze Priestley, chemik zyjacy w odleglych czasach, dostalby troche stali produkowanej w naszych najlepszych hutach w Gary czy Pittsburgu. Gdyby nawet mial dostep do naszego nowoczesnego laboratorium i wiedzial, jak korzystac ze znajdujacego sie w nim wyposazenia, nie bylby w stanie wyciagnac z tego wielu informacji. Byc moze rozpoznalby, ze to jest stal, moglby nawet powiedziec, ile zawiera wegla, magnezu, siarki, fosforu i krzemu w stosunku do zelaza, choc i do tego potrzebna bylaby mu elementarna wiedza z zakresu wspolczesnej chemii. Ale bylby bezradny, gdyby chcial dociec, w jaki sposob zostala ona wyprodukowana, jakimi metodami otrzymano jej wytrzymalosc i elastycznosc. Gdybysmy powiedzieli mu o "obrobce cieplnej" czy "wewnetrznym spalaniu wegla", moglby jedynie otworzyc i zamknac usta, podobnie jak ryba na targowisku Fulton zdziwiona tym, ze nie ma wody, ktorej bylo wokol niej tak duzo. Albo wlokno szklane. Juz w starozytnym Egipcie znano szklo. Jednak gdyby tak pokazac tamtym ludziom blyszczaca tkanine, a nawet wyjasnic im, ze to wlokno szklane, powiedzieliby: -No tak, na pewno. Moze jeszcze kawalek ciasta, prosze. A wiec mam farbe. Trzymam puszke w spoconej dloni. Chociaz wyglada na to, ze jest to interes, ktory trafia sie tylko raz. Musze dzialac chytrze, bardziej chytrze. Przede mna stoi najwspanialszy chlopiec na posylki, jakiego kiedykolwiek widzial chciwy kupiec. Przyznaje, ze jestem chciwy, ale tylko na pieniadze. Jak sie za to zabrac? Jak zamienic to dziecko w wielka kupe zielonych papierkow, na ktorych narysowane sa zera, duzo zer? Nie chcialem wzbudzac w nim zadnych podejrzen ani zdenerwowac go. Nie chcialem, aby czul, ze zamierzam go wykorzystac jako narzedzie do swoich celow, chociaz tak bylo w istocie. Musialem postapic jak kupiec. Musialem wycisnac z niego, ile sie tylko da. Wykorzystac go jako chlopca na posylki, by osiagnac jak najwiekszy zysk dla wszystkich zainteresowanych, a w szczegolnosci dla siebie. Ruszylem obojetnie za nim. Szlismy chwile obok siebie. -Gdzie jest twoj wehikul czasu, Ernest? -Wehikul czasu? - Zmarszczyl delikatnie twarz. - Ja nie mam... Och, pan pewnie mysli o chrondromie. Wehikul czasu, co za okreslenie! Nie, mam maly chrondrom osobisty. Moj ulubiony ojciec jest pomocnikiem mechanika na glownym chrondromie, tym, jakiego uzywaja do wiekszych podrozy. Chcialem choc raz wybrac sie tu sam, bez zadnego nadzoru, karnipulatora, bez niczego. Chcialem ujrzec biednego, ale zdecydowanego na wszystko gazeciarza wspinajacego sie na wyzyny. Chcialem zobaczyc wielkiego, wynioslego kapitaliste, moze takiego jak pan. Moglbym nawet natknac sie na prawdziwego finansowego rekina! Albo wplatac sie wielka intryge, jakies manipulacje gieldowe, w wyniku ktorych miliony drobnych inwestorow zbankrutowalyby i stracily ostatnia odrobine... jak sie to mowi?... grosz? -Tak, ostatni grosz. Gdzie jest twoj... ten chrondrom? -Nie gdzie, ale kiedy. Wzialem go zaraz po lekcjach. Powinienem miec teraz samoekspresje, wiec nie stanowi to wiekszej roznicy. Ale mam nadzieje, ze uda mi sie wrocic, nim Kontroler Populacji cos zauwazy. -Na pewno uda sie. Nie martwilbym sie o to. Czy... czy moglbys pozyczyc mi swego chrondromu? Zasmial sie gromko z mojej glupoty. -Alez to niemozliwe! Pan nie ma uwarunkowania, nie ma pan nawet drugiej grupy odpowiedzialnosci. Nie, pan nie wiedzialby, co zrobic, aby spowodowac rozchwianie. Ciesze sie, ze wracam do siebie. Nie dlatego, zeby mi sie tu nie podobalo. Pomyslec, ze spotkalem prawdziwego kapitaliste! To jest cos! Poszperalem w kieszeni tweedowej marynarki i zapalilem, jak przystalo na kapitaliste, dobrego papierosa. -Mysle, ze nie bedziesz mial klopotow ze znalezieniem pedzla do malowania lewa reka. -Coz, to chyba nie bedzie latwe. Nigdy nie slyszalem o czyms takim. -Zastanawiam sie nad jednym. - S trzasnalem powoli popiol na chodnik. - Czy masz jakis przyrzad, za ktorego pomoca mozna zobaczyc przyszlosc? -Czy ma pan na mysli distringulatrix obrotowy? Znajduje sie on na glownym chrondromie. Nie wiem, na jakiej zasadzie dziala i nikomu, kto ma grupe odpowiedzialnosci mniejsza od czwartej, nie wolno do niego podchodzic. Do tego potrzebna jest przynajmniej szosta lub siodma grupa. Fatalnie. Na poczatku wygladalo to lepiej. Byc moze moglbym przekonac tego chlopca, by przywiozl jeszcze kilka puszek z farba, ale to nie rozwiazywalo problemu. Szczegolnie, gdyby po przeprowadzeniu analiz okazalo sie, ze nie jestem w stanie produkowac tej farby wspolczesnymi metodami. Ale gdybym tak mial instrument z przyszlosci, ktorego bym nie musial sprzedawac, a moglbym zarobic miliony, wykorzystujac tylko jego mozliwosci: przewidziec wyniki gonitw, wyborow czy totolotka. Tak, to prawda, taki instrument istnial. Obrotowy distringulatrix... Ale ten chlopiec nie mogl zrobic z niego zadnego uzytku. Przykre, mowie panu. -A co z ksiazkami? Czy masz jakies niepotrzebne ksiazki do chemii, fizyki czy broszury dotyczace metod przemyslowych? -Ja nie mieszkam w domu. I nie ucze sie z ksiazek. A w kazdym razie nie chemii czy fizyki. To wszystko jest zalatwiane przez uwarunkowanie. Ostatniej nocy mialem szesc godzin uwarunkowania, wie pan, nadchodza egzaminy. Bylem sfrustrowany. Miliony dolarow szly obok mnie, a ja nie wiedzialem, jak przemienic je w gotowke. Ernest najwyrazniej zobaczyl to, co go interesowalo, przynajmniej czesciowo. Czy nie spotkal prawdziwego, zywego kapitalisty? I wracal do domu, do mamy i samoekspresji. Gdzies w tym wszystkim musi byc jakis haczyk! -Gdzie ukryles swoj chrondrom? -Za wielka skala w Center Parku. - Wskazal reka przed siebie. -Myslisz pewnie o Central Parku. - Czy nie masz nic przeciwko temu, ze pojde z toba zobaczyc, jak startujesz? Nie mial. Wedrowalismy przez zachodnia czesc parku, po czym skrecilismy w waska, nieutwardzona sciezke. Zerwalem sucha galaz z drzewa i trzasnalem nia; musialem cos wymyslec, nim on sie oddali. Poczulem, ze zbiera sie we mnie zlosc na puszke farby. Byla ona dosyc lekka, ale wszystko wskazywalo na to, ze jest to jedyny drobny szczegol, jaki zostanie mi po calej tej historii. Szczegolnie, gdyby nie udalo mi sie przeprowadzic analizy. Musialem podtrzymac rozmowe, niech chlopiec jak najwiecej mowi. Moze pojawi sie cos. -Jaki macie rzad? Demokracje, monarchie... Znowu zaczal sie smiac! Powstrzymalem sie, by nie uderzyc go witka w twarz. Ja tutaj trace fortune, a on mysli, ze sie wyglupiam! -Demokracja! Ale pan mysli w politycznym sensie, nieprawda? Wy musicie brac pod uwage chore jednostki, wole grup, wasze... Nie, my skonczylismy z tym na dlugo przed moim urodzeniem. Niech pomysle, ostatni prezydent, jakiego wyprodukowalismy, byl rewersibilista. Mysle, ze moglby pan powiedziec, ze zyjemy w rewersibilizmie. Chociaz niespelnionym. A wiec wszystko sie wyjasnilo. Bylem pograzony w zludnej tesknocie za idea, jakakolwiek idea. A Ernest podskakiwal obok i paplal o rzeczach, ktorych nazwy trudno bylo wymowic i ktore spelnialy funkcje, jakich nie umial sobie nawet wyobrazic. Do glowy cisnely mi sie niecenzuralne slowa. - ...dostane piata grupe odpowiedzialnosci. Potem bede zdawal egzaminy, ale juz nie takie latwe. Nawet trendykiel moze nie pomoc. Nadstawilem uszu. -Co to za trendykiel? Do czego sluzy? -Analizuje trendy i opisuje przebieg roznych wydarzen. Jest to wlasciwie statystyczny analizator, przenosny i troche prymitywny. Korzystam z niego, by okreslic pytania, jakie dostane na egzaminie. Och, zapomnialem, w waszych czasach szkola wyglada przeciez zupelnie inaczej. Trudno bedzie panu uwierzyc, ale nas na egzaminie pytaja o najnowsze przemiany na swiecie w roznych dziedzinach, zaleznie od zainteresowan instruktorow. Oto i on! Wysoko, na malym zalesionym pagorku widac bylo szara, zwietrzala formacje skalna. I nawet z tej odleglosci mozna bylo dostrzec za najwiekszym kamieniem przezroczysta, migoczaca i niebieska mgielke. Ernest zszedl z drogi i popedzil w gore na wzgorze. Wdrapywalem sie za nim. Zostalo juz malo czasu. Musialem dzialac szybko, byc moze wlasnie ten trendykiel... Dogonilem go w chwili, gdy dopadal wielkiej skaly. -Ernest - zacharczalem. - Jak dziala ten twoj trendykiel? -Och, to jest proste. Przekazuje mu wszystkie dostepne dane, wie pan, za pomoca klawiatury, a on analizuje je i przedstawia mi jedyne mozliwe rozwiazanie lub trend, na jaki wskazuja fakty. Ma wbudowany system zasilania Skeebee. Coz, do widzenia, panie Blyn. Ruszyl w kierunku niebianskiej mgielki tam, gdzie byla ona najciensza, tuz przy ziemi. Schwycilem go mocno i pociagnalem do tylu. -Zaczynasz znowu. Rekowanie! - zawyl. -Przepraszam, maly. Jeszcze jedno. Co bys powiedzial na prawdziwy, powazny uklad? Moze chcialbys zobaczyc, nim powrocisz do siebie, jak obejmuje kontrole nad miedzynarodowym trustem? Planowalem takie przedsiewziecie od pewnego czasu, bylaby to jedna z najwiekszych spekulacji gieldowych. Na Wall Street nie beda mogli mi przeszkodzic, gdyz mam dobrze ustawionego maklera w Chicago. Pospiesze sie i przeprowadze to jeszcze dzisiaj, abys mogl zobaczyc, jak my, kapitalisci, zalatwiamy sprawy. Tylko jedno, widzisz, chodzi o twoj trendykiel. Moglbym rozpoczac dzialanie od razu i wszystko odbyloby sie duzo sprawniej. Co za widowisko! Setki bankow upada, ja skupuje gume syntetyczna, wali sie parytet zlota, mali inwestorzy bankrutuja! Zobaczysz to wszystko. I jezeli dasz mi trendykiel, ja powierze ci poprowadzenie kapitalizacji. Oczy chlopca zaplonely. -To by bylo! Pomyslec tylko, ze moglbym byc zamieszany w taka bitwe finansjery jak ta! Ale to bardzo ryzykowne! Gdyby tak Kontroler Populacji zwietrzyl cos i odkryl, ze dalem sie w to wciagnac, gdyby moja opiekunka zlapala mnie na tym, ze nielegalnie wykorzystuje chrondrom... Jestem kupcem, powiedzialem panu. Wiem jak postepowac z ludzmi. -Rob, jak chcesz - powiedzialem odchodzac i gaszac papierosa. - Pomyslalem tylko, ze dam ci szanse, bo jestes milym chlopcem. Mysle, ze zajdziesz daleko. My, kapitalisci jestesmy ambitni. Nie kazdemu chlopcu na posylki powierzamy sprawy tak wazne jak kapitalizacja. - Odwrocilem sie. -Och, prosze, panie Blyn! - Natychmiast znalazl sie przy mnie. - Doceniam pana oferte. Gdyby tylko to nie bylo tak niebezpieczne. Ale w pana zyciu niebezpieczenstwo odgrywa wazna role, dodaje uroku, prawda? Zrobie to. Przywioze panu trendykiel. Obaj zniszczymy rynek. Czy poczeka pan na mnie? -Tylko jesli sie pospieszysz - powiedzialem. - Musze dokonac kilku operacji, nim zajdzie slonce. Postawilem puszke z farba na trawniku i skrzyzowalem rece. Poruszylem sucha galezia niczym krol berlem. Chlopiec skinal glowa, odwrocil siei pobiegl do niebieskiej mgielki tuz za skala. Jego cialo powoli przemienialo sie w taka sama mgielke; po czym wszystko zniklo. Co za historia! Przywieziesz to, prawda? Gdy tylko bede trzymal w reku trendykiel, o ile cos takiego w ogole istnieje, caly swiat bedzie nalezal do mnie. Przewidywanie ruchow na gieldzie, przesadzanie trendow w przemysle i gospodarce, przepowiadanie wojny, pokoju i nowych ukladow. Ja bede tylko gromadzil informacje i przekazywal je tej maszynie. Dane dotyczace ruchow na gieldzie wezme, powiedzmy z gazet - i zrobie na tym prawdziwy majatek. Niezle sie ustawilem! Odchylilem glowe do tylu i spojrzalem na wierzcholek drzewa. Czulem sie, jakbym byl pijany, naprawde. I chyba bylem, poniewaz przestalem kalkulowac. O, wlasnie mgielka pojawila sie z powrotem. Nigdy nie przestane liczyc. Nigdy! Wspinalem sie do gory w kierunku polyskujacej niebieskiej mgielki i wyciagnalem do niej rece. Robila wrazenie kamiennej sciany. Ten dzieciak, zgodnie z umowa, przywiozl mi przyrzad. Mily chlopiec. Ernest. Ladne imie. Ladne. Mgla rozstapila sie i wybiegl z niej Ernest. Niosl dlugie, czarne pudlo z przytwierdzona do niego biala klawiatura. Wygladalo to jak powiekszona maszynka do dodawania. Wyrwalem mu ja z rak. -Jak to dziala? Oddychal ciezko. -Moja opiekunka... ona mnie widziala... wolala za mna... Mam nadzieje, ze nie widziala, jak wchodze do chrondromu... po raz pierwszy bylem wobec niej nieposluszny... nielegalnie uzylem chrondromu. -Wiem - powiedzialem. - Wiem. To smutne. Jak to dziala? -Klawiatura. Wprowadza pan dane za pomoca klawiatury. Tak jak w dawnych, jak w waszych maszynach do pisania. Wynik ukazuje sie na teledekoderze. -Jest to dosc male. Wprowadzenie wielu stron danych finansowych zabierze strasznie duzo czasu, szczegolnie chodzi mi o notowania gieldowe. Czy nie macie takie przyrzadu, ktory sam odczytuje dane zapisane na papierze i od razu przedstawia wynik? Zaskoczylem Ernesta. -Och, pan pewnie ma na mysli otwarty trendykiel. Moja opiekunka ma taki. Ale one sa tylko dla doroslych. I dostane go dopiero wtedy, gdy zdobede siodma grupe odpowiedzialnosci. Przy dobrych wynikach z samoekspresji. Znowu ta samoekspresja. -To jest wlasnie to, czego potrzebuje, Ernest. A moze obrocilbys szybko jeszcze raz i zabral trendykiel swojej opiekunce? W zyciu nie widzialem takiego przerazenia na czyjejs twarzy. Wygladal, jakbym kazal mu zastrzelic prezydenta. Tego, ktorego wyprodukowali. -Alez powiedzialem panu! To jest trendykiel mojej opiekunki, nie moj! -Chcesz kierowac kapitalizacja, prawda? Chcesz zobaczyc najwiekszy przewrot, jaki kiedykolwiek dokonal sie na Wall Street? Ogolna panika i zgrzytanie zebami. Wracaj do swojej opiekunki... -Czy mowicie o mnie? - rozlegl sie melodyjny, bardzo wysoki glos. Ernest odwrocil sie. -Moja opiekunka! - zapiszczal. Przy mgielce stala niska starsza pani w przedziwnie pozawijanej zielonej sukni. Patrzyla ze smutkiem na Ernesta i z dezaprobata, kiwala do mnie glowa. -Mam nadzieje, ze jestes zadowolony, Ernescie. Przekonales sie, ze ten okres "wielkiej przygody" jest w rzeczywistosci bardzo nieciekawy, a ludzie prymitywni. Jednak niepokoilismy sie, ze tak dlugo trwalo twoje rozchwianie. Czas, abys wrocil. -Nie chcesz powiedziec, ze Kontroler Populacji caly czas wiedzial, ze nielegalnie uzywam chrondromu? Oni pozwolili mi na to? -Wiem. Masz bardzo dobre wyniki w samoekspresji. W twoim przypadku musielismy zgodzic sie na ten wyjatek od reguly. Twoje zainteresowanie i mylne pojecie o tej aferze, jakoby byl to romantyczny okres, sprawily, ze musielismy zgodzic sie, abys poznal jej prawdziwe oblicze. Nie moglismy dac ci piatej grupy odpowiedzialnosci, poki nie zrewidujesz swoich pogladow. A teraz chodz. Musialem wlaczyc sie do tej rozmowy. Dialog pomiedzy Ernestem a starsza pania brzmial jak duet pikola i fujarki. Co za glosy! -Pozostancie w rozchwianiu jeszcze przez sekunde - powiedzialem. - A co bedzie ze mna? Spojrzala na mnie wrogo. -Niestety, usuniemy te drobiazgi z naszej epoki, jakie masz... nie powinienes byl zajsc az tak daleko, Ernescie. Wszystko bedzie usuniete. -To tak nie moze sie skonczyc. - Wyciagnalem rece i pochwycilem Ernesta. Szamotal sie cala sila swego dziwnie umiesnionego ciala, ale nie mialem klopotow z przytrzymaniem go. Unioslem galaz i przytrzymalem nad jego glowa. -Jezeli nie zrobisz tego, czego zazadam, skrzywdze chlopca. Bede... bede go rekowac! - zagrozilem. Nagle zaswital mi nowy pomysl. - Zniszcze go! Pogruchocze wszystkie kosci! -A wiec czego chcesz? - spytala bardzo spokojnie cienkim glosem. -Twojego trendykla. Tego bez klawiatury. -Za chwile bede z powrotem. - Odwrocila sie i migoczac zielona suknia, zniknela w chrondromie. - To jest to! Jeden z najkorzystniejszych ukladow, jaki kiedykolwiek zawarlem. To jest to! A inni pracuja, by zarobic na zycie. Ernest skrecal sie, zwijal i drzal, ale trzymalem go mocno. Nie moglem pozwolic mu odejsc, o nie! Wart byl dla mnie miliony dolarow. Niebieska mgielka zamigotala znowu i wyszla z niej starsza pani. Niosla kulisty czarny przedmiot z czarna raczka na srodku. - teraz to... - zaczalem mowic. Kobieta pociagnela za raczke. I to byl koniec. Nie moglem sie ruszyc. Nie moglem nawet odgarnac wlosow z czola. Poczulem sie tak, jakbym byl plyta nagrobkowa. Chlopiec rzucil sie do ucieczki. Schwycil maly trendykiel, ktory upuscilem na trawe, i podbiegl do starszej pani. Uniosla wolna reke do gory. Mowila do chlopca. -Typowy przyklad, Ernescie. Egoizm, okrucienstwo, glupota. Skapstwo bez zadnego odruchu... - Opuscila reke i niebieska mgielka zniknela. Skoczylem do przodu, ale za skala nie zobaczylem niczego. Tak jakby nigdy ich tu nie bylo. A jednak niezupelnie. Puszka z farba caly czas lezala na ziemi, gdzie ja rzucilem. Zachichotalem i siegnalem po nia, nagle cos zamigotalo. Puszka zniknela. Rozlegl sie melodyjny glos. -Och, przepraszam! Rozejrzalem sie wokol. Nikogo nie bylo. Ale puszka zniknela. Bylem bliski obledu. Pomyslec, ile stracilem. Moglem zadac tyle pytan, a nie zrobilem tego. Te informacje, za ktorymi kryly sie ogromne pieniadze - wszystko stracone. Informacje. Wtedy przypomnialem sobie Wenceslausa. Chlopiec mowil mi, ze ktos o tym nazwisku wynalazl spirrillix, mniej wiecej w naszych czasach i ze mial trudnosci ze sfinansowaniem badan. Nie wiem, co to jest, moze jakas urna wyborcza, moze jest to cos, co umozliwia drapanie lewego lokcia lewa reka. Ale cokolwiek by to bylo, postanowilem to odnalezc, chocbym mial wydac na to ostatni grosz. Wiem o tym tylko tyle, ze jest to przyrzad, spelnia jakies funkcje i robi to dobrze. Powrocilem do biura i wynajalem detektywow. Rozumie pan, doszedlem do wniosku, ze nie wystarczy przewertowanie ksiazki telefonicznej - moj Wenceslaus, ten od spirillixu, moze nie miec telefonu. Jest tez mozliwe, ze nie nazwal nawet swego przyrzadu spirillixem, nazwe te mogla wymyslec dopiero spolecznosc Ernesta. Rozmawiajac z detektywami, nie zaglebialem sie w szczegoly. Po prostu powiedzialem im, by odnalezli czlowieka o nazwisku Wenceslaus lub podobnym, niezaleznie od tego w jakiej czesci kraju mieszka. Z tymi ludzmi sam rozmawiam. Kazdemu z nich musze opowiadac cala historie, by ktos, kto ewentualnie wynalazl spirillix, potrafil go zidentyfikowac. I dlatego jestem u pana, panie Wantzioltz. Nikt, kto ma nazwisko tak podobne do "Wenceslaus" jak pan, nie moze zostac pominiety. Czy zajmuje sie pan czyms jeszcze poza hodowaniem kurczakow? Czy cos pan wymyslil, moze udoskonalil? Nie, mysle, ze pulapka na myszy to nie to, czego szukam. Moze napisal pan ksiazke? Albo zamierza pan cos napisac? Moze interesuje pana jakas nowa historyczna lub ekonomiczna idea? Spirillix moze byc czymkolwiek. Nie? Coz, to pozegnam sie. Czy ma pan jakis krewnych o tym samym nazwisku, ktorzy kreca sie ciagle z jakimis narzedziami - nie? Musze jeszcze odwiedzic wiele osob. Bylby pan zdziwiony, gdyby sie pan dowiedzial, ile osob ma nazwisko zblizone do "Wenceslaus". Jeszcze chwileczke. Czy pan powiedzial, ze pan wymyslil nowy rodzaj pulapki na myszy? Prosze sie jeszcze poczestowac cygarem i usiasc. Niech mi pan powie, ta pana nowa pulapka na myszy - jak ona dziala? Lapie myszy, wiem. Ale tak naprawde to co ona robi? USLUZNY DOM Byc... trudna do sformulowania, samotna mysl bladzila slepo za potencjalnym faktem... potrzeba, potrzeba... to bylo - cos... to bylo - potrzebne... to bylo potrzebne? Swiadomosc! Zywa istota dumna byla z tego, co posiadala, ogromnie tego pragnela. W odroznieniu od jej pierwszego ulubienca to stworzenie mialo mysli, ktore byly dziwaczne i prymitywne, pozbawione jakiegokolwiek sensu. Bolesne, bardzo bolesne stalo sie zapanowanie nad tym wszystkim. Ale ono mialo znow jakis sens - i, co wiecej, pragnienie...Ogromny stwor zaczal wedrowke do ustalonego miejsca, nierozwazny i pelen milosci, szarpiac niezgrabnie swa mase w gore przy poruszaniu sie. Polna kanadyjska droga byla trudna do przebycia nawet dla sportowego samochodu wyposazonego w najlepszej jakosci gasienice. Felgi zgrzytaly przerazliwie, uderzajac o zbyt duze i zbyt mocno usadowione w blocie glazy. Jasnozolty samochod przechylal sie ostro na prawa strone, po czym wracal do rownowagi, ponuro bryzgajac blotem. -A ja bylam tak szczesliwa w mleczarni - Esther Sakarian wspominala z zalem, wbijajac starannie przyciete paznokcie w lawendowa tapicerke przedniego siedzenia. - Mialam swoje wlasne, spokojne laboratorium, porzadnie oznakowane probki mleka i sera z dziennej produkcji. Noca moglam wracac spacerkiem do domu po normalnym chodniku lub wpasc do klimatyzowanej restauracji czy kina. Aleja musialam... -Ostatniej nocy byla tu ostra burza i jak zwykle po deszczu, okropnie sie teraz jedzie - mruknal Paul Marquis siedzacy obok z lewej strony. Poprawil okulary i skoncentrowal uwage na trudnym zadaniu zidentyfikowania nawierzchni, ktora rownie dobrze mogla byc droga, jak i blotem. -Musialam pojechac nad Wielkie Niedzwiedzie Jezioro, gdzie kazdy poszukiwacz lekcewazy innych i wszyscy sa nikczemni. Och, zachcialo mi sie przygody! I teraz jestem tutaj, tracac swe ostatnie mlodziencze lata. Cale dnie schodza mi na oczyszczaniu wody dla bandy zapijaczonych fizykow nuklearnych. Kazdej nocy pytam sie Boga: czy to nazywa sie przygoda? Marquis skierowal samochod w bloto, by ominac karlowate, czerwone drzewo swierkowe, ktore sterczalo zuchwale na srodku zalanej woda drogi. -To powinno byc gdzies blisko, minute drogi czy dwie, Es. Dwadziescia hektarow wspanialej ziemi, do sprzedania ktorej nikt jeszcze nie namowil kanadyjskiego rzadu. A male wyboiste wzgorze tuz przy drodze stanowi naturalny fundament dla chatki Dorszowego Przyladka, jak nazywa to Caroline. Bakteriolog delikatnie szarpnela go za ramie. -Planujesz w Bostonie, a budujesz w polnocnej Kanadzie. Czy nie sadzisz, ze to jednak istotna roznica? Jeszcze nie poslubiles tej dziewczyny. -Ty nie znasz Caroline - powiedzial pewnie Marquis. - Poza tym bedziemy mieszkac zaledwie szescdziesiat kilometrow od Little Fermi, a miasto sie rozrasta. Zloze, na ktorym pracujemy, jest prawdopodobnie okolo dziesiec razy tak zasobne jak w kopalni Eldorado tuz przy Port Radium. Jezeli potwierdza sie nasze przypuszczenia, wybudujemy stos uranowy, ktory zaopatrzy w energie elektryczna cala zachodnia polkule. Zacznie rozwijac sie przemysl, budownictwo... -A wiec jest to takze dobra inwestycja? Czysta mistyfikacja, podobnie jak twoja opinia, ze zycie spedzone poza murami Beacon Street czyni z dziewczyny, ktora jest troche gospodynia domowa, a troche kochanka, idealna kandydatke na zone. -Mowisz teraz jak ten szalony medyk Connor Kuntz, kiedy wygralem z nim w szachy. Oto dziewietnastowieczny filozof, z ktorym mozesz byc szczesliwa. On potrzebuje jedynie towarzyszki o milym usposobieniu i sporym majatku, ktora bedzie tak zaabsorbowana praca, ze pozwoli mu w spokoju zajmowac sie badaniami. Ja nie chce towarzyszki, chce zony. Zadna sluzaca przyslana z agencji... -Doktor Kuntz jest tlustym filozofem. A mnie nie rekomendowala tobie zadna agencja. - ...zatrudnienia - kontynuowal wytrwale - nie moglaby poprowadzic domu z takim oddaniem i wdziekiem jak zona. Nic tego nie zastapi, zadna maszyna nie da czlowiekowi wszechobecnego, pelnego zrozumienia, uczucia. Nie dlatego zamierzam poslubic Caroline, by przygotowywala moj ulubiony obiad i jednoczesnie calowala mnie... -Oczywiscie, ze nie. Jednakze dobrze jest wiedziec, ze dostaniesz i jedno, i drugie. A nie moglbys na to liczyc, gdybys poslubil powiedzmy... no powiedzmy, kobiete pochlonieta bakteriologia, ktora ma wlasna prace i moglaby pod koniec dnia byc rownie zmeczona jak ty. Wiwat, podwojna korzysc; ale zadbaj o jej poziom intelektualny! Paul Marquis - wyjatkowo chudy, mlody mezczyzna - zatrzymal samochod i odwrocil sie oburzony. Esther Sakarian byla jedna z tych starannych kobiet o lagodnym wygladzie, ktorych uwagi tak pobudzaja mezczyzn. -Sluchaj, Esther - zaczal glosno - odlozmy na bok rozwazania o porzadku spolecznym i uczciwosci jednostki. Ludzie wciaz dziela sie na mezczyzn i kobiety, a kobiety, za wyjatkiem tych nieprzystosowanych... -Hej, no prosze! - Esther patrzyla ponad nim zaintrygowana. - Odwaliles kawal niezlej roboty! To nie wyglada na dom zrobiony z prefabrykatow, Paul. Ale ile musialo cie kosztowac wystawienie go tutaj! I zrobiles to wszystko sam w ciagu jednego tygodnia? To dopiero robota! -Prosze, przestan bredzic i powiedz mi... -Twoj dom... twoja chatka Dorszowego Przyladka? To jest wspaniale! -Co takiego? - Paul Marquis odwrocil sie pospiesznie. Esher otworzyla prawe drzwi wozu i ostroznie weszla w bloto. -Zaloze sie, ze twoj dom jest juz takze w polowie umeblowany. I ze pelen jest tych roznych drobiazgow, o ktorych zawsze mowiles. Chytry z siebie lis, no, no. "Sluchaj, Es, chcialbym poradzic sie ciebie, gdzie postawic dom na ziemi, ktora kupilem". A wiec obejrzyjmy go. I nie martw sie, nie powiem tej dziewczynie, ze wiedzialam o tym caly czas. Marquis z glupim usmiechem obserwowal, jak wspinala sie w obcislych dzinsach na pokryte krzakami wzgorze w kierunku zielono-bialego domku. W koncu odwrocil sie gwaltownie i runal w bloto. Poderwal sie zaraz i popedzil na wzgorze, strzasajac z siebie grudy brazowej, kanadyjskiej ziemi. Esther skinela na niego glowa, gdy sie zblizal; trzymala reke na dlugiej, staroswieckiej klamce. Co za sens zamykac drzwi na klucz na takim pustkowiu? Gdyby jacys ludzie chcieli sie wlamac, mogliby z latwoscia rozbic okno i zabrac, co im sie podoba, gdy byles daleko. Coz, nie stoj tu z taka mina, daj klucz! -Klucz? - Oszolomiony wyjal klucze z kieszeni, popatrzyl na nie przez moment, po czym schowal je gwaltownie z powrotem. Przesunal reka po jasnych wlosach i oparl sie o drzwi. Otworzyly sie. Dziewczyna minela go, gdy zlapal sie slupka, by utrzymac rownowage. -Nigdy nie moge polapac sie w tych przedziwnych urzadzeniach. Komorki fotoelektryczne wystarcza w zupelnosci mnie i moim dzieciom. Och, Paul! Nie powiesz mi, ze twoje zainteresowania ograniczajac sie tylko do jader atomowych. Co za meble! -Meble? - zapytal slabo. Powoli otworzyl oczy, ktore zacisnal mocno, gdy opieral sie o drzwi. Objal wzrokiem pokoj, pelen krzesel i stolow, opartych - wedlug aktualnej mody - na jednej stylizowanej nodze. -Meble! - Westchnal i ponownie ostroznie przymknal oczy. Esther Sakarian potrzasnela pewnie swa, jak zwykle, trzezwa glowa. -Ten styl po prostu nie pasuje do chatki Dorszowego Przyladka, wierz mi, Paul. Byc moze twoja poetycka dusza chce zjednac sobie scisly umysl, dajac mu takie otoczenie, ale nie mozesz w ten sposob meblowac takiego domu. Co wiecej, patrzac na to wyretuszowane zdjecie Caroline, ktore nakleiles na licznik Geigera, wiem, ze jej tez nie spodobaloby sie to. Bedziesz musial pozbyc sie przynajmniej... Podszedl do niej i stanal obok, muskajac rekaw jej jasnej bluzy. -Esther - powiedzial cicho. - Moja droga, slodka, gadatliwa, pewna siebie, dociekliwa Esther. Prosze cie, usiadz i zamknij sie! Usiadla na stylizowanym krzesle, patrzac na niego spod brwi. -Czy masz cos do powiedzenia? -Mam cos do powiedzenia! - odezwal sie Paul z naciskiem. Wskazal ze zloscia na nowoczesne meble. - Wszystko to, dom, meble, wyposazenie, nie tylko, ze nie zostaly zbudowane ani przyslane tu przeze mnie, ale... ale nie bylo tego wszystkiego, gdy bylem tu tydzien temu z agentem i kupilem te posiadlosc. Tego po prostu nie powinno tu byc! -Bzdura! To niemozliwe... - Zamilkla. Skinal glowa. -To prawda. Ale jest cos, co doprowadza mnie do szalenstwa. Meble. O takich wlasnie meblach myslalem zawsze, gdy Caroline mowila o budowie domku. Wiedzialem, ze zamierza zapelnic dom antykami, a poniewaz czulem, ze miejsce kobiety jest w domu, nie sprzeciwialem sie jej. Nigdy nie napomknalem, ze chcialbym kupic meble w takim wlasnie stylu, nigdy nikomu o tym nie mowilem. A jednak kazde krzeslo i stol w tym domu jest dokladnie takie, jakie sobie wymarzylem! Esther sluchala go, marszczac brwi. Zaczela glupio chichotac, ale nagle uspokoila sie. -Paul, wiem, ze nie jestes oblakany. Sklonna jestem uznac, ze nie zartujesz sobie ze mnie. Ale co do tego... widzisz, dom mogl byc zrzucony przez przelatujacy samolot, a moze byl to wymysl Charlesa Forta. Chociaz to, co mowisz, meblach, sprawia, ze czuje sie nieswojo. -Pomysl, co dzieje sie ze mna - powiedzial. - Ale spokojnie. Podaj mi reke i chodzmy do kuchni. Jezeli tam znajduje sie pewne polaczenie lodowki- zlewozmywaka-kuchenki... Bylo. Paul Marquis dotknal lsniacej emalii i zagwizdal przez zeby "Refren Pielgrzyma". -A co bys powiedziala o tym. - Glos jego zadrzal. - Cala te instalacje, jaka tu jest, nakreslilem wczoraj o godzinie trzeciej pietnascie na odwrocie koperty od Caroline, kiedy duzy czerpak zostal uszkodzony i nie mialem nic do roboty. Przedtem wiedzialem tylko tyle, ze chcialbym, aby moja kuchnia nie byla standardowa. I wlasnie takie rozwiazanie narysowalem. Esther poklepala sie lekko po twarzy, jakby chciala odzyskac utracona rownowage. -Tak, wiem. -Naprawde? -Moze nie pamietasz tego, panie Marquis, ale pokazales mi ten szkic w kantynie. Poniewaz rozwiazanie to bylo zbyt drogie, aby traktowac je powaznie, zasugerowalam, by nadac lodowce ksztalty kuliste, zeby pasowala do linii kuchenki. Nadales wargi i zgodziles sie na to. Lodowka jest ksztaltu kulistego i pasuje do linii kuchenki. Paul otworzyl szafke i wyjal kolorowy kubek. -Mam ochote sie upic, nawet jesli jest tu tylko woda! Przylozyl kubek pod kurek i siegnal do przycisku, na ktorym widnial napis "zimna". Jednak nim zdazyl go nacisnac palcem, z kurka wytrysnal strumien lodowatego plynu, napelnil szklanke i ciecz przestala sie lac. Fizyk zdziwil sie widzac, ze dno zlewozmywaka jest zupelnie suche. Zacisnal kubek mocno w dloni i wlal cala jego zawartosc do gardla. Po chwili wyprostowal sie; wtedy Esther, oparta o gladka sciane zauwazyla, ze sie zakrztusil. Zblizyla sie do niego. Przestal kaszlec i zobaczyla, ze lzy naplynely mu do oczu. -Och - powiedzial. - To byla whisky, najlepsza whisky, jaka przeszla przez moje gardlo. Gdy tylko zaczela sie lac z kranu, pomyslalem sobie: potrzebujesz teraz, kolego, napic sie szkockiej. I Esther, to nie byla woda, ale whisky! Czy to nie cuda! -To mi sie nie podoba - powiedziala zdecydowanie szatynka. Wyciagnela mala probke z kieszonki. - Whisky, woda czy cokolwiek to jest, wezme probke do analizy. Nie masz pojecia, jak wiele roznych alg znajduje sie w wodzie w tych okolicach. Mysle, ze obecnosc radioaktywnej rudy... ale to nie dziala. Naciskala kciukiem i duzym palcem przyciski goracej i zimnej wody, az poduszeczki palcow zrobily sie biale. Kurki caly czas byly suche. Paul podszedl i nachylil glowe, by sprawdzic metalowe rurki. Wyprostowal siei usmiechnal figlarnie. -Lej sie, wodo! - rozkazal. Woda znowu wytrysnela z kranu, zakreslajac tym razem krzywa, tak aby napelnic probowke, ktora Esther przesunela spod kurka, kiedy jej towarzysz ogladal instalacje. Kiedy probowka byla pelna, woda przestala cieknac. -No, prosze! - Paul spojrzal na oniemiala dziewczyne. - Te przyciski, instalacja, to tylko makieta. Caly ten dom robi dokladnie to, czego od niego wymagam! Esther, mam wiec automatyczny dom, nalezy on do mnie, wszystko to jest moje! Zamknela probowke i schowala ja do kieszeni. -Mysle, ze cos sie za tym kryje. Chodzmy z tego domu, Paul. Pomimo calej niedorzecznosci tej sprawy, jest kilka rzeczy, ktore nie daja mi spokoju. Chcialabym, zeby Connor Kuntz przyjechal tu i rozejrzal sie wokol. Poza tym, jesli mamy zdazyc do Little Fermi przed zachodem slonca, powinnismy juz wyruszyc. -Nie mow nic Kuntzowi o calej tej sprawie - ostrzegl ja Paul, gdy ruszyli w kierunku otwartych juz drzwi. - Nie chce, aby krecil sie kolo automatycznego domu. -Nie powiem, jesli tak ci na tym zalezy. Ale doktor Kuntz moglby pomoc ci w ustaleniu, co ty wlasciwie masz. Gdy tylko zainteresujesz go jakas niecodzienna sytuacja, natychmiast odwola sie do pieciu tysiecy lat naukowych dociekan dotyczacych tego zjawiska. Powiedz mi, czy zauwazyles jakies inne zmiany na tym terenie, jakie zaszly od czasu twego ostatniego pobytu? Fizyk wlasnie stal przed drzwiami domu i przypatrywal sie plataninie krzewow, ktore widnialy miedzy pasmami bagien i glazow. Blade, pomaranczowe swiatlo zachodzacego slonca tajemniczo rozswietlalo ziemie, co powodowalo, ze odludne subarktyczne rowniny sprawialy wrazenie zaslony ginacej epoki. Zerwal sie zimny wiatr i powial na nich, rozkoszujac sie swa moca. -No coz, na przyklad tam. Pasmo zielonej trawy rozciagalo sie na odleglosc okolo czterystu metrow. Pamietam, jak myslalem, ze taki trawnik, jakby swiezo podstrzyzony, nie pasuje do tego bagiennego miejsca. To bylo tam, gdzie widzisz teraz kawal calkowicie pustej, brazowej ziemi. Trawa mogla, oczywiscie, uschnac i zginac w ciagu tygodnia. Nadciaga zima. -Hm. - Cofnela sie o krok i spojrzala na zielony dach domku, ktory harmonizowal z zielonymi zaluzjami i drzwiami oraz biela scian. -Czy myslisz...? Paul odskoczyl od drzwi i stal pocierajac ramie i chichoczac nieswojo. -Mam wrazenie, jakby cos dotknelo mego ramienia i otarlo sie o mnie. Wlasciwie to nie przestraszylem sie, tylko tak mnie to zaskoczylo. Usmiechnal sie. -Mysle, ze ten dom, jakikolwiek jest, lubi mnie. Odebralem to jak mechaniczna pieszczote. Esther skinela glowa, ale nic nie powiedziala. -Wiesz, Paul - wyszeptala, gdy byli juz w drodze. - Mam przedziwne uczucie, ze to nie jest automatyczny dom. On po prostu jest zywy. Otworzyl szeroko oczy, po czym poprawil okulary i rozesmial sie. -Tak wlasnie mowia, Esther: Aby z domu zrobic prawdziwy dom, trzeba tchnac w niego zycie. Jechali w ciszy przez saczaca sie ciemnosc, usilujac odpowiedziec sobie na pewne pytania, ale bez rezultatow. Dopiero kiedy kola zastukaly o betonowe przedmiescie Little Fermi, Paul powiedzial nagle: -Wezme troche fasoli i kawy i spedze noc w moim zywym domu. Breckinbridge nie bedzie mnie potrzebowal, dopoki ladunek pretow kadmowych nie przybedzie z Edmonton. Oznacza to, ze dzisiejsza noc i caly jutrzejszy dzien moge poswiecic na poznawanie nowego domu. Jego towarzyszka zachnela sie. -Nie moge cie powstrzymac. Ale badz ostrozny, bo inaczej biedna Caroline bedzie musiala poslubic jakiegos chlopaka ze szkoly prawniczej Harvarda. -Nie martw sie - uspokoil ja. - Jestem przekonany, ze gdy tylko poprosze dom, bedzie on skakal przez obrecz. I kto wie, moze poprosze go o to, jesli bede sie nudzil. Odszukal Breckinbridge'a w barakach i zalatwil z nim dzien urlopu. Nastepnie odbyl dyskusje z kucharzami, ktorych musial uprosic, by dali mu troche paczkowanej zywnosci. Pospiesznie wyslal telegram do Caroline Hart, do Bostonu w Massachusets. Po czym ruszyl w droge powrotna do swego domku. Reflektory samochodu rozswietlaly ciemnosc, ale ich stosunek do drogi byl raczej obojetny. Dopiero kiedy Paul zobaczyl dom stojacy na wzgorzu, zdal sobie sprawe z tego, ze gdyby dom zniknal, z latwoscia zaakceptowalby ten fakt. Zaparkowal samochod na zboczu, tak ze jego swiatla oswietlaly droge prowadzaca na szczyt wzgorza, otworzyl drzwiczki i przygotowal sie do wyjscia. Drzwi domku otworzyly sie. Ciemny dywan rozwinal sie i stoczyl w dol wzgorza az do jego stop. Na calej jego dlugosci powstaly regularne, ostre zalamania, ktore utworzyly wspaniale schody. Z zalaman tych wydobywalo sie rozowe swiatlo, oswietlajace droge. -To dopiero przywitanie - skomentowal Paul, przekrecajac klucz w stacyjce i ruszajac pod gore. Kiedy przechodzil przez przedsionek, sciany lekko wybrzuszyly sie i dotknely go delikatnie z obu stron, az podskoczyl. Ale w tym gescie bylo tyle serdecznosci i sciany powrocily do normalnego stanu tak szybko, ze nie bylo powodu do niepokoju. Stol w jadalni jakby lekko sie uniosl, by przyjac te rzeczy, ktore Paul na niego rzucil. Poglaskal go i skierowal sie do kuchni. Zgodnie z nie wypowiedzianym zyczeniem, woda znow zamienila sie w whisky; nastepnie w zupe cebulowa, sok pomidorowy i koniak Napoleon. Odkryl, ze lodowka pelna jest wszystkiego, czego mogl sobie zazyczyc, od poledwicy do kilku butelek ciemnego piwa, tego, ktore zawsze dla siebie kupowal. Widok jedzenia spowodowal, ze poczul sie glodny; nie jadl jeszcze kolacji. Mial ochote na duszony stek z cebulka, przybrany fasolka i na duza ilosc goracej kawy. Skierowal sie w strone jadalni, by zabrac produkty, ktore zostawil na stole. Jego plecak wciaz lezal na skraju stolu. A na drugim jego koncu... na drugim koncu stal talerz, na ktorym znajdowal sie gruby stek przykryty cebulka, otoczony brazowa fasolka. Lsniace sztucce lezaly miedzy talerzami a dzbankiem z kawa. Paul zaczal chichotac histerycznie, ale zaraz sie otrzasnal. Bylo rzecza oczywista, ze dom robil wszystko, by zapewnic mu maksymalny komfort. Mogl wiec siasc i zabrac sie do jedzenia. Rozejrzal sie za krzeslem i zobaczyl, ze wlasnie jedno z nich porusza sie po podlodze; stuknelo go delikatnie z tylu i usiadl na nim. Krzeslo dalej slizgalo sie do wyznaczonego miejsca przy stole. Gdy konczyl jesc deser - melona, ktorego przywolal do stolu sila wyobrazni, zauwazyl, ze lampy sluzyly wlasciwie za element dekoracji. Swiatlo rozchodzilo sie ze scian, moze z sufitu czy podlogi; bylo wszechobecne, jego intensywnosc zalezala rowniez od jego zyczenia. Brudne talerze i sztucce zniknely w blacie stolu jak cukier w goracym roztworze. Postanowil, ze przed pojsciem do lozka zajrzy do biblioteki. Chyba wyobrazal ja sobie w swoim domu? Nie byl tego pewien, wiec pomyslal, ze dobrze by bylo, gdyby znajdowala sie obok saloniku. Wszystkie ksiazki, jakie lubil, znalazl w cieplym, przytulnym pomieszczeniu. Spedzil tam mila godzine, przegladajac wszystko od Joan Aiken do Einsteina, dopoki nie natrafil na pieknie oprawiona Britannice. Pierwszy tom encyklopedii, jaki wzial do reki, pozwolil mu zrozumiec swoje ograniczenia. W calosci zamieszczone byly tylko te hasla, ktore kiedys czytal. Pozostale byly niepelne, zawieraly tylko przeczytane fragmenty. Cala reszta byla zamazana, co bardzo go zdziwilo, az zdal sobie sprawe z tego, ze byl to obraz, jaki pochwycily oczy podczas przegladania ksiazki. Poszedl waskimi schodami na gore do sypialni. Ziewajac zauwazyl, ze szerokosc lozka jest taka, o jakiej zawsze marzyl. Kiedy tylko polozyl ubranie na stojace przy lozku krzeslo, cos pochwycilo je i przenioslo do naroznej szafy, gdzie, jak sadzil, zostalo porzadnie powieszone. W koncu polozyl sie, tlumiac dreszcz, gdy koldra, z wlasnej woli, zawinela sie i okryla go. Tuz przed zasnieciem uswiadomil sobie, ze trzy ostatnie noce spedzil grajac w szachy, wiec moze miec klopoty ze wstaniem. Zamierzal wstac wczesnie i dokladnie obejrzec swoj wspanialy, usluzny dom, ale nie mial budzika... Ale czy budzik byl w ogole potrzebny? Uniosl sie na lokciu, koldra wciaz otulala jego klatke piersiowa. -Hej, posluchaj - zwrocil sie do sciany srogo. - Obudz mnie dokladnie za osiem godzin. I zrob to w mily sposob, dobrze? Obudzil sie z dziwnym uczuciem. Lezal chwile zastanawiajac sie, co go tak zaszokowalo. -Paul, kochanie, prosze, obudz sie. Paul, kochanie, prosze. Paul kochanie, prosze... Glos Caroline! Wyskoczyl z lozka i goraczkowo rozejrzal sie wokol. Co Caroline robi tutaj? Wyslal do niej telegram, w ktorym zapraszal ja, by przyjechala i zobaczyla nowy dom; ale niemozliwe, by otrzymala go przed sniadaniem. Nawet samolot... Nagle zaswitalo mu w glowie. Oczywiscie! Poklepal lozko. -Dobra robota. Nie mozna bylo zrobic tego lepiej. Podglowek drgnal pod jego reka i sciany zamruczaly; zdumiewajace, jak bardzo przypominalo to pomruk zadowolenia. Wspanialy prysznic byl jednym z tych pomyslow, ktorym kiedys rozkoszowal sie przez chwile czy dwie, po czym o tym zapomnial. Ale teraz wystarczylo juz tylko wejsc do obszernej kabiny, w ktorej znajdowalo sie mnostwo malych otworkow, i spryskac sie ciepla piana z mydla, ktora przestala sie lac w chwili, gdy byl juz namydlony; po czym z tych samych otworkow zaczela pryskac czysta woda o tej samej temperaturze. Gdy piana zostala juz zmyta, ostre strumienie powietrza wysuszyly go calkowicie. Wyszedl spod prysznica i zobaczyl swoje ubranie, ktore wisialo na zewnatrz, wspaniale wyprasowane i lekko pachnace pralnia chemiczna. Zdziwil go zapach pralni, chociaz go lubil. No tak, pewnie dlatego! Zazyczyl sobie, by okno w lazience otworzylo sie; dzien byl wyjatkowo ladny. Z zalem pomyslal, ze nie wzial lekkiego ubrania, ale opuscil oczy i zobaczyl, ze ma na sobie sportowa koszule i letnie spodnie. Widocznie jego zabrudzone ubranie posluzylo jako wzor do zrobienia innych: ten dom mial ogromne mozliwosci. Wspaniale sniadanie, jakie wymyslil w drodze do jadalni, juz czekalo na niego. Ksiazka Jane Austen Emma, ktora czytal ostatnio przy posilkach, lezala obok otwarta na wlasciwej stronie. -Gdybym jeszcze mogl posluchac Mozarta - rozmarzyl sie. A wiec rozlegly sie dzwieki... Tego popoludnia o godzinie czwartej na blekitnym niebie pojawil sie helikopter Connora Kuntza. Paul zazyczyl sobie solo na trabce i wyszedl powoli na spotkanie gosci. Pierwsza z helikoptera wysiadla Esther Sakarian. Ubrana byla w skromna czarna sukienke, w ktorej wygladala bardzo kobieco; juz mniej przypominala wyemancypowanego bakteriologa. -Przepraszam, ze przywiozlam ze soba doktora Kuntza, Paul. Ale obawialam sie, ze po nocy spedzonej tutaj mozesz potrzebowac pomocy medycznej. Poza tym nie mam wlasnego helikoptera, a on zaoferowal sie mnie podrzucic. -Wszystko w porzadku - powiedzial wspanialomyslnie. - Gotow jestem porozmawiac o tym domu z Kuntzem czy jakims innym biologiem. -To dla ciebie. Wlasnie przyszlo. - Podala mu zolta kartke. Przeczytal telegram i skrzywil sie. -Cos waznego? - wypytywala, Esther spogladajac od czasu do czasu na rozowa chmurke, jakby ta ja fascynowala. -Och. - Zwinal kartke i uderzal nia ponuro w otwarta dlon. - To od Caroline. Pisze, ze jest zdziwiona tym, iz zamierzam stale mieszkac tutaj. I ze jezeli naprawde jestem na to zdecydowany, zrywa nasze zareczyny. Esther zacisnela usta. -Coz, to kawal drogi z Bostonu. A zakladajac, ze twoj dom jest tak niezwykly... Paul zasmial sie i cisnal papierowa kulke. -No tak. Ale mysle, ze kto kocha mnie, powinien takze kochac moj dom. A jesli chodzi o dom: Spokoj, mily! Spokoj, powiedzialem! Podczas gdy on mowil, dom zwlokl sie za nim wzdluz zbocza, otworzyl szeroko okno wykuszowe i przyczail sie za nim. Teraz, na jego ostra reprymende, okno gwaltownie zamknelo sie. Dom pomaszerowal tylem na swoje miejsce na szczycie wzgorza, gdzie stal drzac lekko. Dzwiek trabki stal sie wyjatkowo smutny. -Czy... czy on czesto tak robi? -Za kazdym razem, kiedy oddale sie troche od niego - zapewnil ja. - Moglbym zrobic z tym porzadek, wydajac odpowiednie polecenie, ale musze powiedziec, ze to troche mi pochlebia. Poza tym nie chce robic mu przykrosci, jest taki serdeczny. Nic zlego sie w koncu nie stalo. Hej, Connor, co myslisz o tym? Pulchny, spocony doktor uwaznie przygladal sie halasliwej chatce. -Musze przyznac, ze nie wiem jeszcze, co o tym myslec. -Daj spokoj, Connor - poradzila Esther. - Zajmijmy sie lepiej analizami. Paul poklepal go po plecach. -Wejdzmy do srodka i wyjasnie ci wszystko nad szklanka piwa; mam na nie ochote, wiec na pewno jest w domu. Po pieciu piwach na oczach doktora Connora Kuntza, ktore podobne byly do czarnych paciorkow, mundur strazy Coldstream, w jaki ubrany byl gospodarz, zmienil sie w dobrze skrojony smoking. -Oczywiscie, ze ci wierze. Przeciez to widze. Twoj dom jest zywy. Musimy teraz zadecydowac, co z tym zrobimy. Paul Marquis spojrzal na swe biale gabardynowe ubranie. Zawahal sie przez chwile i smoking zamienil sie w lekkie, letnie ubranie. -Co mamy z tym zrobic? Kuntz wstal, zalozyl rece do tylu i zaczal uderzac jedna dlonia w druga. -Masz racje, utrzymujac to wszystko w tajemnicy. Jedno nieuwazne slowo i bedziesz otoczony chmara ciekawskich turystow. Musze skontaktowac sie z doktorem Dufayel z Quebecu, on pasjonuje sie tymi sprawami. Chociaz jest jeszcze pewien mlody czlowiek w Johns Hopkins. Czego zdolales dowiedziec sie o tym domu, o jego budowie? Mlody fizyk stracil panowanie nad soba, na jego twarzy pojawilo sie wzburzenie. -Coz, drewno wyglada jak drewno, metal jak metal, sztuczne tworzywo jak sztuczne tworzywo. I kiedy dom sprawia wrazenie, ze jest ze szkla, dopoki nie przeprowadze analizy chemicznej, traktuje go, jakby byl szklany. Widzisz, Es... -Dlatego miedzy innymi zdecydowalam sie sprowadzic tu Connora. Biologicznie i chemicznie woda jest czysta, a nawet zbyt czysta. Idealne H2O. Co sadzisz, doktorze, o mojej teorii baldachimu chlorofilowego? Gwaltownie schylil ku niej glowe. -Mozliwe. Jest to w kazdym razie jakas odmiana transformacji energii slonecznej. Ale chlorofil przemawialby za botaniczna natura domu, a on ma roznorodne mozliwosci wewnetrznej i zewnetrznej aktywnosci fizycznej. Co wiecej, zawartosc metali, ktore w tym rejonie w ogole nie wystepuja, sugeruje, ze nastapila tu subatomowa reorganizacja materialow. Esther, musimy przygotowac kilka probek tego domku. Badz tak mila i przynies z helikoptera moj zestaw przyborow. Zreszta, w tej sytuacji sama moglabys przygotowac probki, dobrze? Chcialbym rozejrzec sie troche. -Probki? - Paul Marquis powiedzial niezdecydowanie, gdy bakteriolog ruszyla w kierunku otwartych drzwi. - To jest zywy organizm, przeciez wiesz. -Och, my wezmiemy tylko maly kawalek z... malo waznego miejsca. Tak, jak bysmy zeskrobali kawalek skory z reki czlowieka. Powiedz mi - sondowal doktor, uderzajac reka w stol dla sprawdzenia reakcji na ten bodziec - na pewno masz jakas swoja teorie na temat powstania tego domu. Marquis znowu usadowil sie na krzesle. -Tak naprawde, to jest w tym cos wiecej. Pamietam, jak zloze w czternastym szybie, rokujace duze nadzieje, nagle sie wyczerpalo. Ze wszystkich szybow w Little Fermi, szyb czternasty polozony jest najblizej tego miejsca. Glowny geolog Adler skomentowal to wtedy, ze albo to zloze bylo juz eksploatowane okolo szesciu tysiecy lat temu, albo jest to efekt dzialalnosci lodowca. Ale poniewaz malo bylo dowodow na ruchy lodowcow w okolicy i zadnych sladow dawnych, prehistorycznych kopalni blendy uranowej, przestano zajmowac sie ta sprawa. Ja mysle, ze ten dom jest sladem dawnej eksploatacji zloza w tym rejonie. Wierze, ze znajdziemy radioaktywna rude wzdluz calej drogi od tego miejsca do granic szybu czternastego. -Znalazlbys sie w dobrej sytuacji, gdyby tak bylo - zauwazyl Kuntz, idac w kierunku kuchni. - A skad wzial sie ten dom? -Coz, jezeli badania naszych archeologow sa wiarygodne, nikt na ziemi szesc tysiecy lat temu nie interesowal sie blenda uranowa. To pozostawia szerokie pole do dzialania istotom pozaziemskim, z naszego Ukladu Slonecznego i nie tylko. Rownie dobrze moglaby to byc stacja napelniania paliwa dla ich pojazdow kosmicznych, normalnie eksploatowana kopalnia czy tez awaryjne ladowisko dla wykonania drobnej naprawy lub zaladowania paliwa. -A dom? -W tym domu mieszkali oni w okresie eksploatacji kopalni. Przypuszczalnie traktowali go jako pomieszczenie prowizoryczne, tymczasowe. Gdy opuscili nasza planete, zostawili je tak, jak my zostawiamy po sobie w Little Fermi opuszczone drewniane i metalowe chaty. Stoi tutaj, czekajac na cos, co uwolni telepatyczny cyngiel i umozliwi mu objac jego funkcje. Moze jest to chec, a nawet pragnienie posiadania czegos, czemu mozna sluzyc... Pelen desperacji okrzyk Esther przerwal ich rozmowe. -Zlamalam wlasnie drugi skalpel na tym kawalku irydu, ktory udaje delikatny material. Podejrzewam, Paul, ze bez twojego pozwolenia nie uda mi sie niczego zrobic. Powiedz mu, prosze, ze zgadzasz sie, bym wziela malutki kawalek. -No... zgadzam sie - powiedzial niechetnie Paul, po czym dodal - tylko uwazaj, zebys go za bardzo nie skrzywdzila. Zostawili dziewczyne odcinajaca dlugi, cienki pasek z zachodniej krawedzi i zeszli schodami do sutereny. Connor Kuntz szedl powoli, wpatrujac sie na dol w poszukiwaniu sladow jakiegos biologicznego organu. Nie znalazl niczego oprocz pochlapanego wapnem cementu. -Wezmy pod uwage jego funkcje - powiedzial w koncu. - Jego funkcje sluzenia! Drogi kolego, czy zdajesz sobie sprawe z tego, ze ten dom ma plec? -Plec? - Paul odskoczyl uderzony ta mysla. - Czy myslisz, ze moze miec duzo malych domkow? -Och, nie w sensie reprodukcji, nie w tym sensie! - Pulchny doktor o malo co nie szturchnal Paula w zebro, gdyby ten nie pospieszyl sie, wchodzac po schodach. - On ma plec w emocjonalnym, psychologicznym znaczeniu tego slowa. Tak jak kobieta chce byc zona dla mezczyzny, jak mezczyzna szuka kobiety, dla ktorej bylby odpowiednim mezem, tak ten dom pragnie byc domem dla kogos, kto zarowno potrzebuje go, jak i posiada. W takiej sytuacji spelni sie i bedzie zdolny do demonstracji uczucia, i to znow jako istota, ktora sluzy. A propos, sadze, ze jest to dobry przyklad dla nas w czasach, gdy jest tyle nieporozumien na temat podzialu rol we wspolczesnej rodzinie, czego najlepszym przykladem sa konflikty miedzy toba a Esther, ktore od czasu do czasu ozywiaja kantyne. Milosc, ktora nie jest ostentacyjna, i sluzenie sobie nawzajem. -Tak. Gdyby tylko Esther pozbyla sie tego zwyczaju dokuczania mi na kazdym kroku. Hm, czy zauwazyles, jaka byla dzisiaj mila? -Oczywiscie. Dom wprowadzil drobne poprawki do jej osobowosci, po to, abys byl szczesliwszy. -Co? Dom zmienil Es? Jestes szalony, Connor? Doktor mlasnal grubymi wargami z zadowoleniem. -Wprost przeciwnie, moj chlopcze. Zapewniam cie, ze w Little Fermi i w czasie drogi dyskutowala zawziecie, jak zwykle. A w chwili, kiedy cie zobaczyla, zrobila sie taka kobieca, nie tracac jednak ani odrobiny swego wyczucia i subtelnosci. Pamietaj o tym. Nigdy dotad nie przybierala postawy "moj pan, moj wladca". Kiedy czlowiek, tak jak Esther, zmienia sie w ciagu jednej nocy, to musial mu ktos lub cos w tym pomoc. W tym przypadku pomogl jej dom. Paul Marquis uderzal palcami w sciane. -Dom zmienil Es dla mojej osobistej wygody? Nie wiem, czy mi sie to podoba. Es powinna pozostac soba, dobra czy zla. Poza tym, byc moze zechce zmienic i mnie. Starszy mezczyzna spojrzal na niego z blyskiem w oczach. -Nie wiem, w jaki sposob to promieniowanie wysokiego rzedu wplywa na osobowosc czy intelekt, ale pozwol, ze cie zapytam o cos. Czy nie bylbys szczesliwy, gdyby panna Sakarian stala sie bardziej sympatyczna? I co wiecej, czy nie chcialbys myslec, ze dom nie jest w stanie zmienic ciebie? -Oczywiscie. - Paul wzdrygnal sie. - Jesli o to chodzi, ciesze sie ze Es stala sie bardziej kobieca. Ale watpie, abys ty, czy ktokolwiek inny mogl przekonac mnie, ze ten dom moze tak manipulowac osobowoscia czlowieka, jak manipuluje meblami. Ta cala sprawa jest zbyt smieszna, by o niej dyskutowac. Connor Kuntz zarechotal i poklepal sie po udach. -Wspaniale! I teraz nie zdajesz nawet sobie sprawy z tego, ze twoje mysli zostaly zaprogramowane przez dom, poniewaz tak ci jest najwygodniej. Caly czas uczy sie, jak najlepiej ci sluzyc! Doktor Dufayel z pewnoscia to doceni! -O wlasnie. Nie chce, aby moj wyjatkowy dom i jego zdolnosci, jakie by one byly, sciagnely na siebie uwage naukowcow. W jaki sposob moge wyperswadowac ci, abys sie od nas odczepil? Kuntz wyprostowal sie i spojrzal na niego z powaga. -Tak, z pewnoscia. Moglbym znalezc przynajmniej dwa powody, dla ktorych nie powinienem rozmawiac o tym domu z nikim oprocz ciebie i Esther. - Zastanowil sie chwile. - Powinienem raczej powiedziec, ze jest szesc lub siedem powodow, aby nie wspominac o istnieniu tego domu Dufayelowi czy innym biologom. Mysle, ze narawde jest ich duzo wiecej. Paul odprowadzal Esthere i Connora Kutza do helikoptera, obiecujac, ze nastepnego dnia rano stawi sie w pracy. -Od dzisiaj bede nocowal w moim domu. -Zrelaksuj sie - powiedziala Esther. - I nie rozmyslaj o Caroline. -Nie martw sie. - Spojrzal na dom, drzacy z tkliwosci. - Musze nauczyc go kilku rzeczy. Na przyklad tego, by nie skakal wokol mnie, gdy jestem w towarzystwie. Es, a moze zamieszkalabys w nim ze mna? Bedziesz traktowana z taka sama troska i uczuciem, jak ja. Usmiechnela sie. -My troje, razem w doskonalym zwiazku malzenskim. Nie bedziemy potrzebowali zadnej sluzby, nikogo, tylko ty, ja i dom. Ewentualnie, dla zachowania pozorow, gdy powstana inne domy i bedziemy mieli sasiadow, wezmiemy jakas kobiete do sprzatania. -Och, z pewnoscia bedziemy mieli sasiadow - powiedzial Paul, patrzac na bielsza niz zwykle twarz Connora Kuntza. - Staniemy sie bardzo bogaci, gdy odkryja nowa zyle, ktora przebiega czesciowo przez nasza posiadlosc. I kiedy Little Fermi bedzie zaopatrywala w energie elektryczna cala Ameryke, zrobimy fortune, sprzedajac ziemie. I pomysl o naukowych badaniach z fizyki i bakteriologii, jakie bedziemy mogli przeprowadzic, majac do dyspozycji aparature, w jaka zaopatrzy nas dom! -Bedziecie bardzo szczesliwi - powiedzial Kuntz. - Dom dopilnuje tego, zebyscie byli szczesliwi, nawet gdyby musial zniszczyc was oboje, a raczej wasza jazn. - Zwrocil sie do dziewczyny. - Esther, wydaje mi sie, ze powiedzialas wczoraj, iz nie wyjdziesz za Paula, dopoki sie nie zmieni. Czy on sie zmienil, czy tez dom zmienil ciebie? -Czy naprawde tak powiedzialam? Coz, Paul, wlasciwie... Ale dom... -A co z tym dziwnym uczuciem, ktore, jak mowilas wywiera na tobie dom? - kontynuowal doktor. - Tak jakby ktos rozlaczyl wszystkie przewody w twoim mozgu i poukladal je zgodnie z jakims planem? Czy nie widzisz tego, ze nie jestes juz soba i ze nalezysz calkowicie do Paula, a za dokonanie tych zmian w twoim mozgu odpowiedzialny jest dom? Paul objal dziewczyne i spojrzal nachmurzony na Kuntza. -Nie podoba mi sie to co mowisz, chociaz moze cos w tym jest. - Jego twarz rozjasnila sie. - Ale jest to zbyt malo prawdopodobne, zeby bylo mozliwe. Nieprawda, Es? Dziewczyna walczyla ze soba, targal nia wewnetrzny niepokoj. -Ja... sama nie wiem. Tak, masz racje. Niemozliwe, to za delikatne okreslenie! Nigdy nie slyszalam czegos podobnie... Ten dom chce jedynie sluzyc tobie. Jest pelen milosci i nie moglby cie skrzywdzic. -To nieprawda. - Lekarz podskakiwal jak przepiorka w sieci. - Zalozmy, ze dokonuje on tylko pewnych psychologicznych poprawek, jakie sa niezbedne do rozwiklania twego powaznego konfliktu wewnetrznego. Ale pamietaj, ten dom jest calkowicie nieznana forma zycia. Jezeli byl on kiedykolwiek pod czyjas kontrola, to sprawowaly ja istoty przewyzszajace nas w rozwoju. Jest to dosc niebezpieczne teraz, kiedy od czasu do czasu panujesz jeszcze nad swymi myslami, ale co bedzie, gdy on odczuje, ze twoje psychiczne hamulce slabna... -Dosc tych glupstw, Connor! - ucial Paul. - Powiedzialem ci, ze nie akceptuje takiego rozumowania. Nie chce, abys wracal do tego. To oczywista bzdura. Nieprawda, kochanie? -I pozbawiona sensu - usmiechnela sie. Doktor Connor Kuntz stal przerazony, w glowie kolataly mu rozne mysli, ale nie mogl niczemu zaradzic. Za nimi dom mruczal radosnie: "O wspanialy panie, ktory nigdy nie opuscisz mnie..." Kiedy helikopter wznosil sie w gore, w kierunku bladego nieba i Esther machala malejacej w dole postaci, obok ktorej wesolo podskakiwal dom, Kuntz zapytal ostroznie: -Jezeli obydwoje zamierzacie spedzic tu miesiac miodowy, bedziecie musieli zalatwic zwolnienie z pracy. A to nie bedzie latwe. Zwrocila sie do niego. -Dlaczego? -Poniewaz podpisaliscie kontrakt, ktory jest sponsorowany przez rzad. Nie ma wyjscia dla zadnego z was. Ponadto Paul moze miec klopoty, przedluzajac sobie urlop. Esther zastanowila sie przez chwile. -Tak, wiem. Ale widzisz, Connor, zastanawiam sie nad tym, czy w ogole nie rzucic pracy w przedsiebiorstwie i zamieszkac w tym domu na stale. Zalezy, jak sie to wszystko ulozy. Jestem pewna, ze Paul mysli o tym samym. Mam nadzieje, ze nie bedzie zadnych klopotow. Usmiechnela sie i wyraz zaniepokojenia zniknal z jej twarzy. -Nie sadze, zebysmy mieli jakies klopoty. Mysle, ze wszystko pojdzie gladko. Po prostu czuje to. Connor Kuntz, zaszokowany tym wszystkim, zdal sobie sprawe, ze kobieca intuicja nie zawiedzie Esther Sakarian. Myslal: Dom dopilnuje tego, aby rzad bez robienia trudnosci uniewaznil ich kontrakt, dajac im wszystko, czego tylko zechca, wszystko, za wyjatkiem tego, co mogloby im pomoc w ucieczce od niego. Ten produkt jakiejs ogromnej wyobrazni ma tak naprawde dwa pragnienia, by komus sluzyc i miec swego pana. I gdy po tylu latach ma wreszcie swego pana, za wszelka cene bedzie go trzymal przy sobie. Ale wprowadzenie, dla ich szczescia, drobnych poprawek w otaczajacym swiecie, bedzie jak poruszenie pierwszego rzedu domina; dom bedzie musial dokonywac coraz to wiecej zmian, by odgrodzic ich od wplywu swiata zewnetrznego. W koncu dojdzie do tego, ze dom bedzie kontrolowal cala ludzkosc, a najmniejsze kaprysy Paula Marquisa i Esther Sakarian odbija sie na losach swiata, f wszystko to w imie sluzenia! Ma potege, by tego dokonac, przypuszczalnie sam nie jest niczym innym, tylko zbiorem glownych mocy w stanie tymczasowego zastoju. I jezeli obejmie kontrole nad planeta, jedynie Paul i Esther moga zglosic co do tego jakiekolwiek obiekcje. Nikt inny! Ten dom przewyzsza nas swoimi mozliwosciami, moze zawladnac naszym swiatem i spowodowac, ze bedzie nam sie wydawalo, iz tak powinno byc. I pomyslec, ze siedze obok kogos, czyj kaprys moze stac sie dla mnie rozkazem, od ktorego nie ma odwolania! Niesamowite, niesamowite! Ale zanim helikopter wyladowal w Little Fermi, Connor Kuntz doszedl do wniosku, ze wlasciwie wszystko jest w porzadku. Moze w koncu robic tylko to, co zyska aprobate Paula i Esther. Przeciez to jest takie oczywiste. PANI SARY Dzisiaj wieczorem, kiedy wchodzilem do domu, zobaczylem na chodniku dwie dziewczynki bawiace sie pilka. Odbijaly ja z powaga w takt bardzo starej rymowanki. Nagle poczulem, jakby cos mnie sparalizowalo, i wiedzialem, ze cokolwiek by sie stalo, nie bede mogl zrobic ani jednego kroku, dopoki one nie skoncza tej piosenki. Zacisnalem mocno zeby, czulem krew tetniaca w prawej skroni.Raz, dwa, trzy, cztery Ja podgladam Pania Sary Ktora leci na trzmielu To czarodziejka, przyjacielu! Gdy dziewczynki skonczyly spiewac, wrocilo we mnie zycie. Otworzylem drzwi domu i pospiesznie zamknalem je za soba. Zapalilem swiatla w przedpokoju, kuchni i bibliotece. Potem zaczalem przemierzac mieszkanie, az moj oddech sie wyrownal i to straszne wspomnienie schowalo sie z powrotem gdzies w zakamarkach pamieci. Ta zwrotka! To nieprawda, ze nie lubie dzieci. Niewazne, co mowia moi przyjaciele, lubie dzieci. Ale dlaczego musza one spiewac te glupie piosenki? Ilekroc... Jak gdyby te strasznie zlosliwe stworzenia wiedzialy, co to dla mnie oznacza... Sarietta Hawn zamieszkala u pani Clayton, kiedy jej ojciec zmarl w Indiach Zachodnich. Matka dziewczynki byla jedyna siostra pani Clayton, a jej ojciec, brytyjski administrator kolonii, nie mial zadnych krewnych. Bylo wiec rzecza naturalna, ze dziecko przebylo Morze Karaibskie i zamieszkalo w domu mojej gospodyni w Nanville. Rownie oczywiste bylo, ze zostala zapisana do szkoly podstawowej w Nanville, gdzie uczylem matematyki i przyrody. Drugim nauczycielem w szkole byla panna Drury, ktora wykladala angielski, historie i geografie. -Ta mala Hawn jest niemozliwa, nie do wiary! - Panna Drury wpadla jak chmura gradowa do mojej klasy na pierwszej przerwie. - To jest potwor, zuchwaly, brzydki, maly potwor! Czekalem, az echo jej slow zamilknie w pustej klasie, i z pewnym rozbawieniem patrzylem na wiktorianska postawe panny Drury. Jej piersi, mocno spiete gorsetem, falowaly; gruba spodnica i halka uderzaly o kostki, gdy chodzila tam i z powrotem przed moim biurkiem. Pochylilem sie do tylu i zalozylem rece za glowa. -Teraz lepiej badz ostrozna. Przez ostatnie dwa tygodnie bylem bardzo zajety rozpoczynajacym sie nowym okresem i nie mialem czasu przyjrzec sie Sarietcie. Pani Clayton nie ma swoich dzieci i przelala na dziewczynke cala milosc. Ona nie pozwoli na to, bys karala Sariette jak... no coz, jak ukaralas Joeya Richardsa w zeszlym tygodniu. Zreszta, nie pozwoli na to rowniez rada szkoly. Panna Drury ze zloscia potrzasnela glowa. -Kiedy bedziesz mial za soba tak dluga praktyke w szkole jak ja, mlody czlowieku, bedziesz wiedzial, ze majac do czynienia z tak upartym dzieckiem, jakim jest Joey Richards, nie wolno oszczedzac rozgi. Jezeli od czasu do czasu nie wycwicze go rozga, to wyrosnie na takiego samego nieodpowiedzialnego pijaka, jakim jest jego ojciec. -W porzadku. Ale powinnas wiedziec, ze kilku czlonkow rady szkoly zaczyna ci sie blizej przygladac. I co chcesz znowu od Sarietty, nazywajac ja potworem? Ona jest po prostu albinoska, o ile dobrze pamietam. Na brak pigmentu cierpia tysiace normalnie zyjacych ludzi; jest to cecha dziedziczna, nie majaca nic wspolnego z potwornoscia. -Dziedzicznosc! - Lekcewazaco pociagnela nosem. - Co za nonsens. Ona jest potworem, mowie ci, tak paskudnym diabelkiem, jakiego tylko szatan moze zrobic. Kiedy poprosilam ja, by opowiedziala calej klasie o swym domu w Indiach Zachodnich, wstala i zapiszczala: "Wara od tego glupkom i prostaczkom". No coz! Gdyby nie zadzwonil wtedy dzwonek na przerwe, uderzylabym ja, naprawde. Spojrzala na zawieszony na breloczku zegarek. -Konczy sie przerwa. Powinienes sprawdzic dzwonek, Flynn. Uwazam, ze dzisiaj rano zadzwonil o dwie minuty za wczesnie. I nie pozwol, aby ta mala Hawn pyskowala ci. - Zadne z dzieci nigdy tego nie robi. - Skrzywilem sie, gdy drzwi za nia sie zatrzasnely. W chwile pozniej klasa wypelnila sie smiechem i paplanina osmiolatkow. Zaczalem lekcje na temat dzielenia, rzucajac ukradkiem spojrzenia na ostatni rzad. Siedziala tam sztywno Sarietta Hawn, z rekoma spoczywajacymi spokojnie na lawce. Na tle mahoniowej okleiny mebli w klasie jej dlugie popielate warkoczyki i zupelnie biala cera nabraly zoltawego zabarwienia. Takze oczy miala lekko zolte, zrenice wielkie i bezbarwne, a powieki, ktore nie mrugnely nawet, gdy patrzylem na nia, prawie przezroczyste. Byla brzydkim dzieckiem. Miala zbyt duze usta, uszy odstajace od glowy pod prawie prostym katem, a koniuszek jej dlugiego nosa byl zakrzywiony. Ubrano ja w snieznobiala sukienke, skromnie skrojona, ktora podkreslala jej chuda figure i dodawala lat. Gdy skonczylem lekcje arytmetyki, podszedlem do niej, siedzacej samotnie na koncu. -Czy nie chcialabys usiasc gdzies blizej? - spytalem tak delikatnie, jak tylko umialem. - Bedziesz lepiej widziala, co jest napisane na tablicy. Wstala i dygnela. -Bardzo dziekuje, prosze pana, ale swiatlo, jakie jest z przodu klasy, razi mnie. Lepiej czuje sie w ciemnosci lub w cieniu. - Usmiechnela sie blado, z zazenowaniem i wdziecznoscia. Poczulem sie nieswojo i skinalem tylko glowa: dziewczynka wyrazala sie nad wyraz poprawnie i jakos oficjalnie. W czasie lekcji przyrody caly czas czulem na sobie jej wzrok, gdziekolwiek sie ruszylem. To badawcze spojrzenie tak mnie deprymowalo, ze wszystko lecialo mi z rak. Dzieci wyczuly cos, zaczely szeptac i ogladac sie do tylu. W pewnej chwili pudelko z eksponatami motyli wysliznelo mi sie z rak. Schylilem sie, by je zebrac. Nagle rozlegl sie w klasie okrzyk zdumienia, jaki wyrwal sie jednoczesnie z trzydziestu malych gardel. -Spojrzcie, ona znowu to robi! Wyprostowalem sie. Sarietta Hawn dalej siedziala sztywno, w dziwnej pozycji. Ale jej bujne wlosy byly kasztanowe, oczy niebieskie, policzki i usta lekko zarozowione. Oparlem sie ciezko o stol. Niemozliwe! Czy gra swiatel i cieni moze dac takie efekty? Ale... niemozliwe! Zaparlo mi dech, stracilem poczucie swej pedagogicznej godnosci. Dziewczynka jakby zaczerwienila sie i skryla w cieniu. Drzacym glosem powrocilem do kokonow i motyli. Za chwile jej twarz i wlosy mialy znowu kolor najczystszej bieli. Jednakze nie zastanawialem sie nad tym, podobnie jak dzieci w klasie. Lekcja byla juz zepsuta. -Dokladnie to samo zrobila na mojej lekcji - powiedziala panna Drury podczas lunchu. - Dokladnie to samo! Tylko mnie sie wydawalo, ze byla ciemna brunetka o aksamitnych czarnych wlosach i zimnych ciemnych oczach. Stalo sie to zaraz po tym, jak nazwala mnie wariatka, cos podobnego! Wlasnie siegalam po rozge, kiedy nagle wydalo mi sie, ze jest ciemna i sniada. Wiedzialam, co zrobic, zeby stala sie cala czerwona, mowie ci, ale zadzwonil dzwonek, zreszta o dwie minuty za wczesnie. -Moze - powiedzialem. - Ale przy tak delikatnej cerze zmiany w oswietleniu moga dawac przedziwne efekty. Ja nie jestem zreszta pewien, czy naprawde to widzialem. Sarietta Hawn nie jest kameleonem. Stara nauczycielka zacisnela usta do bialosci, a na jej pomarszczonej twarzy pojawila sie rozowa prega. Potrzasnela glowa i pochylila sie ponad zniszczonym stolem. -Nie kameleonem. Czarownica. Wiem to! A Biblia poleca nam niszczyc czarownice, palic je zywcem. Zasmialem sie nieswojo, glos odbil sie echem po brudnej szkolnej suterenie, ktora sluzyla nam za pokoj sniadaniowy. -Chyba nie wierzysz w to, co mowisz! Osmioletnia dziewczynka... -Jest to jeszcze jeden powod, by schwytac ja, nim dorosnie i wyrzadzi prawdziwa szkode. Mowie ci, Flynn, wiem to! Jeden z moich przodkow w Nowej Anglii poslal w ogien podczas rozprawy trzydziesci czarownic. Moja rodzina ma szczegolny zmysl, jesli chodzi o te kreatury. Miedzy nami obiema nigdy nie bedzie zgody! Inne dzieci podzielaly straszna opinie panny Drury. Zaczely wolac na dotknieta albinizmem dziewczynke "Pani Sary". Ale Sarietta jakby rozkoszowala sie tym przydomkiem. Gdy raz Joey Richards rozpedzil grupe dzieci, ktore lazily za nia po ulicy i wykrzykiwaly slowa piosenki, powstrzymala go. -Zostaw ich w spokoju, Joseph - ostrzegla go, uzywajac swego dziwnego, doroslego slownictwa. - Oni maja racje. Ja jestem jakby mala czarodziejka. Joey zwrocil do niej piegowata, zdziwiona buzie, rozluznil zacisniete piesci i szedl wolno obok niej. Podziwial ja. Moze dlatego, ze oboje byli wyrzutkami w srodowisku, moze dlatego, ze byli sierotami. Jego wiecznie pijany ojciec przynosil mu tyle wstydu, ze chyba wolalby, aby go w ogole nie bylo. Duzo czasu spedzali razem. Gdy wychodzilem na werande pensjonatu, by zaczerpnac przed spaniem troche swiezego powietrza, widywalem go, jak w polmroku kucal u jej stop. Zatrzymywala sie w polowie zdania, unoszac jeden paluszek i oboje siedzieli w idealnej ciszy, poki nie opuscilem werandy. Joey lubil mnie troche. I dlatego jako jeden z nielicznych dostapilem zaszczytu wysluchania historii Pani Sary. Pewnego wieczoru spacerujac zobaczylem Joeya, ktory szedl za mna. Wlasnie opuscil werande. -Hej - westchnal. - Z pewnoscia Stogolo sporo nauczyl Pania Sary. Chcialbym, zeby byl gdzies w poblizu i zajal sie stara Drury. Niezle ja wyuczyl, niezle. -Stogolo? -Tak. To byl szarlatan, ktory nalozyl klatwe na matke Sary, poniewaz przez nia poszedl do wiezienia. Gdy matka Sary zmarla przy porodzie, jej ojciec zaczal pic, podobno jeszcze bardziej niz moj. Sara odszukala Stogolo i zaprzyjaznila sie z nim. Zawarli braterskie przymierze nad grobem jej matki. I on nauczyl ja praktyk czarnoksieskich, rzucania klatw i sporzadzania napojow milosnych ze swinskiej watroby... -Dziwie sie, ze w to wierzysz - przerwalem mu. - Co za glupie przesady! I kto to mowi, chlopiec o scislym umysle! Pani Sary... Sarietta wyrosla w prymitywnym spoleczenstwie, wsrod nieoswieconych ludzi. Ale ty, taki madry chlopak! Rozgrzebywal noga chwasty rosnace na skraju chodnika. -Tak - powiedzial cicho. - Tak. Nie powinienem byl wspominac o tym, panie Flynn. Po czym maly chlopiec w bialej bluzce i sztruksowych spodniach odwrocil sie i popedzil do domu. Zalowalem, ze mu przerwalem. Sarietta ufala mu i tylko z nim rozmawiala szczerze. Zrobila sie piekna pogoda. -Naprawde - powiedziala mi panna Drury pewnego ranka. - Nie pamietam tak cieplej zimy jak w tym roku. Babie lato, cieplo i to dzien po dniu, bez przerwy! -Uczeni mowia, ze klimat na Ziemi sie ociepla. Nie da sie tego, oczywiscie, zauwazyc tak od razu, ale Prad Zatokowy... -Prad Zatokowy - wysmiewala sie. Ubrana byla jak zwykle sztywno i ciezko, a wysoka temperatura potegowala jej zly humor. -Prad Zatokowy! Od czasu, kiedy ta mala Hawn przyjechala do Nanville, caly swiat wywrocil sie do gory nogami. Kreda ciagle lamie mi sie w rekach, szuflady w biurku zacinaja sie, gumki rozpadaja, ta mala czarownica usiluje rzucic na mnie uroki! -Chwileczke. - Zatrzymalem sie i spojrzalem jej prosto w twarz. - To zaszlo juz za daleko. Jezeli musisz juz wierzyc w gusla, nie mieszaj do tego dzieci. One maja tu chlonac wiedze, a nie histeryczne przywidzenia... -Zgorzknialej starej panny. Prosze, powiedz to - warknela. Wiem, ze tak myslisz, Flynn. Plaszczysz sie przed nia, wiec zostawia cie w spokoju. Ale ja wiem swoje, podobnie jak ta mala, ktora nazywasz Sarietta Hawn. Miedzy nami jest wojna, a kazda bitwa, w ktorej po jednej stronie jest dobro, a po drugiej zlo, konczy sie dopiero wtedy, kiedy jedna strona umiera. - Odwrocila sie, zataczajac spodnica kolo i zamiatajac przy tym sciezke do szkoly. Zaczalem zastanawiac sie, czy nie jest oblakana. Przypomnialo mi sie, jak sie kiedys chwalila: "nigdy nie przeczytalam powiesci wydanej po 1893 roku!" Tego dnia dzieci wchodzily na lekcje matematyki powoli i spokojnie; wyczulem, ze cos wisi w powietrzu. Gdy zamknely sie drzwi za ostatnim uczniem i w klasie rozlegly sie szepty, wiedzialem, ze cos sie stalo. -Gdzie jest Sarietta Hawn? - zapytalem. - I Joey Richards - dodalem, gdyz jego tez nie bylo w klasie. Luise Bell wstala, jej sztywna, rozowa sukienka zalamywala sie z przodu na chudym ciele. -Oni zachowali sie okropnie. Panna Drury zlapala Joeya, jak ucinal jej pasmo wlosow z glowy, i zaczela go chlostac. Wtedy pani Sary wstala i powiedziala, ze ona nie moze go tknac, poniewaz jest jej pro-te-go-wa-nym. Wtedy panna Drury kazala nam wszystkim wyjsc i teraz chloszcze ich oboje. Ona jest szalona! Rzucilem sie natychmiast do drzwi. Nagle uslyszalem krzyk. Glos Sarietty! Pobieglem korytarzem. Glos narastal, po czym zalamal sie i ucichl. Gdy skoczylem, by otworzyc drzwi do klasy panny Drury, bylem przygotowany na wszystko, nawet na to, ze ujrze morderstwo. Ale nie spodziewalem sie zastac tego, co ujrzalem. Stanalem jak wryty, sciskalem reka klamke i chlonalem napieta atmosfere klasy. Joey Richards stal oparty o tablice, sciskajac w spoconej prawej dloni pasemko wlosow. Pani Sary stala przed nauczycielka z glowa pochylona do przodu, na jej karku widniala czerwona prega. A oglupiala panna Drury patrzyla na koniec rozgi, jaki pozostal w jej reku. Cala rozga polamana na drobne kawalki lezala u jej stop. Gdy dzieci zobaczyly mnie, wstapilo w nie zycie. Pani Sary wyprostowala sie z zacisnietymi zebami i rzucila sie do drzwi. Joey Richards skoczyl do przodu. Potarl pasemko wlosow o sukienke nauczycielki, ktora najwidoczniej o nim zapomniala. Kiedy dolaczyl do dziewczynki w drzwiach, zobaczylem w jego reku wlosy lsniace od potu zebranego z bluzki panny Drury. Pani Sary skinela na chlopca, ktory podal jej wlosy. Schowala je starannie do kieszeni sukienki. Gdy wracalismy do klasy, podskakiwali obok mnie, nie mowiac ani slowa. Najwyrazniej nic im sie nie stalo, a w kazdym razie nic groznego. Poszedlem do panny Drury. Trzesla sie gwaltownie i mowila cos do siebie. Caly czas jej wzrok utkwiony byl w rozge. -Ona po prostu rozpadla sie na kawalki. Rozleciala sie! Ja... kiedy ona rozpadla sie! Objalem stara panne ramieniem i poprowadzilem do krzesla. Usiadla, wciaz mamrocac. -Podnioslam reke, by wymierzyc drugi cios; rozga byla ponad moja glowa i nagle rozleciala sie na kawalki. Joey znajdowal sie wtedy daleko, w rogu, on nie mogl tego zrobic. A rozga rozpadla sie. - Wpatrywala sie w kawalek witki, ktory trzymala w reku, i kolysala sie powoli w przod i w tyl, jakby oplakujac wielka strate. Musialem wracac do klasy. Podalem jej szklanke wody, poprosilem woznego, by zaopiekowal sie nia, i pospiesznie poszedlem na lekcje. Ktores dziecko dla zabawy, czy z podlosci, nabazgralo na tablicy wielkimi literami: Raz, dwa, trzy, cztery Ja podgladam Pania Sary Ktora leci na trzmielu Jest czarodziejka, przyjacielu! Spojrzalem na dzieci ze zloscia. Zauwazylem, ze cos w klasie sie zmienilo. Lawka Joeya Richardsa byla pusta. Siedzial obok Pani Sary, skryty w glebokim cieniu w glebi klasy. Odetchnalem z ulga, ze Pani Sary nie wspomniala nic o tym incydencie. Przy kolacji jak zwykle siedziala spokojnie, z oczami utkwionymi w talerzu. Gdy tylko zjadla, znalazla jakas wymowke i wysliznela sie z domu. Pani Clayton byla najwyrazniej zbyt zajeta innymi sprawami i nie slyszala o niczym, co zaszlo w szkole. A wiec, jak na razie, nie bylo zadnych reperkusji. Po kolacji poszedlem do staroswieckiego, zakonczonego szczytami domu, w ktorym razem ze swoimi krewnymi mieszkala panna Drury. Pot lal sie ze mnie strumieniem i nie moglem sie skoncentrowac. Zaden lisc na drzewie nie poruszyl sie w te wilgotna, bezwietrzna noc. Stara nauczycielka czula sie duzo lepiej. Poprosilem, aby postarala sie zlagodzic sytuacje i przywrocic przyjazne stosunki, ale odmowila. Siedziala wygodnie, zapadnieta w bujanym fotelu, kolyszac sie, i na moja uwage gwaltownie potrzasnela glowa. -Nie, nie, nie! Nie bede zyc w zgodzie z tym diabelkiem ciemnosci, predzej podalabym reke samemu Belzebubowi. Ona teraz nienawidzi mnie jeszcze bardziej, poniewaz doprowadzilam do tego, ze odkryla swoje karty i udowodnila mi, ze jest czarownica. Teraz... teraz musze walczyc i zniszczyc ja i jej doradce. Musze to przemyslec, musze... tylko jest tak okropnie goraco. Tak goraco! Moj umysl... wydaje mi sie, ze mam w glowie taki zamet. Wytarla czolo ciezkim kaszmirowym szalem. Wracalem do domu nieszczesliwy, szukajac drog wyjscia z tej trudnej sytuacji. Jesli sprawy potocza sie tak dalej, wkrotce zaczna sie klopoty. Zwali sie nam na glowe rada szkoly ze swym sledztwem i szkola bedzie zrujnowana. Staralem sie spokojnie rozwazyc wszystkie mozliwosci, ale ubranie kleilo sie do mnie i nie moglem sie skupic. Weranda naszego domu byla pusta. Ale zauwazylem, ze cos rusza sie w ogrodzie, i pospieszylem w tym kierunku. Mignely mi dwa cienie; byli to Pani Sary i Joey Richards. Wpatrywali sie we mnie, jakby czekajac, bym sie zdeklarowal. Ona siedziala na ziemi trzymajac w rekach lalke. Byla to mala, woskowa lalka z przyczepionymi do glowy brazowymi wlosami, surowo spietymi w kok, tak jak u panny Drury. Sztywna, mala lalka, ubrana w brudna muslinowa sukienke skrojona na wzor ubran panny Drury. Starannie wykonana karykatura z wosku. -Czy nie myslicie, ze to jest niemadre - spytalem w koncu. - Panna Drury jest bardzo zdenerwowana i jest jej przykro, ze nie potrafila zapanowac nad swymi nerwami. Jestem pewien, ze jesli sie postaracie, wszyscy mozemy zostac przyjaciolmi. Podniesli sie. Sarietta przyciskala lalke do piersi. -To nie jest niemadre, panie Flynn. Ta zla kobieta musi dostac nauczke. Taka, ktorej nigdy nie zapomni. Prosze wybaczyc moj pospiech, prosze pana, ale mam duzo pracy tej nocy. I odeszla, wbiegla na schody i zniknela w domu, w ktorym wszyscy juz spali. Zwrocilem sie do chlopca. -Joey, jestes sprytnym chlopcem. Powiedz mi, jak mezczyzna mezczyznie... -Prosze mi wybaczyc, panie Flynn. - Ruszyl w kierunku bramy. - Ja... musze wracac do domu. Sluchalem, jak odglos jego krokow cichl i rozplywal sie w oddali. Najwyrazniej stracilem sprzymierzenca. Sen nie przychodzil tej nocy. Miotalem sie w poscieli, drzemalem, budzilem sie i znowu drzemalem. Obudzilem sie roztrzesiony okolo polnocy. Sciskalem poduszke i usilowalem znowu pograzyc sie we snie, kiedy uslyszalem cichy dzwiek. Poznalem go. Ten dzwiek dobiegl mnie w moim snie i dlatego obudzilem sie przerazony. Siadlem na lozku. Byl to glos Sarietty! Spiewala piosenke, wartka piosenke, ktorej slow nie moglem rozroznic. Tony jej byly coraz to wyzsze, spiewala ja coraz predzej, jakby chciala dotrzec do jakichs tajemniczych pokladow. W koncu, kiedy wydawalo sie, ze jej pisk przekroczy granice ludzkiej slyszalnosci, ucichla. Wtedy, glosem tak wysokim, ze poczulem bol w uszach, zawolala "Kurunoo O Stogoloooo!" Cisza. Dwie godziny pozniej udalo mi sie znowu zasnac. Obudzilo mnie palace w oczy slonce. Ubralem sie; bylem dziwnie zobojetnialy i apatyczny. Nie czulem glodu i po raz pierwszy w moim zyciu nie zjadlem nic przed wyjsciem. Chodniki byly nagrzane i cieplo przenikalo moje rece i twarz. Przez podeszwy w butach czulem rozpalony beton. Nawet cien, jaki dawal budynek szkolny, nie przynosil ulgi. Panna Drury takze nie miala apetytu. Zostawila na stole nietkniete, starannie zapakowane kanapki z salata. Siedziala z glowa oparta na szczuplych rekach i patrzyla na mnie zaczerwienionymi oczyma. -Co za goraco! - szepnela. - Ledwo to znosze. Nie moge zrozumiec, dlaczego wszystkim jest tak zal tej malej Hawn. Tylko dlatego, ze kazalam jej usiasc w naslonecznionym miejscu. Ja cierpie z powodu tej temperatury tysiac razy bardziej niz ona. -Ty... zmusilas ja... Sarietta... na sloncu? -Oczywiscie, ze to zrobilam. Dlaczego miala by byc uprzywilejowana? Siedzi zawsze na koncu klasy, gdzie jest chlodno i wygodnie. Kazalam jej sie przesiasc; siedzi teraz tuz przy duzym oknie, przez ktore wpadaja promienie sloneczne. I musze ci powiedziec, ze ona tez jest zla na mnie. Tylko... ja czuje sie duzo gorzej. Mam wrazenie, jakbym sie rozpadala. Ostatniej nocy nie zmruzylam nawet oka, mialam takie straszne sny. Snilo mi sie, ze jakas wielka reka ciagnela i szarpala mnie, kolce kluly moja twarz i rece... -Ale ona nie moze siedziec na sloncu! Jest albinoska. -Albinoska, trele morele. Ona jest czarownica. Wkrotce zacznie robic woskowe lalki. Joey Richards nie ucinal mi wlosow dla zabawy. Mial taki rozkaz... och! - Skulila sie w fotelu. - Te skurcze! Czekalem, az atak ustapi, i patrzylem na jej spocona, wychudla twarz. -Zabawne, wspomnialas o woskowych lalkach. Wmowilas tej dziewczynie, ze jest czarownica, i ona wlasnie zabrala sie za robienie lalki. Mozesz mi wierzyc lub nie, ale wczoraj wieczorem, gdy wyszedlem od ciebie... Zerwala sie na rowne nogi i stala tak, podtrzymujac sie jedna reka; wzrok wbila we mnie. -Czy ta woskowa lalka przestawia mnie? -Coz, wiesz, jakie sa dzieci. Zrobila te lalke tak, jak widzi ciebie. Dobra robota, moze nie do konca dopracowana. Mysle, ze powinnismy sie nia zajac, ma talent. Panna Drury nie sluchala mnie. -Skurcze! - zamyslila sie. - A ja myslalam, ze to byly skurcze! Ona wbijala we mnie szpilki! Ta mala., musze... musze dzialac ostroznie. Ale szybko. Szybko. Zerwalem sie i skierowalem ku niej; chcialem polozyc rece na jej ramionach. -Musisz wziac sie w garsc. To wszystko zaszlo juz stanowczo za daleko. Odskoczyla ode mnie i stanela blisko fotela, mowiac do siebie nerwowo. -Nie moge wziac kija czy rozgi, ma nad nimi wladze. Ale jesli wlasnymi rekoma zaczne ja szybko dusic, nie bedzie mogla mnie powstrzymac. Nie moge dac jej najmniejszej szansy. - Prawie lkala. - Nie moge dac jej najmniejszej szansy! Zdeterminowana skoczyla nagle w kierunku schodow. Przesunalem stol, ktory torowal mi droge i rzucilem sie za nia. Wiekszosc dzieci jadla drugie sniadanie tuz przy dlugim plocie, na koncu boiska szkolnego. Ale teraz zapomnialy o sniadaniu i patrzyly na cos zafascynowane, a zarazem przestraszone. Rece, w ktorych trzymaly kanapki znieruchomialy przy otwartych buziach. Podazylem wzrokiem za ich spojrzeniem. Panna Drury skradala sie wzdluz sciany budynku szkolnego jak wyprostowana pantera w spodniczce. Szla chwiejnym krokiem i od czasu do czasu przytrzymywala sie sciany. Niedaleko przed nia siedzieli w cieniu Sarietta Hawn i Joey Richards. Patrzyli w skupieniu na woskowa lalke w muslinowej sukience, ktora lezala na murku, w miejscu, gdzie konczyl sie cien. Wystawiona byla na dzialanie promieni slonecznych i nawet z odleglosci widac bylo, ze sie topi. -Hej - krzyknalem. - Panno Drury! Badz rozsadna! - Ruszylem biegiem w ich kierunku. Slyszac moj krzyk, dzieci podniosly wzrok i znieruchomialy. Panna Drury skoczyla do przodu i rzucila sie, a raczej wpadla na dziewczynke. Joey Richards pochwycil lalke i uskoczyl w moim kierunku. Potknalem sie o niego i runalem ciezko na ziemie. Upadajac spostrzeglem, ze prawa reka panny Drury spada na dziewczynke. Sarietta lezala na ziemi przygnieciona ciezarem ciala nauczycielki. Usiadlem, twarza zwrocony do Joeya. Za moimi plecami dzieci wrzeszczaly; podobnego krzyku nigdy przedtem nie slyszalem. Joey obiema rekoma sciskal lalke. Nie moglem oderwac wzroku od lalki, ktora, zmiekczona juz przez slonce, stracila swoj ksztalt i wosk zaczal przeciekac przez zacisniete palce chlopca, spadajac kroplami na szkolne boisko. Ponad wrzaskiem dzieci dal sie slyszec przeciagly jek panny Drury, podobny do jeku umierajacego czlowieka. Joey patrzyl ponad moja glowe, sciskajac caly czas lalke. A ja utkwilem w niej blagalny wzrok i wsluchiwalem sie w jek, ktory nie ustawal. Bylem zlany potem. Gdy wosk przeciekal miedzy palcami chlopca, zaczal on nagle spiewac histerycznym glosem: Raz, dwa, trzy cztery Ja podgladam Pania Sary Ktora leci na trzmielu Jest czarodziejka, przyjacielu! Panna Drury jeczala, dzieci krzyczaly, Joey spiewal, a ja wpatrywalem sie w mala woskowa lalke. Wpatrywalem sie w mala woskowa lalke, ktora przeciekala miedzy naprezonymi palcami Joeya Richardsa. Wpatrywalem sie w lalke. AZYL To byl przerazliwy krzyk. Niski, ochryply, zadyszany i naglacy glos wznosil sie ponad rykiem rozleglego tlumu, ponad halasem ruchu ulicznego. Wypelnil obszerny gabinet znajdujacy sie na trzecim pietrze ambasady i zmusil do zwrocenia na siebie uwagi.Jego Ekscelencja Ambasador 2219 roku, zajmujacy to pomieszczenie, byl czlowiekiem zrownowazonym o idealnie spokojnym obliczu. Z jego oczu mozna bylo wyczytac niezmiennie to samo przeslanie, ze zasadniczo wszystkie sprawy sa proste i moga byc jeszcze bardziej uproszczone. Dlatego dziwne bylo, ze ten krzyk na dole tak go poruszyl. Wstal i z pospiechem, ktory byl u niego rzadkoscia, podszedl do okna. Zobaczyl wysokiego, brodatego, posiniaczonego mezczyzne w obszarpanym ubraniu, ktory zeskoczyl na trawnik z wysokiego plotu otaczajacego ambasade. Mezczyzna ten wskazal dwoma palcami na gabinet Ambasadora 2219 roku znajdujacy sie na trzecim pietrze i wrzasnal: -Azyl! W odpowiedzi na to tlum, podazajacy za nim ulica, zawrzal. Brodaty mezczyzna obejrzal sie za siebie, po czym rzucil sie do przodu w kierunku drzwi ambasady. Slychac bylo odglos jego krokow na schodach. Na dole ciezkie drzwi zatrzasnely sie za nim. Ambasador 2219 roku zagryzl usta. Coz, temu czlowiekowi udalo sie. Teraz to juz jest jego problem. Wlaczyl komunikator: -Uwaga! Mowi Ambasador. Natychmiast zaryglujcie i zabarykadujcie wszystkie drzwi prowadzace na zewnatrz! Zabezpieczcie wszystkie okna na parterze, ktore nie maja krat. Kobiety i uciekinierzy, ktorzy sa pod nasza opieka, maja udac sie na pierwsze pietro. Havemeyer przyjmie kontrole na parterze, Bruce na pierwszym pietrze. Prosze pilnie strzec uciekinierow, Bruce. Dodson, zglos sie do mnie. Nacisnal inny guzik nadajnika. -Departament Policji? Mowi Ambasador 2219 roku. Dostal sie do nas uciekinier, zadajac azylu. Zwazywszy na tlum, jaki zebral sie pod ambasada, chcialbym, abyscie przyslali tu wzmocnione posilki. Normalny patrol nie bylby w stanie zapewnic nam bezpieczenstwa. W glosie policjanta mozna bylo wyczuc tak gniew jak i zdziwienie. -Udziela pan azylu komus takiemu jak Henry Groppus i zada pan od nas ochrony? Niech mnie pan zrozumieja zyje teraz, w naszych czasach! Nie moge tego zrobic... -Moze pan. Jesli nie chce pan stracic pracy, specjalny patrol ma byc tutaj za dwie minuty. Dwie minuty, powiedzialem. Teraz mamy dokladnie dwadziescia siedem minut po godzinie szostej. -Ale prosze posluchac! - Z nadajnika wydobywal sie histeryczny glos. - U was jest Henry Groppus. Czy wie pan, co on zrobil? -Teraz to nie ma wiekszego znaczenia. Jezeli jego prosba o azyl nie zostanie uwzgledniona, bedzie wydany odpowiednim wladzom. W tej chwili prosze o ochrone ambasady 2219 roku, jej majatku i personelu. Podobnie jak wszystkie ambasady i ich personel jestesmy nietykalni i mamy prawo do tego, by zagwarantowano nam bezpieczenstwo. Pana obowiazkiem jest tego dopilnowac. Ambasador wylaczyl sie i odetchnal gleboko. Odzyskal spokoj i ponownie w jego oczach pojawilo sie przekonanie, ze nawet najbardziej skomplikowana sprawe mozna uproscic i zapanowac nad nia. Z powrotem spojrzal w strone okna. Wszedl Dodson, pierwszy sekretarz i pelen szacunku stanal przy nim. Razem patrzyli na tlum na dole; zrownowazony, starszy mezczyzna i mlody, czujny, ktory dzielil swa uwage miedzy to, co sie dzieje na dole, i swego szefa. Jak daleko siegal ich wzrok, we wszystkich kierunkach ulice pelne byly krzyczacych ludzi. Tlum nacieral na plot otaczajacy ambasade z taka sila, ze stojacy najblizej nie mogli wspiac sie, jak zamierzali, ale byli tloczeni i przyciskani do jego zelaznych pretow. -Patrol policji w akcji, prosze pana - powiedzial Dodson cicho. - Nie byli w stanie powstrzymac tlumu dluzej niz przez kilka sekund. Ale wykorzystalismy ten czas, zabezpieczajac wszystko na dole. Ambasador chrzaknal. Teraz plot ustepowal pod naporem tlumu. Powoli, stopniowo pochylal sie, az wreszcie powalil sie zupelnie i ludzie ruszyli do przodu, poprzez trawnik, w kierunku budynku. Rozszalaly tlum zaczal walic w sciany. Dodson patrzyl przez okno z pogarda na to, co dzialo sie na dole. -Rok 2119! Ambasador znowu chrzaknal. Mozna to bylo roznie rozumiec. Oszalaly, chaotyczny halas z dolu zmienil nagle swoj charakter. Stal sie uporzadkowany, rytmiczny, jakby pulsujacy. Na kazdym piku slychac bylo potezne uderzenie. Po chwili dolaczyl sie do tego odglos, jakby cos sie rozrywalo. -Ambasadorze! - nagle w komunikatorze rozlegl sie glos Havemeyera. - Frontowe drzwi ustepuja. Czy mozemy przeniesc sie na pierwsze pietro? -Koniecznie. A gdy tylko znajdziecie sie tam, sprawdz razem z Bruce'em czy drzwi frontowe i tylne sa dobrze zabarykadowane. Potem chcialbym, abys dopilnowal zapalnikow przy naszym archiwum. Gdyby tlum wdarl sie na pierwsze pietro, zniszcz akta. -Dobrze, prosze pana. Czy mysli pan, ze istnieje taka mozliwosc... - zaczal Dodson, ale uslyszeli dzwiek syren i spojrzeli do gory. Lotna brygada policji, przeznaczona do tlumienia buntow, spadala z nieba na latajacych platformach - na kazdej znajdowalo sie dwoch mezczyzn. Wszyscy policjanci trzymali w rekach kanistry, z ktorych wylewali na tlum w dole zolty plyn. Ambasador spojrzal na zegarek. -Minuta i piecdziesiat sekund - powiedzial zadowolony. Podszedl do biurka. Dodson stal przy oknie patrzac, jak tlum wycofuje sie niezdarnie, duszac sie i chwytajac ciezko powietrze. Zafascynowal go widok kilku ludzi, ktorzy, choc najwyrazniej dlawili sie gazami, odwracali sie w kierunku ambasady i wyciagali zacisniete piesci. Oderwal sie wreszcie od okna i opowiedzial o tym swemu szefowi. -Czuja sie mocni, ambasadorze - zasugerowal. - To nie jest zwyczajny tlum. -Tak, to nie jest zwyczajny tlum. I Groppus nie jest zwyczajnym kryminalista. Przyslij go tu. Powiedz Havemeyerowi i Bruce'owi, by zaczeli porzadkowac teren. Chce, aby oswiadczenie o wielkosci strat wplynelo do sekretarza stanu przed godzina piata. -Tak, prosze pana - Dodson zatrzymal sie w drzwiach. - Personel przyjal go jak bohatera. Ambasador spojrzal na niego; spokojne oczy sledzily go bacznie. -To zrozumiale. A co ty, Dodson, myslisz o nim: jest kryminalista czy bohaterem? Na twarzy sekretarza malowalo sie zaklopotanie; szukal w myslach dyplomatycznej odpowiedzi, aby nie odkryc sie za bardzo. -Coz, prosze pana, on jest jednym i drugim, troche kryminalista, a troche bohaterem. -Tak, ale czym bardziej? Poczekaj, Dodson. Co o nim myslisz? Pytam nieoficjalnie, oczywiscie. -No coz, prosze pana - zaczal mlody czlowiek, ale zawahal sie. - Mysle, ze pasuje tu maksyma: Kiedy wejdziesz miedzy wrony... A my jestesmy miedzy wronami. Dlatego Henry Groppus niewatpliwie powinien byc uznany za kryminaliste. -Tak - powiedzial ambasador w zamysleniu. - No dobrze, przyslij go tu zaraz. Dodson wyszedl. Ambasador usiadl i spokojnie wpatrywal sie w sufit. Potem wstal i zaczal przemierzac gabinet wzdluz i wszerz, tez spokojnie. Usiadl znowu za biurkiem, otworzyl ciezka oprawna ksiege, przekartkowal kilka stron i w koncu pochylil sie do przodu, bebniac, bardzo spokojnie, palcami o blat biurka. Komunikator zabrzeczal. Ambasador wcisnal przycisk. -Wasza Ekscelencjo, tu sekretarz stanu - powiedzial oficjalny, suchy glos. -Dzien dobry, panie sekretarzu - rownie oficjalnie odezwal sie ambasador. - Czym moge sluzyc? -Wasza Ekscelencjo, zgodnie z informacja, jaka wlasnie otrzymalo moje biuro, niejaki Henry Hancock Groppus uciekl z wiezienia, gdzie czekal na egzekucje i znalazl schronienie w waszej ambasadzie. -Tak, to prawda, panie sekretarzu, ale musze dodac jeden maly szczegol. Kiedy wchodzil do ambasady, nie byl scigany przez zadna prawnie ustanowiona wladze, ale przez bezladny, rozwrzeszczany tlum. Glos w nadajniku zakaszlal bardzo sucho. -Uwazam, ze ten szczegol nie ma zadnego zwiazku ze sprawa, Wasza Ekscelencjo. W imieniu rzadu Stanow Zjednoczonych Ameryki roku 2119, przy ktorym to rzadzie jest pan akredytowany i ktorego praw zobowiazany jest pan przestrzegac, zmuszony jestem prosic o wydanie czlowieka o nazwisku Henry Hancock Groppus, uznanego za przestepce, zgodnie z prawem jego kraju i epoki. -A ja, panie sekretarzu - odpowiedzial ambasador rownie grzecznie - jako reprezentant i urzednik Zjednoczonej Ziemi 2219 roku, informuje z szacunkiem, ze musze odmowic do czasu, az nie zbadam calej sprawy. -W tej sytuacji, Wasza Ekscelencjo, z zalem powiadamiam, ze bedziemy zmuszeni podjac odpowiednie kroki, jakie beda konieczne, w celu odzyskania obywatela Henry'ego Hancocka Groppusa. -Przyjalem do wiadomosci, panie sekretarzu - powiedzial ambasador. Nastala cisza. -Czy moge porozmawiac z panem na prywatnym kanale, Wasza Ekscelencjo? -Prosze, panie sekretarzu. Za chwile. Ambasador 2219 roku nacisnal specjalny guzik na biurku, zamknely sie drzwi jego gabinetu i zapalil sie napis "Nie przeszkadzac". Po czym odwrocil sie i wlaczyl duzy ekran znajdujacy sie za biurkiem. Na ekranie ukazal sie lysiejacy mezczyzna o ciezkiej posturze. -Czesc, Don - powiedzial. - Wplatalismy sie w niezla afere. -Wiem, Cleve - westchnal ambasador. - Bigamia. Powazne przestepstwo. -Bigamia, psiakrew! Poligamia, chlopie! Tego goscia skazano za poligamie. A takze za namawianie i pobudzanie do poligamii. Nizej nie mozna juz zejsc. -W twojej epoce, chciales powiedziec. W 2119 roku. -Tak, w naszej epoce. Ale w tych czasach teraz zyjemy. W epoce, w ktorej stykamy sie z problemem, ze na dziesieciu mezczyzn przypada jedna kobieta. Efekt braku rownowagi genetycznej, jaka powstala po ostatniej wojnie. Dobrze, nie uporalismy sie jeszcze z zaraza maciczna i nie zdolamy temu zaradzic jeszcze przez najblizsze piecdziesiat lat, zgodnie z tym, co nam przekazales. Chociaz nie zdradziles naszym lekarzom, jak do tego dojdziemy. Ambasador poruszyl sie ostroznie przed ekranem. -Wiesz dobrze jak ja, Cleve, ze sa rzeczy, ktore taka ambasada jak nasza moze wyjawic, ale i takie, ktorych nie moze. -W porzadku. Dobrze. Nie sprzeczam sie. Wy macie swoje rozkazy i swoje problemy. Ale my tez mamy problemy. Ogromne. Poslugujemy sie kodeksem spolecznym, ktory zostal zaprojektowany w czasach, w ktorych byla jednakowa ilosc mezczyzn i kobiet. A teraz to wszystko peka w szwach. Musimy przekonac setki milionow normalnych mezczyzn, ze model zycia, jaki nas obowiazuje, nalezy uznac za sluszny i wlasciwy. Jest to dla nas jedyne wyjscie, jesli chcemy uniknac przelewu krwi. Staralismy sie ich przekonac, ale rownie dobrze mozna przekonywac stado sloni na rykowisku. A tu pojawia sie Henry Groppus i garstka jego zwolennikow, z ta swoja obca, halasliwa teoria Mendelistow i... -Wolnego, Cleve. Nie denerwuj sie. Znam problemy, z ktorymi boryka sie wasza epoka, moze nawet lepiej niz ty. Uczylem sie tego na lekcjach historii w szkole i od czasu, kiedy przybylem tutaj w 2119 roku jako Ambasador Przyszlosci, na wlasne oczy zobaczylem, jaki ostry ma to przebieg. Wiem, jakie niebezpieczenstwo kryje sie w teorii Mendelistow. Wspolczuje ci z calego serca, zapewniam cie. Niemniej jednak, jestes wazna urzedowa osoba, Cleve; nie zwyczajnym czlowiekiem z ulicy. Rok 2119 boryka sie z trudnosciami wyniklymi z zarazy macicznej i wydaje sie wam teraz, ze jest to cos najgorszego, co moze sie zdarzyc. Ale rok 2119 jest tylko chwila w dziejach ludzkosci. Podobnie zreszta - dodal uczciwie - chwila jest moja epoka, rok 2219. Ale moglbys spojrzec na to wszystko z pewnej perspektywy, zwazywszy na twoje stanowisko i intelekt. Sekretarz stanu przejechal reka po lysej glowie. -Co za perspektywa? O jakiej perspektywie mowisz? -Uproscmy sprawe dla jasnosci przykladu. Wezmy Anglika, przedstawiciela zamozniejszej czesci sredniej klasy, powiedzmy, bogatego kupca. Za czasow Tudorow goraco popieral umocnienie sie wladzy krolewskiej, monarchie absolutna, silny, centralny rzad, wszystko to, co moglo doprowadzic do spadku znaczenia tych, co znajdowali sie wyzej od niego na drabinie spolecznej, a szczegolnie feudalnej arystokracji. W sto lat pozniej, kiedy wplywy arystokracji zmalaly, a jej rola ograniczyla sie do funkcji reprezentacyjnych, jego pra... pra... wnuk walczyl ze wszystkich sil z absolutna wladza Stuartow utrzymujac, ze narod ma prawo do rozliczania krola i ze kazdy dyktatorski rzad powinien byc obalony. A jeszcze sto lat pozniej, za panowania hanowerskiego krola Jerzego III, z kolei jego pra... pra... wnuk, patrzac poprzez kanal na Francje i obserwujac, co dzieje sie z panstwem, gospodarka, handlem, gdy ozywaja tendencje antymonarchistyczne, bedzie krytykowal krolobojstwo i nawolywal do ustanowienia praw, ktore by umacnialy rzad i przeciwdzialaly rewolucji. -Chodzi o to - wtracil sekretarz stanu - ze wiekszosc norm etycznych dotyczacych stosunkow miedzyludzkich zmienia sie zaleznie od czasu, miejsca i panujacego klimatu politycznego. Czy to masz na mysli, mowiac o perspektywie? -Dokladnie to - powiedzial ambasador. Lysy mezczyzna spojrzal ze zloscia z ekranu. -Szkoda, ze jestem tak zdenerwowany. W takim stanie nie moge sobie zwykle przypomniec zadnego przeklenstwa, jakie znam. A teraz przydaloby sie... Widzisz, Don, malo wiem o tym, jak bedzie wygladal swiat w roku 2219, co bedzie wazne, co swiete, co nietykalne. Nie mozecie przedstawic nam jasnego obrazu waszych czasow, jest to zakazane. A poza tym, jestes tak malomownym czlowiekiem. Ale dalbym wszystko, zeby zobaczyc, jak postapilibyscie, gdyby jakis Henry Groppus z dwudziestego trzeciego wieku uczynil cos, co byloby w waszych warunkach odpowiednikiem poligamii w naszych czasach. Wiem, ze potrafisz zapanowac nad sytuacja. Nie zamierzam wiecej mowic ogrodkami. Dosyc historii, dosyc filozofii. Nasz rzad nie utrzymalby sie tygodnia, gdybysmy pozwolili Mendelistom na wyglaszanie tych podlych bredni czy popelnianie tego typu przestepstw. Bardzo mi przykro, ze musze w ten sposob postawic sprawe, ale ten czlowiek jest najgorszym z kryminalistow. Macie go nam przekazac. Ambasador 2219 roku ze spokojnym usmiechem powiedzial: -Powtarzam, on jest kryminalista zgodnie z waszymi prawami. Poza tym mowilem, ze zamierzam zbadac cala te sprawe. Uciekl z wiezienia, byl scigany przez tlum, ktory chcial go zlinczowac, schronil sie w naszej ambasadzie, legalnej enklawie 2219 roku we wspolczesnych Stanach Zjednoczonych, stanowiacej przedluzenie naszego czasu i rzadu. Nie rozmawiaj ze mna, jakbym byl sekretarzem w twojej ambasadzie, Cleve. -Kryminalista jest kryminalista - uparcie kontynuowal lysy mezczyzna. - Ten kryminalista ma byc oddany w rece sprawiedliwosci. Prosilem oficjalnie i nieoficjalnie, abys go nam przekazal. Nastepnym moim posunieciem bedzie przeslanie dokumentow zadajacych ekstradycji. A jeszcze dalszym... coz, ciezko mi bedzie to zrobic, ale sie nie cofne. -Ja rowniez nie chcialbym, aby do tego doszlo - powiedzial ambasador spokojnie i lagodnie. Spojrzeli na siebie niemal wrogo. Sekretarz stanu rozlozyl rece. -A wiec dobrze - mruknal i wylaczyl sie. Na zewnatrz czekali cierpliwie Dodson i Groppus. Ambasador otworzyl drzwi i skinal na nich, by weszli do srodka. Uwaznie przygladal sie brodatemu mezczyznie. Byl dobrze zbudowany, umiesniony, z bokobrodami i krzaczastymi brwiami, w wieku moze nieco powyzej sredniego. Wysoki i wyprostowany przypominal kadeta, ktory dopiero przybyl do akademii. W jego oczach widniala lagodnosc i pokora, nie bylo w nich ani sladu fanatyzmu czy napiecia. Mruzyly sie, gdy ktos patrzyl w nie zbyt natarczywie. Najzywsza czescia ciala byly rece. Poruszaly sie nawet wtedy, kiedy sluchal czy myslal. -Sadze, ze pan sie orientuje, panie Groppus, iz jest pan powodem ostrego konfliktu miedzy pana rzadem a moja ambasada - powiedzial ambasador. -Nie uznaje tego rzadu za swoj, to nie jest moj rzad. I nie uznaje nad soba jego jurysdykcji. -Niestety, rzad nie podziela pana opinii. A jest wiekszy od pana, potezniejszy i bardziej liczny. Prosze usiasc. Henry Groppus znizyl glowe i krecil nia wolno w przeczacym gescie. -Dziekuje, wole stac. Zawsze stoje. Rozmiar, sila, ilosc... Na przestrzeni wiekow niezmiennie odgrywaly one wazna role, niezaleznie od tego, czy staly po slusznej stronie czy nie. Jak dotad czesciej po niewlasciwej. Ambasador skinal glowa. -Tak jest w istocie - powiedzial cicho. - Ale z drugiej strony, to one decyduja o zyciu i smierci. Co, oczywiscie, kieruje nasze rozwazania na aktualna sytuacje i pana osobe. Jako kryminalista, skazany za... -Nie jestem kryminalista. -Czyzby? W takim razie wszyscy zostalismy wprowadzeni w blad. A wiec prosze mi powiedziec, co pan sobie wyobraza, kim pan jest? -Politycznym uchodzca! Przyszedlem tutaj, przesladowany i odrzucony przez wspolczesnych mi, do mego prawdziwego domu i narodu. Czuje sie obywatelem spolecznosci 2219 roku. -Duchowe obywatelstwo? To chyba nie najlepszy rodzaj powiazania. Ale odkladajac na chwile sprawy zasadnicze, niech mi wolno bedzie pana zapytac, panie Groppus, dlaczego sadzi pan, ze moja epoka dzieli pana przekonania? Wszyscy pracownicy Ambasad Temporalnych zobowiazani sa do zachowania scislej tajemnicy co do poziomu technicznego i stosunkow spolecznych swojej epoki. Nie rozumiem wiec, na jakiej podstawie... -Zawsze podejrzewalem, ze przyszlosc nalezec bedzie do Mendelistow, chociaz nie mialem co do tego pewnosci. I kiedy tlum wdarl sie do wiezienia, by mnie zlinczowac, i udalo mi sie uciec, wasza ambasada byla jedynym miejscem, jakie przyszlo mi do glowy, gdzie moglem szukac schronienia. Teraz, kiedy spedzilem tu kilka chwil i zetknalem sie z pana ludzmi, wiem juz, ze sie nie mylilem. Przyszly wiek nalezy do nas! Ambasador byl oszolomiony i zdziwiony. Rzucil przelotne, badawcze spojrzenie na pierwszego sekretarza. -Przykro mi prosze pana - powiedzial Dodson cicho. - Bruce. To jego wina. Byl tak zajety barykadowaniem pietra przed nacierajacym tlumem, ze zaniedbal inne sprawy i nie przedsiewzial odpowiednich srodkow ostroznosci. W czasie tego zamieszania kilku urzednikow podeszlo do wieznia i wdalo sie z nim w rozmowe. Nie zdazylem dotrzec do niego, najgorsze juz sie stalo. -Kilku urzednikow. - Jego Ekscelencja walczyl ze soba przez chwile, po czym wypuscil ogromny, ochronny oblok spokoju. Odetchnal gleboko i powiedzial: -Zawsze uwazalem, ze moi pracownicy sa dobrze wyszkoleni i znaja swoje obowiazki. Doskonale, szczegolowo przygotowani do kazdej sytuacji. -To prawda, prosze pana. Ale ci trzej, ktorzy z nim rozmawiali, to najmlodsi pracownicy, po raz pierwszy skierowani na taka placowke. Nie staram sie znalezc usprawiedliwienia dla ich postepowania, ale ostatnie miesiace w naszej ambasadzie byly dosc nudne, w szczegolnosci dla romatycznych dzieciakow, ktorzy byli tak bardzo podnieceni mozliwoscia ujrzenia na wlasne oczy prawdziwej historii. I nagle, zupelnie niespodziewanie, nadciaga tlum, ktory zamierza kogos zlinczowac, i nacierac na ambasade. Zorientowali sie, ze znajduja sie tuz obok prawdziwego meczennika Mendelisty z dwudziestego drugiego wieku. Pan wie, jak to jest. Byli podekscytowani i zaczeli go wypytywac, a w koncu odpowiedzieli na jego pytania. Ambasador powaznie skinal glowa. -Groppus nie jest tuzinkowym czlowiekiem. Niemniej jednak, kiedy cala ta sprawa wyjasni sie, wicekonsul Bruce i tych trzech urzednikow zostana pociagnieci do odpowiedzialnosci. Tymczasem Groppus osmielil sie i ozywil. -Tak musi sie stac! Tak musi sie stac! - zawolal uradowany, przemierzajac pokoj wzdluz i wszerz. Gestykulowal zawziecie, az poly jego rozdartego ubrania wznosily sie i opadaly. - Pojdziemy do ludzi z ta nowina, niech wiedza, ze tak musi byc. Jezeli zaraza maciczna oznacza, ze na kazdych dziesiec nowo narodzonych dziewczynek, dziewiec jest niezywych, to czy te, ktore pozostana przy zyciu, moga wychodzic za maz slepo? My sprzeciwiamy sie temu. To hamuje postep ludzkosci! Nie wystarczy, aby wymagac od przyszlego meza zaswiadczenia potwierdzajacego jego plodnosc. Musimy pojsc dalej! Musimy niesc haslo maksymalnego potencjalu genetycznego w kazdym malzenstwie. Mimo wszystko, nie zyjemy w zacofanym dwudziestym czy dwudziestym pierwszym wieku! Metody badan eugenicznych sa na tyle rozwiniete, ze wiemy dokladnie, jakie bedzie kazde poczete dziecko. Ale nawet to nie wystarczy. Musimy... -W porzadku - powiedzial spokojnie ambasador 2219 roku, zapadajac sie w fotel i spogladajac na blat biurka. - Znam te teorie. Wbijano mi je do glowy, gdy bylem dzieckiem, w latach mlodzienczych uczylem sie ich na pamiec i odpytywano mnie z nich. -Ale jesli to nie wystarczy - powtorzyl brodaty mezczyzna; jego glos wznosil sie majestatycznie. - Musimy pojsc dalej. Musimy zmienic klatwe w blogoslawienstwo, zaraze maciczna w genetyczne odrodzenie! Jezeli tylko najlepsi beda mogli sie rozmnazac, to dlaczego nie najlepsi z najlepszych? A jezeli przyjmiemy takie zalozenie, jezeli jedynie niewielka, wysublimowana garstka ludzi dostapi zaszczytu podtrzymywania rodu ludzkiego... - glos jego przerodzil sie w teatralny szept, po czym wzniosl sie znowu - z cala pewnoscia nie bedziemy trzymali sie przestarzalych, nieaktualnych w nowej sytuacji ograniczen, ze tylko jedna kobieta, jedna zona, jedna towarzyszka... Rod ludzki, bladzacy i brnacy w biologicznej otchlani z pewnoscia zasluguje na cos wiecej niz to drobne wsparcie. Czy przyszle, mniej liczne pokolenia nie powinny odziedziczyc po nas bardziej liczebnej populacji najlepszych, nawet gdy zapewnienie tego bedzie sprzeczne z nasza moralnoscia i tradycja? My nie dazymy do monopolu w sferze seksu, pragniemy seksualnego zbawienia! I podkreslam... -Och, Dodson, prosze, zabierz go stad - poprosil ambasador. - Musze wszystko przemyslec, a te slogany, ktorych ucza w naszych szkolach, przyprawiaja mnie o bol glowy! Groppus zaniechal gornolotnych sentencji i stojac juz w drzwiach, zapytal nagle: -A wiec nie opusci mnie pan, Wasza Ekscelencjo? Nie odda w rece sprawiedliwosci tych prymitywnych ludzi? -Jeszcze nie podjalem zadnej decyzji. Tu wchodza w gre jeszcze inne sprawy, nie tylko pana osoba. Musze rozwazyc wszystko spokojnie. -Rozwazyc? Czy jest pan za swiatlem, czy za ciemnota? Za przyszloscia czy za przeszloscia? Nad czym tu sie zastanawiac? Jestem duchowo zwiazany ze spolecznoscia 2219 roku. Mam prawo oczekiwac od was przyznania mi azylu, zadam tego! Ambasador patrzyl na niego ze spokojem. -Ani pana duchowe pokrewienstwo z moja epoka, ani przeczucie, ze jest pan jej prekursorem, nie zobowiazuje mnie do niczego. I chcialbym zaznaczyc, panie Groppus, ze zgodnie z miedzynarodowym prawem, ktoremu podlegaja Ambasady Temporalne azyl nigdy nie jest przyznawany automatycznie. W kazdym przypadku sprawa jest dokladnie analizowana, a jej wynik zalezy od panstwa czy ambasady, w ktorej znalazl sie uciekinier. Dodson, z wyrazem konsternacji na twarzy, zamknal drzwi za brodatym mezczyzna. Powrocil zostawiwszy Groppusa pod opieka straznikow, w pelni swiadomych, ze nie wolno wdawac sie z nim w jakiekolwiek dyskusje. Wtedy ambasador powiedzial mu o pogrozkach sekretarza stanu. Mlody mezczyzna przelknal sline. -A wiec oznacza to, ze wkrotce po otrzymaniu dokumentow dotyczacych ekstradycji mozemy spodziewac sie napasci na nasza ambasade, ktorej celem bedzie odbicie wieznia. To nieslychane! -Takie rzeczy rzadko sie zdarzaja, ale sa mozliwe. To oznaczaloby, oczywiscie, ze Ambasada Temporalna zostalaby na zawsze usunieta z terytorium Stanow Zjednoczonych tej epoki. -Czy jest to mozliwe, aby podjeli takie ryzyko? Mimo wszystko jestesmy dla nich ogniwem laczacym ich z przyszloscia! Nie mozemy powiedziec im wszystkiego, co chcieliby wiedziec, ale jednak przekazalismy im sporo informacji, wszystko to, co bylo dozwolone. I nie chcielismy niczego w zamian. Byloby idiotyzmem, gdyby zerwali z nami stosunki. Ambasador patrzyl na otwarta, szara ksiege lezaca na biurku. -Nie mozna nazwac tak czegos, co musi nastapic - powiedzial raczej do siebie. - Jeden precedens za drugim. Wystarczy znalezc rzekome niedociagniecie z naszej strony i powolujac sie na nie, przeprowadzic zamierzona akcje. A ktoz odwazylby sie dochodzic prawdy, zastanawiac sie nad tym, dlaczego najwyzsza wladza siega do tak drastycznych srodkow, jezeli bylby przekonany, ze chodzi tu o przetrwanie? Sprawa taka jak ta, wywolujaca tyle emocji i dotyczaca zasadniczych problemow kazdego mezczyzny... Dodson przypatrywal mu sie uwaznie. -A wiec wydamy uciekiniera? Niech mi pan wybaczy moja smialosc, ale od samego poczatku uwazalem, ze bedziemy musieli tak postapic. On jest kryminalista, co do tego nie ma zadnych watpliwosci. Ale to niezreczna sytuacja, jakby odtracenie duchowego prekursora. On zreszta tez tak mysli. Mlody czlowiek z zaklopotaniem potarl reke o gladko ogolony policzek. -On przypomina nas nawet wygladem; bylismy podobni do niego, poki nie zostalismy powolani do pracy w ambasadzie tej epoki. Zdumiewajace jak Groppus, zarowno w drobiazgach jak i w sprawach zasadniczych, pasuje do naszych czasow. Jego Ekscelencja wstal i przeciagnal sie. -Bzdura, Dodson, bzdura! Nie mieszaj przyczyn ze skutkami i autentycznej historii z dramatycznymi przezyciami jednostki. Henry Groppus nie zapuscil bokobrodow dlatego, ze w naszej epoce sa one modne. To wcale nie jest tak. My nosimy bokobrody, poniewaz cala nasza cywilizacja oparta jest na Pliku Genetycznym. A pomysl Pliku Genetycznego ma swoje korzenie w teorii Mendelistow z dwudziestego drugiego wieku. Mendelisci zas to nieprzystosowani ludzie, przeciwnicy panujacego porzadku spolecznego, ktorzy nosili bokobrody, wbrew aktualnej modzie, miedzy innymi jako wyraz ich generalnego protestu. Jesli porownasz paplanine Henrego Groppusa z brutalna, codzienna rzeczywistoscia Pliku Genetycznego naszej epoki, czy rzeczywiscie widzisz jakies punkty zbiezne? Z jednej strony Groppus, nawolujacy do przymusowej poligamii czy wyodrebnienia genetycznej arystokracji, a z drugiej strony nasze spoleczenstwo, w ktorym dopuszcza sie, by wyjatkowo utalentowany mezczyzna, w szczegolnych okolicznosciach, mial wiecej niz jedna zone. A jesli chodzi o idoli politycznych zyjacych w przeszlosci to, niestety, tylko uczeni zadaja sobie trud, by przeczytac i zrozumiec wszystkie ich idee. Ale w tej chwili nie to jest istotne, wazny stal sie fakt, ze Mendelisci sa politycznymi bohaterami naszej epoki i dlatego nie mozemy odrzucic jednego z nich. -Obawiam sie, ze nie w pelni pana zrozumialem - zaoponowal Dodson. - Przed chwila powiedzial pan, ze aktualny rzad Stanow Zjednoczonych gotow jest odbic uciekiniera sila, nawet kosztem zerwania dyplomatycznych stosunkow z nasza epoka. Czyz nie, prosze pana? I prosze spojrzec na paragraf 16a Regulaminu Ambasady Temporalnej: "...a najwazniejsze jest respektowanie praw, zwyczajow i odrebnosci czasu, przy ktorym ambasada jest akredytowana, oraz dazenie do zachowania jak najlepszych stosunkow i niedopuszczenie do obrazy". Ambasador 2219 roku zaczal oprozniac biurko i wyjasnil spokojnie: -Regulamin to jedno, Dodson, a zasady to cos innego. Pierwsza i najwazniejsza zasada urzednika jest nastepujaca: nie gryz reki, ktora cie karmi. Dalej, nie obrazaj uczuc zwierzchnikow, ktorzy ciebie zatrudniaja. A nade wszystko, nie obrazaj uczuc spoleczenstwa, ktore ich zatrudnia. Jezeli odwroce sie od Groppusa, zyskam szczera wdziecznosc spoleczenstwa tej epoki, ale nie bede mogl Uczyc na jakiekolwiek zaszczyty ze strony rzadu 2219 roku. Na tej podstawie podjalem decyzje. Wybiore najprostsze rozwiazanie. Zamkniemy ambasade i nim dotrze do nas podanie o ekstradycje, wszyscy, caly personel i cenny uciekinier, opuscimy ja za pomoca chrondromu, zabierajac dokumenty. Gdy znajdziemy sie w naszej epoce, wyjasnimy wszystko, przeslemy stosowne przeprosiny do tego rzadu. I po pewnym czasie, gdy nieco zatrze sie pamiec o tych wydarzeniach, przybedzie tu nowy Ambasador Temporalny z 2219 roku. Zaraz po przybyciu przysiegnie, ze bedzie scisle przestrzegal panujacego tu prawa. W ten sposob kazdy z nas zachowa twarz. Chichoczac dzgnal zdumionego pierwszego sekretarza miedzy zebra szaro oprawiona ksiega; byl to podrecznik ponadczasowego prawa. -Pospiesz sie, moj chlopcze, pospiesz sie! Musimy byc przygotowani do opuszczenia ambasady za godzine. Havemeyer ma za zadanie rozpracowanie naukowego problemu, jak przeniesc Henry'ego Groppusa w przyszlosc! A ty przygotuj dla niego wize. Trzy tygodnie pozniej, albo scislej mowiac, sto lat i trzy tygodnie pozniej, Dodson wpadl do ambasadora, ktory wlasnie otrzymal nominacje na Ganimedesa. -Czy slyszal pan o Groppusie? Jednak to zrobil! -Co zrobil, moj chlopcze? Z tego, co slyszalem, ostatnio odnosi same sukcesy. Wszedzie witaja go tlumy, ktore go uwielbiaja. Przemowienie przy pomniku meczennikow mendelistow, kolejne na schodach siedziby Pliku Genetycznego. Mlody mezczyzna potrzasnal glowa z przejeciem. -O tym wlasnie mowie. W zeszlym tygodniu po wygloszeniu przemowienia na schodach siedziby Pliku Genetycznego, wsrod owacji wszedl do srodka i wystapil o wydanie mu swiadectwa ojcostwa, na wypadek, jak powiedzial, gdyby spotkal kobiete, z ktora chcialby sie ozenic. Coz, jeszcze tego ranka zrobiono badania jego chromosomow i... zostal odrzucony! Powiedziano mu, ze jego chromosomy wykazuja za mala stabilnosc. Ale to jeszcze nic, prosze pana, jeszcze nic! Jak pan mysli, co zrobil pietnascie minut temu? -Nie wiem. - Ambasador wzruszyl ramionami. - Czyzby wysadzil w powietrze Plik Genetyczny? -Tak, wlasnie to zrobil! Powiedzial, ze sam podlozyl ladunek. Utrzymywal, ze uwolnienie ludzi spod tyranii Pliku Genetycznego bylo jego obowiazkiem. Wie pan, zniszczyl Plik calkowicie! Usiadl ciezko. Ambasador zbladl. -Ale - wyszeptal. - Ale Plik Genetyczny! Jedyny calkowity zapis genetyczny kazdego czlowieka w Polnocnej Ameryce! Podstawa naszej cywilizacji! -Czy to nie jest... - Dodson chcial zamknac w slowach ogrom nieszczescia, jaki mu ciazyl. Zacisnal piesci. -On jest dobrze strzezony. Ale musze panu powiedziec, ze chcialbym, aby nie dozyl chwili, kiedy zapadnie wyrok. I nie jestem w tym pragnieniu odosobniony; wiem, jacy sa ludzie w 2219 roku! To byl przerazliwy krzyk. Niski, ochryply, zadyszany i naglacy glos wznosil sie ponad rykiem rozleglego tlumu, ponad halasem ruchu ulicznego. Wypelnil obszerny gabinet znajdujacy sie na drugim pietrze ambasady i zmusil do zwrocenia na siebie uwagi. Jego Ekscelencja Ambasador 2319 roku, zajmujacy to pomieszczenie, byl czlowiekiem spietym, na twarzy malowalo sie zdenerwowanie. Z jego oczu mozna bylo wyczytac niezmiennie to samo przeslanie, ze zasadniczo wszystkie sprawy sa trudne, a czasami jeszcze bardziej skomplikowane, niz sie to wydaje. Nic wiec dziwnego, ze ten krzyk na dole tak go poruszyl. Wstal i ze zwyklym sobie pospiechem podszedl do okna. Zobaczyl wysokiego, brodatego, posiniaczonego mezczyzne w obszarpanym ubraniu, ktory zeskoczyl na trawnik z wysokiego plotu otaczajacego ambasade. Mezczyzna ten wskazal dwoma palcami na biuro ambasadora 2319 roku i znowu wrzasnal: -Azyl! WENUS W Ksiedze Siodemek jest napisane:Kiedy Plook spotyka Plooka, rozmawiaja o seksie. Zawiazuja konwencje, wybieraja koordynatora i wsrod radosci i wesela wstepuja w czysty zwiazek malzenski. Siedem do kwadratu rowna sie czterdziesci dziewiec. To, moje drogie dzieci, moje skromne zmodyfikowane plemie, byla mysl, jaka przyszla mi do glowy, kiedy nazred nazredow powiedzial mi, ze pierwsze istoty ludzkie, jakie odwiedzily nas na naszej planecie Wenus, wreszcie przypomnialy sobie o danej nam obietnicy i przyslaly emisariusza kultury, ktory ma poprowadzic nas na trudnej drodze do cywilizacji. Niech barbarzyncy, ktorzy sa wsrod nas, kwestionuja wybor tego cytatu, niech mowia, ze pochodzi on ze Zlotej Epoki Plookow, niech sobie szydza, ze obrazuje, jak daleko upadlismy od czasu, kiedy utalentowany Hogan Shlestertrap, ktory przybyl do nas z Hollywood w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych na planecie Ziemia, wniosl w nasze zycie Kontrapunkt. Pamiec o Hoganie Shlestertrapie wciaz jest zywa wsrod nas, chociaz oni, niestety, znikneli. Pamietajcie, prosze, kiedy wyruszycie w swiat i bedziecie zakladali wlasne rodziny, ze wtedy nie mialem pojecia, jakiej pomocy oczekuje ode mnie mieszkaniec Ziemi. Sadzilem, ze ten zaszczyt spadl na mnie dlatego, gdyz interesowalem sie liczbami i nazred fanobrel, ktoremu pierwsi mieszkancy Ziemi zlozyli te wspaniala obietnice niesienia pomocy w dziedzinie kultury, byl moim, a wiec takze i waszym, moje drogie dzieci, przodkiem. Wiadomosc od nazreda nazredow przyniosl mi nalezacy do mojej rodziny tkan. Ukrywalem sie wtedy, byla pora deszczowa i wielkie cetkowane weze pojawily sie na poludniu, na swych corocznych lowach na Plooki. Tylko szybko fruwajacy tkan mogl odnalezc mnie w wysokiej trawie, gdzie o takiej porze chowali sie wszyscy nazredzi. Tkan przekazal mi wiadomosc w ciagu kilku minut Bylo to mozliwe, poniewaz wtedy jeszcze bylismy prostym narodem i porozumiewalismy sie za pomoca naszego dawnego jezyka, a nie cywilizowanym angielskim. -Wczoraj wieczorem ognisty statek wyladowal na dziesiatej najwyzszej gorze - powiedzial tkan. - Przybyl nim dawno zapowiadany emisariusz z Ziemi: Hogan Shlestertrapow. -Hogan Shlestertrap - poprawilem go. - Ich imiona roznia sie od naszych; oni sa cywilizowanymi istotami, ktorych my nie jestesmy w stanie nawet zrozumiec. Gdyby nazywal sie tak, jak ty to powiedziales, znaczyloby to: Hogan z gromady Shlestertrapow. -Wszystko jedno - odpowiedzial tkan. - Nie jestem wyksztalconym nazredem, ktory chowa sie w bagnach i zajmuje liczbami. Jestem tkanem, ktory dobrze lata i jest pozytecznym ogniwem w wielu lancuchach rodzinnych. A wiec gdy ten Hogan Shlestertrap wyszedl ze swego pojazdu, jego schronienie bylo juz prawie gotowe. Przygotowaly je... jak nazred nazredow je nazywal? -Kobiety? - podpowiedzialem, przypominajac sobie Ksiege Dwojek. -Nie, nie kobiety, roboty. Sa one dziwne: jesli dobrze zrozumialem, nie naleza do zadnego lancucha, a ich gatunek nie wymiera. Gdy jego schronienie bylo juz wykonczone, nazred nazredow odwiedzil go, tego Hogana Ziemianina, i zapytal o cel jego przyjazdu. Dowiedzial sie, ze Hogan, ktory zywi sie i rozmnaza w Kalifornu w Stanach Zjednoczonych na Ziemi, zostal przyslany do Wenus, by nam pomoc. Najprawdopodobniej Hollywood w Kalifornii uwaznie jest przez rzad Terry za istotne ogniwo cywilizowania Wszechswiata. -Oni przysylaja nam najlepszych ludzi - powiedzialem cicho. - Najlepszych. Jak prawdziwie opisal ich moj przodek mowiac, ze sa wspaniali i bezinteresowni. Nie mozemy sie z nimi nawet porownywac! My Plooki, jestesmy tak malo waznymi stworzeniami: drobni, nie posiadamy nawet elementarnej wiedzy, stanowimy lup dla wszystkich potworow, zamieszkujacych nasza planete, ktore uwazaja nas za wyjatkowo smakowite kaski. A ci wspaniali poszukiwacze przygod przysylaja do nas emisariuszy kultury i to z Hollywood w Kalifornii w Stanach Zjednoczonych na Ziemi! -Czy Hogan Shlestertrap nauczy nas budowac ogniste statki i schronienia na wzgorzach, w ktorych bedziemy czuc sie bezpiecznie? -Wiecej, znacznie wiecej. Nauczy nas wykorzystac naturalne bogactwa naszej gleby, nauczy nas budowac statki, ktore beda mogly przenosic nas przez przestworza do planety Ziemi, bysmy mogli wyrazic wdziecznosc jej mieszkancom. Zamiast ledwie dwunastu ksiag liczbowych bedziemy mieli ich tysiace, a liczby zostana wykorzystane na przyklad przy elektryfikacji czy w polityce. Oczywiscie, to wszystko nie stanie sie od razu. Ale z jaka sprawa przybywasz? Tkan zatrzepotal skrzydlami. Byl to dobry tkan; mial trzy w pelni rozwiniete skrzydla i jedno szczatkowe, co swiadczylo o duzym potencjale modyfikacji. -No wlasnie. Ziemianin potrzebuje do pomocy kogos z nas, kto ma zapisane ksiegi i jest madry. Potrzebny mu jest "techniczny doradca" do pomocy przy cywilizowaniu Plookow. Nazred nazredow zestarzal sie, jego macki nie sa juz gietkie i ma klopoty z przystosowaniem ich do porozumiewania sie w jezyku angielskim. Zadecydowal, ze to ty masz jego zastapic jako techniczny doradca Hogana. -Zaraz wyruszam - obiecalem. - Czy masz cos jeszcze? -Nic waznego. Ale bedziemy potrzebowali nowego nazreda nazredow. Kiedy skonczyl przekazywac mi wiadomosc przed wejsciem do schronienia Ziemianina, zauwazylo go stado tricefalopsow i zostal przez nie pozarty. Byl on stary i lykowaty; watpie, aby im smakowal. -Nazred jest zawsze smaczny - powiedzialem skrzydlatemu Plockowi z duma. - Tylko on, jako jedyny sposrod Plookow, posiada prawdziwe macki, a smak naszych macek nie da sie z niczym porownac. Teraz nazred trinoslep zostanie nazredem nazredow, chociaz nie jest on ostatnio w dobrej kondycji; ma za soba kilka nieudanych lancuchow. Trzepoczac skrzydlami tkan wzniosl sie nagle w gore. -Strzez sie tricefalopsow - zawolal. - Stado wciaz pasie sie obok schronienia Hogana; a ty jestes pulchnym, smacznym kaskiem. Trudno byloby rodzinie znalezc nowego nazreda. Jaszczuroptak, zwabiony jego glosem, spadl znienacka w dol. Tkan odwrocil sie pospiesznie i zaczal sie wznosic, ale bylo juz za pozno! Jaszczuroptak wyciagnal dluga szyje, otworzyl straszny dziob i... Jaszczuroptak odlecial, bulgoczac zadowolony. Zaprawde, slusznie jest napisane w Ksiedze Jedynek: "Pycha idzie przed pozarciem". Jak juz powiedzialem, byl to dobry tkan, o duzym potencjale modyfikacji. Na szczescie cykl wlasnie sie skonczyl i nie przenosil on zadnych jajek. W ogole w tym sezonie bylo duzo tkanow. Tak naprawde to nasza rozmowa trwala duzo krocej, niz to sie wydaje, gdy teraz o niej opowiadam. Wtedy malo ktory nazred mowil po angielsku; pierwsi ludzie, ktorzy tu przybyli, nauczyli tego jezyka nazreda fanobrela, mojego przodka. Natomiast reszta Plookow uzywala obrazowego jezyka naszych niecywilizowanych przodkow. Mial on swoje dobre strony, to prawda. Po pierwsze, nie bylismy tak nagminnie zjadani, rozmawiajac ze soba, gdyz stary dialekt Plookow dawal mozliwosci przekazywania maksymalnie duzo informacji w minimalnym czasie. Poza tym nie bylismy ograniczeni tak mala iloscia zaimkow, jakimi dysponuje jezyk angielski. Gdy mowimy o nas, Plookach, trzy zaimki "on", "ona" i "ono" to stanowczo za malo. Chociaz, naturalnie, trzeba przyznac, ze angielski jest wspanialym jezykiem cywilizowanych ludzi. Odwinalem swoje czulki, ktore wplataly sie w trawe, i mialem zamiar potoczyc sie dalej. Gdy zmalal napor mojego ciala na bloto, cos w srodku zakotlowalo sie i wylonily sie mokre i drzace pletwy mlenba, ktory mial tam nore. -Czy to prawda - wyszeptalo glupie stworzenie - ze deszczowa pora skonczyla sie i opuscily nas wielkie cetkowane weze? I ze nazredy szykuja sie do wyjscia z blota? -Wracaj, skad przyszedles - powiedzialem. - Opuscilem kryjowke tylko dlatego, ze mam do wykonania wazne zadanie. Cetkowane weze sa drapiezne jak zwykle, a do tego pojawily sie jeszcze jaszczuroptaki. -Och! - Odwrocil sie i zaczal z powrotem zakopywac sie w blocie. Wiem, ze to niegrzecznie drwic sobie z mlenbow, ale te male mokre stworzenia sa tak glupie i jednoczesnie tak powolne, ze w ich obecnosci musze trzymac macki wyprostowane. -Masz jakies nowiny? - zapytal, gdy dwie trzecie jego ciala znajdowaly sie juz w blocie. -Nasz tkan zostal wlasnie zjedzony, wiec rozgladaj sie za dobrym tkanem, ktory ni jest z nikim zwiazany. Sprawa nie jest naglaca; nowy sezon dla naszej rodziny zacznie sie po zakonczeniu pory deszczowej. Aha, jeszcze cos, nazred nazredow tez zostal zjedzony, ale to nie dotyczy ciebie, maly, zablocony mlenbie. -Rzeczywiscie. Ale czy slyszales o tym, ze mlenb mlenbow takze zginal? Wczoraj wieczorem zostal zlapany przez cetkowanego weza. Nigdy nie bylo jeszcze takiej pory deszczowej: dookola gina najwieksi sposrod Plookow. -Dla mlenbow kazda pora jest taka, Jakiej nigdy dotad nie bylo" - wysmiewalem sie. - Zaczekajmy na pore wczesnych powodzi i potem porozmawiamy, ktora jest lepsza. Wtedy dopiero duzo mlenbow straci zycie i byc moze nasza rodzina bedzie musiala szukac nowego mlenba. Zadrzal, obrzucil mnie blotem i calkowicie zniknal pod ziemia. Coz, byly to beztroskie czasy, szczesliwy okres dla Plookow! Naprawde nie mielismy wtedy powazniejszych klopotow. Zjadlem kilka zdzbel trawy i zaczalem wytaczac sie z blota. Po chwili dzieki swym wirujacym mackom osiagnalem taka szybkosc, ze za wyjatkiem wielkiego, cetkowanego weza nie obawialem sie juz nikogo. Tylko raz ogromny gad tak skoczyl na mnie, ze pomyslalem sobie, iz moja rodzina shafalonow bedzie potrzebowala nie tylko nowego tkana, ale i nowego nazreda. Na szczescie mam dziewietnasta spiralna macke, ktora bardzo mi sie przydala. Odwinalem ja energicznie i dalem poteznego susa, szybujac ponad zaslinionym otworem gebowym cetkowanego weza. Gdy niebezpieczenstwo minelo, opadlem na ziemie. Bardzo mi przykro, ze zadne z was nie odziedziczylo po mnie tej spiralnej macki. Pocieszam sie tylko, ze ujawni sie ona w zmodyfikowanej formie w nastepnym pokoleniu; choc nie sadze, aby byla to dominujaca cecha. Ale wy wszyscy, przynajmniej wy z tego cyklu macie wyjatkowo aktywne male macki, ktore sa dziedzictwem po nazredzie fanobrelu. Tak, wspomnialem o przyszlych pokoleniach. Nie przerywajcie mi, prosze. Opowiadam wam historie o waznych, pionierskich czasach, o tym, w jaki sposob doszlismy do polozenia, w ktorym sie znajdujemy. Wnioski wyciagnijcie sami, musi istniec jakies rozwiazanie; ja jestem stary i dojrzalem juz do tego, by mnie zjedzono. Gdy znowu znalazlem sie na stalym gruncie, musialem, oczywiscie, poruszac sie szybciej. Tam przeciez bylo jeszcze wiecej wielkich cetkowanych wezy. Ponadto byly ogromne i wyglodniale. Od czasu do czasu musialem wykorzystywac moc swej spiralnej macki. Gdy bylem wysoko w gorze, kilka razy rzucily sie na mnie jaszczuroptaki i roj gridniksow, a gdy opadlem na ziemie, ledwo udalo mi sie uniknac wywinietego jezyka ogromnej ropuchy. Jednakze w koncu dotarlem szczesliwie na szczyt dziesiatej najwyzszej gory. Tam po raz pierwszy w zyciu ujrzalem schronienie czlowieka. Byla to przezroczysta kopula mieniaca sie barwami wielu stworow, ktore wpelzly na jej powierzchnie w nadziei, ze uda im sie dostac do miesa, ktore bylo w srodku. Czy wiecie, co to jest kopula? Wyobrazcie sobie polowe tysiackrotnie powiekszonego ciala nazreda, ktory dopiero sie wylagl i nie ma macek. Wyobrazcie sobie, ze jest przezroczysty, a nie kolorowy, i ustawiony tak, ze czesc szersza, jakby powierzchnia przekroju, stanowi podstawe, a czesc zaokraglona znajduje sie na jego szczycie. Kopula ta, oczywiscie, nie ma zadnych galek ani wglebien, ktore nam sa niezbedne do zycia. Jest absolutnie gladka. Tuz przy niej stal ognisty statek. Naprawde, trudno mi go wam opisac; moge jedynie powiedziec, ze byl troche podobny do mlenba bez pletw, a troche do guura bez pnaczy. Tricefalopsy zauwazyly mnie i tratujac sie wzajemnie, rzucily sie w moja strone; kazdy chcial dostac mnie pierwszy. Sporo czasu zajela mi ucieczka przed tymi potworami o trzech glowach. Bylem nawet zly na naszego zbawce, Hogana Shlestertrapa za to, ze trzymal mnie tak dlugo na zewnatrz swego schronienia. Zawsze uwazalem, ze z niezliczonej ilosci sposobow usuniecia Plookow z tego swiata najbardziej nieprzyjemnym jest smierc zadana przez tricefalopsy, ktore rozrywaja ofiare na drobne czesci i powoli ja miazdza. Ale coz, mnie zawsze uwazano za bujajacego w oblokach estete; wiekszosc Plookow uwaza, ze gridniksy sa jeszcze gorsze. Na szczescie pedzace za mna tricefalopsy natknely sie na kepke guurow, ktore zapuscily w poblizu korzenie, i rzucily sie na nie. Upewniwszy sie, ze zaden z tych guurow nie nalezy do mojej rodziny, skoncentrowalem sie na tym, by zwrocic na siebie uwage Shlestertrapa. W koncu pewien segment kopuly otworzyl sie na zewnatrz i poczulem, ze cos schwycilo mnie za macki i zostalem szybko przeniesiony do kopuly. Segment zamknal sie za mna i znalazlem sie w malym pomieszczeniu tuz przy jej przezroczystej powierzchni. Bylem widoczny dla tych wszystkich bestii, ktore obsiadly sklepienie i podniecone moim widokiem zaczely jak oszalale skrobac jej powierzchnie. Wszedl robot, ktory odpowiadal dokladnie opisowi przekazanemu nam przez nazreda fanobrela. Za pomoca malej cylindrycznej broni, blyskawicznie zniszczyl niezliczone mnostwo robakow, ktore wessaly sie w moja skromna osobe. Wtedy, moje drogie dzieci, wtedy zostalem zaprowadzony przed oblicze samego Hogana Shlestertrapa! Jak moge opisac wam potomka wspanialej rasy, ktora zaszla tak daleko? Mial dwie pary duzych czulek (mozna je nazywac pletwami, pnaczami, lotkami, skrzydlami, szponami, pazurami czy jakkolwiek sobie zyczycie) zwanych kolejno rekami i nogami. Ponadto mial piata macke, glowe, znajdujaca sie na samym jego szczycie, obficie wyposazona w galki i wglebienia spelniajace role organow zmyslow. Cale to zwierze, za wyjatkiem zakonczen macek, pokryte bylo prazkowana niebiesko- zolta substancja. Z tego co wiem, nie jest ona wydzielana przez te istoty, ale czerpia ja w dosc skomplikowanym lancuchu, ktorego do konca nie rozumiem. Kazda z tych czterech glownych macek dzieli sie dalej na piec mniejszych zwanych palcami, co przypomina nieco pazury blapa. Cialo tego Hogana Shlestertrapa jest plaskie z tylu, a na przodzie ma wypuklosci, podobnie jak nazred przed zniesieniem jajka. Wyobrazcie sobie, o ile potraficie, ze czlowiek ten pod zadnym wzgledem nie roznil sie od tych, jakich widzial moj przodek, a przeciez od tego czasu wyroslo szesc pokolen! Jednym z najwiekszych dobrodziejstw cywilizacji jest to, ze kolejne pokolenia nie musza ciagle zmieniac wygladu zewnetrznego; sa podobni do siebie przez dziesiec, a nawet dwanascie pokolen! Jednak za wszystko w zyciu trzeba placic. A niektorzy z nas nie moga tego zrozumiec. Hogan Shlestertrap siedzial na krzesle, gdy wszedlem do jego schronienia. Krzeslo podobne jest do... coz, moze o tym powiem kiedy indziej. W dloni (czesc reki, z ktorej wyrastaja palce) trzymal butelke whisky (podobna do sroba bez lotek).Co chwile on i whisky robili cos, co nazred fanobrel nazywal aktem sprzezenia. Widzialem to i moge was zapewnic, ze tego procesu rzeczywiscie nie mozna inaczej nazwac. Nie wiem tylko, jaka korzysc czerpala z tego butelka. -Prosze usiasc - poprosil Shlestertrap, oddalajac robota skinieniem reki. Wtloczylem sie na krzeslo, szczesliwy, ze poznaje etykiete ludzi, choc trudno mi bylo zachowac rownowage w sytuacji, w ktorej nie bylo w poblizu niczego, czego mozna sie uchwycic. Usadowilem sie w koncu, troche napiety, trzymajac wszystkie moje macki sztywno oparte o podloze. -Podobny jestes do pajakow, jakie czasami widuje po calonocnym pijanstwie - zauwazyl Shlestertrap uprzejmie. Staralem sie pilnie zapamietac wszystkie uwagi Wielkiego Cywilizatora, chociaz niektore z nich wydawaly mi sie wtedy niezrozumiale. Co to znaczy "pajak" czy "calonocne pijanstwo"? -Ty jestes Hoganem Shlestertrapem z Hollywood w Kalifornii, w USA na Ziemi, ktory przybyl tu, by pomoc nam wydostac sie z ciemnej przepasci ignorancji do jasnego swiata wiedzy. Ja jestem nazredem shafalonem, potomkiem nazreda nazredow, ktory spotkal twoich przodkow, pierwszych ludzi przybylych na te planete. Zostalem wyznaczony przez ostatniego nazreda nazredow jako twoj techniczny doradca. Siedzial nie poruszajac sie, maly otwor w jego glowie, nazwany ustami, co chwile sie powiekszal. Byl wyraznie zainteresowany moimi slowami. Dodalo mi to odwagi i mowilem dalej to, co uwazalem za najwazniejsze. Wtedy nie spodziewalem sie nawet, jakie beda tego konsekwencje. -W Ksiedze Siodemek jest napisane: Kiedy Plook spotyka Plooka, rozmawiaja o seksie. Zawiazuja konwencje, wybieraja koordynatora i wsrod radosci i wesela wstepuja w czysty zwiazek malzenski. Siedem do kwadratu rowna sie czterdziesci dziewiec. Zalegla cisza. Hogan Shlestertrap sprzegl sie gwaltownie ze swoja butelka. -Przeniesiony na emeryture - wymamrotal po chwili. - Wielki Hogan Shlestertrap, producent i rezyser "Piesni Ksiezycowej Milosci", "Rozszczepienia 2109 roku", "Wyprawy do Asteroidow" przeniesiony na emeryture. Zwariowany swiat! Jestem skazany na to, aby spedzic swe ostatnie lata wsrod glodnych potworow i gadatliwych pajakow zajmujacych sie matematyka. Wstal i zaczal sie przechadzac, korzystajac przy tym z tych macek, ktore znajdowaly sie nizej. -Tworzylem dla nich jedna sage po drugiej, najwieksze stereo, jakie Hollywood kiedykolwiek widzialo i tylko dlatego, ze z "Wyprawy na Marsa" wyszla zaledwie epopeja, powiedzieli mi, ze jestem skonczony. Dlaczego ludzie, ktorych wyciagnalem z rynsztoka i wyrobilem im nazwiska, nie mieli na tyle przyzwoitosci, by dac mi prace w dystrybucji, w miejscu takim jak Tytan czy Ganimedes. Nie! Jezeli musieli wyslac mnie na Wenus, to dlaczego nie na kontynent polarny, gdzie mozna znalezc jakas knajpe i pogawedzic z ludzmi? Oho, oni wciaz sie mnie boja. Boja sie, ze gdyby dali mi szanse, moglbym jeszcze ich pokonac! Ten Sonny Galenhooper, ktory uwaza sie za mojego przyjaciela, daje mi intratna posade w Miedzyplanetarnej Misji Kulturalnej i okazuje sie nagle, ze znajduje sie na makrokontynencie z byle jakim sprzetem i mam robic stereo dla zwierzat, co zreszta polowa biologow uwaza za niemozliwe. Tez mi gratka! Ale wytwornia filmowa Shlestertrapa jeszcze da znac o sobie, wieksza i lepsza, niz kiedykolwiek byla! Byly to pamietne slowa, relacjonuje je wiernie. Moze kiedys, kiedy nasza cywilizacja zostanie podniesiona na wyzszy poziom (zakladajac oczywiscie, ze aktualne problemy zostana rozwiazane), slowa te beda w pelni zrozumiane i docenione przez bardziej inteligentne pokolenie Plookow, ktore jeszcze sie nie narodzilo. Wlasnie im dedykuje ta mowe Wielkiego Cywilizatora. -A wiec - zwrocil sie do mnie - czy wiesz, co to jest stereo? -Nie, niestety. Widzisz, dotad tylko jeden z nas rozmawial z czlowiekiem, wiec nasza wiedza o waszych wspanialych osiagnieciach jest nikla W Ksiedze Dwojek jest bardzo malo informacji, nazred fanobrel poswiecil ja przede wszystkim opisowi waszych pierwszych szesciu wypraw, statkow i robotow. Mysle jednak, ze stereo jest nieodlacznym elementem przemyslowej cywilizacji. Pomachal butelka. -Dokladnie tak. Lezy u podstaw wszystkiego. Wezmy wasza literature, muzyke, malarstwo... -Przepraszam - wtracilem - ale nie bylismy w stanie stworzyc niczego takiego. Jestesmy wciaz scigani przez rozne... -Wlasnie wpadlem z trans - zaryczal. - Nie przerywaj mi, kiedy mowie! Przeciez tworze! No wiec, o czym to mowilem? Wezmy wasza literature, muzyke, malarstwo, wiesz, czemu to sluzy. Stereo obejmuje cala sztuke, pokazuje masom cala historie ludzkich dokonan, zebrana w jedna calosc. Nie jestem substytutem sztuki w dwudziestym drugim wieku, to jest sztuka dwudziestego drugiego wieku. Bo czymze jestescie bez sztuki? -Czym? - zapytalem, gdyz musze przyznac, ze pytanie zaintrygowalo mnie. -Niczym. Absolutnie niczym. Byc moze nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale w koncu i tak sie przekonasz. Musisz raz na jakis czas zdobyc Oskara, by pokazac recenzentom, ze nie tylko tworzysz dla pieniedzy, ale interesujesz sie tez prawdziwa sztuka. Skupilem swa uwage na tym, by zapamietac z tego jak najwiecej, a interpretacje tego, co uslyszalem, zdecydowalem sie pozostawic na pozniej. Byc moze popelnilem blad; byc moze powinienem byl zadawac wiecej pytan. Ale wszystko to tak oszalamialo mnie i pobudzalo... -W porownaniu z dawnymi czasami, kiedy powstawaly pierwsze filmy dzwiekowe, stereo jest ogromnym krokiem naprzod - kontynuowal. - Trwaly obraz, posiadajacy szeroka game srodkow percepcji, ktory przemawia do wszystkich zmyslow. Hogan Shlestertrap przerwal na chwile, po czym kontynuowal z jeszcze wieksza pasja. -I czy nie mowiono, ze stereo Shlestertrapa sa jedyne w swoim rodzaju, oddzialywujace w szczegolny sposob? Tak, prosze pana! Najwieksza pochwala, jaka moglo otrzymac stereo, bylo porownanie go do autentycznego klimatu dziela Shlestertrapa. Jak ciezko pracowalem, aby dojsc do tego! I prawie zawsze odnosilem sukcesy. No coz, mowi sie, ze jestes tak dobry, jak twoje ostatnie stereo. Skorzystalem z okazji, ze zalegla cisza i niepewnie poruszylem malymi mackami. Emisariusz spojrzal na mnie. -Przepraszam cie, maly. Naszym zadaniem tutaj jest zrobienie stereo opartego na waszym zyciu, nadziejach i duchowych aspiracjach. Cos takiego, co ich zatka! Cos, co przyniesie wam, moi drodzy, kulture. -O tak, bardzo jej potrzebujemy. Szczegolnie takiej kultury, ktora obroni nas przed... -W porzadku. Pozwol mi pokierowac ta sprawa. Chce ci powiedziec, ze na razie po prostu glosno mysle. Nigdy pochopnie nie podejmuje decyzji. Teraz, kiedy rozumiesz juz techniczna strone robienia stereo, mozemy zaczac prace. Na ogol religia i polityka swietnie nadaja sie na temat stereo, ale najwiekszym powodzeniem ciesza sie zawsze staroswieckie historie o milosci. Czy macie jakies sekrety zycia erotycznego? -Trudno mi odpowiedziec na to pytanie. - Zamyslilem sie. - Kiedy pierwsi ludzie przybyli na nasza planete, najpowazniejsze trudnosci z porozumieniem dotyczyly tego tematu. Dla nich bylo to bardzo skomplikowane. -Ach! - Machnal pogardliwie reka. - Ci naukowcy we wszystkim doszukuja sie problemow. Podejdzmy do tego tematu tak jak biznesmeni, ktorzy sa takze artystami, a wlasciwie przede wszystkim artystami. Postawmy sprawe w ten sposob: jak nazywacie osobnikow obu plci? -Na tym polega wlasnie trudnosc. My nie mamy osobnikow dwoch plci. -Ach, nalezycie wiec do tych zwierzat jednoplciowych. Mysle, ze to bardzo upraszcza sytuacje. Gdy jest tylko jedna plec... Czulem sie nieszczesliwy, on najwyrazniej nie zrozumial mnie. -Chcialem powiedziec, ze u nas ten podzial jest bardziej zlozony, mamy wiecej niz dwa rodzaje plci. -Wiecej niz dwa rodzaje? Myslisz zapewne o takim podziale, jaki jest u pszczol, nieprawda? Robotnicy, trutnie i krolowa? Ale przeciez to sprowadza sie do schematu dwoch plci. Robotnicy sa... -My, Plooki, jestesmy istotami siedmioplciowymi. -Siedem plci. Coz, to troche utrudnia sytuacje. Bedziemy musieli popracowac nad tematem. SIEDEM PLCI?! - wykrzyknal. Usiadl ciezko na krzesle i zaczal wpatrywac sie we mnie swym narzadem wzroku. Mialem wrazenie, ze jego oczy drza podobnie do naszych macek. -To sa, w kolejnosci wymienionej w Ksiedze Siodemek: srob, mlenb, tkan, guur... -Zaczekaj - rozkazal. Sprzegl sie znowu z butelka i zawolal na robota, by przyniosl mu nastepna. Po czym westchnal i powiedzial: -Po co wam, do licha, az siedem plci? -Coz, kiedys wydawalo sie nam, ze wszystkie stworzenia maja co najmniej siedem plci. Dopiero gdy przybyli tu wasi badacze, dowiedzielismy sie, ze nawet na naszej planecie nie jest to regula. Moj przodek, nazred fanobrel, przeprowadzil wiele owocnych rozmow z biologami z waszej ekspedycji, ktore dostarczyly nam podstaw teoretycznych do praktycznej wiedzy, jaka posiadalismy. Na przyklad biolodzy stwierdzili, ze wypracowany przez nas system siedmiu plci stymuluje zmiennosc gatunku. -Zmiennosc? Czy chcesz przez to powiedziec, ze twoje dzieci nie beda podobne do ciebie? -Wlasnie. Widzisz, wszystkie te zarloczne stworzenia, jakie zamieszkuja Wenus, najchetniej zjadaja Plooki. Schodza sie tu ze wszystkich kontynentow, wysp i morz tej planety, o roznych porach roku na swa Plookowa uczte. Nawet zwierzeta roslinozerne walcza do ostatniego tchu o Plooka, a cialo swego rywala pozostawiaja nie tkniete. Moj rozmowca byl wyraznie zainteresowany tym, co mowilem. Po chwili zastanowienia rzekl. -Ale dlaczego? Co takiego szczegolnego jest w was? -Wlasciwie to tego nie wiemy. Byc moze chodzi tu o niepowtarzalny smak naszych cial, ze ktorym przepadaja inni mieszkancy naszej planety. A moze, jak sugerowal jeden z biologow, ciala nasze zawieraja jakis skladnik czy witamine, niezbedna dla innych organizmow zyjacych tutaj. A poniewaz jestesmy malymi, bezbronnymi stworzeniami, aby przetrwac, musimy licznie sie rozmnazac. Przewazajaca czesc potomstwa musi roznic sie od swoich rodzicow, ktorzy i tak byli na tyle zmodyfikowani, by dotrwac do wieku reprodukcyjnego. Dlatego potomek, ktory ma az siedmioro rodzicow o wyksztalconych cechach samozachowawczych i duzym potencjale modyfikacji odziedziczy te cechy, co prowadzi do ciaglego i szybko postepujacego doskonalenia sie rasy Plookow. -No coz. Jest to mozliwe. Na poziomie jednej plci czy jak mowia biolodzy, u organizmow bezplciowych, jest prawie niemozliwe, by potomstwo bylo niepodobne do rodzica. U organizmow dwuplciowych mamy juz spora ilosc kombinacji. A u siedmoplciowych ich roznorodnosc jest praktycznie nieograniczona. Ale czy nigdy nie dopracowaliscie sie Plooka, ktory nie bylby smaczny, czy ktory chcialby sam walczyc o swe prawa? -Nie. Najprawdopodobniej to, co sprawia, ze jestesmy smakowitymi kaskami, jest nieodlacznym skladnikiem naszej budowy fizycznej. I powolujac sie znowu na opinie biologow z wyprawy, w naszym rozwoju ewolucyjnym nacisk zostal polozony na omijanie trudnosci, czy to przez rozwijanie zwinnosci, ochronnego kolorytu, czy doskonalenie umiejetnosci chowania sie. Nigdy wiec nie doszlismy do tego, by stworzyc Plooka, ktory mialby waleczna nature. Nigdy nie bylismy w stanie dojsc do tego; a mamy nie jednego czy dwoch wrogow. Kazdy, kto nie jest Plockiem, zjada Plooki. Za wyjatkiem ludzi. Chcialbym przy okazji wyrazic swa gleboka wdziecznosc... Ksiegi Liczb mowia nam, ze czasami Plooki formowaly wspolnote! usilowaly oprzec sie wyniszczeniu. Ale na prozno; dalej byly pozerane, tyle tylko, ze grupami, a nie pojedynczo. Nigdy nie mielismy czasu, by udoskonalic nasz system obronny, wymyslec tak wspaniala rzecz jak bron, ktora wy, ludzie, posiadacie. Dlatego tak bardzo cieszymy sie z tego, ze do nas przybyliscie. Nareszcie... -Daruj sobie. Jestem tu, gdyz mam zadanie do wykonania. Musze zrobic stereo, ktore bedzie przynajmniej epopeja, jesli nie uda mi sie zdobyc wystarczajacej ilosci materialow, by stworzyc sage. Opowiedz mi tylko cos o was, jak zyjecie. -Niech mi wolno bedzie powiedziec, ze niezaleznie od tego, czy bedzie to saga czy epopeja, bedziemy z wdziecznoscia wychwalac na wieki twe imie. Wlasnie weszlismy na droge cywilizacji, wlasnie uczymy sie budowac schronienia nie do zdobycia i... -No tak, tak. Poczekaj chwile, chcialbym sie napic. A wiec... jakie to sa te picie i jak radzicie sobie z zakladaniem rodziny? Zamyslilem sie. Bylem swiadomy odpowiedzialnosci na mnie ciazacej. Wiedzialem, ze po to, by pomoc naszemu wybawcy w zrobieniu stereo, by postawic ten pierwszy krok na drodze do cywilizacji, musze dokladnie mu wszystko przekazac. -Zrozum, prosze, ze my niewiele z tego rozumiemy. Wiemy, jak nasz system dziala, ale nie potrafimy sami tego wyjasnic. Odwolujemy sie wiec do teorii biologow, ktorzy przybyli do nas ognistym statkiem. Niestety, ich zlozone teorie, opracowane przez ludzi i z ich punktu widzenia, nie w pelni obejmuja ten tak skomplikowany system naszej reprodukcji. Poswiecilismy cale pokolenie rodziny fanobrelow dla obserwacji mikroskopowych, ale zdolalismy jedynie wypracowac ogolny zarys. Mamy wiec nastepujacy system... -Slyszalem, ze jest to skomplikowane - przerwal Shlestertrap. - Biolodzy z Miedzyplanetarnej Misji Kulturalnej z sekcji Wenus, ktorzy powrocili z wyprawy, byli zaszokowani. I widzisz, zaraz po ich powrocie byly wybory, po ster wladzy siegnela nowa partia i uczeni, ktorzy byli u was, stracili stanowiska. Ja nie mialem zamiaru przedzierac sie przez gaszcz naukowych problemow, o nie! Jeden z nich, chyba Gogarty, robil wszystko, co mogl, by odciagnac mnie od tej ekspedycji i przyjechac tu na moje miejsce. Niektorzy ludzie nie moga zniesc tego, ze zostali usunieci ze stanowiska, gdy zmienil sie klimat polityczny. Jesli chodzi o mnie, to przyjechalem tutaj, by zrobic stereo, i to dobre. Jestem tu, by realizowac, zgodnie z prospektem stacji Wenus, "krzewienie kultury wsrod Plookow, na ich prosbe". -Dziekujemy. Zastanawialismy sie nad tym, dlaczego Gogarty nie powrocil do nas. Byl tak przejety naszymi sprawami i zwyczajami. Ale niewatpliwie z waszego punktu widzenia usuniecie go z posady przez nowa partie bylo wlasciwym posunieciem. My nie dojrzelismy jeszcze do takich spraw jak partia, wybory czy tym podobne. Dla nas kazdy czlowiek jest tak samo wszechwiedzacy i wspanialy. Oczywiscie ty rowniez znasz sie na genetyce, prawda? -No pewnie. Masz na mysli chromosomy i to wszystko? Zarliwie zatrzepotalem malymi mackami. -Tak, choromosomy i to wszystko. W calej tej sprawie jest cos dla nas niezrozumialego. Moze tu chodzi o to "wszystko"? Gogarty nigdy nie wspomnial o tym. On rozmawial z nami tylko o chromosomach i genach. -Nic dziwnego, ze przeszedlem przez takie szkolenie z biologii! A wiec zobaczmy. W chromosomach zawarte sa geny, ktore steruja przenoszeniem cech dziedzicznych. Kiedy zwierze jest dojrzale do reprodukcji, kazda z jego komorek zarodkowych, czy komorek rozrodczych, dzieli sie na dwie komorki zwane gametami. Obie gamety zawieraja polowe chromosomow macierzystej komorki, kazdy chromosom w jednej gamecie ma swoj odpowiednik w drugiej. Proces ten nazwany jest mejoza. Popraw mnie, jezeli sie myle. -A czy czlowiek moze sie pomylic? - zapytalem z oddaniem. Zmarszczyl twarz. -Jesli chodzi o ludzi, komorki zenskie maja dwadziescia cztery pary chromosomow, z ktorych jedna para nazwana jest chromosomem X; niesie ona cechy okreslajace plec. Komorka zeiiska dzieli sie na dwie gamety, a w kazdej z nich znajduja sie dwadziescia cztery wzajemnie odpowiadajace sobie chromosomy, w tym po jednym X. Jesli dobrze pamietam, komorki meskie maja tylko dwadziescia trzy identyczne pary chromosomow i jedna pare dodatkowa zwana chromosomem X-Y. Dlatego po podziale kazda z obu gamet zawiera po dwadziescia cztery chromosomy, z ktorych tylko dwadziescia trzy maja swoj odpowiednik w drugiej gamecie. Dwudziesty czwarty chromosom w jednej gamecie jest chromosomem X, a w drugiej Y. Jezeli meska gameta, zawierajaca chromosom X polaczy sie z zenska gameta niosaca chromosom X, powstala zygota bedzie rodzaju zenskiego; ale jezeli to gameta z chromosomem Y zaplodni jajo, powstaje zygota meska. Oni naprawde wtlaczali we mnie te informacje, nim pozwolili mi opuscic Ziemie. Wyklady, nauka w transie i tym podobne rzeczy. -Wlasnie - powiedzialem entuzjastycznie. - W naszym przypadku... -Przypomnialem sobie cos jeszcze. Uwaza sie, ze chromosom Y jest troche niedorozwiniety, co sprawia, ze gameta zawierajaca go jest nieco slabsza. To wyjasnialoby pewna liczebna przewage urodzen dziewczynek nad chlopcami; komorki zawierajace chromosom X sa szybsze i silniejsze i dlatego maja wieksza szanse zaplodnienia jaja. Wyjasnia to takze, dlaczego kobiety sa silniejsze i zyja dluzej. Proste. A jak dziala to u was? Przedluzajaca sie rozmowa meczyla mnie, zaczelo krecic mi sie w glowie. Ponadto zle czulem sie w tym suchym pomieszczeniu. Jednakze zdawalem sobie sprawe z donioslosci wydarzenia i wiedzialem, ze nie moglem pozwolic sobie na chwile slabosci. Naprezylem swoje macki i zaczalem. -Po zawarciu konwencji malzenskiej, kiedy ustanowiony zostaje lancuch, komorki rozrodcze kazdej plci sa pobudzone do mejozy. Komorka zarodkowa dzieli sie na siedem gamet, szesc z nich ma rzeski, a siodma wydzielana jest albo do wewnatrz, albo na zewnatrz Plooka, zaleznie od plci. -Co to za lancuch? - Lancuch reprodukcyjny. Zwykle wymienia sie nastepujaca kolejnosc: srob (odmiana wodna), mlenb (zwierze ziemnowodne), tkan (odmiana skrzydlata), guur (odmiana roslinopodobna), flin (odmiana ryjaca), blap (zwierze mieszkajace na drzewach). I oczywiscie, lancuch zatacza nastepujace kolo: srob, mlenb, tkan, guur, flin, blap, srob, mlenb, tkan, guur, flin, blap, srob... Hogan Shlestertrap schwycil sie za glowe rekoma i zaczal kolysac nia powoli do przodu i tylu. -Zaczyna sie od sroba, a konczy na blapie - powiedzial prawie nieslyszalnie. - I ja jestem... -Srobow - poprawilem go niesmialo. - I blapow. Ale nie musi zaczynac sie od tych, a konczyc na tamtych. Narodziny moga byc zainicjowane gdziekolwiek wzdluz lancucha rodzinnego, poniewaz przechodzi przez wszystkie plcie, otrzymujac w ten sposob chromosomy niezbedne do zaplodnienia zygoty. -W porzadku! Wrocmy, prosze, do chromosomow i zdrowego rozsadku. Zalozmy, ze wlasnie nastapil podzial komorki zarodkowej, powiedzmy sroba, na siedem gamet, a nie na dwie jak to jest w przypadku innych, zwyczajnych organizmow. -O ile jestesmy w stanie objac to naszymi umyslami, jest to model chromosomow, ktory zostal opracowany przez Gogarty'ego i jego asystenta Wolfstena po przeprowadzeniu serii badan mikroskopowych. Gogarty ostrzegl mojego przodka, nazreda fanobrela, ze jest to tylko model przyblizony. Wedlug tej analizy komorka rozrodcza kazdej plci posiada czterdziesci dziewiec chromosomow, po siedem kazdego typu oznaczonego literami A, B, C, D, E, F, szesc chromosomow typu G i jeden typu H. Przy czym ostatni z wymienionych, chromosom H, odpowiedzialny jest za plec. W procesie mejozy powstaje szesc zdolnych do poruszania sie gamet, a kazda z nich ma identyczna grupe siedmiu chromosomow typu od A do G oraz siodma, stacjonarna gamete, zawierajaca chromosomy A, B, C, D, E, F i H. Te ostatnia gamete Gogarty nazwal gameta H lub zenska, gdyz nie opuszcza ona ciala Plooka, dopoki nie uformuje sie w pelni zaplodniona komorka zawierajaca czterdziesci dziewiec chormosomow, czy siedem gamet. W ten sposob gameta H decyduje o plci, ktora oczywiscie, jest taka sama jak plec Plooka, w ktorego ciele sie rozwija. -Oczywiscie - wymamrotal Shlestertrap i pociagnal z butelki. -Tak musi byc, poniewaz w ostatecznie uformowanej zygocie jest tylko jeden chromosom H. Ale ty, posiadajac ludzka inteligencje, z pewnoscia rozumiesz juz wszystko i na podstawie tych kilku informacji jestes w stanie dopowiedziec sobie reszte. Na czubku glowy naszego Cywilizatora pojawily sie krople wilgoci, ktore laly sie po jego twarzy w osobliwy sposob. -Rozumiem cie - przyznal - i oczywiscie domyslam sie calej reszty. Ale czy nie myslisz, ze gdybys ty dalej mowil, pewne sprawy stalyby sie dla ciebie jasniejsze? Podziekowalem mu za te pelna zrozumienia ludzka grzecznosc. -A wiec, jezeli zaczniemy nasz lancuch od sroba, to przekaze on jedna ze swych szesciu ruchomych gamet do mlenba, gdzie polaczy sie ona z jedna z komorek mlenba, zawierajaca chromosomy od A do G. Powstanie w ten sposob, uzywajac okreslenia Gogarty'ego, podwojna gameta czy prezygota. Ta prezygota bedzie zawierala siedem par chromosomow od A do G. Dalej, w ciele tkana, nastepnego z kolei w lancuchu, polaczy sie z ruchoma gameta tkana, tworzac potrojna gamete, zawierajaca siedem trojek chromosomow, od A do G. Ten proces bedzie nastepowal sukcesywnie wzdluz lancucha; za kazdym razem siedmiochromosomowa gameta bedzie przylaczala sie do tej prezygoty. W koncu gdy dostanie sie do blapa, bedzie zawierala czterdziesci dwa chromosomy, szesc typu A, szesc typu B i tak dalej az do G. Wtedy szesciokrotna gameta straci swoje rzeski, i polaczy sie w blapie ze stacjonarna gameta H, tworzac zygote o czterdziestu dziewieciu chromosomach, ktora, oczywiscie, bedzie plci blapa. Zostanie zlozone jajo, z ktorego wylegnie sie maly blap. Przez dziesiec dni jego rodzic bedzie sie nim opiekowal i nauczy go, co nalezy robic, by przezyc jako blap Plook. Po dziesieciu dniach na wpol dorosly blap zacznie samodzielne zycie, bedzie zdobywal pozywienie i sam ratowal sie w niebezpieczenstwie. Po uplywie stu dni jest juz na tyle dojrzaly, by wejsc w lancuch i reprodukowac sie jak dorosly Plook. Lancuch moze byc zapoczatkowany w kazdym ogniwie; ale kierunek reprodukcji jest zawsze taki sam. A wiec flin przekaze siedmiochromosomowa gamete do blapa, gdzie ta polaczy sie w gamete podwojna; blap przekaze podwojna gamete do sroba, gdzie powstanie gameta potrojna; az w koncu caly proces zostanie uwienczony w ciele guura, w wyniku czego powstanie zygota guura. Czy Gogarty nie byl sprytny, nawet jak na istote ludzka? A tak w ogole, to sugerowal on, ze byc moze nie jestesmy siedmioplciowymi istotami, ale siedmioma odrebnymi gatunkami zyjacymi w reprodukcyjnej symbiozie. -Do cholery, Gogarty byl geniuszem! Hej, chwileczke! Srob, mlenb, tkan, guur, flin, blap... to dopiero szesc! W koncu odtarlismy do sedna sprawy. -Zgadza sie. Ja jestem reprezentantem siodmej plci, nazredem. -Nazredem powiadasz? A jaka jest twoja rola? -Koordynuje caloscia. Shlestertrap wrzasnal i w odpowiedzi na jego krzyk przybiegl jeden z robotow. Ziemianin kazal mu przyniesc skrzynke whisky i postawic blisko jego krzesla. Polecil mu takze, by stanal przy nim i czekal w pogotowiu. To wszystko bylo naprawde bardzo zabawne. Zrobilo na mnie jeszcze wieksze wrazenie niz opowiadanie mojego przodka nazreda fanobrela. Nie czesto my, Plooki, mamy sposobnosc siedziec tak ze zwierzeciem innego gatunku i dostarczac intelektualnej, a nie smakowej uciechy. -On koordynuje! A moze wystarczylby im dobry ekspedytor lub goniec? -Ja wypelniam wszystkie te funkcje. Czyli mowiac krotko, koordynuje. Widzisz, mlenb jest przede wszystkim zainteresowany tym, by zdobyc uczucia odpowiedniego sroba i znalezc tkana, ktorego moglby pokochac. Tkan jedynie zaleca sie do mlenba i jest przyciagany przez dobrego guura. Jestem odpowiedzialny za uruchomienie i bezkolizyjne dzialanie calego tego lancucha, w ktorym panuja dobre, przyjazne stosunki i w ktorym nie brakuje zadnego ogniwa. Taki lancuch wyda potomstwo o maksymalnej modyfikacji. I tak po konwencji malzenskiej, kiedy ustanowiony zostaje lancuch, osobnik kazdej plci zaczyna wydzielac swe zarodki zawierajace wszystkie czterdziesci dziewiec chromosomow. Jest to pracowity okres dla nazreda! Musi sprawdzac, czy wszystkie komorki zarodkowe rozwijaja sie w tym samym tempie, kazdy z osobnikow dazy do zaplodnienia siedmiu gamet H w przebiegu cyklu. A gdy ze srodka cyklu zniknie jednostka, zniszczeniu ulega cala rodzina, za wyjatkiem tych gamet, ktore znajduja sie juz w zwielokrotnionym stadium. Czasami przy pomocy przewodniczacego danej plci mozliwe jest zastapienie zjedzonej jednostki przez innego osobnika tej samej plci, ktorego cala rodzina zostala zniszczona. -Widze, ze musisz skakac kolo nich - zauwazyl Hogan Shlestertrap. - Ale w jaki sposob przychodzi na swiat nazred, jezeli ty nie jestes w tym calym lancuchu? -Nazred znajduje sie na zewnatrz lancucha, a takze i w jego srodku. Szesc plci, ktore bezposrednio przenosza gamety do siebie wzajemnie, znajduje sie w lancuchu; a nazred plus lancuch rowna sie rodzina. Reprodukcyjne wlasnosci nazreda powoduja, ze moze on znalezc sie w kazdym punkcie lancucha, jesli wymaga tego aktualna sytuacja. Moze przejac szesciokrotna super gamete od tkana jak i przekazac pojedyncza gamete do guura, moze znalezc sie miedzy flinem a blapem czy blapem a srobem, w zaleznosci od potrzeby. Na przyklad w porze dwunastu huraganow tkan nie jest w stanie latac i wypelniac reprodukcyjnych funkcji w odniesieniu do guura, ktory jest ukorzeniony. Wtedy te luke wypelnia nazred. Trudno jest wyrazic to wszystko w obcym jezyku; biolodzy z pierwszej wyprawy stwierdzili, ze ten proces jest jeszcze bardziej skomplikowany niz mitoza zaplodnionej komorki Plooka, ale... -Chwileczke - powiedzial Hogan. - Zostalo mi jeszcze troche zdrowego rozsadku i byc moze zechce to wykorzystac, by strzelic sobie w leb. Nie interesuje mnie juz, w jaki sposob nazred uczestniczy w tym szalonym reprodukcyjnym tancu i z cala pewnoscia nie chce slyszec o twojej mitozie. Mam swoje wlasne problemy, ktore z kazda sekunda coraz gorzej wygladaja. Powiedz mi jedno: ilu potomkow ma kazdy po zakonczeniu jednego cyklu? -To zalezy od tego, czy przez caly cykl zyli wszyscy rodzice, ile jajek uleglo zniszczeniu... -W porzadku! Gdyby cykl byl doskonaly, to ile mlodych Plooczkow macie po jego zakonczeniu? -Plookow. Malych jest czterdziesci dziewiec. Polozyl glowe na oparciu krzesla. -Nie jest to duzo biorac pod uwage, jak szybko znikacie z tego swiata. -To prawda. Ponura prawda. Ale w warunkach, w jakich my zyjemy, rodzic nie jest w stanie wysiedziec wiecej niz siedem jajek, a juz zupelnie nie moze wychowac wiecej niz siedmioro malych, tak by przekazac im pelna wiedze, jak ustrzec sie przed niebezpieczenstwem. Jest to wiec optymalne rozwiazanie. -Tak mysle. - Wyjal z ubrania zaostrzony przyrzad i kawalek czegos bialego. Po chwili zorientowalem sie, co zamierza z tym zrobic; dobrze pamietalem opowiadanie nazreda fanobrela. - Za chwilke - powiedzial piszac - chcialbym zaprowadzic cie do sali projekcyjnej, gdzie obejrzalbys stereo, w ktorym graja ludzie. Nie jest to wielkie dzielo, ale naswietli ci, co zamierzam zrobic dla was w zakresie kultury. Patrzac na to stereo, zastanow sie, w czym moglbys mi pomoc przy robieniu naszego stereo. A teraz powiedz mi, czy to jest schemat opracowany przez Gogarty'ego, przedstawiajacy uklad chromosomow komorki zarodkowej po mejozie? Rozciagnal przed moimi mackami kartke: Gamety majace zdolnosc poruszania sie(z rzeskami). A A A A A A A B B B B B B B C C C C C C C D D D D D D D E E E E E E E F F F F F F F G G G G G G G Stacjonarna, okreslajaca plec gameta, ktora jest zaplodniona przez super gamete zlozona z szesciu poruszajacych sie gamet, po jednej z szesciu innych plci. -Tak, zgadza sie - powiedzialem pelen podziwu dla wyzszosci zapisanych na kartce symboli nad tymi, jakimi usilujemy skrobac na piasku czy w blocie. -Niezle. - Dalej pisal cos na kartce. - Powiedz mi teraz, ktora z tych plci jest meska, a ktora zenska. Zauwazylem, ze powiedziales "on" i... Musialem mu przerwac. -Uzywam tych okreslen z powodu niedoskonalosci czy pewnych ograniczen jezyka angielskiego. Wiem, ze wasza mowa jest wspaniala i ze przy tworzeniu jej nie bylo powodow, by ktokolwiek zwracal uwage na Plooki. Niemniej jednak, nie macie odpowiednich zaimkow dla tkana, guura czy blapa. Wszyscy jestesmy rodzaju meskiego w stosunku do innych, w tym sensie, ze przekazujemy gamety; ale i rodzaju zenskiego, gdyz w nas rozwijaja sie zaplodnione zygoty. I znowu... -Wolnego, moj drogi, wolnego. Musze zrobic z tego opowiesc, a ty nic mi w tym nie pomagasz. Oto obraz twojej rodziny, zgadza sie? Raz jeszcze wyciagnal kartke. guur tkan flin nazred mlenb blap srob - Tak. Tylko jesli chodzi o nazreda, nie jest on wlasciwie... -Sluchaj! - wrzasnal. - Tak to zrozumialem i tak bede to nazywal. Niech teraz pomysle, jak zrobic z tego opowiesc o milosci... Czekalem, kiedy on rozmyslal usilnie nad czyms dziwnym, co nazywal opowiescia i co bylo niezwykle wazne dla zrobienia tego stereo, co z kolei bylo sprawa zasadnicza przy cywilizowaniu naszej spolecznosci. Juz wkrotce bedziemy mieli takie potezne schronienia jak to, w ktorym sie znajduje, taka rurkowa bron jak ta, ktorej uzyl robot, gdy tu wchodzilem. -A gdyby zrobic tak? - zapytal nagle. - Widzisz, to taka proba, napredce sklecony plan. Srob spotyka mlenba, tkan traci guura, flin zdobywa blapa. Jak to brzmi? Nie wiem tylko, jak dopasowac tu nazreda. -Ja koordynuje. -No tak, koordynujesz. A wiec tak, srob spotyka... Och, zamknij sie! Twoja rola powinna ograniczac sie do mowienia "tak" co chwile. - Wymamrotal kilka slow do robota, ktory pochylil sie ponad moim krzeslem. - Bronzo zaprowadzi cie teraz do sali projekcyjnej. A ja przemysle to wszystko. Stoczylem sie ciezko na podloge i czekalem, by pojsc za robotem. - Ciezko bedzie zrobic z tego opowiadanie o milosci. - Shlestertrap zadumal sie. - Teraz widze to jasno. Jest to podobne do trojwymiarowych szachow, gdzie wszystkie pionki sa oszalale, a pole dzialania krolowej nieograniczone. Ciekawe, czy te kielki ziemniaczane maja religie. Moze daloby sie zrobic jakies skromne, pobozne stereo. Hej! Czy macie jakos religie? -Tak - powiedzialem. -Jaka? To znaczy w co, mowiac najogolniej, wierzycie? Powiedz prostymi slowami, zostawmy filozofie na pozniej. Po uplywie czasu, ktory, wedlug mego uznania mogl byc w przyblizeniu uznany za "chwile", powiedzialem znowu, bardzo ostroznie: -Tak. -Co? Przestan z ta komedia, wiesz, ze chce dla ciebie jak najlepiej. Zwrocilem ci tylko uwage, bys sie nie madrzyl, gdy glosno mysle. Zadnych glupich zartow, kiedy zwyczajnie pytam ciebie o cos! Przeprosilem go i staralem sie wyjasnic swe zachowanie, ktore wynikalo raczej z prostych warunkow naszego zycia, a nie z mego zuchwalstwa. Na przyklad, kiedy tkan leci jak szalony, by ostrzec swoja rodzine, ze stado strinthow podaza w ich kierunku, nikt nie mysli o tym, by mozna te wiadomosc przyjac inaczej jak doslownie. Dla nas porozumiewanie sie jest zasadniczo srodkiem przekazywania informacji niezbednych do przezycia, dlatego musi byc wyrazne i jasno okreslone. Jednakze ludzka mowa, jako produkt cywilizowanej rasy, jest drzewem rodzacym rozne owoce. I musze stwierdzic z zalem, ze czasami trudno jest znalezc te jadalne. Tak jak te zaprzatajace umysl okreslenia, ktore nazywaja dwuznacznikami... Shlestertrap nie dal sie wciagnac w dyskusje. -Jednym slowem przepraszasz mnie, a ja ci wybaczam. A teraz powiedz mi, co mowi wasza wiara o zyciu po smierci. -Wlasciwie trudno to nazwac wiara - wyjasnilem powoli. - Zaden Plook nie powrocil do nas po smierci, by zapewnic nas o mozliwosciach, jakie tam istnieja. Jednakze poniewaz w tym zyciu doswiadczamy tyle trudnosci i jest ono tak przerazliwie krotkie, chcemy myslec, ze mamy przynajmniej jedno dodatkowe zycie. Dlatego to, co wyznajemy, jest raczej Nadzieja, a nie Wiara. -Jak na organizmy o tak niskim stopniu rozwoju, jestescie dalekowzroczni. Czego wiec dotyczy ta wasza Nadzieja? -Wierzymy, ze po smierci znajdziemy sie w rozleglej krainie, gdzie sa morza, blota i gory. I ze bedzie tam duzo bardzo soczystych rozowych ziaren. I gdziekolwiek wzrokiem siegnac nic innego, tylko Plooki. -I co jeszcze? -Nic wiecej. To jest nasza Nadzieja. Znalezc sie w krainie, w tym zyciu lub w nastepnym, gdzie nie ma nikogo oprocz Plookow. Widzisz, jestesmy pewni tylko jednego, tego mianowicie, ze Plooki nie zjadaja Plookow. Wierzymy, ze sami moglibysmy byc bardzo szczesliwi. -Ale to za malo, by szybko zrobic z tego jakies stereo. Gdybyscie tak wierzyli w boga, ktory wymaga skladania mu zywych Plookow w ofierze... ale mysle, ze wasze zycie jest wystarczajaco skomplikowane. Idz i obejrzyj stereo. Ja nad czyms popracuje. W sali projekcyjnej wdrapalem sie na krzeslo, ktore podsunal mi robot, i obserwowalem, jak wraz ze swymi towarzyszami zakladal blyszczace kolorowe paski do pieciu dlugich przedmiotow przymocowanych do scian i sufitu, ktore ksztaltem przypominaly mlenba. Oczywiscie teraz juz wiem, ze ludzie te przedmioty nazywaja odpowiednio filmem i projektorem, ale wtedy wszystko bylo dla mnie nowe, dziwne i wspaniale. Zamienilem sie caly w macki optyczne i receptory sluchowe. Przedziwne rzeczy posiadaja ludzie! Maja tak duzo roznorodnych metod zapisywania informacji: ze wszystko to w niedalekiej przyszlosci zastapione zostanie przez aparature majaca bezposredni dostep do procesu myslenia Ludzie nie musza przechowywac w pamieci Ksiag Liczb, uczyc sie na pamiec historii dziewieciu tysiecy lat swej rasy, ciagle konfrontowac wydarzen dawno minionych z biezacymi i wyciagac z tego odpowiednich wnioskow. Zaczalem zastanawiac sie nad wspanialymi mozliwosciami, jakimi dysponuja ludzie. Nagle w pomieszczeniu zrobilo sie ciemno i mala biala plamka zaczela sie powiekszac, az zmienila sie w kolorowy, naglosniony, w pelni zapachowy film, jakie dzisiaj dobrze znamy. Ale z niewiadomych powodow ludzie, ktorzy robili to stereo, prawie zupelnie pomineli zmysly smaku, brotchu, cisnienia i griggo; chociaz zmysl wechu pobudza smak, a przy uwaznym ogladaniu bierze rowniez udzial zmysl brotchu. Stereo bylo w pelni kolorowe, tak. Chyba jest oczywiste, ze operowali tylko trzema podstawowymi kolorami zamiast siedmioma, jakie istnieja, gdyz ludzie traktuja kolory w sposob uproszczony, co wynika jedynie z ich rozwoju cywilizacyjnego. Uwazam, ze monotonia kombinacji kolorow niebieskiego, czerwonego i zoltego jest pewnym ograniczeniem stanowiacym wyzwanie dla ich sluzb technicznych. Gdy ozyly przede mna ludzkie postacie, zaczalem rozumiec, co Hogan Shlestertrap mial na mysli, mowiac o "opowiesci". Wiec opowiesc jest historia jednego lub wiecej osobnikow rozgrywajaca sie w okreslonych warunkach kulturowych. Zastanawialem sie, jak Shlestertrap zrobi opowiesc z nedznego zycia Plookow, tak malo przeciez o nas wie. Ale wtedy nie wiedzialem jeszcze o tym, jaka potega kryje sie w wyobrazni czlowieka. Opowiesc, jaka poznalem tego pierwszego dnia naszej cywilizacji, mowila o problemach dwoch plci. Kazda z postaci reprezentowala jedna plec (mezczyzna Louis Trescott i dziewczyna Bettina Bramwell). Odnioslem wrazenie, ze sa wybitnymi artystami. Tematem filmu byly wysilki Bettiny Bramwell i Louisa Trescotta zmierzajace do tego, by byc razem i zniesc jajko. Musieli stawic czola wielu trudnosciom, ale w koncu przezwyciezyli je wszystkie, zlaczyli sie i byli gotowi do reprodukcji. Skutkiem jakiegos niedopatrzenia stereo skonczylo sie, nim jajko zostalo zlozone; jednak wszystko wskazywalo na to, ze proces ten zaraz nastapi. Byl to pierwszy film, jaki widzialem. Obraz skonczyl sie rownoczesnie z czyms dziwnym, co nazywa sie muzyka. Potem wszystko zbladlo i zniknelo. W pomieszczeniu znow zrobilo sie jasno i roboty zajely sie projektorem. Powrocilem do Shlestertrapa podniecony przezyciami. -Tak - powiedzial. - To nie jest zle. Szczegolnie zwazywszy na srodki, jakie mialem do dyspozycji. A teraz posluchaj, mam pomysl na zrobienie stereo. Brakuje mu jeszcze ostatecznej formy i roznych innych rzeczy, ale sam pomysl juz jest. Jakich zwierzat boicie sie najbardziej? -Coz, w porze dwunastu huraganow najwiecej szkod przynosza nam strinthy i ssacy bluszcz. W innych porach huraganowych, ktore mimo wszystko sa dla nas najniebezpieczniejsze, tricefalopsy, brinozaury czy gridniksy... -Nie opowiadaj mi o wszystkich waszych klopotach. Postawmy wiec pytanie w ten sposob: jakich zwierzat najbardziej boicie sie o tej porze roku? Szczegolowo rozwazylem sprawe. W normalnych warunkach rozmyslalbym nad tym pytaniem przez dwa dni, ale Wielki Cywilizator przestepowal niecierpliwie z nogi na noge i wyczulem jego zniecierpliwienie. Musialem podjac decyzje szybko. Byc moze popelnilem blad, moi drodzy, ale nie zapominajcie, ze gdybym zastanawial sie dluzej, ktore ze zwierzat zjada nas najwiecej o tej porze roku, byc moze nie mielibysmy zadnych korzysci wynikajacych z cywilizacji. -Wielkie cetkowane weze. Oczywiscie, ich boja sie tylko nazredy, mlenby, fliny i blapy. W tym czasie guury sa zjadane glownie przez tricefalopsy, a sroby... -W porzadku. Cetkowane weze. A wiec chodzmy do korytarza obserwacyjnego i pokaz mi jednego z nich. Gdy znalezlismy sie w pomieszczeniu, do ktorego wszedlem na samym poczatku, wyciagnalem optyczne macki w kierunku przezroczystego dachu. -Tutaj, prawie wprost nade mna. To zwierze, ktore wlasnie o malo co nie polknelo dodla i samo jest atakowane przez gridniksa i ssacy bluszcz. Westertrap spojrzal w gore i zadrzal. Na nasz widok zwierzeta zaczely z jeszcze wieksza furia skrobac w powierzchnie kopuly, nie przerywajac przy tym zjadania tego, co zjadaly w chwili, gdy znalezlismy sie w korytarzu. Ssacy bluszcz odciagnal na bok cetkowanego weza. -Co za miejsce - mruknal Shlestertrap. - Czlowiek moze zrobic fortune, zakladajac tutaj jakis osrodek dla cierpiacych na rozne przywidzenia. "Przyjedz tutaj, daleko od domu, a nauczysz smiac sie ze swych koszmarow. Podaje sie tu wszystkie rodzaje darl, wlaczajac w to ciebie. Badz gosciem najwiekszych zarlokow. Wszystko dla kazdego wedlug jego smaku". Czekalem, ze czlowiek upora sie ze swymi myslami. Swiat jego pojec byl dla mnie nieosiagalny. -No dobrze. A wiec byl to wielki cetkowany waz. Wysle kilka robotow z poleceniem zlapania dla mnie jednego takiego malego stwora, ktory bedzie wystepowal w naszym filmie. Tymczasem pomyslmy o obsadzie. -Obsadzie? - zajaknalem sie. - O jakiej obsadzie myslisz? -Aktorzy. Postacie. Wiem, oczywiscie, ze nikt z was nie ma zadnego doswiadczenia, nawet najmniejszego, ale ja potraktuje ten film jako dokumentalny. Potrzebuje po jednym przedstawicielu kazdej plci, najlepszym kazdego rodzaju. Moglibyscie wylonic ich w drodze konkursu czy w jakis inny sposob. Ale musze miec was siedmioro, kazdego innego. -Zrobimy to, korzystajac z pomocy szefa kazdej plci. Nazred tinoslep bedzie nowym nazredem nazredow, a nastepca mlenba mlenbow wkrotce powinien byc wybrany, jesli tylko zbierze sie na bagnach wystarczajaco duzo mlenbow. Czy to wszystko, co musimy zrobic, aby uczynic pierwszy krok na drodze do cywilizacji? -Dokladnie wszystko. Napisze dla was pierwsza opowiesc, na razie nie jest to nic wielkiego, ale mam mnostwo czasu, by cos z tego zrobic. -A wiec moge juz pojsc. Zawolal robota, ktory wszedl i poprowadzil mnie do maszyny podobnej do projektora filmowego. -Przepraszam, ze nie wysylam z toba zadnego robota dla ochrony, ale jeszcze nie zdazylismy sie rozpakowac i przez dzien lub dwa wszystkie one sa mi tutaj potrzebne. Mam tu z soba tylko modele standardowe, a z tych powolnych robotow nie da sie zrobic super szybkich. I pomyslec, ze w domu mialem osiemnascie superrobotow tylko do sprzatania mieszkania! No coz, nic na to nie poradze. Wyczuwajac aluzje w tym, co powiedzial, chcialem rozproszyc jego watpliwosci. -Jezeli zostane zjedzony, sa przynajmniej trzy inne nazredy, ktore moga mnie zastapic. Ja musze tylko dostac sie wystarczajaco daleko w kierunku gor, by spotkac zywnego Plooka i powiedziec mu o twoich... twoich wymaganiach odnosnie postaci do stereo. -To dobrze - powiedzial serdecznie. - Jestem pewien, ze potrafie dogadac sie z kazdym z twoich ludzi, ktory wystarczajaco dobrze mowi po angielsku. A wiec nie ma problemu. Lubie miec wokol siebie porzadek. Dentface, dorzuc troche wiecej paliwa do wiazki, aby nasz gosc mial dobry start. A kiedy zostawisz go daleko, natychmiast zamknij szczelnie kopule, bo inaczej bedziemy tu mieli w srodku polowe wyglodzonych, chetnych do pozarcia nas, zarlokow z Wenus. Robot o imieniu Dentface nacisnal dzwignie miotacza wiazki. Zwrocilem teskne spojrzenie w kierunku tego urzadzenia, w nadziei, ze moja skromna pamiec przechowa w jakis sposob obraz czegos, co bedziemy mogli zaadaptowac dla naszych potrzeb. Ale natychmiast zostalem porwany i przez jeden sektor kopuly, ktory nagle sie otworzyl, zostalem przeniesiony daleko, w strone gor. Gdy tylko podnioslem sie na macki, odsuwajac sie od pnacza ssacego bluszczu, zauwazylem, ze aby umozliwic mi opuszczenie schronienia, czesc kopuly po prostu zniknela na jakis czas. Nie moglem dluzej zastanawiac sie nad tym, poniewaz zaraz stalem sie celem atakow roznych macek, lap, wici, ktore wyciagnely sie ku mnie ze wszystkich kierunkow. Gdy wymykalem sie im i pedzilem w dol, bylo mi przykro, ze Shlestertrap nie mogl mi dac robota do ochrony. Wtedy wlasnie, moje drogie dzieci, stracilem kulista macke. Chyba to byl tricefalops, a moze duzy dodl. Gdy znajdowalem sie w poblizu blota, zauwazylem, ze moj ostatni przesladowca, zielony shata, zostal zlapany przez stado grindiksow. Schowalem sie wiec w cieniu ogromnej paproci, by odpoczac. Nagle uslyszalem dochodzacy mnie z gory odglos skrobania. Przygotowalem sie do skoku, ale zdalem sobie sprawe z tego, ze szmery pochodzily od blapa koreona. Siedzial na najnizszym lisciu paproci, wpatrywal sie we mnie i powiedzial cicho: -Nazred shafalon powraca ze schronienia czlowieka, ktory mial nam dac duzo poteznej broni, a widze go, jak ucieka przed zglodnialymi stworzeniami, dla ktorych jest rownie smacznym Plockiem, tak jak przedtem. -Ale juz niedlugo zobaczysz go, jak bedzie smial sie ze wszystkich zglodnialych bestii, siedzac wraz z innymi Plookami w bezpiecznej kryjowce, oslonietej kopula - odpowiedzialem z powaga. - Pomagam czlowiekowi o nazwisku Shlestertrap, ktory przybyl do nas z Hollywood w Kalifornii, w USA na planecie Ziemia, w zrobieniu dla nas stereo. Blap stracil rownowage, spadl z ogromnego liscia na ziemie, i znalazl sie tuz obok mnie. -Stereo? Czy ono jest male czy duze? Ile cetkowanych wezy moze niszczyc? Czy bedziemy mogli wytwarzac je sami? -Bedziemy mogli produkowac je w swoim czasie, ale one nie beda dla nas niszczyly cetkowanych wezy. Stereo, moj niecierpliwy podrozniku, jest koniecznoscia duchowa, bez ktorej gatunek musi blakac sie w podlej i trwoznej ciemnosci. Wzorujac sie na stereo bedziemy mogli pojsc naprzod, az osiagniemy tak wysoka kontrole nad otoczeniem, jaka ciesza sie ludzie na Ziemi. Ale dosc tego gadania, szefowie poszczegolnych plci musza przeprowadzic konkursy pieknosci, by wybrac najlepsze jednostki do naszego stereo. Gdzie jest blap blapow? -Widzialem go ostatnio, jak skakal z galezi na galaz w piatym szerokim lesie, uciekajac przed jaszczuroptakiem, ktory znajdowal sie za nim na odleglosc wyciagnietej lapy. Jezeli do tej pory nie upewnil sie co do prawdziwosci poslania zawartego w Nadziei, kazdy tkan moglby wskazac ci jego ostatnia kryjowke. Moge ci natomiast wskazac miejsce, gdzie ostatnio kopal flin flinow. Popedzil do miejsca, gdzie lezalo duzo kamieni, i zaczal rozgrzebywac ziemie obok jednego z nich, najbardziej oddalonego od srodka. Po chwili w dziurze, ktora zrobil, ukazalo sie ociezale cialo starego flina. Potoczylem sie w jego kierunku i powiedzialem mu o zadaniu Shlestertrapa. Trzesacy sie Plook nerwowo ogladal zlamany pazur. -Szefowie innych plci beda chyba chcieli zwolac w tej sprawie zebranie na ziemi. Wiem, jak wazne dla nas jest to stereo. Ale jestem juz stary i malo zwinny, a mamy teraz pore deszczowa i wielkie cetkowane weze sa zarloczne nawet pod powierzchnia ziemi... -Czego sie obawiasz, stary? - zakpil blap. - Waz przypuszczalnie uzna, ze jestes za twardy i bez zapachu! Flin z powrotem wsliznal sie do nory. -Ale dopiero wtedy, jak przeprowadzi na mnie kilka godnych pozalowania eksperymentow - oswiadczyl ponuro. - Skontaktuje sie z nowym mlenbem mlenbow, ich wilgotne nory znowu lacza sie z naszymi. Jak myslisz, koordynatorze, zdobywco ludzkiej madrosci, gdzie moglibysmy sie spotkac? -W oslonietym miejscu, u stop szostej wielkiej gory - zasugerowalem. - Bedzie to dosc bezpieczne miejsce przy tych silnych wiatrach. A tymczasem pomysl, ktory z zywych flinow najlepiej reprezentowalby nasza rase w tym pierwszym stereo. Powiedz mlenbowi mlenbow, by zrobil to samo. Gdy odglos jego pazurow zniknal w podziemiach, skrylismy sie razem z blapem pod wielka paprocia. W Ksiedze Jedynek napisane jest: "krzyk w poblizu wiecej jest wart niz odlegla przyszlosc". -Ze wszystkich szefow plci - zauwazyl mieszkaniec drzew - jedynym, o ktorego miejscu przebywania moge cos powiedziec, jest nazred nazredow. Przebywa on na bagnach i zajmuje sie organizacja nastepnego cyklu. -Czy mowisz o nazredzie tinoslepie? -Tak. Krotko cieszyl sie zaszczytami! Wiele skarg zaniosl juz do Najwyzszej Nadziei. Daremnie przekonywal, ze ciagle jeszcze jest w pelni sil, ze dokonal wiele nowatorskich koordynacji. Ale przeciez wszyscy wiedza o tym, jaka dziwna mieszanka wyszla mu w ostatnim cyklu tinoslepow. Mysle, ze slyszales o tym... I opowiedzial mi najnowsze plotki o siedmiokrotnej gamecie. Wcale mnie to nie rozbawilo. -Jak smiesz, drapaczu kory, kpic sobie z kogos, kogo slucha twoj koordynator! Inny blap moze zajac twoje miejsce w lancuchu, a ty bedziesz gapil sie ponuro na niewyklute jajko. Nazred tinoslep w swoim czasie organizowal wspaniale cykle, a teraz korzysta z nagromadzonej madrosci dla dobra wszystkich Plookow, w odroznieniu od blapa blapow i flina flinow, ktorzy odpowiadaja tylko za jedna plec. Zapamietajcie to, moje male nazredy. Trzeba ciagle wpajac w slabsze, bardziej gadatliwe plcie szacunek nalezny koordynatorowi; inaczej rodziny rozpadna sie i kazda z plci zacznie niezalezna od innych egzystencje. Nazred musi zawsze pozostac nieco na uboczu, nawet w tym trudnym okresie przejsciowym powinien byc bardzo powsciagliwy. Ma wystarczajaco duzo powodow, by tak zrobic. Prosze, pozwolcie mi kontynuowac! zachowajcie swe pytania do nastepnej sesji, wy, tak niedawno wykluci. Wiem, ze sprawy sie troche skomplikowaly... Blap pospieszyl z przeprosinami. -Nie mialem zamiaru wysmiewac sie, wcale nie, wszechobecny organizatorze urodzen! Po prostu bezmyslnie powtorzylem glupie historie, ktora opowiedzial mi wedrowny guur, nie zwiazany zadnym lancuchem. Myslalem, ze jest lepiej ode mnie poinformowany. Prosze, nie odlaczaj mnie od pletw najpiekniejszego sroba, jakiego kiedykolwiek spotkalem, i od najcudowniejszego flina, jaki w ogole istnial! Nazred koreon jest juz niezadowolony ze mnie z powodu dwoch malych blapow, w ktorych wprowadzilem tak duze modyfikacje, ze znalazly sie na granicy zniszczenia, i teraz... Z tylu dobiegly nas jakies odglosy i natychmiast tak on jak i ja wskoczylismy na najnizszy lisc paproci. Blap popedzil na wierzcholek rosliny i dalej dal dlugiego susa, wskakujac na galaz pobliskiego drzewa. Ja wykorzystujac spiralne macki, odbilem sie mocno od liscia i znalazlem sie w bagnie. Z tylu ogromna ropucha wciagala z powrotem jezyk, rozczarowana, ze nie udaly jej sie lowy. Poszedlem dalej zadowolony z siebie. Wiedzialem, ze ten blap nie bedzie juz przez wiele cykli szydzil z nazredow. Znalazlem przewodniczacego mojej plci w najbardziej zachwaszczonej czesci bagna, otoczonego przez male nazredy. Gdy zblizylem sie do niego, kazal malym odejsc, a ja opowiedzialem mu o wszystkim. -Miejsce, ktore wyznaczyles na spotkanie flinowi flinow, jest calkiem dobre dla plci zyjacych na ladzie, ale co bedzie ze srobem srobow! -U stop szostej wielkiej gory uformowal sie maly strumien - poinformowalem go. -Nie jest on zbyt szeroki, ale przewodniczacy srobow powinien dac sobie rade l doplynac nim do tego miejsca. Tylko mlenb mlenbow moze miec klopoty, ten strumien dopiero co powstal. -A kiedy mlenb nie ma klopotow? - odparowal. - Coz, w takim razie, wybrales dobre miejsce na spotkanie; bedziemy bezpieczni w razie silnych wiatrow. Madrze zorganizowales to wszystko, nazredzie shafalonie. Bedziesz zyl o wiele dluzej od innych i dlatego zostaniesz kiedys nazredem nazredow. Slyszac te pochwale, pomachalem mackami. To dopiero komplement, uslyszec, ze bede zyl wystarczajaco dlugo, by zostac nazredem nazredow. I pomyslec, ze jestem w koncu szefem swojej plci i wciaz jeszcze efektywnie zarzadzani wszystkim! Naprawde nasza rasa przezyla wstrzas wywolany przez cywilizacje, nie wspominajac juz o najwyzszej manifestacji, Kontrapunkcie. -Potrzebujesz tkana - kontynuowal nazred nazredow. - Mysle, ze tkan tkanow ma takiego, jaki bedzie ci odpowiadal. Tkan gadulit jako jedyny ze swojego rodzinnego lancucha ocalal po ostatnim ataku tricefalopsow (musze pamietac o tym, ze imie gadulit bedzie teraz uzywane przez nowa rodzine). Jezeli ci to odpowiada, mozesz wziac go do nowej rodziny. Gdy tylko szefowie plci zbiora sie i przeprowadza ten dziwny konkurs pieknosci, zbierzemy wybrane jednostki i poprowadzisz ich do tego strasznego Shlestertrapa. I oby to stereo ulatwilo nam proces cywilizacji. -Oby tylko - zgodzilem sie z zapalem i poszedlem na spotkanie nowego tkana. Byl on wystarczajaco zmodyfikowany, by pasowac do naszego lancucha. Guur shafalon byl nim zachwycony, a nawet nasz mlenb, chociaz ociezaly i zawsze z rezerwa, przyznal, ze bardzo polubil nowego skrzydlatego czlonka lancucha. Tkan cieszyl sie, ze zostal zaakceptowany w rodzinie shafalonow, i ja bylem z niego zadowolony. Zaczalem obmyslac kolejna konwencje, nadszedl czas na rozpoczecie nowego cyklu. Jednakze nim zdolalem skomunikowac sie z moim srobem, ktory zawsze o tej porze roku plywal z dala od brzegow, nadlecial tkan tkanow z informacja, ze szefowie szesciu plci wybrali juz reprezentantow i ze poprowadzi mnie do nich. Musialem wiec odlozyc inicjacje nowego potomostwa, choc uczynilem to z zalem. Plooki, ktore zostaly wybrane na konkursie pieknosci, byly najwspanialszymi przedstawicielami naszej rasy. Kazdy z nich odroznial sie od innych czlonkow swej plci pod wieloma wzgledami. Zlaczeni w jedna rodzine, mogliby wydac na swiat superplooki. Z wyszukana grzecznoscia tkan tkanow powiedzial mi, ze powaznie rozwazano moja kandydature na przedstawiciela nazredow, i tylko dlatego wybrano kogos innego, ze mialem inne zadania jako asystent Shlestertrapa. -Nie szkodzi - powiedzialem mu, gdy wznosil sie w gore. - Zaznalem wystarczajaco duzo zaszczytow jak na jednego Plooka, moje ksiegi sa juz zapelnione. Najwiekszy problem mielismy ze srobem, ktory nie mogl poradzic sobie z oddechem. Reprezentant tkanow zobowiazal sie, ze nie czekajac na innych, od razu poleci z nim do kopuly, by nie wysechl za bardzo. Po czym wraz z reprezentantem nazredow i blapow, ktorzy podtrzymywali podobnego do rosliny guura, rozpoczalem zdobywanie dziesiatej wysokiej gory. Chociaz pora deszczowa juz sie prawie konczyla, po kopule pelzalo jeszcze wiecej wielkich cetkowanych wezy niz przedtem. Ponadto ujrzalem tam mnostwo dodlow, a nawet kilka brinosaurow, czekajacych juz nastania pory wczesnych powodzi. Ze zdumieniem spostrzeglem, ze uwazali oni czlowieka za smakowity substytut Plooka. Wysunalem sie na czolo naszej gromady, gdyz znalem teren najlepiej i predzej niz inni moglem zwrocic na siebie uwage Shlestertrapa. Nie zdolalismy nawet pokonac polowy drogi na szczyt, gdy stalismy sie celem atakow niemalze calej fauny Wenus. Zasliniona horda rzucila sie w naszym kierunku, zdeterminowana scigac nas za wszelka cene, chociaz od czasu do czasu ktores ze zwierzat atakowalo czy szarpalo swego sasiada. Cieszylem sie, ze szefowie plci dokonali tak madrego wyboru swych reprezentantow; tylko naprawde zmodyfikowane Plooki, z rozwinietymi cechami samozachowawczymi, mogly nie tkniete przedrzec sie przez to pieklo. Wzglednie nie tkniete. Wystarczylo, ze jeden raz pokazalem sie robotowi, ktory znajdowal sie w zewnetrznym pomieszczeniu schronienia, a juz wszyscy zostalismy pochwyceni przez wiazke i przeniesieni do srodka. To wszystko stalo sie tak nagle; wydawalo sie nam, ze otwarta na nasze przyjecie czesc kopuly zmaterializowala sie i zamknela, nim znalezlismy sie w srodku. Pamietam, ze mialem szczegolny powod do wdziecznosci, gdyz wiazka pochwycila mnie w chwili, gdy znajdowalem sie miedzy pnaczami ssacego bluszczu; byl to najwiekszy okaz tej rosliny, na jaki kiedykolwiek sie natknalem. Co prawda moglem posluzyc sie spiralnymi mackami, ale bylem zbyt zajety opedzaniem sie od trzech jaszczuroptakow, by zauwazyc, co czai sie na ziemi. Jeden z robotow zdazyl przygotowac juz specjalny zbiornik dla sroba i udalo mu sie zdobyc troche ziemi, w ktorej moglby zakorzenic sie guur. -Czy to jest prawdziwa roslina? - zapytal Shlestertrap. Byl teraz inaczej ubrany; mial na sobie czarne ubranie stosownie udekorowane czerwonymi kropkami, co zmienialo go nie do poznania. Na glowe wlozyl cos, co nazywal czapka; jej daszek skierowany byl do tylu. Wyjasnil, ze taki sposob noszenia czapki, przestrzegany przez ludzi stereo, ma ich odrozniac od ludzi poprzednich epok. -Nie, to jest guur, Plook, ktory upodabnia sie zwykle do otoczenia Wlasciwie nie jest on roslina, chociaz czerpie troche pozywienia w drodze fotosyntezy. Zachowal jednak pewne mozliwosci poruszania sie... -Nazywasz go guurem? Jest bezradny, co? Pewnie moze byc przeniesiony przez prog. Zaczekajcie, musze pomyslec! Napredce przetlumaczylem jego slowa. Wszyscy zamarlismy w milczeniu. Srob, ktory wysunal glowe z basenu, by przyjrzec sie kopule, zaczal dusic sie na powietrzu. W koncu Shlestertrap skinal glowa i wszyscy znowu odzylismy. Mlenb trzepnal lekko sroba, ktory byl juz prawie nieprzytomny i popchnal go z powrotem pod wode. -Tak - powiedzial nasz Cywilizator. - To dodaje kolorytu. Mam pomysl. Moze niedopracowany jak na artystyczne stereo, ale zawsze moge to podkoloryzowac i nikt nie dostrzeze roznicy. - Zwrocil sie do mnie. - To wazna sprawa w tym biznesie, takie ubarwienie, by nie zorientowali sie, ze ogladaja wciaz to samo. Jesli zrobisz to dobrze, tlumy beda za tym szalaly. Krytycy z pewnoscia podniosa wrzask, ale kto ich czyta? Niestety, nic nie wiedzialem na ten temat. Sporo czasu uplynelo, nim znowu wdalem sie w dyskusje z czlowiekiem. Po pierwsze, musialem nauczyc angielskiego pierwszych aktorow sposrod Plookow w takim stopniu, by mogli wykonywac polecenia Shlestertrapa. Nie bylo to zbyt trudne; wszyscy oni po prostu musieli na krotki okres czasu skoncentrowac swoje griggo. W tym stanie moglem przekazac im tak szeroki zakres terminologii, jakiego nie uzywal nawet moj przodek, nazred fanobrel. Niestety, Shlestertrap czesto uzywal wyrazen, ktore byly dla nas jedynie zbiorem pustych dzwiekow. Coz dopiero, gdy zaczal mowic o rzeczach zupelnie nam nie znanych, przyrzadach czy metodach stosowanych wylacznie na Ziemi. Wtedy juz sytuacja stawala sie tak beznadziejna, ze opadaly nam macki, pletwy, pnacza i szpony. Jednakze pewnego dnia juz nie my, ale nasi potomni, byc moze, naucza sie skladnikow tej rzadkiej mowy. Gdy Plooki nauczyly sie jezyka, przeszly pod rozkazy robotow, ktore kazaly im wykonac wiele dziwnych rzeczy przy dekoracji do stereo. Roboty odnosily sie do nas w sposob przyjacielski; od czasu do czasu opuszczaly kopule, by przyniesc rozowe ziarna, ktore stanowily niezbedny skladnik naszego pozywienia. Dosc czesto Shlestertrap zwracal sie do robotow, ktore obslugiwaly kamery, urzadzenia naglasniajace i swiatla, by zatrzymaly sie na chwile, po czym kazal mi udzielac informacji dotyczacych naszych zwyczajow. Musialem wtedy przypominac sobie tresc naszych wszystkich Ksiag Liczbowych i udzielac wlasciwych odpowiedzi. Jednak przewaznie nie czekal, az skoncze mowic, tylko dawal znak robotom, by kontynuowaly prace, i mruczal do siebie cos w rodzaju: -Och, w porzadku, naniesiemy odpowiednie poprawki i pozniej, na wlasciwej kopii. Jesli tylko dobrze wyjdzie, ktoz bedzie troszczyl sie o to, czy jest to prawdziwe? Potem znowu zaczal denerwowac sie z powodu naszej budowy, ze tylko niektorzy z nas maja glowy, a na przyklad mozgi mlenbow i nazredow otoczone sa tulowiem. Natomiast guur jest dumnym posiadaczem czegos, co biolodzy z pierwszej wyprawy nazywali "zanikajacym systemem nerwowym". -Jak mozecie robic odpowiednie zblizenia - lamentowal Shlestertrap - kiedy nie wiecie, co to za czesc ciala? Czy nie sadzicie, ze te zwierzeta powinny wspolnie zastanowic sie, jak chca wygladac, zamiast skracac moje zycie tymi komplikacjami! -To sa najbardziej zmodyfikowane Plooki - przypomnialem z duma. - Zwyciezcy konkursu pieknosci. -Tak. Zaloze sie, ze pozostale maja naprawde tradycyjny wyglad. W ten sposob, lagodnie i wspanialomyslnie trudzil sie nad ucywilizowaniem nas. Niech imie jego bedzie czczone przez kazdego Plooka, ktory nie zostanie zjedzony! Moim jedynym prawdziwym problemem bylo zdobycie szerszej wiedzy. Roboty nie odznaczaly sie komunikatywnoscia (nie zdolalismy jeszcze sie zorientowac, jakie jest ich miejsce w spolecznosci ludzi), a Hogan Shlestertrap powiedzial, ze geniusz, jakim on jest, nie moze zajmowac sie takimi drobiazgami jak mechanika stereograficzna. Te sprawy zostaly calkowicie przekazane metalowym asystentom. Niemniej jednak nie dawalem za wygrana. Czulem, ze moja przesladowana rasa oczekiwala ode mnie, ze zbiore jak najwieksza ilosc informacji, bysmy sami mogli budowac wlasna technike. Zadalem Shlestertrapowi szczegolowe pytania odnosnie operacji, jakie wykonuje robot zajmujacy sie dzwiekiem, ktory ponad aktorami i sceneria zrecznie manewrowal poskrecanymi, jakby zywymi mikrofonami. Zameczalem go, aby powiedzial mi cos na temat wielkiej kamery rejestrujacej zapachy, ktora ma takie dziwne, blyszczace soczewki wechowe, a skale scisle kalibrowane, poczawszy od zapachu rozy, a skonczywszy na woni siarkowodoru. Pewnego razu, po wyjatkowo dlugiej sesji natknalem sie na niego w pomieszczeniu, gdzie znajdowala sie glowna czesc naszego stereo. Podklad muzyczny zawsze mnie intrygowal, chociaz jego uzycie bylo dla mnie niezbyt zrozumiale. Bylem bardzo ciekawy, jak to dziala. Ten problem objasnil mi bardzo cierpliwie, niech wolno mi bedzie powiedziec to ku jego chwale. -Widzisz, to jest sciezka dzwiekowa symfonii Beethovena, a tu jest troche Gershwina. Przekazuje do instrumentatora na przemian po kawalku jednego i drugiego i ustawiam pokretlo, jak widzisz. To wszystko jest przez chwile w pudelku potrzasane i mieszane. Moze z tego wyjsc bardzo duzo kombinacji, wiecej niz jest centymetrow stad do Ziemi! W koncu otrzymujemy sciezke dzwiekowa, ktora stanowi mieszanine tych dwoch i mamy nowiutki utwor do stereo. Zapamietaj sklad: troche Beethovena, troche Gershwina i duzo, duzo instrumentacji. Powiedzialem, ze nigdy o tym nie zapomne. -Ale jakie urzadzenia wytwarzaja oryginalne tasmy z muzyka Gershwina i Beethovena? I czy cos z tego moze byc wykorzystane pod woda w przypadku brinosaurow? I co wlasciwie dzieje sie w instrumentatorze w czasie procesu wstrzasania i mieszania? A co z tworzeniem... -O, prosze! - Wzial ksiazke, ktora lezala na stole stojacym w tyle. - Zamierzalem dac ci ja wczoraj, kiedy pytales mnie, jak podlaczamy styki do anteny. Chcesz wiedziec wszystko o kulturze i jej organizacji, prawda? Chcesz wiedziec, jak nasza kultura odnosi sie do innych istot, czyz nie? A wiec dobrze, wez to i nie zawracaj mi glowy, dopoki nie przeczytasz. Zajmij sie ta lektura, poki cie ona nie znudzi. Sa tu podstawowe wiadomosci, to najlepsza ksiazka, jaka tu mam. A teraz moze bede mogl napic sie gdzies na uboczu w spokoju. Zaczalem mu dziekowac, ale oddalal sie, nie zwracajac na mnie najmniejszej uwagi. Schowalem sie w kacie z moim skarbem. Jakze intrygujacy byl tytul tej ksiazki. Wyciag Przepisow Miedzyplanetarnej Misji Kulturalnej z przypisami i dodatkiem Wzorcowych Procedur dla Misji w obrebie Ukladu Slonecznego. Niestety, z zalem stwierdzilem, ze moje intelektualne mozliwosci nie byly wystarczajace, by w pelni skorzystac z tej skarbnicy ludzkiej wiedzy. I kiedy robot wezwal mnie przed oblicze Shlestertrapa, wciaz jeszcze brnalem przez paragraf 5 "Korygujacego Okolnika" nr 16 wstepu (Pseudossace Zwierzeta Miesozerne, Dozwolone Podejscia i Zjednywanie dla Stosowania Binetplex). -Skonczone - powiedzial, uchylajac sie od odpowiedzi na pytanie, jakie zaczalem mu zadawac, odnoszace sie do szczegolnie niezrozumialego dla mnie pojecia. - A wiec pozwol, ze odniose te ksiazke na swoje miejsce. Dalem ci ja, by uwolnic sie od twoich pytan. Zrobione, moj drogi! -Stereo? Skinal glowa. -Wszystko gotowe i przygotowane do prapremiery. Twoi przyjaciele czekaja juz w sali projekcyjnej. Zrobil pauze, wstal i powoli obszedl pomieszczenie dookola. Czekalem na to, co dalej powie, wzruszony i oniesmielony. Nasza kultura wlasnie sie zaczela! -Widzisz, Plooku, stworzylem dla was stereo, ktore, jak sadze, zapoczatkuje w waszym zyciu nowa ere. Nie patrzylem na wydatki, dalem z siebie wszystko. Czy nie sadzisz, ze teraz wy moglibyscie w zamian zrobic cos dla mnie? -Co tylko zechcesz - wykrztusilem. - Zrobimy wszystko dla bezinteresownego geniusza, ktory... -W porzadku, moj sliczny. Kilku wazniakow na Ziemi zadziera nosa i awanturuje sie, ze zostalem wyznaczony do tej misji, nie majac nawet zadnego przeszkolenia w zakresie obcej psychiki. Wykorzystuja nominacje moja i kilku innych osob z showbiznesu jako pretekst do ataku na obecny rzad i oskarzenia go o korupcje i brak kompetencji. Ja nigdy nie traktowalem mego obecnego zajecia powaznie; chcialem tylko poczekac, az w Hollywood zorientuja sie, ze bez moich stereo, bez autentycznego posmaku Shlestertrapa, sa niczym. Poza tym moj rachunek w banku na Ziemi ladnie rosnie i najlepszym wyjsciem dla mnie jest powrot tam. Byloby ladnie z twojej strony, gdybys podziekowal im za to, co dla was zrobilem, i to w postaci zapisu stereo, ktory moglbym przeslac na Ziemie. Aby wiedzieli, ze jestescie nam wdzieczni za nasza prace. -Bede zobowiazany, jesli dasz mi mozliwosci wyrazenia naszej wdziecznosci - odpowiedzialem. - Jednakze przygotowanie odpowiedniej mowy zajmie mi troche czasu. Natychmiast zabieram sie do roboty. Siegnal reka do moich dlugich macek i wciagnal mnie z powrotem do pomieszczenia - Doskonale! Ale nie musisz sam tego pisac. Moglbys zrobic tyle bledow, iz ludzkosc jeszcze gotowa bylaby pomyslec, ze nie jestescie warci tego, by wydawac na was pieniadze. Czyz nie? Mam juz przygotowana bardzo ladna mowe, cos takiego, co oni chcieliby uslyszec. Greasejob! Przygotuj wraz z Dentface'em aparature do nagrywania. Roboty zabraly sie do filmowania, a ja zaczalem czytac glosno to, co Shlestertrap wczesniej przygotowal. Czytalem z kartki, ktora on trzymal poza polem widzenia kamery. Troche zajaknalem sie, gdy natrafilem na zdania zupelnie dla mnie niezrozumiale. Na przyklad fragmenty, w ktorych wychwalalem Wielkiego Cywilizatora za nauczenie nas jezyka angielskiego czy wyjasnienie nam naszych skomplikowanych funkcji biologicznych. Ale ogolnie, cala mowa nie byla niczym wiecej jak hymnem pochwalnym, na ktory ten czlowiek z pewnoscia zasluzyl. Kiedy skonczylem, wrzasnal: -Koniec! Dobrze! Nim zdazylem go zapytac, dlaczego w tekscie byly pewne niescislosci (wiedzialem, ze on, jako czlowiek, nie mogl popelnic bledu), popchnal mnie do sali projekcyjnej, gdzie czekaly juz Plooki, ktore wystapily w stereo. Wydawalo mi sie, ze mruczal cos jakby "To powinno powstrzymac ludzi Gogarta chociaz do czasu nastepnych wyborow". Ale bylem tak podekscytowany projektem obejrzenia pierwszego osiagniecia Plookow w dziedzinie kultury, ze popedzilem na swoje miejsce. Zaczela sie projekcja. Pierwsze stereo, w jakim wystepuja Plooki! Teraz jest to dla nas rzecz normalna, widzielismy je juz wszyscy. Ale ta, jak ja nazywano, prapremiera, byla dla nas wielkim przezyciem. Wydawalo sie nam, ze nasza cywilizacja zostala zabezpieczona. Nie wszystko bylo dla mnie zrozumiale, ale doszedlem do wniosku, ze wrazenie to spowodowal fakt, iz widzialem to stereo po raz pierwszy. Gdy rozwiniemy sie intelektualnie, wszystko powinno sie zmienic. Wiecie, co mam na mysli. Poczatek, kiedy przedstawiciele poszczegolnych plci spotykaja sie w roznych okolicznosciach i decyduja na zalozenie jednej rodziny, byl interesujacy i zachwycajacy. Konwencja malzenska, chociaz troche niezwykla, byla dosc zblizona do tych, jakie spotykalo sie normalnie w tym okresie. Ale dlaczego guur oznajmil nagle, ze jest obrazona i opuszcza lancuch? Wszyscy oczywiscie wiecie, a w kazdym razie powinniscie wiedziec, ze uzycie rodzaju zenskiego w odniesieniu do guura pochodzi z dialogu, jaki ma miejsce w stereo. I znowu, dlaczego po odejsciu guura, wszyscy pozostali poszukuja jej, zamiast znalezc sobie bardziej rozsadnego osobnika? A jesli chodzi o wielkiego cetkowanego weza, zawsze myslelismy, ze guur jest jedyna forma Plooka, ktora nie musi sie go obawiac. Najwyrazniej bylismy w bledzie. Uciekajac guur napotyka tricefalopsa i ssacy bluszcz, ale te ignoruja ja, a wielki cetkowany waz wykazuje nagle perwersyjne upodobanie do jej pnaczy. I ta walka, kiedy pozostale szesc Plookow spotyka weza i niszczy go! Nawet srob wypelza ze strumienia i ciezko sapiac, rzuca sie do bojki! Zmagania ciagna sie dosc dlugo, zgodnie z logika powinien zatriumfowac waz, ale nagle pada on niezywy. Jestem starym nazredem. Widzialem to stereo setki razy, jak i niejeden raz udalo mi sie wymknac spod paszczy cetkowanego weza. Na podstawie wlasnego doswiadczenia moge tylko zgodzic sie z najstarszymi Plockami, ze waz najprawdopodobniej zostal zaduszony. Wiem, ze to niewiele daje, szczegolnie jesli wezmie sie pod uwage wszystkie nasze klopoty, ale nazred nazredow na pierwszym publicznym pokazie tego stereo oznajmil "Plook jest w stanie dokonac tego, czego juz raz dokonal". Pozostala czesc stereo byla raczej zrozumiala. Ale ktory guur, niezaleznie od tego, jakie byly motywy jego wczesniejszej decyzji, nie powrocilby radosnie do tak poteznej rodziny, ktora pokonala wielkiego cetkowanego weza? Poza tym jeszcze teraz wszyscy (za wyjatkiem mlenba, ma sie rozumiec) smiejemy sie w ostatniej sekwencji, w ktorej mlenb wslizguje sie do swej nory tylem, tak, ze o malo co nie lamie pletwy. -Fantastyczne, nieprawda? - zapytal Shlestertrap, gdy powrocilismy do jego pomieszczenia. - Ta moja robota... jest zupelnie nowatorska, czyz nie? Potrafie stworzyc arcydzielo, prawda? Zastanowilem sie. -Potrafisz - powiedzialem w koncu. - To stereo wplynie na nasze zycie bardziej niz cokolwiek innego na przestrzeni dziewieciu tysiecy lat naszej historii. Poklepal sie po bokach. -To stereo artystycznie jest bez zarzutu. Sposob, w jaki doprowadzilem akcje do finalu, przypomina filmy Chaplina z okresu najwiekszej swietnosci, a jednoczesnie ma cos z dziel braci Marx i de Sici. Przypadl do butelki, po czym powiedzial. -Sadze, ze chcialbys, aby roboty nauczyly cie poslugiwac sie projektorem. Dam wam trzy kompletne zestawy i bedziesz mogl pokazac swoim przyjaciolom, jak wlacza sie je i wylacza. Potem powrocisz do mnie i zrobisz nowe stereo. -Ja mam zrobic nowe stereo? Przykro mi, panie Shlestertrap, ale zupelnie nie wiem, na jaki temat moglbym je zrobic. Czy w tym pierwszym nie zostalo powiedziane wszystko? Jezeli jest cos wiecej, obawiam sie, ze ja, niecywilizowana istota, nie jestem w stanie tego wymyslic i zorganizowac. -Stopien cywilizacji nie ma tu wiekszego znaczenia - powiedzial zniecierpliwiony. - Jest to raczej kwestia nastawienia psychicznego. Widziales, jak sie to robi. Zastosuj Kontrapunkt. -Kontrapunkt? -Nowy punkt widzenia, nastawienie psychiczne, zmiana sposobu postepowania. Nie ma sensu tylko raz wykorzystywac dobry pomysl. Jeszcze zrobie z ciebie artyste! Chociaz... jak sie blizej nad tym zastanowic, byc moze za wczesnie dla ciebie na takie zabawy. Ale mysle, ze moglbym szybko ulozyc nowe stereo, by podsunac ci pomysl. A tymczasem zainteresuj sie techniczna strona projekcji, zeby twoi bracia w dzungli zobaczyli, co zrobila dla nich Miedzyplanetarna Misja Kulturalna. Wkrotce potem zostalem przeniesiony na zewnatrz kopuly wraz z trzema zestawami do projekcji. Znowu mialem szczescie, gdy przyszlo mi uciekac przed bestiami, ktore rzucily sie na mnie. Wrocilem na miejsce z czterdziestoma malymi Plookami, ktorych zebralem w sasiedztwie, i nie szczedzac wysilku, a nawet zycia, podzielilismy sprzet na mniejsze zestawy i przekazalismy dalej. Tak szybko, jak bylo to mozliwe, nauczylem ich wszystkiego, czego nauczylem sie od robotow. A propos, prosilem kiedys Hogana Shlestertrapa, by dal nam jednego robota do pomocy przy tych urzadzeniach; taki bylem nietaktowny. -Jeszcze wam malo! - wrzasnal. - Czy nie wystarczy, ze wysylalem ich z kopuly po te pomaranczowe ziarna, ze ktorymi tak szalejecie? Moje dwa najlepsze roboty, Greasejob i Dentface chodza teraz potluczone, poniewaz kilka wyrosnietych karaluchow pomylilo ich z kims innym. Zrobilem dla was stereo, reszta nalezy do was. Przeprosilem go, oczywiscie. Kiedy moi pomocnicy potrafili juz dobrze poslugiwac sie projektorem, podzielilem ich na trzy grupy i dwie z nich wyslalem wraz ze sprzetem i tasmami; przy mnie pozostala trzecia grupa. Wyslalem tkana do szefa swej plci z wiadomoscia, ze wszystko jest gotowe. Tymczasem nazred nazredow wraz z grupa dwunastu specjalnie przeszkolonych pomocnikow wedrowali przez caly kraj, uczac wszystkie Plooki jezyka angielskiego. Kazdy, kogo spotkali, mial obowiazek przekazywac te wiedze dalej. Stalo sie to koniecznoscia, poniewaz angielski byl jezykiem stereo. W ten sposob wyparl on calkowicie nasza rdzenna mowe. Jedna z wyslanych przeze mnie grup zamieszkala w stosunkowo bezpiecznym schronieniu, dokad mogly spokojnie przyjsc sroby i mlenby. Druga, w odleglej dolinie, robila prezentacje dla guurow, flinow i nazredow; a moja grupa, na szczycie gory, dla blapow i tkanow. Maksymalnie dwustu Plookow za jednym razem moglo wzglednie bezpiecznie obejrzec stereo. Niestety, projekcje byly zaklocone atakami strinthow czy nalotem chmary grindiksow. Po kazdym pokazie trzeba bylo zmieniac miejsce projekcji, ale i tak dwukrotnie bylem zmuszony szkolic nowe grupy operatorow projektora, by zastapic tych, ktorzy zostali pozarci przez potwory. Mowiac szczerze, nie byl to najlepszy system, ale nie wymyslilismy lepszego. Wiemy wszyscy, jak niebezpieczne sa wszelkie zgromadzenia. Tlumaczac to na jezyk angielski, mozna powiedziec "za duzo Plookow tworzy rosol". Niemniej jednak, bylo sprawa ogromnej wagi, aby poslanie cywilizacyjne rozeszlo sie tak szybko i szeroko jak to mozliwe. Poslanie szybko obieglo spolecznosc Plookow, zostalo przyjete i stalo sie jednym z elementow naszego zycia. Musze jednak przyznac, ze w duchu cieszylem sie z tego, iz naleze do uformowanego lancucha rodzinnego. Za kazdym razem, gdy widzialem zerwanie malzenskiej konwencji, guura uciekajacego szybko do lasu na spotkanie wielkiego cetkowanego weza, pozostalych szesciu czlonkow rodziny podazajacych za nim, ogarnietych dziwnym entuzjazmem i rzucajacych sie na gada, za kazdym razem, gdy bylem swiadkiem tego spektaklu, co oczywiscie, zdarzalo sie czesto, nie moglem powstrzymac wypelniajacego mnie uczucia radosci, ze mam za soba etap tworzenia cyklu. Bylem zbyt stary na to, by sie cywilizowac. Pamietam, jak kiedys cztery udane konwencje malzenskie natknely sie na tego samego weza. Gad tak opchal sie Plockami, ze nie mogl sie ruszyc. Byc moze ten incydent spowodowal, ze opracowalismy system, ktory funkcjonuje do dnia dzisiejszego, zwany systemem nazreda magandu. Jak wiecie, polega on na tym, ze szesc rodzin jednoczesnie organizuje konwencje malzenska i szesc guurow tradycyjnie zrywa lancuch. Kiedy czlonkowie wszystkich szesciu rodzin spotykaja wielkiego cetkowanego weza i rzucaja sie na niego, czesto pod ciezarem ich cial waz zostaje zaduszony. Zwykle po takiej walce zostaje wystarczajaco duzo Plookow, by stworzyc jedna rodzine. Niedogodnoscia tego systemu jest to, ze powstaje nadwyzka guurow. Na podobnej zasadzie opartym jest system blapa vintorin. W kazdym razie my, Plooki, z malymi wyjatkami, nauczylismy sie dobrze lekcji stereo i zaczelismy zyc jak cywilizowane istoty, gotowe do przyswojenia sobie nowej techniki. Wtedy... Tak, wtedy pojawil sie Kontrapunkt. Pora wczesnych powodzi byla w pelni, kiedy spod ziemi, w miejscu, gdzie ustawiony byl nasz projektor, wylonil sie flin. -Pozdrowienia dla krzewiciela kultury - zasapal. - Przynosze wiadomosc od flina flinow, ktory otrzymal ja od nazreda nazredow, a ten od samego Shlestertrapa. Chcialby, abys natychmiast przyszedl do niego. Bylem zajety ustawianiem tej waznej maszyny i dlatego spogladajac na niego ponad zlaczem moich macek, zawolalem: -Teren dzielacy to miejsce od dziesiatej gory zalany jest woda. Znajdz jakiegos sroba, ktory pomoze mi tam dotrzec. -Nie ma na to czasu - uslyszalem jego glos. - Nie ma czasu na organizowanie wodnego tragarza. Musisz odbyc te podroz ladem i to niezwlocznie! Shlestertrap jest... Uslyszalem przerazajace, znajome bulgotanie i jego mowa zostala przerwana. Dorosly binozaur przyczail sie za flinem i gdy ten skoncentrowal uwage na przekazywaniu mi waznej informacji, wessal go do gardla. Zdusilem w sobie calkiem logiczny odruch, ktory nakazal mi ucieczke, i chociaz wystraszony, postanowilem zachowac sie jak przedstawiciel cywilizowanej rasy, jaka my, Plooki, wlasnie sie stawalismy. Stalem przed idiotycznie radosnym obliczem brinozaura i ciagnalem: -A co z Shlestertrapem? O flinie, juz zjedzony, chociaz jeszcze nie wysiedziales zadnego jajka, odpowiedz mi, dla dobra wszystkich Plookow! Gdzies z glebi ogromnego gardla dobiegl mnie glos flina, niewyrazny, przeciskajacy sie przez sline, ktora najwidoczniej blokowala droge. -Shlestertrap wraca na Ziemie. Mowi, ze musisz... Potwor przelknal i kasek, ktory przed chwila byl flinem, zesliznal sie wzdluz wielkiej szyi do odpowiedniej czesci ciala. Dopiero wtedy, kiedy wyczulem pierwsze oznaki zainteresowania potwora moja osoba, dopiero wtedy skorzystalem z moich spiralnych macek, by wskoczyc do malego lasku. Brinozaur rozejrzal sie leniwie wokol i upewniwszy sie, ze nie ma w poblizu zadnego Plooka, ktorego moglby zaatakowac, odwrocil sie i powoli poczlapal w dol zbocza. W chwili kiedy znalazl sie w wodzie, bylem juz poza kryjowka i objasnialem trzem nazredom szczegoly wyprawy do kopuly. Wybralismy droge wiodaca przez pasmo skalne, nieco okrezna, ale prowadzaca do kopuly suchym ladem. -Czy jest mozliwe - zapytal jeden z najmlodszych Plookow - ze Shlestertrap, widzac nasze posluszenstwo wobec zasad zawartych w stereo, doszedl do wniosku, ze nieodwolalnie weszlismy na droge prowadzaca do cywilizacji i dlatego uznal swoja misje za skonczona? -Mam nadzieje, ze nie - odpowiedzialem. - Sadzac z tempa naszych przemian, mozna by powiedziec, ze dluga jeszcze bylaby droga do naszej cywilizacji. Byc moze wraca na Ziemie po materialy konieczne do tego, abysmy uczynili nastepny krok, tym razem dajacy nam nowa technike. -Dobrze! Kulturalny etap rozwoju, na jakim sie znajdujemy, choc z cala pewnoscia konieczny, jest wyjatkowo szkodliwy dla naszego spoleczenstwa. Musze ciagle wertowac Ksiege Siodemek, a populacja Plookow, niestety, zmniejsza sie. Nie chce przez to powiedziec, ze nie warto zniesc przejsciowych trudnosci, kiedy przed nami roztacza sie wizja cywilizacji. Mysle po prostu o mojej pierwszej konwencji malzenskiej, jaka odbedzie sie za dwa dni; mam nadzieje, ze guur znajdzie stosunkowo malego wielkiego cetkowanego weza! W ten sposob, rozprawiajac o nadziei, prawie tak wspanialej jak nasza Nadzieja, o czasach, kiedy potega Plookow zdominuje cala Wenus, przebylismy dlugi odcinek drogi. Do momentu, w ktorym robot objal nas wiazka, stracilem tylko jednego pomocnika. Szybko popedzilem do pomieszczenia, w ktorym siedzial Shlestertrap. Miejsce bylo prawie calkowicie puste. Doszedlem do wniosku, ze wieksza czesc wyposazenia, jakim dysponowala misja, zostalo juz przetransportowane do ognistego statku. Nasz Cywilizator siedzial na krzesle otoczony ogromna iloscia butelek, z ktorymi sprzagl sie juz do zatracenia. -Ktoz to - zawolal - jesli nie male Plooki i moj ulubiony nazred! Nie sadzisz, ze moge tak powiedziec? Usiadz i odpocznij! Cieszylem sie widzac, ze jego stosunek do mnie byl bardziej przyjacielski niz zwykle; ale i glos mial zmieniony, jakby grubszy. -Slyszelismy, ze wracasz do Hollywood, do Kalifornii na Zimie - zaczalem. -Chcialbym, zeby to bylo prawda, bracie. Niczego wiecej nie pragne. Najpiekniejsze miejsce we Wszechswiecie, Hollywood, Kalifornia itd. Ale nic z tego. Odwolano mnie, po prostu odwolano. Misja skonczyla sie. -Ale dlaczego? -Oszczednosci, ot co. Tak przynajmniej oznajmili mi w liscie, ktory otrzymalem. "Z uwagi na konieczne redukcje w wielu sluzbach rzadowych..." Nie wierz w to! To robota tych intrygantow! Gogarty prawdopodobnie smieje sie na Uniwersytecie Saharyjskim; to on pierwszy narobil tyle wrzasku wokol mojej osoby. A co do mnie, zamierzam wrocic i zaczac zycie od nowa. Schowal glowe w ramiona i wzdrygnal sie. Po chwili zsunal sie z krzesla i upadl na podloge. Wszedl robot niosacy duze pudlo. Posadzil Shlestertrapa z powrotem na krzesle i odszedl; pudlo caly czas tkwilo pod jego ramieniem. Dwa male nazredy z lekiem patrzyly na moja zazylosc z ludzka istota. To mi schlebialo, nic nie moglem na to poradzic. Byly wiecej niz troche zmieszane tym nieznanym modelem zachowania; ale zalezalo im, rownie bardzo jak mnie, na tym, by zapamietac kazdy szczegol tej cudownej, ostatniej rozmowy. Cale szczescie; fakt, ze ich wersja tego, co sie wydarzylo, byla zgodna z moja, pomogl mi umocnic moja pozycje w tych trudnych dniach, ktore pozniej nastapily. -A proces naszej cywilizacji? - zapytalem. - Czy on zostanie zatrzymany? -Co? Jakiej cywi... Och, to! Nie, panie! Stary Shlestertrap zajal sie swymi przyjaciolmi. Zawsze tak robi. Mam juz gotowe nowe stereo. Kawal dobrej roboty! Poczekaj, wydostane to dla ciebie. Wstal powoli. -Gdzie jest robot? Nigdy nie ma zadnego kolo mnie, gdy ich potrzebuje. Hej, Highprockets! - wrzasnal. - Podaj mi kopie ostatniego stereo, ktora jest w pokoju obok albo gdzies tam. Nowego stereo. Poskladalem to wczoraj - kontynuowal, gdy robot dal mu paczki. - Nie skonczylem go wlasciwie tak, jak zamierzalem; ale kiedy nadszedl komunikat, puscilem wszystkich aktorow do domu. Nie mam zamiaru pracowac za darmo, o nie. Ale usiadlem i nadalem temu odpowiednia forme, i jak myslisz? Wyszlo dobrze. Prosze. Porozdzielalem paczki rowno miedzy nas trzech. -A czy jest w tym ten wspanialy Kontrapunkt, o ktorym wspomniales? -Nic wiecej, tylko to. Tak udany Kontrapunkt wzorowany na pierwotnym pomysle, na jaki moze wpasc tylko Hogan Shlestertrap. Tak. Jest w nim wszystko, czego potrzebujecie. Przypatrz sie, jak to powstaje, a wkrotce bedziesz robil takie stereo, ktore beda konkurowaly ze zrobionymi w Hollywood. A to wiecej, niz ja bede robil. -Nie mamy najmniejszego zamiaru siegac do takich wyzyn - powiedzialem pokornie. -Bedziemy i tak wdzieczni za dar cywilizacji. -A wiec w porzadku. - Pomachal do nas reka chwiejac sie. - Nie dziekujcie mi. W tych stereo macie dwa najpiekniejsze opowiadania o milosci, jakie kiedykolwiek zostaly pokazane, i to zrobione najnowsza, prosto z Hollywood metoda, przez jednego z najwiekszych rezyserow. Chcialem powiedziec, ze przyslali tu mnie, abym zapoczatkowal u was kulture, i jesli to, co zrobilem, nie podoba im sie, moga... I tu nagle zwinal sie i bezladnie opadl na krzeslo. Czekalismy cierpliwie, co bedzie dalej, ale jego najwyrazniej zaprzataly jakies ludzkie sprawy, wiec po prostu wyszlismy. Gdy juz znajdowalismy sie w bezpiecznej odleglosci od kopuly, polecilem moim asystentom, by pospieszyli do pozostalych osrodkow projekcyjnych i niezwlocznie przygotowali sie do pokazu nowego stereo. -Pamietajcie - zawolalem za nimi. - Zmiany, jakie wprowadzilo w zycie Pierwsze Stereo, sa niczym w porownaniu ze zmianami, jakie dokonuja sie dzieki Kontrapunktowi. Mialem racje. Poczatek Kontrapunktu... Obejrzalem go po raz pierwszy w duzej grupie, liczacej ponad stu Plookow. Po zakonczonej projekcji, podobnie jak reszta, nie moglem wykrztusic z siebie ani slowa. Po dlugiej ciszy, ktorej nikt nie smial zaklocic, nazred nazredow zasugerowal, aby jeszcze raz najpierw wyswietlic pierwsze Stereo, a bezposrednio po nim Kontrapunkt, zeby latwiej nam bylo je porownac. Tak tez zrobilismy, ale niewiele to pomoglo. Ten problem wy musicie rozwiazac. Byc moze moja relacja calej historii znajomosci Hogana Shlestertrapa ze mna bedzie wam w jakis sposob pomocna w znalezieniu tego rozwiazania! Jestem stary i, jak juz wspomnialem, nadaje sie do tego, by mnie zjedzono. A wy wykluliscie sie w samym srodku poczatkowego okresu naszej kultury. I to waszym zadaniem jest znalezienie drogi wyjscia z tego impasu, drogi, ktora gdzies musi istniec. Jestescie jeszcze bardzo mlodzi, a juz tyle razy, ile to bylo mozliwe, widzieliscie tak Pierwsze Stereo, jak i Kontrapunkt. Powinniscie wiedziec, ze dotycza one jednej, tej samej kwestii. Pierwsze Stereo i Kontrapunkt roznica sie zasadniczo tym, ze w tym drugim to srob, mlenb, tkan, flin, blap i nazred zrywaja lancuch rodzinny, zostawiajac samego guura, ktory podaza za nimi i wybawia ich przed pozarciem przez cetkowanego weza. Natomiast w Pierwszym Stereo wszystko potoczylo sie dokladnie odwrotnie. Pelne milosci zjednoczenie na koncu jest jednakowe w obu stereo, za wyjatkiem tego, ze mlenb, zamiast wejsc tylem do mokrej jamy, jak to mialo miejsce w Pierwszym Stereo, poslizgnal sie i upadl ciezko w poprzek. Po pierwszych projekcjach guury zaczely sie burzyc, ze ludzie nie moga oczekiwac, by one, slabe i powoli poruszajace sie zwierzeta, zgladzily wielkiego cetkowanego weza. Jednakze w obliczu oczywistego dowodu, jakim byl Kontrapunkt, wysunely wniosek, by uznac, ze Pierwsze Stereo przedstawia stan cywilizacji, a drugie - przeciwnie - stan barbarzynstwa. Pozostale szesc plci odpowiedzialo, ze Kontrapunkt nie jest alternatywa, ale uwienczeniem procesu upowszechniania kultury. Ponadto wzorowanie sie na Pierwszym Stereo spowodowalo, ze mielismy oburzajaca i niespotykana nadwyzke guurow. A czy istniala lepsza metoda przywrocenia rownowagi? Gdy guur zaatakuje weza, ten po prostu go polknie... Mlenby, oczywiscie, mialy wlasne problemy: czy wejsc do swej nory zaraz po zakonczeniu konwencji i jak to zrobic. Ale to nie mialo wiekszego znaczenia. Niektore mlode rodziny Plookow probowaly isc za przykladem Pierwszego Stereo, inne - drugiego. Nieliczne barbarzynskie jednostki, nie zwazajac na los Plookow, odlaczyly sie od spolecznosci i usilowaly powrocic do prymitywnego sposobu zycia naszych przodkow. Ale poniewaz malo zmodyfikowanych Plookow przylaczylo sie do tej grupy, ich potomostwo jest szybko zjadane i w ten sposob pozbedziemy sie problemu. Ogolnie rzecz biorac Plooki podzielily sie na dwa obozy. Do pierwszego weszly guury, ktore przyjely poslanie cywilizacyjne Pierwszego Stereo, a do drugiego inne plcie, ktore zaakceptowaly poprawki naniesione w Kontrapunkcie. Oczywiscie, znalazla sie tez garstka altruistycznych nazredow i flinow, ktore poparly guury, i odwrotnie... Aby nasz gatunek przetrwal, potrzebujemy wspoldzialania wszystkich siedmiu plci. Ale jak tego dokonac, kiedy nie wiemy, ktore Stereo niesie ze soba wizje cywilizacji? Jestesmy tak blisko od wyzwolenia sie spod tyranii tych wszystkich zarlokow i tylko z powodu naszej niedojrzalosci intelektualnej... Coz, przez ostatnie jedenascie cykli nie odbyla sie ani jedna konwencja malzenska. Ja, jako czlonek rodziny utworzonej w czasach przed Shlestertrapem, nie zajmuje zadnego stanowiska. Moja konwencja znajduje sie juz poza mna, natomiast wasza, moje zmodyfikowane Plooki, jest przed wami. Ale jednego moge byc pewien. Odpowiedzi na to pytanie nie nalezy szukac ani w jednym Stereo, ani w drugim. Musimy dotrzec do wspolnej czesci ich obu, do samego sedna problemu, ktory tkwi w obu poslaniach. Kiedy go zidentyfikujemy, pozorne sprzecznosci zostana rozproszone. Pamietajcie, ze Stereo zostalo zrobione przez istote o wysokim poziomie cywilizacji. Gdzie nalezy szukac sedna tego problemu? W Pierwszym Stereo czy w Kontrapunkcie? Czy w ksiazce, ktorej nigdy nie udalo mi sie przeczytac do konca. Wyciag Przepisow Miedzyplanetarnej Misji Kulturalnej z przypisami i dodatkiem Wzorcowych Procedur dla Misji w obrebie Ukladu Slonecznego? Ludzkosc juz uporala sie z podobnymi problemami. Ale my, patrzac w jej kierunku widzimy tylko migoczace gwiazdy. Musimy sami rozwiazac nasz problem albo zginiemy jako gatunek, chociazby i cywilizowany gatunek. Ale nie rozwiazemy tego problemu, a jest to sprawa zasadnicza. Nie rozwiazemy go, uciekajac sie do tych odrazajacych forteli, ku ktorym zwraca sie coraz wiecej mlodych. Mysle o tych haniebnych i zepsutych rodzinach, ktore tworza osobniki szesciu plci. BERNIE FAUST Tak nazywa mnie Ricardo. Sam nie wiem, co mam o tym myslec.Siedze tutaj, w moim malym biurze otwartym od dziewiatej do szostej. Czytam dane na temat panstwowych rezerw przeznaczonych do wyprzedazy. Zastanawiam sie, na czym mozna cos zarobic, a za co nie warto sie zabierac. Drzwi mojego biura otwieraja sie. Wchodzi niski facet o brudnej twarzy, w bardzo brudnym, pogniecionym ubraniu i pokaslujac mowi: -Czy jest pan zainteresowany kupieniem dwudziestki za piatke? No tak. Ze tez to wszystko, co moze mnie spotkac. Zlustrowalem go i pytam: -Cooo? Zaszural nogami i zakaszlal kilka razy. -Dwudziestka za piatke. Zmusilem go do spuszczenia oczu. Buty mial wstretne, zniszczone i brudne jak on sam. Co chwile jego lewe ramie wznosilo sie w nerwowym tiku. -Dam panu dwadziescia - wyjasnil, zwracajac sie jakby do swych butow. - I za to dostane od pana piatke. Ja zakoncze interes z piatka w reku, a pan z dwudziestka. -Jak dostal sie pan do tego budynku? -Po prostu wszedlem - powiedzial troche zmieszany. -Po prostu wszedl pan - przedrzeznilem go. - A wiec teraz natychmiast zejdzie pan na dol i wyniesie sie do diabla. W holu jest tabliczka ZEBRAKOM WSTEP WZBRONIONY. -Ale ja nie zebrze. - Szarpnal dol marynarki. Wygladal jak facet, ktory chce wyprostowac pognieciona pizame, w ktorej spal. - Chcialbym cos panu sprzedac.Dwadziescia za piec. Ja dam panu... -Czy mam zadzwonic na policje? Wygladal na przestraszonego. -Nie. Dlaczego mialby pan dzwonic na policje? Nie zrobilem przeciez nic zlego, nic takiego, by wzywac policje! -Zaraz zadzwonie, ostrzegam pana. Po prostu dam znac na portiernie i oni szybko sciagna tu policje. Nie zyczymy sobie, aby krecili sie tu zebracy. W tym budynku zalatwia sie interesy. Potarl reka twarz, scierajac z niej troche brudu, po czym przesunal reke po klapie marynarki i tam zostawil ten brud. -A wiec nie ma interesu? - zapytal. - Nie ma dwadziescia za piatke? A co nie podoba sie panu w mojej propozycji? Podnioslem sluchawke. -W porzadku - powiedzial, unoszac w gore pomarszczona dlon. - Ide juz. Ide. -I dobrze. I niech pan zamknie za soba drzwi. -A to na wszelki wypadek, gdyby zmienil pan zdanie. - Siegnal reka do kieszeni brudnych, pomietych spodni i wyciagnal bilecik. - Tu mnie pan zastanie, gdyby chcial pan skontaktowac sie ze mna. O kazdej porze dnia. -Zmiataj - powiedzialem. Pochylil sie, rzucil bilecik na biurko, na stos papierow dotyczacych rezerw panstwowych, zakaszlal raz czy dwa, spojrzal na mnie, czy sie zainteresowalem. Nie? Nie. Poczlapal do wyjscia. Chwycilem bilecik miedzy kciuk a palec wskazujacy i zamierzalem wrzucic go do kosza na smieci. Nagle zatrzymalem sie. Bilecik. Bylo w nim cos tak cholernie niezwyklego, mialem wrazenie, ze jest kawalkiem lodu. A jednak byl to bilecik. W ogole to cala ta historia byla niezwykla. Zaczalem zalowac, ze nie pozwolilem mu mowic. W koncu nic by mi sie nie stalo, gdybym go wysluchal. Ostatecznie, on tylko proponowal mi niecodzienna transakcje. Zawsze moge robic takie interesy. Zyje z prowadzenia malego biura, kupuje i sprzedaje, ale polowa mojego kapitalu to dobre pomysly. Moge wykorzystac kazda okazje, nawet jezeli pomysl pochodzi od wloczegi. Bilecik byl czysty i bialy, tylko w jednym miejscu widniala ciemna smuga pozostawiona przez jego palce. Ozdobny napis glosil "Ogo Eksar". Ponizej umieszczony byl numer telefonu i nazwa hotelu znajdujacego sie w poblizu mojego biura, w okolicy Times Square. Znalem ten hotel, niezbyt drogi, ale porzadny, mozna by rzec sredniej kategorii. W jednym z rogow bilecika zamieszczony byl numer pokoju. Patrzylem na to i poczulem sie dziwnie. Doprawdy nie wiedzialem, co o tym myslec. Chociaz jak by sie nad tym zastanowic, to czy to mozliwe, by zebrak byl zameldowany w hotelu? -Nie badz snobem, Bemie - powiedzialem do siebie. Zaoferowal mi dwudziestke za piatke. Bardzo chcialbym zobaczyc jego mine, gdybym powiedzial: "Dobrze. Daj mi dwudziestke, ja dam ci piatke i wynos sie stad do diabla". Spojrzalem na notatki dotyczace panstwowych rezerw do wyprzedazy. Cisnalem bilecik do kosza na smieci i probowalem zabrac sie do pracy. Dwudziestka za piatke. Co za interes kryl sie za tym? Nie moglem przestac o tym myslec! Tylko jedno moglem zrobic. Poradzic sie kogos. Ricardo? Mimo wszystko jest on wykladowca w szkole. Jeden z moich najlepszych kontaktow. Pomagal mi w interesach - poufna wiadomosc odnosnie planu budowy szkoly, warta co najmniej pietnascie setek; wyprzedaz sprzetu biurowego z siedziby ONZ i tym podobne sprawy. I kiedy tylko mialem problemy, ktore mnie przerastaly, on zawsze sluzyl rada. Dzielilem sie z nim; wyciagnal ode mnie trzy setki jako prowizje. Spojrzalem na zegarek. O tej porze Ricardo powinien byc w szkole, sprawdzac prace czy cokolwiek on tam robi. Wykrecilem jego numer. -Ogo Eksar? - powtorzyl za mna. - To brzmi jak finskie nazwisko. A moze estonskie. Mysle, ze z jakiegos panstwa nadbaltyckiego. -Niewazne skad - powiedzialem. - Nie o to chodzi. - - zrelacjonowalem mu cala historie oferty dwadziescia za piec. Zasmial sie. -Znowu to samo! -Jakis kawal? Tak stary, ze znali go juz Grecy i naciagali na to Egipcjan? -Nie. To wymyslili Amerykanie. I nie ma tu zadnego oszukanstwa. W czasie kryzysu nowojorska gazeta wyslala na miasto reportera z dwudziestodolarowym banknotem i jego zadaniem bylo sprzedac go za jednego dolara. Nie bylo chetnych do takiej transakcji. Nawet ludzie bez pracy, znajdujacy sie na granicy glodu, bali sie tego, ze zostana naciagnieci czy osmieszeni, i odrzucili latwy zysk tysiaca dziewieciuset procent. -Dwadziescia za jeden? Ale ja mowie o transakcji dwadziescia za piec. -Och, coz, Bernie, inflacja - powiedzial, smiejac sie znowu. - Ale w dzisiejszych czasach jest bardziej prawdopodobne, ze chodzi tu o widowisko telewizyjne. -Telewizja? Szkoda, ze nie widziales, jak ten facet byl ubrany. -To moze byc zrobione specjalnie, tylko po to, aby jeszcze trudniej bylo ludziom traktowac sprawe powaznie. Naukowcy z uniwersytetu dzialaja w ten sam sposob. Pare lat temu grupa socjologow badala reakcje spoleczenstwa na kampanie agitacyjna prowadzona na rzecz dobroczynnosci. Wiesz, tacy ludzie, ktorzy staja na rogach ulic z malymi pudelkami i potrzasaja nimi: "Pomozcie dzieciom o trzech glowach", "Pomoc dla zalanej woda Atlantydy". Oni tez przebierali studentow... -Myslisz, ze on moglby byc na poziomie, ten... ten facet? -Dosc prawdopodobne, ze tak. Chociaz nie rozumiem, dlaczego zostawil ci wizytowke. -Zaczynam juz cos rozumiec. Jezeli chodzi tu o impreze telewizyjna, to wiaza sie z tym ciekawe nagrody. Samochody, lodowki, zamek w Szkocji czy inne atrakcje. -Przedstawienie telewizyjne z udzialem publicznosci? Coz, tak. To moze byc" to. Odwiesilem sluchawke, odetchnalem gleboko i polaczylem sie z hotelem Eksara. To prawda, byl tam zameldowany. I wlasnie poszedl do swego pokoju. Szybko zszedlem na dol i wzialem taksowke. Kto wie, z kim skontaktowal sie do tego czasu. Wjezdzajac do gory winda, zastanawialem sie nad tym wszystkim. Jak przejsc od banknotu dwudziestodolarowego do czegos rzeczywiscie wielkiego, do przedstawienia telewizyjnego z udzialem publicznosci i nagrodami, nie okazujac Eksarowi, ze zorientowalem sie, o co w tym wszystkim chodzi? No coz, moze bede mial troche szczescia. Moze on ulatwi mi sytuacje. Zapukalem do drzwi. Kiedy powiedzial: - Prosze wejsc - wszedlem do srodka, ale przez sekunde czy dwie nie widzialem niczego. Byl to maly pokoj, jak wszystkie w tym hotelu. Troche cuchnacy i duszny. Ale panowala zupelna ciemnosc, nie palila sie ani jedna zarowka. I zaluzje byly zaciagniete do samego dolu. Kiedy moje oczy przyzwyczaily sie do ciemnosci, zauwazylem go, tego Ogo Eksara. Siedzial na lozku, na tej jego stronie, ktora znajdowala sie blizej mnie. Wciaz mial na sobie to przedziwne, pogniecione ubranie. I wiecie co? Ogladal program na malym, przenosnym telewizorze, ktory stal na biurku. Telewizor byl kolorowy. Ale nie odbieral dobrze. Na ekranie nie bylo zadnego obrazu ani twarzy, przez jego srodek przebiegaly tylko barwne plamy. Duza plama czerwieni, duza plama koloru pomaranczowego i poskrecane paski niebieskiego, zieleni i czerni. Z odbiornika dobiegl glos, ale slowa zlewaly sie w jeden belkot. - Wah-wah, de-wah, de-wah. Gdy wszedlem do srodka, wylaczyl telewizor. -Times Square nie jest dobrym rejonem do ogladania telewizji - zagadnalem. - Za duzo zaklocen. -Tak - powiedzial. - Za duzo zaklocen. - Zamknal telewizor i odstawil go na bok. - Szkoda, ze nie widzialem, jak on odbiera w korzystniejszych warunkach. Zabawne. Oczekiwalem, ze w pokoju wyczuje zapach alkoholu, zobacze w koszu na smieci obok biurka kilka oproznionych butelek. Zadnego sladu. Unosil sie tam jedynie jakis dziwny, nieznany zapach. Pomyslalem, ze jest to zapach samego Eksara, tylko zageszczony. -Czesc - powiedzialem. Bylem troche zmieszony z powodu swego brutalnego zachowania w biurze. Nie ruszyl sie, caly czas siedzial na lozku. -Mam dwudziestke - powiedzial. - Czy ty masz piatke? -Och, mysle ze mam, w porzadku - powiedzialem, zagladajac do portfela, staralem sie przybrac wesoly ton. On nie odpowiedzial, nie poprosil mnie nawet, zebym usiadl. Wyciagnalem banknot w jego kierunku. -Zgadza sie? Pochylil sie do przodu i wpatrywal sie w banknot, jak gdyby mogl w tych ciemnosciach widziec, jaka jest jego wartosc. -Zgadza sie - powiedzial. - Ale potrzebuje pokwitowania. Potwierdzonego pokwitowania. "Do cholery" - pomyslalem, po co mu potwierdzone pokwitowanie? -A wiec bedziemy musieli zejsc na dol. Na Czterdziestej Piatej jest drogeria. -Dobrze - zgodzil sie wstajac i zakaszlal krotko raz, drugi, trzeci, czwarty, raz po razie. - Obok pokoju jest lazienka. Umyje sie tylko i zaraz pojdziemy. Czekalem na niego przed lazienka, myslalem, ze zuzyje tam ogromna ilosc srodkow czystosci. Niepotrzebnie sie martwilem. Nie wiem, co on robil w lazience, ale kiedy wyszedl, pewny bylem jednego: mydlo i woda nie przydaly mu sie na wiele. Jego twarz, szyja, ubranie, rece byly tak brudne jak przedtem. Wciaz wygladal, jakby przez cala noc wloczyl sie po smietniskach. W drodze do drogerii wstapilem do sklepu papierniczego i kupilem caly bloczek pokwitowan. Od razu wypelnilem jeden blankiet. "Nowy Jork, data. Potwierdzam, ze otrzymalem od pana Ogo Eksara kwote dwudziestu dolarow w zamian za banknot pieciodolarowy o numerze serii..." - Moze tak byc"? - zapytalem. - Zamieszczam tu numer serii, aby wygladalo, ze chodzilo ci o ten wlasnie banknot. Z prawnego punktu widzenia okresla sie mianem "towar otrzymano". Nachylil sie i przeczytal pokwitowanie. Nastepnie sprawdzil numer serii widniejacy na banknocie, ktory caly czas trzymalem w reku. Skinal glowa. Musielismy chwile poczekac, poki sprzedawca nie obsluzy kilku klientow. Kiedy podszedl do nas, podpisalem pokwitowanie, on je przeczytal, wzruszyl ramionami i przystawil swoja pieczatke. Zaplacilem mu dwadziescia piec centow; w koncu to ja zyskalem na tej transakcji. Eksar przesunal nowa, szeleszczaca dwudziestke po szkle kontuaru. Patrzyl jak podnosze ja do swiatla, ogladam najpierw jedna strone, potem druga. -Dobry banknot? - zapytal. -Tak. Zrozum: ja nie znam ciebie, nie znam twoich pieniedzy. -Oczywiscie. Tak samo robie, gdy mam do czynienia z nieznajomymi. - Schowal do kieszeni moje pokwitowanie oraz banknot pieciodolarowy. Ruszyl w kierunku wyjscia. -Hej - zawolalem. - Spieszysz sie? -Nie. - Zatrzymal sie, wygladal na zaintrygowanego. - Nie spiesze sie. Ale dostales dwudziestke za piatke. Dokonalismy transakcji. Sprawa zalatwiona. -Zgoda, transakcja zakonczona. A moze bysmy tak napili sie po filizance kawy? Zawahal sie. -Ja stawiam - powiedzialem. - Nie odmawiaj mi. Chodz, napijemy sie kawy. Na jego twarzy odmalowalo sie zaklopotanie. -Czy nie chcesz czasem wycofac sie z interesu? Mam pokwitowanie. I to potwierdzone. Ja dalem ci dwudziestke, a ty mi piatke. Zrobilismy interes. -To byla transakcja, zgoda - powiedzialem, popychajac go w kierunku pustego stolika. - To byla transakcja, wszystko podpisane, podstemplowane, zalatwione. Nikt sie z tego nie wycofuje. Po prostu chcialbym zaprosic cie na kawe. Jego twarz rozjasnila sie, co widoczne bylo nawet przez ten caly brud. -Nie kawe. Zupe. Zjem zupe grzybowa. -Bardzo dobrze. Zupa, kawa. Mnie jest wszystko jedno. Ja napije sie kawy. Usiadlem i przygladalem sie mu. Pochylil sie nad talerzem zupy i jadl powoli, lyzka po lyzce. Sprawial wrazenie typowego wloczegi, ktory nie mial nic w ustach przez caly dzien. Jednak nie byl to byle jaki wloczega, ale najlepszy z najlepszych, stara, dobra firma. Wygladal niczym jeden z tych facetow lezacych w drzwiach i szamoczacych sie z policja, broniacych sie przed palkami. Nie pasowal na czlowieka mieszkajacego w przyzwoitym hotelu, przeprowadzajacego ze mna transakcje dwudziestka za piatke, czy jedzacego cos tak porzadnego jak zupa grzybowa. Ale za tym cos sie krylo. Ci z telewizji, ktorzy przygotowywali ten program, potrzebowali cholernie dobrego aktora i niezle mu zaplacili, by odegral te role. Facet musial wygladac tak, ze wywolywal smiech na twarzach ludzi, proponujac transakcje, ktora przynosilaby im zysk. -Niczego wiecej nie chcesz kupic? - zapytalem. Zatrzymal lyzke w polowie drogi do ust i przygladal mi sie podejrzliwie. -Na przyklad czego? -Och, nie wiem. Moze chcialbys kupic dziesiec za piecdziesiat. Albo dwadziescia za sto dolarow? Eksar zastanowil sie nad ta propozycja, naprawde. Ale zaraz powrocil do zupy, zmiatajac ja z talerza. -To nie jest transakcja - powiedzial z pogarda. - Co to za transakcja? -Wybacz mi, tak tylko zapytalem. Nie mialem zamiaru cie wykorzystac. - Zapalilem papierosa i czekalem. Moj znajomy o brudnej twarzy skonczyl jesc zupe i siegnal po serwetke. Obserwowalem go: nie rozmazal brudu wokol ust, tylko osuszyl kropelki zupy. Byl elegancki na swoj sposob. -A wiec nie chcesz kupic niczego wiecej? Jestem tutaj i mam teraz troche czasu. A moze masz cos na mysli? Moglibysmy porozmawiac. Zwinal serwetke w kule i wrzucil ja do talerza. Zaraz na mokla. Zjadl wszystkie grzyby, a zupe zostawil. -Most Golden Gate - powiedzial nagle. Papieros wypadl mi z reki. -Co? -Most Golden Gate. Ten z San Francisco. Kupie go. Zaplace za niego... - wzniosl oczy do gory i przez kilka sekund wpatrywal sie w sufit - powiedzmy stowke i cwierc. Sto dwadziescia piec dolarow. Platne od zaraz. -Dlaczego akurat Golden Gate? - zapytalem jak idiota. -Bo tylko on mnie interesuje. Zapytales mnie, co jeszcze chcialbym kupic, wiec ci odpowiadam. Most Golden Gate. -A dlaczego nie most Jerzego Waszyngtona? Jest nowszy, znajduje sie tutaj, w Nowym Jorku, na rzece Hudson. Dlaczego kupowac inny, gdzies tak daleko, na wybrzezu? Usmiechnal sie do mnie, jakby podziwial moj spryt. -Och, nie - powiedzial, lewe ramie zaczelo poruszac sie w nerwowym tiku w gore i w dol, w gore i w dol. - Wiem, czego chce. Golden Gate w San Francisco. Sto dwadziescia piec dolarow. Mozesz przyjac moje warunki, mozesz je odrzucic. -Przejazd mostem Jerzego Waszyngtona - upieralem sie tylko po to, by zyskac na czasie i przemyslec to wszystko - jest platny i to wcale niemalo, bo piecdziesiat centow. A ruch panuje tam duzy, bardzo duzy. Nie wiem, ile wynosi oplata za przejazd mostem Golden Gate, ale z cala pewnoscia nie znajdziesz nigdzie takiego natezenia ruchu ulicznego jak w Nowym Jorku. Poza tym pomysl o jego utrzymaniu. Golden Gate jest jednym z najdluzszych mostow swiata i spluczesz sie co do grosza, jesli bedziesz chcial utrzymac go w dobrym stanie. Dolar jak dolar, polozenie jak polozenie, a ja uwazam, ze lepszym interesem jest kupienie mostu Jerzego Waszyngtona. -Golden Gate - powiedzial, lekko uderzajac otwarta dlonia w stol, przy czym cala seria skurczy przebiegla po jego twarzy. - Chce Golden Gate i tylko Golden Gate. Nie mecz mnie wiecej. Sprzedasz go czy nie? Przemyslalem juz te sprawe. Wiedzialem, ze Ricardo mial racje. Bylem zdecydowany na wszystko. -Oczywiscie, ze sprzedam. Jezeli naprawde chcesz go kupic, twoja sprawa. Ale widzisz, moge ci sprzedac tylko taka czesc tego mostu, do ktorej posiadam prawo wykupu. Skinal glowa. -Chce miec pokwitowanie. Zanotuj na nim te uwage. Zrobilem odpowiednia adnotacje na pokwitowaniu. Z powrotem poszlismy do drogerii. Sprzedawca potwierdzil podpis, wsunal przybory do stemplowania do szuflady pod lada i odwrocil sie od nas. Z calego zwoju nowiutkich, szeleszczacych banknotow Eksar odliczyl szesc dwudziestek i jedna piatke. Reszte wsunal z powrotem do kieszeni spodni i zaczal szykowac sie do wyjscia. -Moze jeszcze troche kawy? - powiedzialem, lapiac oddech. - Albo dolewka zupy? Spojrzal na mnie zaintrygowany i jakby nowa seria skurczy przeszyla jego cialo. -Dlaczego? Co jeszcze zamierzasz mi sprzedac? Potrzasnalem ramionami. -A co chcesz kupic? Powiedz mi tylko. Zobaczymy, czy uda nam sie jeszcze przeprowadzic jakas transakcje. To wszystko bylo cholernie nuzace, ale nie moglem sie uskarzac. W ciagu pietnastu minut zarobilem sto czterdziesci dolarow. No, powiedzmy, sto trzydziesci osiem dolarow i piecdziesiat centow, jesli odlicze wszelkie wydatki, zreszta niewielkie i konieczne, jak oplata notarialna, kawa, zupa. Nie moglem sie uskarzac. Ale czekalem na cos rzeczywiscie duzego. To czailo sie gdzies. No coz, to cos moze ujawnic sie dopiero w czasie programu telewizyjnego. Moga pytac mnie, dlaczego sprzedawalem Eksarowi wszystkie te rzeczy, wtedy ja podam swoje powody, a oni zaczna rozdawac te lodowki, talony do Tiffany'ego i... Kiedy bylem pograzony w myslach, Eksar powiedzial cos do mnie. Brzmialo to calkiem obco. Poprosilem go o powtorzenie. -Morze Azowskie - powiedzial. - W Rosji. Dam ci za nie trzysta osiemdziesiat dolarow. Nigdy o niczym takim nie slyszalem. Zacisnalem usta i zamyslilem sie. Smieszne, trzysta osiemdziesiat dolarow za cale cholerne morze. -Niech bedzie czterysta i sprawa zalatwiona. Odchylil glowe do tylu i zaczal kaszlec; byl najwyrazniej zly. -O co wlasciwie ci chodzi - wykrztusil, kaszlac raz po raz. - Trzysta osiemdziesiat nie jest dobra cena? To male morze, jedno z najmniejszych. A czy wiesz, jaka jest jego maksymalna glebokosc? Zrobilem madra mine. -Jest wystarczajaco glebokie. -Szesnascie metrow - wykrzyknal Eksar. - Tylko tyle, szesnascie metrow! Gdzie dostaniesz za takie morze wiecej niz trzysta osiemdziesiat dolarow? -Uspokoj sie - powiedzialem, klepiac go po brudnym ramieniu. - Wezmy srednia. Ty powiedziales trzysta osiemdziesiat, ja - czterysta. Co bys powiedzial na trzysta dziewiecdziesiat? - Tak naprawde nie mialo to dla mnie wiekszego znaczenia, dziesiec dolarow wiecej czy mniej. Ale bylem ciekawy, co sie bedzie dzialo. Uspokoil sie. -Trzysta dziewiecdziesiat dolarow za Morze Azowskie - mamrotal do siebie, jakby troche smutny, ze go naciagam jak frajera. - Mnie zalezy tylko na morzu, nie prosze cie, abys dorzucil mi do tego Ciesnine Kerczenska czy jakis port, Taganrog czy Osipienko... -Powiem ci cos. - Podnioslem rece do gory. - Nie chce, abys zle o mnie myslal. Daj mi trzysta dziewiecdziesiat, a ja dorzuce ci do tego Ciesnine Kerczenska. Co o tym myslisz? Zastanawial sie nad moja propozycja. Kichnal. Wytarl nos wierzchem dloni. -Zgoda - powiedzial w koncu. - To uczciwy uklad. Azowskie i Ciesnina Kerczenska za trzysta dziewiecdziesiat. Buch! - uderzyl stempel sprzedawcy w drogerii. Uderzenia byly coraz to glosniejsze. Eksar wyjal z kieszeni spodni zwitek banknotow, wszystkie nowiutkie i odliczyl z tego szesc piecdziesiatek, cztery dwudziestki i dziesiatke. Pomyslalem o piecdziesiatkach, ktore wciaz jeszcze byly zwiniete w jego kieszeni, i poczulem, ze slina zbiera mi sie w ustach. -W porzadku - powiedzialem. - Co teraz? -Ciagle jeszcze sprzedajesz? -Oczywiscie, jesli tylko cena jest dobra. Powiedz, co chcesz kupic. -Przydaloby mi sie wiele rzeczy. - Westchnal. - Ale czy sa one teraz konieczne? Musze sie nad tym zastanowic. -Tylko ze teraz masz szanse zrobic interes. A pozniej, ktoz to wie? Moze mnie nie byc w poblizu, inni moga zlozyc mi swoje oferty, wiele rzeczy moze sie zdarzyc. - Przerwalem i odczekalem chwile, ale on tylko kaszlal. -A co bys powiedzial o Australii? - podpowiedzialem. - Wzialbys Australie za, powiedzmy, piecset dolarow? Albo Antarktyde moglbys kupic na naprawde korzystnych warunkach. Moja propozycja najwyrazniej zainteresowala go. -Antarktyda? A ile chcialbys za nia? Nie, dosc juz tego. Maly kawalek tutaj, maly kawalek tam. To wszystko jest takie drogie. -Kolego, bierzesz najlepsze kawalki, wiesz o tym. Nie zrobilbys lepszego interesu, kupujac hurtowo. -No dobrze, a co bys powiedzial na sprzedaz hurtowa? Ile wzialbys za wszystko? Potrzasnalem glowa. -Nie wiem, o czym mowisz. Co to znaczy "wszystko"? Sprawial wrazenie zniecierpliwionego. -Wszystko. Caly swiat. Ziemie. -Hej - powiedzialem. - To bardzo duzo. -Coz, zmeczony jestem kupowaniem po jednym kawalku. Czy obnizysz cene, gdy od razu kupie wszystko? Potrzasnalem glowa w gescie, ktory nie oznaczal ani tak, ani nie. Tu zaczely sie juz pieniadze, duze pieniadze. Wlasnie teraz powinienem rozesmiac mu sie w twarz i odejsc. Ale nawet nie usmiechnalem sie. -No tak, gdybys kupowal cala planete, mialbys prawo do ceny hurtowej. Ale o co ci chodzi, to znaczy, co tak naprawde chcesz kupic? -Ziemie - powiedzial, przysuwajac sie tak blisko do mnie, ze czulem jego cuchnacy oddech. - Chce kupic Ziemie. Cala, wszystko razem. -Ale to bedzie duzo kosztowalo. Musialbym wyprzedac sie calkowicie. -Dobrze ci zaplace. Dam dwa tysiace dolarow w gotowce. Ale to jest transakcja. Wezme Ziemie, cala planete i dorzucisz mi jeszcze prawo polowu ryb na Ksiezycu, prawa do znajdujacych sie tam mineralow i ukrytych skarbow. Co ty na to? -To cholernie duzo. -Wiem, ze to duzo - zgodzil sie ze mna. - Ale proponuje dobra cene. -Nie tak dobra, wziawszy pod uwaga, ile za to chcesz. Niech sie zastanowie. To byla wielka transakcja, prawdziwe widowisko. Nie wiedzialem jaka sume dali mu do dyspozycji ci ludzie z telewizji, ale mialem pewnosc, ze dwa tysiace dolarow to byla kwota wyjsciowa. Tylko jak ustalic rozsadna i wlasciwa cena za cala Ziemie? Nie moglem wypasc w telewizji na prostego naciagacza. To byl wielki numer i Eksar zostal upowazniony przez rezysera programu do zaaranzowania tego. -Czy naprawde chcesz kupic to wszystko? - powiedzialem, odwracajac sie od niego - Ziemie i Ksiezyc? Podniosl w gore brudna reke. -Ksiezyc nie. Tylko te prawa, o ktorych mowilem. Reszte Ksiezyca mozesz zatrzymac. -To i tak jest bardzo duzo. Musialbys zaplacic duzo wiecej niz dwa tysiace dolarow za jakikolwiek kawalek terenu o tak ogromnej powierzchni. Eksar zmarszczyl twarz, przeszly przez nia skurcze. -Ile... ile wiecej? -Coz, postawmy sprawe otwarcie. To wielka chwila! Teraz nie mowimy o mostach, rzekach czy morzach. Teraz kupujesz caly ten swiat i czesc innego. Do tego potrzebna jest duza forsa. Musisz byc na to przygotowany. -Ile? - Popatrzyl na mnie, byl bardzo zdenerwowany i podniecony. Ludzie wchodzacy do sklepu i wychodzacy z niego przygladali sie nam. - Ile? - wyszeptal. -Piecdziesiat tysiecy. To cholernie niska cena. I ty dobrze o tym wiesz. Napiecie minelo i Eksara opuscily wszystkie sily. Nawet jego zmeczone powieki sprawialy wrazenie, jakby zwisaly bezwladnie. -Jestes szalony - powiedzial cicho i rozpaczliwie. - Straciles rozum. Odwrocil sie i ruszyl w kierunku drzwi obrotowych. Wygladal na wyczerpanego i zdalem sobie sprawe z tego, ze posunalem sie za daleko. Zrozumialem, ze chce odejsc ode mnie i ze nie wroci. Pospieszylem za nim. Pochwycilem brzeg jego brudnej marynarki i przytrzymalem go mocno. -Posluchaj, Eksar - powiedzialem szybko czujac, ze chce mi sie wyrwac. - Posunalem sie za daleko, zdaje sobie z tego sprawe. Ale sam wiesz, ze mozesz dac duzo wiecej niz dwa tysiace. Chce dostac tyle, ile tylko mozna. Do cholery, trace tu z toba czas. Jest tylu innych facetow. Zlapal sie na to. Podniosl glowe i zaczal nia kiwac. Puscilem jego marynarke. Znowu dogadalismy sie! -Dobrze. Ty podniesiesz swa cene, a ja moja opuszcze. Jaka jest twoja najlepsza cena? Ile najwiecej mozesz dac? Utkwil wzrok w chodniku i myslal. Wysunal jezyk i oblizal sie. Jezyk takze mial brudny. Naprawde! Caly jezyk pokryty byl czyms czarnym, smarem czy brudem. -Czy zgodzisz sie - powiedzial po chwili - na dwa tysiace piecset dolarow? To wszystko, co moge zaplacic. Nie mam juz ani centa wiecej. Nie wierzylem. Przekonalem sie, ze kiedy facet mowi, ze to najwyzsza cena, jaka moze dac, w istocie przygotowany jest zaplacic troche wiecej. Eksarowi bardzo zalezalo na przeprowadzeniu tej transakcji, ale nie mogl oprzec sie checi naciagniecia mnie troche. Byl takim facetem, ktory w kazdej sytuacji mysli o pieniadzach. Gdyby nawet umieral z pragnienia, a ty zaoferowalbys mu szklanke wody mowiac, ze chcesz za to jednego dolara, to choc oczy wychodzilyby mu na wierzch i mialby spuchniety jezyk, zapytalby, czy nie obnizysz ceny do dziewiecdziesieciu centow? Zupelnie przypominal mnie. Byl urodzonym kupcem. -Moglbys zaplacic trzy tysiace - upieralem sie. - Ile to jest trzy tysiace? Tylko piecset dolarow wiecej. A zobacz, co za to dostaniesz. Ziemie, cala planete oraz prawa do polowow, mineralow i ukrytych skarbow na Ksiezycu. Co ty na to? -Nie moge sie na to zgodzic. Po prostu nie moge. Chcialbym, ale nie moge. - Potrzasnal glowa, jakby chcial stracic z siebie te wszystkie tiki i skurcze. - Moze zrobimy w ten sposob. Zaplace az dwa tysiace szescset I dostane za to Ziemie oraz prawa do polowow i ukrytych skarbow na Ksiezycu. Ty zatrzymasz prawo do mineralow. Obejde sie bez tego. -Powiedzmy, ze zaplacisz dwa tysiace osiemset i dostaniesz tez prawo do mineralow. Jesli tego chcesz, moge ci je sprzedac. Pojde ci na reke. Dwiescie dolarow wiecej i mozesz je wziac. -Nie moge miec wszystkiego, niektore rzeczy kosztuja zbyt wiele. Proponuje dwa tysiace szescset piecdziesiat bez prawa do mineralow i bez prawa do ukrytych skarbow. Teraz obaj wahalismy sie. Czulem to. -To jest moja ostateczna oferta - powiedzialem mu. - Nie moge nad ta sprawa spedzic calego dnia. Zejde do dwoch tysiecy siedemset piecdziesieciu i ani pensa mniej. Za te sume dam ci Ziemie i prawo polowu ryb na Ksiezycu lub prawo do ukrytych skarbow. Co sobie zyczysz. -Zgoda - odpowiedzial. - Jestes twardym czlowiekiem; niech tak bedzie. -Dwa tysiace siedemset piecdziesiat na Ziemie i albo prawo do polowu ryb, albo do ukrytych skarbow na Ksiezycu? -Nie. Tylko dwa tysiace siedemset za Ziemie bez praw na Ksiezycu. Rezygnuje z nich. Tylko dwa tysiace siedemset i Ziemia nalezy do mnie. -Zgoda! - zawolalem glosno i podalismy sobie rece. Dobilismy targu. Objalem go ramieniem; jak tu zwracac uwage na brud na ubraniu faceta, ktory byl dla mnie wart dwa tysiace siedemset dolarow? Poszlismy z powrotem do drogerii. -Chce pokwitowanie - przypomnial mi. -W porzadku - odpowiedzialem. - Lecz dopisze na nim te sama notatke, ze sprzedaje tylko to, do czego posiadam prawo wykupu i sprzedazy. Sporo otrzymujesz za swoje pieniadze. -A ty dostajesz duzo pieniedzy za to, co sprzedajesz - odpowiedzial. Podobal mi sie. Z tikami i brudny czy tez nie, byl facetem tego co ja pokroju. Wrocilismy do sprzedawcy po potwierdzenie podpisu. Naprawde, nigdy w zyciu nie widzialem czlowieka bardziej oburzonego. -Czy rzeczywiscie ten interes jest dobry? - zapytal. - I obaj jestescie zdecydowani go zrealizowac? -Niech pan poslucha - powiedzialem. - Pan ma tylko potwierdzic podpis. Pokazalem pokwitowanie Eksarowi. -Czy tego chciales? Przygladal sie mu uwaznie i kaszlal. -Tylko to, do czego posiadasz prawo wykupu i sprzedazy. W porzadku. I dopisz tu jeszcze swoje uprawnienia jako agenta handlowego, uprawnienia zawodowe. Zmienilem pokwitowanie i podpisalem je, a sprzedawca drogerii potwierdzil podpis. Eksar wyciagnal z kieszeni spodni garsc pieniedzy. Odliczyl piecdziesiat cztery nowe piecdziesiatki i polozyl je na szklanym kontuarze. Nastepnie wzial pokwitowanie, zlozyl je i schowal. Skierowal sie w strone drzwi. Chwycilem pieniadze i podazylem za nim. -Czy jeszcze cos? -Nic wiecej - odpowiedzial. - To juz wszystko. Zakonczylismy nasza transakcje. -Wiem, ale moze moglibysmy znalezc cos jeszcze, cos innego? -Nie znajdziemy nic wiecej. Zakonczylismy nasz interes. - Ton jego glosu swiadczyl o tym, ze rzeczywiscie tak myslal. Nie bylo w nim sladu skomlenia, jakie dalo sie slyszec wczesniej. Zatrzymalem sie i patrzylem za nim, jak przechodzil przez drzwi obrotowe. Wyszedl na ulice i skrecil w lewo: szedl szybko, musial cholernie sie spieszyc. Nie bylo wiecej interesow. W porzadku. Mialem trzy tysiace dwiescie trzydziesci dolarow w portfelu, ktore zarobilem w ciagu jednego poranka. Ale czy dobry bylem w rzeczywistosci? Zastanawialem sie, ile maksymalnie mozna bylo zarobic i na ile zblizylem sie do tej wartosci? Znalem kogos, kto byc moze moglby odpowiedziec mi na te pytania. Byl to Morris Burlap. Morris Burlap zajmuje sie interesami jak ja, tylko ze jest agentem teatralnym. Bardzo sprytnym agentem. Zamiast sprzedawac na jakims rogu w Brooklynie, powiedzmy, zuzyte kable miedziane czy cos innego, sprzedaje talenty. Na przyklad grupe taneczna do hotelu w gorach, pianiste do baru, prezentera muzyki czy komika do studia radiowego. Nazywano go Morrisem Burlapem z uwagi na ciezkie tweedowe ubrania, ktore nosi w zimie i w lecie, codziennie przez caly rok. Twierdzi, ze te ubrania podkreslaja jego osobowosc. Zadzwonilem do niego z budki znajdujacej sie blisko wyjscia i wszystko mu opowiedzialem. -A wiec chcialbym dowiedziec sie... -Tu nie ma czego sie dowiadywac. - Przerwal mi. - Nie ma takiego widowiska. -Do diabla, na pewno jest. Widocznie, Morris, ty o tym nie slyszales. -Takiego widowiska nie ma. Ani aktualnie nigdzie nie jest wystawiane, ani nie odbywaja sie zadne proby. Posluchaj, zanim widowisko znajdzie sie na tym etapie, ze wydaje sie na nie duza forse, musi byc ustalone jego miejsce i w calosci wykupiony czas antenowy. A przed wykupieniem czasu antenowego przygotowuje sie informacje reklamowa. Ponadto otrzymalbym jakis telefon w sprawie obsady. O takim widowisku dowiedzialbym sie na tysiac roznych sposobow. Nie pouczaj mnie, Bernie; jesli mowie, ze takiego widowiska nie ma, to znaczy, ze go nie ma. On jest cholernie zasadniczy. Nagle wpadla mi do glowy szalona mysl odmieniajaca wszystko. Nie. Nie to. Nie. -Wiec moze chodzi tu o jakas zabawe dziennikarzy czy badania naukowe, tak jak sugerowal Ricardo? Zastanawial sie nad tym. Bylem gotow siedziec w tej dusznej kabinie telefonicznej i czekac. Wierzylem w rozeznanie Morrisa Burlapa. -Te cholerne dokumety, te pokwitowania. Dziennikarze i naukowcy nie dzialaja w ten sposob. Ani dziwacy. Mysle, Bernie, ze zostales nabrany. Jak zostales nabrany, nie wiem, ale tak sie stalo. To mi wystarczylo. Morris Burlap wyczuje, gdy cos sie dzieje, nawet przez piec metrow izolacji z welny mineralnej. On nigdy sie nie myli. Nigdy. Odwiesilem sluchawke, usiadlem i zamyslilem sie. Ta szalona mysl znowu powrocila i eksplodowala. Jakas grupa istot z Kosmosu chce zawladnac Ziemia. Chca zrobic z niej kolonie, teren rekreacyjny i ktoz do diabla wie, co jeszcze? Oni sa wystarczajaco silni i na dostatecznie wysokim poziomie cywilizacyjnym, by przybyc tu i zawladnac nia. Ale nie chca wykorzystywac sily, nie chca zrobic tego z zimna krwia. Wiadomo, jak to jest. Gdy duze panstwo chce najechac na maly kraj, szuka jakiegos pretekstu do ataku, prawnej podstawy, chocby zamieszek na granicy. Nawet duze panstwo potrzebuje legalnego wsparcia, by uzyc przemocy. W porzadku. Byc moze te istoty z Kosmosu potrzebuja jedynie kawalka papieru podpisanego przez kogos autentycznego, nalezacego do rodzaju ludzkiego, kto przekazuje im Ziemie. Nie, to nie moglo byc prawda. Jakikolwiek kawalek papieru? Podpisany przez jakiegos Glupiego Jasia? Wrzucilem dziesiec centow do automatu telefonicznego i zadzwonilem do szkoly Ricarda. Nie zastalem go. Powiedzialem telefonistce, ze sprawa jest bardzo powazna, wiec obiecala mi go odnalezc. "Wszystkie te drobiazgi - myslalem - most Golden Gate, Morze Azowskie, byly najwyrazniej czescia pulapki, podobnie jak transakcja dwudziestka za piatke. Istnieje jedno pewne kryterium okreslenia, do czego kontrahent zmierza, gdy przerywa rozmowe, konczy sprawe i wychodzi". Dla Eksara celem bylo zdobycie Ziemi. Cale to glupie gadanie o dodatkowych prawach na Ksiezycu! Mowil o tym tylko dlatego, by ukryc cel, do ktorego naprawde zmierzal; dla skuteczniejszego targu. Wyobrazmy sobie, ze ide kupic transport malych podroznych budzikow, o ktorych slyszalem, ze sa w jakiejs firmie w nadmiarze. Czy zaczynam rozmowe od targowania sie o ich cene? - Oczywiscie, ze nie. Mowie kontrahentowi, ze chce kupic samochod ciezarowy damskich parasolek, ewentualnie kilkaset zegarow, moze podroznych budzikow, jesli zaproponuje mi dobra cene, i pytam, czy moze zaoferowac mi meskie portfele. W ten sposob Eksar postapil ze mna. Wygladalo na to, ze przeprowadzil specjalne studia nad tym, w jaki sposob zalatwiam rozne sprawy. Chcial robic interesy tylko ze mna. Ale dlaczego ze mna? Wszystkie te dopiski na pokwitowaniach odnosnie moich praw wlasnosci, moich zawodowych uprawnien, co to, do licha, mialo znaczyc? Nie jestem wlascicielem Ziemi i nie zajmuje sie sprzedaza planet. Zanim sprzedasz planete, musisz ja wczesniej posiadac. Takie jest prawo. Wiec coz tak naprawde sprzedalem Eksarowi? Nie posiadam zadnej nieruchomosci. Czyz oni zamierzaja przejac moje biuro, zazadac kawalka chodnika, po ktorym chodze, zajac stolek w barze, gdzie pijam kawe? I znow powraca zasadnicza pytanie. Kim sa "oni"? Kim, do diabla, sa "oni"? W koncu telefonistka odnalazla Ricarda. Byl zirytowany. -Wlasnie mamy zebranie wydzialu, Bernie. Moze zadzwonie do ciebie pozniej? -Tylko sekunde - blagalem. - Wpadlem w tarapaty i nie moge sie w tym rozeznac. Potrzebuje rady. Mowiac szybko (w tle slyszalem wiele glosow waznych ludzi) opowiedzialem, co dzialo sie od momentu, gdy dzwonilem do niego rano. Jak Eksar wygladal i jaki byl jego zapach, o zabawnym przenosnym telewizorze, jaki u niego widzialem, o tym, jak zrezygnowal ze wszystkich praw na Ksiezycu i spisal je na straty, gdy byl pewien nabycia Ziemi. Co powiedzial Morris Burlap o podejrzeniach, jakie sie we mnie obudzily, slowem wszystko. -Podstawowa sprawa jest - zasmialem sie lekko pokazujac, ze byc moze nie mowie calkiem serio - kim ja jestem, zeby dokonywac tego rodzaju transakcji, co o tym sadzisz? Zapadla cisza; czulem, ze Ricardo intensywnie mysli. -Nie wiem, Bernie, moze masz racje. Pewne sprawy mnie niepokoja. Jest w tym aspekt ONZ-owski. -Aspekt ONZ-owski tej sytuacji. Hmm... badania dla ONZ, ktore przeprowadzilismy dwa lata temu. - Mowil dwu znacznikami, poniewaz wokol niego pelno bylo ludzi. Ale ja chwycilem sens jego slow. Zrozumialem go! Eksar musial wiedziec wszystko o transakcji, ktora zalatwil mi Ricardo. Chodzilo o usuniecie zuzytego wyposazenia biurowego z siedziby ONZ w Nowym Jorku. Otrzymalem wtedy oficjalne pisemne upowaznienie. Gdzies w archiwum ONZ przechowywany jest kawalek papieru zaswiadczajacy, ze jestem uprawnionym agentem do sprzedazy zbednego uzywanego wyposazenia i instalacji. I to wlasnie stanowi podstawe prawna! -Myslisz, ze to ciagle funkcjonuje? - zapytalem. - Moge zrozumiec, ze Ziemia jest uzywanym wyposazeniem. Ale zbednym? -Miedzynarodowe prawo nie jest proste, Bernie. A ta sprawa moze byc nawet jeszcze bardziej zlozona. Powinienes cos z tym zrobic. -Ale co? Co powinienem z tym zrobic, Ricardo? -Bernie - powiedzial, jego glos zdradzal wielkie rozdraznienie - mowilem ci, do diabla, ze jestem na zebraniu wydzialu. Odlozyl sluchawke. Wybieglem z drogerii jak oszalaly, zlapalem taksowke i kazalem zawiezc sie do hotelu Eksara. Czego obawialem sie najbardziej? Nie wiedzialem, czulem sie bardzo zdenerwowany. Do cholery, byla to zbyt powazna sprawa dla takiego malego faceta jak ja. I zbyt niebezpieczna. Moglaby wyrobic mi opinie najwiekszego na swiecie frajera. Czy ktokolwiek jeszcze moglby zaufac mi w interesach? Czulem sie okropnie. Jakby ktos poprosil mnie, bym sprzedal mu slepy naboj, a ja zgodzilbym sie, po czym okazaloby sie, ze jest to Nike Zeus, jeden z tych supertajnych pociskow atomowych. Chociaz nie, to co zrobilem, bylo jeszcze gorsze, sprzedalem caly ten cholerny swiat. Musialem odkupic go z powrotem. Musialem! Gdy znalazlem sie w pokoju Eksara, zobaczylem, ze wlasnie szykuje sie do opuszczenia go. Upychal swoj zabawny, przenosny telewizor do jednej z tych tanich skorzanych walizek, jakie sprzedawane sa w sklepach. Pozostawilem otwarte drzwi, zeby wpadalo wiecej swiatla. -Zrobilismy interes - powiedzial. - Sprawa zamknieta. Nie bedzie wiecej zadnych transakcji. Stalem w drzwiach, blokujac mu droge. -Eksar - powiedzialem - posluchaj mnie. Po pierwsze - ty nie jestes czlowiekiem. To znaczy nie, jestes takim czlowiekiem jak ja. -Do diabla, bardziej przypominam czlowieka niz ty, chlopcze. -Och, oczywiscie. Ty jestes luksusowy Cadillac, a ja jakis czterocylindrowy skladak. Chodzi mi o to, ze ty nie pochodzisz z Ziemi. Zastanawiam sie, po co ci Ziemia. Nie potrzebujesz jej dla siebie... -Nie potrzebuje jej. Jestem agentem i reprezentuje kogos. A wiec to prawda, jednak Morris Burlap mial racje! Wpatrywalem sie w jego zimne, utkwione we mnie oczy. Nie moglbym ruszyc sie ani o centymetr, nawet gdyby chcial mnie zabic. -A wiec jestes agentem - powtorzylem powoli. - Czyim? Do czego im potrzebna Ziemia? -To jest ich sprawa. Ja jestem posrednikiem. Po prostu kupuje dla nich. -Czy pracujesz na prowizji? -Pewnie, ze nie dla przyjemnosci czy zdrowia. "Z cala pewnoscia nie sluzy to twojemu zdrowiu - pomyslalem. - Ten kaszel, te tiki i skurcze". Nagle zrozumialem, co one znaczyly. Brak tego powietrza, do ktorego przywykl. Ja tez, bedac w Kanadzie, zachorowalem na biegunke. Z powodu wody czy czegos innego. Brud na jego twarzy byl pewnego rodzaju olejkiem do opalania. Ochrona przed naszym promieniowaniem slonecznym. Opuszczone zaluzje, wysmarowana twarz i brud na calym ubraniu, to wszystko pasowalo jedno do drugiego. Eksar nie byl wloczega. Nie wiem, kim byl, ale na pewno nie wloczega. To ja bylem wloczega. "Pomysl, Bernie - powiedzialem do siebie. - Mysl, spiesz sie i dzialaj jak nigdy dotad. Ten facet nabral cie i to powaznie". -Ile dostajesz, dziesiec procent? Zadnej odpowiedzi. Oparl sie o mnie, dyszal i trzasl sie, dyszal i trzasl sie. -Dam ci wiecej, Eksar, bedzie to najlepszy twoj interes. Czy wiesz, ile dostaniesz? Pietnascie procent! Jestem takim czlowiekiem, ktory nie lubi patrzec na kogos biegajacego tam i z powrotem za dziesiec procent. -A co z etyka? - powiedzial zachrypnietym glosem. - Mam klienta. -I ktoz to mowi o etyce? Facet, ktory kupuje cala cholerna Ziemie za dwa tysiace siedemset. Ty mowisz o etyce? Teraz on poczul sie urazony. Postawil walizke i uderzyl piescia w dlon. -Nie, ja nazywam to interesem. Transakcja. Ja oferuje, ty bierzesz. Odchodzisz szczesliwy, czujesz, ze odniosles sukces. I nagle wracasz z placzem, ze tak naprawde to wcale tego nie chciales, ze sprzedales zbyt wiele za te cene. Fatalnie! Mam swoje zasady, nie bede oszukiwal swojego klienta dla placzacego dziecka. -Nie jestem placzacym dzieckiem, ale frajerem, ktory probuje sie wydzwignac. Ale kim ty jestes? Jestes wazna osobistoscia z innego swiata, masz do dyspozycji rozne urzadzenia, wystarczy nacisnac odpowiedni guzik i pojawiaja sie mozliwosci, jakich ja nie moge sobie nawet wyobrazic. -Jesli ty mialbys te mozliwosci, te urzadzenia, czyzbys ich nie wykorzystal? -Z pewnych mozliwosci bym nie korzystal, pewnych rzeczy bym nie robil. Nie smiej sie, Eksar, mowie powaznie. Nie wpedzilbym faceta w sytuacje bez wyjscia niezaleznie od tego, ile forsy wchodziloby w gre. Nie naciagnalbym biednego frajera prowadzacego niewielkie biuro i nie pozostawilbym go ze swiadomoscia, ze odebrano mu cala planete. - "Odebrano" nie jest odpowiednim slowem - powiedzial. - Podpisane przez ciebie pokwitowanie to nie jakis tam swistek. Posiadamy srodki prawne, by nadac mu odpowiednie znaczenie; posiadamy tez inne srodki - na skale planetarna. Gdy tylko moj klient wejdzie w posiadanie Ziemi, rasa ludzka bedzie skonczona, bedzie kaput, przeminie z wiatrem. I ty takze, panie Naiwniaku. W pokoju hotelowym bylo goraco i pocilem sie niemilosiernie. Ale moje samopoczucie poprawilo sie. Najpierw historia z ta etyka, teraz proba nastraszenia mnie. Byc moze jego umowa z klientem nie byla bardzo korzystna, moze chodzilo o cos innego. Ale wiedzialem jedno: to, ze Eksar ciagle jeszcze chce robic ze mna interes. Usmiechnalem sie do niego. Naprawde chcial. Jego twarz pod calym tym brudem nabrala rumiencow. -A wiec co proponujesz? - zapytal kaszlac. - Ile? -Coz, przyznaje, ze nalezy ci sie zysk. Inaczej nie bylbym uczciwy. Powiedzmy, trzy tysiace sto piecdziesiat. To bedzie dwa siedemset, ktore mi zaplaciles, plus cale pietnascie procent. A wiec stoi? -Do diabla, nie! - zakrzyknal. - We wszystkich trzech transakcjach zarobiles na mnie w sumie trzy tysiace dwiescie trzydziesci dolarow. A teraz oferujesz mi trzy tysiace sto piecdziesiat? Schodzisz w dol, bracie, schodzisz w dol zamiast w gore. Odczep sie, marnuje tylko czas. Odepchnal mnie i skierowal sie do wyjscia. Rzucilem sie za nim korytarzem. On byl taki silny! Zlapalem go przy windzie; pokwitowanie wciaz tkwilo w jego kieszeni. -Ile chcesz, Eksar? - spytalem, gdy zjezdzalismy w dol. "Niech tylko powie swoja cene - myslalem - to mozemy sie dalej targowac". Wzruszyl ramionami. -Mam planete i mam na nia kupca. Ty jestes w tarapatach. A w klopotliwym polozeniu jest zawsze ten, kto musi prosic. Swinia! Ma gotowa odpowiedz na kazde moje posuniecie. Zalatwil formalnosci i wymeldowal sie z hotelu. Wyszedlem za nim na ulice. Szlismy Broadwayem. Ludzie ogladali sie za nami, ja, dystyngowany facet, idacy z takim typkiem jak on. Wyrzucilem rece w gore i zaproponowalem mu trzy tysiace dwiescie trzydziesci, tyle ile on zaplacil mnie. Odpowiedzial, ze nie zarobilby na swoje utrzymanie, gdyby te sama kwote wkladal w interes i z niego wyciagal. -A wiec trzy tysiace czterysta? To znaczy, chcialem powiedziec, trzy tysiace czterysta piecdziesiat Nie odezwal sie slowem. Po prostu szedl dalej. -Chcesz wszystko? - powiedzialem. - Niech bedzie, wez wszystko, trzy tysiace siedemset, wszysciutko. Wygrales. Dalej cisza. Zaczalem sie niepokoic. Musialem zmusic go do podania ceny, jakiejkolwiek ceny, inaczej jestem skonczony. Wysunalem sie do przodu. -Eksar, przestanmy nabierac sie wzajemnie. Gdybys nie zamierzal mi tego odsprzedac, nie rozmawialbys teraz ze mna. Powiedz, ile chcesz. Zaplace kazda cene. To poskutkowalo. -Naprawde? Nie chcesz mnie oszukac? -Jak moglbym to uczynic? Jestem w sytuacji patowej. -Zgoda. Droga do mojego klienta jest bardzo, bardzo daleka. Dlaczego mialbym nie zmienic planow i pomoc komus, kto jest w tarapatach? No wiec tak... musimy ustalic takie warunki, ktore bylyby korzystne tak dla mnie, jak i dla ciebie. Powiedzmy wiec... no, szesnascie tysiecy. A wiec tak. Znalazlem sie w potrzasku. Eksar zauwazyl moja mine i zaczal sie smiac. To wywolalo u niego kolejny atak kaszlu. "Udlaw sie, nicponiu - pomyslalem - udlaw sie! Mam nadzieje, ze nasze powietrze cie zatruje. Mam nadzieje, ze rozwinie sie u ciebie gangrena pluc". Szesnascie tysiecy - to bylo dokladnie dwa razy tyle, ile mialem w banku. On doskonale znal aktualny stan mojego konta. Potrafil odgadnac takze moje mysli. -Jesli zamierzasz robic z facetem jakies interesy - powiedzial, kaszlac co chwila - starasz sie zdobyc troche informacji o nim. -A wiec slucham - powiedzialem sarkastycznie. -W porzadku. Masz siedem tysiecy osiemset i jakies drobne. Dwa tysiace u wierzycieli. Pozostala czesc pozyczysz. -Tylko tego jeszcze brakowalo, abym musial isc do lombardu. -Mozesz troche pozyczyc - namawial. - Facet taki jak ty, z twoja pozycja, kontaktami, da sobie rade. Moge zgodzic sie na dwanascie tysiecy. Badz rozsadnym czlowiekiem. Dwanascie tysiecy? -Glupie gadanie, Eksar. Znasz mnie dostatecznie dobrze i wiesz, ze nie jestem w stanie zdobyc takiej kwoty. Spojrzal na posag ojca Duffy'ego stojacy przed Palace Theater. -Klopot w tym - powiedzial z zalem w glosie - ze nie czulbym sie w porzadku, wracajac do mojego klienta i zostawiajac cie w takim polozeniu. Nie postepuje w ten sposob. - Ramiona znowu zadrgaly w nerwowym tiku, przybral poze, jakby mial poniesc ofiare dla swego przyjaciela, byl z siebie dumny. -A wiec niech bedzie. Wezme od ciebie tylko te osiem tysiecy, ktore posiadasz i bedziemy kwita. -Nie rozumiesz, ty nedzny pomocniczku, ty cholerna Florence Nightingale? Powiem ci wprost. Nie dostaniesz ode mnie osmiu tysiecy. Zysk, owszem. Wiem, ze na pewna kwote musze sie zgodzic. Lecz nie wszystko, co posiadam, do ostatniego centa. Nigdy. Nie dla ciebie, nie dla Ziemi, nie dla kogokolwiek! Wrzeszczalem, az przechodzacy obok policjant podszedl blizej zobaczyc, co sie dzieje. Zastanowilem sie, czy nie zawolac "Pomocy! Policja! Inwazja Obcych!", ale wiedzialem, ze wszystko spadloby na mnie. Uspokoilem sie i poczekalem, az sie oddali; byl zdziwiony. Ale jak wygladalaby ulica, na ktorej stalismy, Broadway, za dziesiec lat, gdybym nie wydobyl od Eksara tego pokwitowania? -Eksar, twoj klient zdobedzie Ziemie, poslugujac sie moim pokwitowaniem, a ja zostane wysoko powieszony. Mam tylko jedno zycie i trescia jego jest sprzedawanie i kupowanie. Nie moge tego robic, nie posiadajac zadnego kapitalu. Jesli zabierzesz mi to, co posiadam, bedzie mi wszystko jedno, kto zawladnie Ziemia. -Z kogo, do diabla, sobie zartujesz? - powiedzial. -Nie zartuje z nikogo. Daje slowo. Zabierz moj kapital, a wowczas bedzie mi wszystko jedno, czy zyje, czy jestem martwy. Mialem wrazenie, ze moje ostatnie slowa dotarly do niego. Gdy mowilem, w moich oczach pojawily sie lzy. Zaczal sie wypytywac, jaki kapital jest mi potrzebny do prowadzenia interesow, czy wystarczy piecset dolarow? Odpowiedzialem, ze nie utrzymalbym sie ani jeden dzieli, gdybym nie posiadal kapitalu co najmniej siedmiokrotnie wiekszego. Zapytal, czy rzeczywiscie chce odkupic od niego moja wstretna, mala planete, czy tez oczekuje, ze podaruje mi ja w prezencie urodzinowym. -Nie chce od ciebie prezentow - powiedzialem. - Daj je lepiej grubasom. Bardziej im sie przydadza niz dieta. I tak szlismy. Obaj pobledlismy, przekonywalismy sie, przysiegalismy na wszystko, klocili sie i targowali. Atmosfera byla napieta, kazdy z nas czekal, by przeciwnik poddal sie pierwszy. Ale zaden z nas tego nie zrobil. Obaj walczylismy tak dlugo, az wreszcie ustalilismy kwote, ktora padla na samym poczatku, no, moze nieco wyzsza. Szesc tysiecy sto piecdziesiat dolarow. Byla to suma sporo wyzsza od tej, jaka dostalem od Eksara. Ostatecznie rozliczenie. W koncu moglo byc gorzej. Jednak o malo co umowa nie zostala zerwana, gdy zaczelismy omawiac warunki platnosci. -Twoj bank jest niedaleko. Mozemy zdazyc jeszcze przed zamknieciem. -Czy chcesz przyprawic mnie o atak serca? Moj czek jest rownie dobry jak zloto. -A komu potrzebny jest kawalek papieru? Chce gotowke. Tylko gotowke. W koncu przekonalem go do czeku. Wypisalem i podalem mu, a on oddal wszystkie moje pokwitowania. Dwadziescia za piec, most Golden Gate, Morze Azowskie i to ostatnie. Wowczas podniosl swoja mala torbe i odszedl. Nawet sie ze mna nie pozegnal. Tylko interes, nic wiecej nie liczylo sie dla niego. Ani razu nie obejrzal sie za mna. Oto cala historia. Nastepnego ranka okazalo sie, ze poszedl prosto do banku i zdazyl przed zamknieciem potwierdzic moj czek. Co o tym myslisz? Czyz nie popelnilem cholernego glupstwa: wyrzucilem w bloto szesc tysiecy sto piecdziesiat dolarow. Tyle kosztowala mnie ta rozmowa. Ricardo powiedzial, ze jestem Faustem. Wyszedlem z banku, bijac sie piescia w glowe i zadzwonilem do niego i Morrisa Burlapa, zapraszajac ich na obiad. Omawialismy cala te historie, siedzac w ekskluzywnym lokalu, ktory wyszukal Ricardo. -Ty jestes Faustem - powiedzial. -Co za Faust? - zapytalem. - Kto to jest Faust? Jaki Faust? Naturalnie musial opowiedziec nam wszystko o Fauscie. Tylko ze ja bylem nowym Faustem, dwudziestowiecznym amerykanskim Faustem. Tamten chcial wszystko wiedziec. Ja chcialem wszystko posiadac. -Ale mnie sie nie udalo - stwierdzilem. - Zostalem nabrany. Zostalem nabrany na szesc tysiecy sto piecdziesiat dolarow. Ricardo zachichotal i przechylil sie do tylu na krzesle. - "O, moje slodkie zloto" - mruknal. - "O, moje slodkie zloto". -Co? -Cytat, Bemie, z Doktora Faustusa Marlowe'a. Zapomnialem, w jakim to bylo uzyte kontekscie, ale chyba jest trafnie dobrany. "O, moje slodkie zloto". Podnioslem wzrok na Morrisa Burlapa, lecz z jego twarzy trudno jest wywnioskowac, kiedy jest zaintrygowany. A w ogole to w tym swoim grubym tweedowym ubraniu, nie mowiac o powaznym, zamyslonym spojrzeniu, bardziej przypominal profesora niz Ricardo. Ricardo jest zbyt elegancki. Obu im mozna pozazdroscic inteligencji i bystrosci. Dlatego tez zaplacilem za ten obiad mimo strat poniesionych na interesie z Eksarem. -Morris, powiedz mi prawde. Czy ty go rozumiesz? -Co mam rozumiec, Bernie? Cytat o slodkim zlocie? Moze to jest odpowiedzia. Spojrzalem na Ricarda. Jadl kremowy wloski pudding. W tym lokalu taki pudding kosztowal az dwa dolary. -Powiedzmy, ze byl on obca istota - powiedzial Morris Burlap. - Zalozmy, ze przybyl z przestrzeni kosmicznej. Dobrze. Ale po co jakiemus kosmicie dolary USA? Jaki jest tam kurs wymiany? Ile wart jest dolar czterdziesci czy piecdziesiat lat swietlnych stad? -Chcesz powiedziec, ze pieniadze byly potrzebne mu po to, by kupic cos tutaj na Ziemi? -Tak wlasnie mysle. Ale tu jest problem, co on chcial kupic? Coz takiego jest na Ziemi, czego mogl potrzebowac? Ricardo skonczyl jesc pudding i wytarl usta serwetka. -Mysle, Morris, ze jestes na wlasciwym tropie - powiedzial. - Mozemy przyjac, ze ich cywilizacja jest daleko bardziej zaawansowana od naszej. Pewnie uwazaja, ze nie jestesmy dostatecznie przygotowani, by ich poznac. I dlatego nasza mala, prymitywna Ziemia, zgodnie z ich prawem, nie moze byc przez nich odwiedzana. Ale zawsze znajda sie zdesperowani kryminalisci, ktorzy nie podporzadkuja sie restrykcjom. -Skad kryminalisci, Ricardo, jezeli sa na tak wysokim poziomie rozwoju? -Tam, gdzie jest prawo, sa i ci, ktorzy je lamia; tak jak tam, gdzie sa kury, sa jajka. Cywilizacja niewiele ma z tym wspolnego. Mam wrazenie, ze zaczynam rozumiec, kim jest Eksar. Pozbawiony zasad moralnych awanturnik, gwiezdny odpowiednik tych rzezimieszkow, ktorzy sto lub jeszcze wiecej lat temu zeglowali po poludniowym Pacyfiku. Od czasu do czasu statek rozbijal sie o rafy koralowe i jakis rozbojnik z Bostonu dostawal sie miedzy prymitywne, zacofane plemiona. Na pewno reszte mozesz sobie sam dopowiedziec. -Nie, Ricardo. Jesli moglbys... Morris Burlap powiedzial, ze ma ochota na jeszcze jeden kieliszek brandy. Zamowilem ja. Nachylil sie do mnie w zaufaniu; na jego twarzy, jak zwykle, widnial polusmiech. -Ricardo trafil w sedno, Bernie. Postaw sie w polozenie Eksara. Znalazl sie ze swoim uszkodzonym statkiem kosmicznym na malej, brudnej planecie. Nie mowiac o tym, ze zlamal prawo, znajdujac sie w jej poblizu. Moze usunac usterki pojazdu, wykorzystujac dostepne tu materialy, ale do tego potrzebuje kupic rozne rzeczy. Gdyby wokol tej sprawy zrobil sie szum, mialby klopoty. Jak bys postapil na jego miejscu? Teraz zrozumialem. -Chodzilbym tu i tam i staralbym sie w jakis sposob zorganizowac pieniadze. Miedziane bransolety, sznurki paciorkow, dolary, cokolwiek mialbym przy sobie, wszystko to musialbym sprzedac, by kupic konieczne materialy. Robilbym to tak dlugo, dopoki nie uzbieralbym kwoty, jaka bylaby mi potrzebna. Moze nawet zaczalbym od sprzedawania czesci wyposazenia mego statku, moze znalazlbym cos, co dla tych ludzi byloby nowoscia i atrakcyjnym towarem. Choc to, o czym mowie, nalezy do metod dzialania stosowanych na Ziemi, przez ludzi. -Bernie - powiedzial Ricardo - kiedys w tym samym miejscu, gdzie dzis, znajdowala sie gielda. Indianie wymieniali tu piekne, male muszelki na skory z bobrow. Zapewniam cie, ze w swiecie Eksara tez robi sie jakies interesy. Ale sadze, ze nasza fuzja korporacji bylaby, w porownaniu z ich najprostsza operacja, tak niepozorna jak dziecinna zabawa. Dobrze, chcialem tego. -Wiec on caly czas manipulowal mna. Bylem oszukiwany i sterowany - mruczalem - przez mistrza. Ricardo skinal glowa. -Przez wspolczesnego Mefistofelesa, ktory ucieka przed kara niebios. Musial jeszcze podwoic pieniadze, ktore posiadal, by kupic materialy niezbedne do naprawy. A na zbyciu mial fantastyczny fortel. -Jednym slowem Ricardo mowi ci - powiedzial cicho Morris Burlap - ze facet, ktory cie pokonal, byl o cale niebo wiekszy od ciebie. Czulem sie bardzo zmeczony, jakby ktos polozyl mi ciezar na ramionach. -Do diabla - powiedzialem. - Co za roznica, czy nadepnal na ciebie kon, czy slon. Tak czy inaczej, jestes przygnieciony. Zaplacilem rachunek, wstalem i wyszedlem. Wtedy zaczalem sie zastanawiac, czy moze ta historia byla fikcja urojona w glowach mych przyjaciol. Oni obaj doskonale bawili sie, roztaczajac przede mna miedzyplanetarne wizje. Ricardo jest blyskotliwym mezczyzna, Morris Burlap - bardzo inteligentnym. A czymze jest to, co mi przedstawiali? Idea, tak. Fakty, nie. A wiec teraz fakty. Pod koniec miesiaca otrzymalem z banku anulowany czek, ten, ktory dalem Eksarowi. Mial na odwrocie adnotacje duzego magazynu znajdujacego sie przy ulicy CortlandL Znam ten sklep. Robilem z nimi interesy. Poszedlem do nich i zapytalem o moj czek. W sklepie tym sprzedawano glownie sprzet elektroniczny. Powiedzieli mi, ze to wlasnie kupil Eksar. Ogromna ilosc tranzystorow, transformatorow, opornikow, obwodow, narzedzi, lamp elektronicznych, kabli i innych tego typu rzeczy. Powiedzieli, ze to wszystko bylo pomieszane, wygladalo na to, ze wiekszosc tych elementow po prostu nie bedzie do siebie pasowala. Zrobil na sprzedawcy wrazenie, ze musi pilnie cos skonstruowac, kupil wszystko na tyle zblizone do tego, czego szukal, na ile bylo to mozliwe. Zaplacil mnostwo pieniedzy za transport, trzeba bylo dostarczyc towar do jakiejs miesciny w polnocnej Kanadzie. To jest fakt, musze przyznac. Ale jest jeszcze inny aspekt. Mialem do czynienia z tym sklepem. Ceny u nich sa najnizsze w calej okolicy. I jak myslicie, dlaczego sa tak niskie? Odpowiedz jest prosta: poniewaz tanio kupuja towar. Nie zwracaja najmniejszej uwagi na jakosc, interesuje ich jedynie cena. Sam sprzedalem im pelno elektronicznych rupieci, ktorych nie udalo mi sie nigdzie upchnac. Byl to podly towar, fatalnie wykonany, mogl byc nawet niebezpieczny. W tym sklepie mozna pozbyc sie wszystkiego, jezeli tylko zrezygnuje sie z zysku. Czy wyobrazacie to sobie? Czy wiecie, co sie za tym kryje? Gdzies w przestrzeni kosmicznej znajduje sie Eksar. Udalo mu sie naprawic statek kosmiczny, przygotowac do drogi i wlasnie leci, by przeprowadzic gdzies kolejna wielka transakcje. Slychac szum silnikow, statek mknie, a on siedzi w nim i jego brudna twarz jest usmiechnieta. Mysli o tym, jak udalo mu sie mnie nabrac i jak gladko to poszlo. Smieje sie, odchylajac glowe do tylu. Nagle slyszy zgrzyt i czuje swad spalenizny. To uklad sterujacy przednim silnikiem; nastapilo zwarcie przewodow przez cienka izolacje. Wlacza uklady pomocnicze. Ale one nie dzialaja, lampy elektronowe, ktore wmontowal, przestaly pracowac, dociera do nich za malo pradu. Bum! To w tylnym silniku nastapilo krotkie zwarcie. Buch! To w srodku statku spalil sie uszkodzony transformator. A on znajduje sie miliony kilometrow od jakiejkolwiek planety, dookola pusty Kosmos, zadnych czesci zapasowych, narzedzia lamia sie w rekach i ani jednej zywej duszy, ktora moglby oszukac. Natomiast ja jestem tutaj, chodze po moim biurze, czynnym od dziewiatej do szostej, i myslac o tym, smieje sie. Poniewaz jest prawdopodobne, ze to co zepsulo sie w jego statku, pochodzilo z kilku partii bardzo zlych elementow elektronicznych, ktore osobiscie, ja, Bernie Faust, sprzedalem kiedys do tego sklepu. Tylko o tym marze. Oby tak sie stalo. Faust. Wtedy dostalby ode mnie Fausta. Prosto w twarz. W glowe, tak by rozpadla sie na kawalki. On chce Fausta? Dalbym mu Fausta! This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-20 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/