Christopher Rowley Basil Zlamany Ogon Cykl: Smoczy Legion tom 1 ROZDZIAL PIERWSZY Wysoko i czysto wygrywaly srebrzysta piesn Dnia Podwalin trabki z Wiezy Strazy miasta Marneri. Konczyl sie stary rok, zaczynala zima; wkrotce w powietrzu zawiruja platki sniegu.W wieczorny wiatr wkradal sie juz chlod, przeganiajac dzieci z dworu i zmuszajac matki do dokladania drew do ognia. Teraz jednak nadszedl czas na najwieksze swieto roku. Zbiory zakonczone, slonce nadal cieple. Ten dzien oznaczal koniec starego i poczatek nowego. W calym Imperium Rozy, od wysp Cunfshon po zachodnie marchie Kenoru ludzi jednoczyl Dzien Podwalin. W miescie Marneri, polozonym u ujscia Dlugiej Ciesniny, Dzien Podwalin znaczyl cos wiecej. Z uroczysta powaga odnawiano wowczas Wielkie Zaklecia, wzmacniajac miejskie mury na kolejny rok. Bebny i ostre pokrzykiwania ogniomistrzow wyganialy ludzi z domow, wywabiajac ich przez masywna Polnocna Brame na Zielone Pole podgrodzia. Dzisiaj! - spiewaly rogi - nadszedl dzien Wielkiego Zaklecia i musi pojawic sie kazda czarownica. Niechaj wysokie na pietnastu mezczyzn mury pozostana trwale i odporne na wszelkie znane ataki. Niechaj wiezyczki beda solidne i twarde jak diament! Niechaj duchy bram: Osver, Yepero, Afo i Ilim nabiora sil, by oprzec sie magii wrogow. Nad naroznymi basztami lopotaly jaskrawe choragwie szlachetnych rodow strazy. W powietrzu unosily sie baloniki, a na trawie wirowaly karuzele. Odziane w kolorowe jedwabie postacie stawialy kroki w rytm starozytnych tancow Dnia Podwalin. Tlum tworzyli ludzie w czerwonych i niebieskich czapkach Marneri. Mezczyzni nosili biale, welniane koszule, zwane copa, oraz grube, zimowe, brazowe i czarne nogawice. Wiekszosc kobiet miala na sobie tradycyjne, plocienne, kremowe sukienki, przepasane czerwonymi szarfami zakonu. Okolo dziesiatej godziny dnia miasto bylo prawie puste. Odglosy dalekich fajerwerkow, rogow i bebnow z trudem docieraly na brukowany dziedziniec za potezna Wieza Strazy. Echa odleglej zabawy, dochodzace do stajni strazy, w ktorych cicho parskalo szescdziesiat koni, sprawialy, ze mlodej Lagdalen z Tarcho bylo bardzo ciezko na sercu. Czasami okropnie bylo nalezec do szlacheckiego stanu, byc czlonkiem wysokiego dworu ze wszystkimi zwiazanymi z tym przywilejami i obowiazkami. Bebny i piszczalki zamilkly. Cisze przerywalo jedynie rzenie zadowolonych rumakow. Lagdalen pochylila sie nad swoja praca. Jej zadaniem bylo oczyszczenie stajni z mierzwy. Niezaleznie do tego, jak starala sie na to patrzec, sytuacja byla potwornie niesprawiedliwa. Zupelnie jakby sprzysiagl sie przeciwko niej caly swiat, poczynajac od lady Flavii i urzednikow nowicjatu, a na jej wlasnej rodzinie konczac. Byla zwykla, mloda dziewczyna, ktora zakochala sie po uszy i w efekcie spedzala Dzien Podwalin na wywozeniu gnoju ze stajni. Cale miasto tanczylo na zielonej trawce, a ona za kare bedzie trudzila sie tutaj godzinami, byc moze nawet caly dzien. A kiedy juz skonczy i zacznie sie festyn, bedzie tak zmeczona, ze zdola jedynie wykapac sie i polozyc spac na swojej pryczy w nowicjacie. Podwaliny zepsute, a wszystko to z powodu szalonej fascynacji chlopakiem, glupim chlopakiem, do ktorego wciaz wrecz bolesnie tesknila. Chlopakiem o trojkatnych, zielonych cetkach na skorze, ktore zdradzaly w nim dziecko drzew, elfa. Na imie mial Werri i pochodzil z rasy rodzacej sie z drzew swietych zagajnikow i uzyczajacej swych umiejetnosci mieszkancom Marneri i calemu Imperium Rozy. Pracowal w kuzni, kujac stal za dnia, a nocami przebywal w dzielnicy elfow, w tajemniczym swiecie rytualow i transu. Widziala go tylko pare razy; w gruncie rzeczy ledwo znala; choc uswiadomila to sobie dopiero ostatnimi dniami. Wiesc o jej nieszczesciu nie wywolala ze strony Werriego najmniejszego oddzwieku. Zadnego romantycznego zaproszenia do rzucenia zycia w Wiezy Strazy i przylaczenia sie do niego jako elfia zona w dzielnicy o zabawnych, waskich uliczkach i przeludnionych kamieniczkach. Werri zachowal sie dokladnie tak, jak przewidzial jej ojciec. -Zobaczysz - powiedzial z pelna wyzszosci wszechwiedza doroslego. - Interesuja go wylacznie romanse z normalnymi ludzmi. Dla niego nie jestes bardziej rzeczywista od fantomu. A teraz plonela z zaklopotania, gdyz w glebi serca wiedziala, ze ojciec mial racje. Pomimo calej milosci, ktora sobie miedzy nimi wyobrazala, kiedy do niego poszla, ledwo ja rozpoznal i znalazl czas, by pozegnac sie, nim udal sie z odzianymi w elfia zielen przyjaciolmi do knajpy na piwo. Wrocila do nowicjatu zalana gorzkimi lzami ponizenia. Jej romantyczne mrzonki rozpadly sie na kawalki. Werri nie chcial z nia zamieszkac. Teraz, kiedy juz dostal od niej to, co zamierzal, nie chcial jej nawet znac. Lady Flavia z ponura mina wyznaczyla jej pokute - dluga i ciezka prace w Dzien Podwalin. Oczywiscie na specyficzny sposob elfow Werri byl mlodym przystojniakiem z ta swoja dluga, waska szczeka, prostym nosem i zielono-brazowymi oczami, ktore tanczyly, kiedy mowil, oraz splywajacymi na ramiona dlugimi, blond-zielonymi wlosami, ktore odrzucal sprzed oczu lub wiazal w kitke srebrna, elfia wstazka. Niemniej te jego trojkatne znamiona na skorze stanowily swiadectwo przyjscia na swiat z lona drzewa. Zadna kobieta nie moglaby urodzic Werriego, gdyz jedynymi owocami takich zwiazkow byly na wskros zle impy. Biorac to wszystko pod uwage, przylapanie mlodej czarownicy z nowicjatu w lozku z kims takim urastalo do rangi powaznego problemu. Co gorsza, z Lagdalen z Tarcho wiazano spore nadzieje. Zdradzila jej to sama lady Flavia w trakcie omawiania kary. -Zwykle za cos takiego skazuja was na chloste, pelna odmiane Dekademonu oraz miesiac sluzby w swiatyni, zeby uzmyslowic wam, jak glupie w przypadku czarownicy z nowicjatu jest uleganie fascynacji elfem, a takze by przypomniec o waszym miejscu w naszej misji. Lecz ty nie jestes pierwsza lepsza nowicjuszka, Lagdalen. Mamy nadzieje, ze wiele osiagniesz. Udasz sie do Cunfshon, do tamtejszych nauczycieli. Jesli bedziesz osiagac odpowiednie postepy, zrobisz wielka kariere w swiatyni lub sluzbie administracyjnej. Flavia zmarszczyla sie wowczas z namyslem, wbijajac wzrok w biale kartki akt na jej biurku. -Dlatego tez, podczas Dnia Podwalin, bedziesz czyscic stajnie strazy, a z pelna odmiana Dekademonu uporasz sie do konca tygodnia. Zrozumiano? Lagdalen zmartwila sie, gdyz Dzien Podwalin lubila ponad wszystkie inne swieta i choc Flavia miala ciezka reke, to z ochota wytrzymalaby chloste, byle tylko nie tracic takiego dnia na pracy w stajni. Opiekunka dodala wtedy - Musisz zrozumiec, Lagdalen, ze zeslano na nas porywy ciala, by zadawaly nam cierpienie i odwracaly uwage od historycznej misji, ktora trzeba nam wypelnic. Podczas lat nauki powinnysmy powstrzymywac sie od wszelkich mysli o milosci i rodzinie. Nie musze oczywiscie dodawac, ze nie wolno nam wiazac sie z elfami. Z takich zwiazkow rodza sie jedynie impy i nieszczescia. Elfy nie rozumieja zamieszania, jakie wzbudzaja takim zachowaniem. W tej dziedzinie jestesmy dla nich zabawkami. Lecz dla czarownicy to zbrodnia, popadniecie w wynaturzenie. I tak oto Dzien Podwalin zamienil sie dla niej w katastrofe. Na szczescie, ku jej olbrzymiej uldze, przeprowadzone po rozmowie z Flavia badanie wykazalo, ze w jej lonie nie zagniezdzil sie zaden imp. Od tamtej pory przelala wiele gorzkich lez. W myslach wciaz na nowo przezywala tamto okropne ponizenie, kiedy Helena z Roth, najwiekszy wrog Lagdalen, otworzyla drzwi i pokazala cenzorom, co sie wyprawia w malej pralni na tylach dormitorium. Helena byla starsza nowicjuszka i szczegolna przyjemnosc sprawialo jej dyscyplinowanie "malego nicponia Tarcho". Z lodowatym dreszczem przypominala sobie msciwy smiech, jakim Helena powitala aresztowanie Lagdalen i odeskortowanie jej do biura Flavii. A teraz harowala, czyszczac przegrody szescdziesieciu koni. Oczywiscie stajenni, do ktorych nalezal zwykle ten obowiazek, a dzis otrzymali wychodne na Dzien Podwalin, zostawili brud i slome z co najmniej dwoch ostatnich dni. Wiedzieli, ze znajdzie sie jakis biedak, ktory spedzi tu za kare caly dzien. Dzwignela kolejna szufle mierzwy i wsypala ja do beczki. Czekajaca ja praca zdawala sie nie miec konca. Zabierze jej caly dzien. Ze znuzeniem napelnila beczke, podniosla ja i poturlala do kompostownika. Urzadzono go w zakrywanym dole wewnatrz Starej Bramy, pod wysokimi murami wiezy. Aby tam dotrzec, musiala opuscic stajnie i przebyc wypolerowany bruk dziedzinca wiezy, gdzie zolnierze cwiczyli musztre. Byla to bardzo niebezpieczna czesc drogi, gdyz nawet kapka zawartosci beczki nie mogla dotknac kamieni. Rozgniewaloby to starego woznego Sappino, ktory wrecz obsesyjnie polerowal je i czyscil. Glosne bylyby jego skargi, gdyby narobila mu balaganu. Dlugo kleczalaby na bruku, polerujac go, gdyby Sappino poskarzyl sie dyrektorce Flavii. Wokol chronionej zakleciem stajni klebily sie z wigorem tluste muchy, ktore blyskawicznie odkryly wieziony przez nia ladunek. Lagdalen nienawidzila much i szybko sprobowala rzucic wlasny czar antymuchowy. Niestety, wymagalo to dwoch pelnych odmian i paragrafu z Birraka. Pomylila sie w odmianie. Muchy wciaz brzeczaly, nieczule na spartaczone zaklecie. Przeklinajac klebiace sie wokol twarzy owady, wchodzace jej w oczy i wlosy, Lagdalen pchala barylke tak szybko, jak tylko mogla po kamieniach dziedzinca. Mucha wpelzla jej do nosa. Pisnela z obrzydzeniem, zatrzymala sie i przegnala ja. Beczulka zakolebala sie i przewrocila na bok, rozsypujac zawartosc po bruku. Lagdalen zalala sie lzami, a przeklete owady obsiadly mierzwe z triumfalnym brzeczeniem. Z lewej strony rozlegl sie donosny, radosny smiech. Podniosla glowe, rozezlona, natychmiast zapominajac o lzach. W drzwiach smoczego domu z czerwonej cegly ujrzala mlodego, obszarpanego smoczego giermka. Pokazywal ja palcem i zanosil sie smiechem. Czujac do niego nagly przyplyw antypatii, siegnela do kieszeni szaty nowicjuszki, wyciagnela proce i strzelila w niego jednym z okraglych kamieni, ktore zawsze przy sobie nosila. Chlopiec natychmiast zniknal, a kamien odbil sie od sciany i wyladowal na dziedzincu. Lagdalen podbiegla i podniosla go, gotowa do nastepnego strzalu. Lecz kiedy podniosla wzrok, ujrzala jedynie ponura sylwetke Heleny z Roth. Jej nieprzyjaciolka z nieskrywanym zachwytem wymierzyla w nia dlugi, blady palec. -Posiadanie broni! Wyraznie zabronione! Uzycie broni przeciwko czlowiekowi! Czeka cie chlosta! Nie wspominajac juz o kupie gnoju, ktory wywalilas na czysty bruk woznego Sappino. Zaczekaj, az mu powiem, co zrobilas. Powinnam byla pomyslec, ze kiedy Flavia z toba skonczy, nazbiera ci sie na nastepny rok sprzatania! Z trudem tlumiac okrzyk triumfu, Helena okrecila sie na piecie i pognala odnalezc woznego, ktory zazwyczaj przesypial Dzien Podwalin i wszystkie inne swieta, wolny od troski o lsniacy bruk paradnego dziedzinca. Lagdalen spojrzala na miejsce katastrofy. Wozny Sappino zjawi sie tu na dlugo przed tym, zanim zdazy zebrac wszystko do beczki i oplukac kamienie woda, a kiedy zobaczy, co narobila, natychmiast poskarzy sie Flavii. W kacikach oczu znow pojawily sie lzy. Wyglada na to, ze reszte zycia strawi na sprzataniu stajni. Poczula, jak ktos traca ja w lokiec. Obrocila sie z mokrymi oczami i ujrzala przed soba giermka, ktory nasmiewal sie z niej zaledwie pare minut temu. Na pierwszy rzut oka nie mial wiecej jak czternascie lat. Usmiechnal sie lobuzersko. Jego smoczy, brazowy stroj byl stary i znoszony, a buty zdarte. Czapke nosil zawadiacko obrocona tylem na przod. W reku niosl pare szufli. Oparla sie pierwszemu odruchowi, by stracic mu czapke z glowy i pociagnac za nos. Skinal na nia szufla. -Wez te, a my skorzystamy z naszych. Baz przyniesie troche wody. Jestem Relkin, Relkin Sierota, do uslug. Zatkalo ja. Za chlopcem majaczyl smok bojowy, wysoki na dziesiec stop, o oliwkowo-zielonej skorze i duzych, czarnych oczach, ktore wpatrywaly sie w nia z uwaga. Potrzasnal szeroka na metr lopata. Poczula, jak ogarniaja smoczy paraliz - instynktowna reakcja ludzi na widok doroslych smokow. -Ja... ja... nie wiem, co powiedziec. Olbrzymia smocza paszcza rozdziawila sie w usmiechu, a slepia zalsnily radosnie. Chlopiec przyjrzal sie jej i strzelil palcami, wytracajac ja z poczatkow smoczego transu. -Tak, wiem, jestes przytloczona, dziewczeta czesto tak na nas reaguja, lepiej jednak przestan sie gapic i lap za szufle, zanim wroci tu ta paskudna dziewucha z woznym. -Dlaczego to robicie? - zapytala nareszcie. -Omowilismy to. Postanowilismy, ze lubimy ciebie, a nie tamta - podla Helene z Roth. Uwazamy za niesprawiedliwe, zeby ktokolwiek tkwil na tym dziedzincu, pracujac przez caly Dzien Podwalin. Lagdalen patrzyla na niego. Obdarzyl ja krotkim usmiechem i zabral sie do roboty. Lecz ich polaczone wysilki byly zgola niepotrzebne. Smok poradzil sobie ze sterta mierzwy dwoma ruchami. Mloda czarownica popatrzyla na ladunek, tak szybko umieszczony z powrotem w beczce. Relkin zlapal za uchwyt i potoczyl ja szybko do kompostownika. Tymczasem smok przeszedl sie do stojacej pod sciana stajni wielkiej beki z deszczowka i dzwignal ja, jakby nic nie wazyla. Obmyl bruk trzema chlusnieciami. Woda splynela z bulgotem do kratki, pozostawiajac dziedziniec mokry, lecz czysty. Lagdalen skorzystala ze stajennej szmaty i wytarla kamienie do sucha, przywracajac im dawny blask. -Dziekuje ci, panie smoku - powiedziala, kiedy skonczyla. Pysk bestii rozsczepil sie w przerazajacym usmiechu, obnazajac dlugie na dwa cale kly i zielony, rozdwojony jezyk. Odpowiedzial z typowym dla smokow sykiem - Coz, panienko, mozesz zwracac sie do mnie po imieniu - Bazil z Quosh, do uslug. Co rzeklszy, wyprostowal sie tak energicznie, ze zadrzala ziemia i zasalutowal jej na modle legionistow. Lekko oszolomiona oddala honory, majac nadzieje, ze czyni to poprawnie. Relkin wrocil z pusta beczulka, ktora zostawil za wejsciem do stajni. -Zawsze milo pomoc damie w opalach - stwierdzil z lekkim uklonem, zamaszyscie wywijajac kapeluszem. Usmiechnela sie. Pomimo pewnych jej obaw, w tym mlodym lotrzyku bylo cos blazensko slodkiego. -Oczywiscie, bylibysmy wdzieczni za zdradzenie nam imienia tej konkretnej damy - dodal Relkin z przebieglym usmieszkiem. -Czemu nie, panie Relkinie Sieroto. Na imie mam Lagdalen, z domu Tarcho. Dziekuje wam. -Lagdalen z Tarcho, he? Prosze, prosze. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu. Coz za uzyteczny sojusznik. Po blekitnym oblamowaniu rekawa poznal, ze jest w starszej klasie nowicjatu, a Tarcho byli jedna z najbardziej wplywowym rodzin Marneri. -To byl dobry strzal, Lagdalen z Tarcho. Gdybym nie uskoczyl, nabilabys mi niezlego guza. -Przepraszam - mruknela. -Za co? Wiem, ze nie powinienem byl sie smiac, ale poczatkowo wzialem cie za kogos innego, chyba za stajennego. Jeden z nich ma podobnie przyciete, brazowe wlosy. Nie przepadamy za soba. Wszyscy maja ponad szesnascie lat i cierpia na zadarte nosy, o ile wiesz, o czym mowie. -Domyslam sie. -A poza tym, lubie dziewczyny, ktore potrafia celnie strzelac i nosza dobre kamienie. -No coz... dziekuje. - Lagdalen nagle nie wiedziala, co powiedziec, oczarowana tym dzikim chlopcem ze smoczych zagrod. Chlopcem o dziwnie wyrachowanym spojrzeniu. Wahal sie przez chwile, jakby obawiajac sie cos powiedziec, lecz w koncu wyrzucil z siebie. -Zastanawiam sie, czy byloby z mojej strony grubianstwem... eee... zapytac lady Lagdalen z Tarcho, czy nie ucieszyloby jej towarzystwo podczas wieczornego festynu Podwalin. Zauwazyla, ze mowiac, mial w reku czapke. -Coz, sama nie wiem. Mialam spedzic caly dzien na pracy w stajni. Nie skoncze przed zmrokiem i bede tak zmeczona, ze nie sadze, abym... Relkinowi pojasnialy oczy. -Pomozemy, prawda, Baz? Spojrzala na smoka, wciaz opierajacego sie na szufli. Ten ponownie obdarzyl ja swym przepastnym usmiechem. -Pomozemy z przyjemnoscia, Lagdalen z Tarcho. Przyniose smocza beczke; pomiesci o wiele wiecej, niz ta mala, ktorej uzywasz. Znowu ja zaskoczyli. Zagapila sie na nich. Naprawde chcieli to zrobic. Od wielu lat nikt nie byl dla niej tak mily. -Hm, dziekuje wam, Relkinie i Bazilu - zdolala wykrztusic. - Ufam, ze jesli zdolam skonczyc prace na czas, pani Flavia nie sprzeciwi sie mej prosbie o uczestniczenie w wieczornych obchodach. -Swietnie! - zawolal chlopiec. - Wiem, jak zdobyc troche goracego jablecznika i dobre miejsca na kukielkowym przedstawieniu. Smok zasyczal nagle ostrzegawczo. -Ktos idzie. -Predko, musimy sie schowac - rzucil Relkin. Lagdalen zostala raptem wciagnieta do olbrzymiego, mrocznego wnetrza smoczego domu. Pachnialo tu ziolami. Z wewnetrznego, niewidocznego stad korytarza, wialo cieple powietrze. Przez szpare w drzwiach patrzyla, jak Helena z Roth wraca z woznym Sappino, ktorego z niejakim trudem wyrwala z porannej drzemki. Staruszek byl przez to nieco rozdrazniony, totez widok czystego dziedzinca wywolal w nim furie. Zawsze podejrzewal te sprytne dziewuszyska z nowicjatu, ze tylko czyhaja, by splatac mu jakiegos psikusa i osmieszyc go. Obrocil sie na piecie i pomaszerowal na poszukiwanie dyrektorki Flavii. -Byc moze kilka preg po rozdze wyleczy cie z bezczelnosci! - rzucil przez ramie. Helena toczyla dokola dzikim wzrokiem. Jak ta mala niecnota Tarcho mogla to zrobic? Byla tu przeciez olbrzymia kupa konskiego lajna. Nie miala szans tak szybko tego posprzatac. Uslyszala z gory czyjs smiech. Obejrzala sie i dostrzegla okraglolicego chlopaka, ktory usmiechal sie do niej przez chwile, po czym znikl w szczelinie drzwi do smoczego domu. Zmarszczyla brwi, zmylona tym naglym obrotem wydarzen. Przetrzasnela stajnie w poszukiwaniu Lagdalen, zaraz jednak poddala sie z niesmakiem i ruszyla ku bramie, majac nadzieje, ze uda sie jej nie wpakowac na Flavie przynajmniej do konca Dnia Podwalin. Pozniej tego samego popoludnia, kiedy walczyla o stojace miejsce na przedstawieniu kukielkowym, tak daleko, ze trudno bylo odroznic od siebie figurki starej wiedzmy i dzieciatka, zauwazyla z wsciekloscia Lagdalen, siedzaca na dobrym miejscu w towarzystwie chlopaka w uniformie smokowego. Zazgrzytala zebami. Gdyby to Flavia widziala! Ale Helena byla bezradna. Zgloszenie tej zbrodni oznaczaloby odwiedzenie dyrektorki Flavii, co, jak dobrze wiedziala, bylo tego dnia wyjatkowo ryzykowne. Flavia nie cierpiala starego Sappino i zemscilaby sie na dziewczynie, ktora dala mu powod do odwiedzenia jej z glosnymi i potoczystymi narzekaniami! ROZDZIAL DRUGI Pozniej, kiedy wzeszedl ksiezyc, obwieszczajac koniec Dnia Podwalin, Relkin i Lagdalen dolaczyli do tlumu wylewajacego sie przez Polnocna Brame, gdzie wielkie czarownice tworzyly dwa kwadraty, rowno jak zolnierze na paradzie.Okolice oswietlaly tysiace pochodni na dziesieciostopowych tyczkach. Twarze zgromadzonych rozjarzyly sie oczekiwaniem. Nadeszla pora odnowy. Wielkie Zaklecie bylo juz prawie zakonczone. Czarownice szeptaly slowa w doskonalym unisono, wzmacniajac mistyczna wiez. Wyrecytowano juz tysiace linii odmian, teksty z Birraka i paradygmaty Dekademonu, gdyz takie zaklecie wymagalo wielogodzinnych przygotowan. Konieczne byly olbrzymie umiejetnosci koncentracji i nie zwracania uwagi na ogniomistrzow, bebny i okrzyki zebranych na festiwalu. Teraz, kiedy polozono juz podwaliny, rozpoczeto trudniejsze pasaze, korzystajac z mocy pelni ksiezyca, potegujacej sile zaklecia. Tlum zamilkl. Jedynie od czasu do czasu rozlegaly sie ciche powitania naplywajacych na pole ludzi. Relkin i Lagdalen obserwowali wszystko z miejsca na tylach tlumu, gdzie niewielki pagorek oferowal lepszy widok nad glowami pierwszych szeregow. Widzieli zwarte rzedy odzianych w czern wielkich czarownic, z wyszytymi na prawych ramionach oznakami ich zakonow. Otaczal je basowy pomruk slow inkantacji. Poczuli budujaca sie moc zaklecia, kiedy starozytna sztuka magii Cunfshon ponownie oplatala mury Marneri czarodziejska energia. Nadeszla najswietsza chwila roku, swieto przywrocenia wladzy Cunfshonu nad krainami Argonathu. W dawnych czasach ziemie te nawiedzane byly przez slugi wrogow, wladcow demonow, Mach Ingboka i Cho Kwuda, ktorzy rzadzili strachem tam, gdzie wczesniej kwitly jasne krolestwa Argonathu, po ich gorzkim upadku w grzech i ruine. Restauracja Argonathu byla dluga i krwawa. Szesc razy Cho Kwud prowadzil na poludnie potezna armie, otaczajac jasne Marneri. Szesc razy pobily go mury miejskie i odsiecz legionow z pobliskich miast. Stoczono tuzin walnych bitew, zanim niebieskoskore wynaturzenie, Mach Ingbok z Dugguth, zostalo calkowicie zniszczone. Listy dzielnych poleglych byly dlugie, a ich imiona wykuto na murach Marneri. Miasto pamietalo o umarlych, czczac ich odwage i zatykajac proporzec cywilizacji na wschodniej granicy rozleglej Ianty. Pojedyncza nuta trabki oglosila krotka przerwe w rzucaniu czarow. Lagdalen i Relkin wymienili uszczesliwione spojrzenia. -Podoba ci sie, Lagdalen z Tarcho? - zapytal smoczy giermek. -Tak, Relkinie Sieroto. Jeszcze raz dziekuje. -Prawde rzeklszy, istnieje sposob, w jaki moglabys odwdzieczyc sie nam, a zwlaszcza Bazowi. -To znaczy? Z radoscia zrobie wszystko, co tylko znajduje sie w zasiegu moich mozliwosci. Relkin pochylil sie ku niej i znizyl glos do szeptu. -Mamy klopot. Chodzi o nasze papiery. Brakuje nam stempla odprawy od naszego poprzedniego pracodawcy. Rozumiesz, wyniknely miedzy nami pewne... hm... roznice zdan. -Myslalam, ze jestes tu nowy - odrzekla rownie cicho. -No coz, sadzilismy, ze uda sie nam zaciagnac do powstajacego tu Nowego Legionu. -A wtedy nigdy wiecej was nie zobacze - westchnela z zartobliwym smutkiem. -Nie, lady Lagdalen, zobaczysz nas znowu - zapewnil ja chlopiec. - Ale tylko wowczas, jesli zdobedziesz dla Baza smocza pieczec. Bez niego nie przyjma nas do legionu. -Jak moge wam pomoc? -Mamy przyjaciela w komnacie administracji, ktory ma potrzebna nam pieczec. Tyle tylko, ze boi sie wyniesc ja z biura. Zastanawialismy sie, czy nie moglabys ty tego zrobic. Wahala sie przez chwile. -Przypuszczam, ze byloby to do zrobienia. -Wspaniale! - zakrzyknal ochoczo. - Niedlugo i tak tam pojdziesz po pieczatke urodzinowa, mam racje? Lagdalen byla wstrzasnieta. Skad o tym wiedzial? Poczula sie tak, jakby ktos dokonal zamachu na jej prywatnosc. -Tak - odpowiedziala glosno. - Ide tam jutro. W zeszlym tygodniu skonczylam siedemnascie lat. -Przepraszam, ale moj przyjaciel w komnacie ciagle ma do czynienia z takimi informacjami, wiec kiedy dowiedzialem sie, kim jestes, poprosilem go o zerkniecie w twoje akta. Wiem, ze postapilem zle, lecz nasza sytuacja staje sie rozpaczliwa. Nie zostalo nam zbyt wiele pieniedzy, przez co nie mozemy opuscic Marneri i musimy znalezc robote. Jestes nasza jedyna nadzieja. -Doprawdy? -Posluchaj, Bazil to pierwszorzedny smok, jeden z najlepszych. Marneri go potrzebuje. -Wyglada wspaniale! - zgodzila sie. -Tak naprawde, to osiagnal srednie rozmiary jak na skorzanego smoka. Lecz potrafi wyczyniac cuda ze swoim mieczem i jest bardzo wytrzymaly. Mnostwo skorzanych ma wrazliwe stopy i nie nadaje sie do marszu, lecz Bazil to prawdziwy piechur dotrzyma kroku kazdemu. Poza tym lubi konie, i to nie tylko jako jedzenie, totez nie ma problemow z kawaleria. -Jestem pewna, ze jest taki, jak mowisz, Relkinie. Niemniej, cos takiego oznacza naruszenie mojej prywatnosci. Uwazam, ze sam powinienes mnie o to zapytac. Chlopiec zwiesil glowe. Wygladalo na to, ze zaprzepascil ich szanse. A byl taki pewny, ze ta dziewczyna im pomoze. Zle ja ocenil. Nie sadzil, ze moze zapytac ja o wiek. -Niemniej i tak wam pomoge - oswiadczyla. -Naprawde? Jego nadzieje poderwaly sie z kurzu i ozyly. Jakze moglaby mu odmowic? -Oczywiscie bede musiala przejsc przez skrutatorow. - Zmartwila ja ta mysl. Nigdy przedtem niczego nie ukradla, ani nie szmuglowala, wobec czego nie posmakowala leku zdemaskowania przez skrutatorow. -Zgadza sie, ale jestes starsza nowicjuszka. Mozesz rzucic czar maskujacy i minac ich bez obawy, ze cie odkryja. -Moge to zrobic, ale podobno skrutatorzy zwracaja szczegolna uwage na nowicjuszki, ktore w ich obecnosci posluguja sie zakleciami ukrywajacymi. Relkin przyjal to zrezygnowanym potrzasnieciem glowa. -No tak, wlasnie dlatego nasz dobrodziej z komnaty nie przemyci tej pieczeci. Wszyscy pracownicy biura sa drobiazgowo przeszukiwani przy wyjsciu. -Tak, rozumiem. - Naprawde rozumiala. Fakt, ze Relkin bardzo jej pomogl, ale teraz prosil ja o podjecie wielkiego ryzyka w imie zdobycia tej pieczeci. Co bedzie, jesli okaze sie szpiegiem? Ostatnio wiele sie mowilo o szpiegach wyslanych celem infiltracji miasta. Potezny wrog z polnocy po raz kolejny gromadzil sily. Na swiecie kladl sie przerazajacy cien wladcow Zaglady. Zaraz jednak zmienila zdanie. Zaden smok nie sluzylby zlym wladcom. Nienawisc smoczej rasy do wladcow byla wieczna i niezmienna; to ona laczyla ich z ludzmi. A skoro Bazil nie byl szpiegiem, to jak moglby nim byc jego giermek? Wzruszyla ramionami. Paranoja byla ostatnio bardzo rozprzestrzeniona i latwo bylo pasc jej ofiara, kiedy plotki o szpiegach byly tak powszechne. -Tak czy owak, co mam zrobic, kiedy mine juz skrutatorow? -Nie martw sie, bede wygladal cie w okolicach bramy. Po prostu pojdziesz Nitka, a ja skontaktuje sie z toba, gdy uznam, ze to bezpieczne, a ciebie nikt nie sledzi. Strach pomyslec, jak wplyneloby to na jej reputacje, wystarczajaco juz zszargana przygoda z Werrim. -Gdyby jednak cie zlapali, podejde do nich i przyznam sie do winy - to ci przysiegam na moich przodkow. Usmiechnela sie. -Alez Relkinie, przeciez nie wiesz, kim sa twoi przodkowie. Jak mozesz na nich przysiegac? -No to przysiegam na wlasne sumienie, ktore niechaj nigdy nie da mi spokoju, gdybym mial cie zdradzic, Lagdalen. -Coz, dziekuje, Relkinie. To chyba wystarczy. Martwi mnie jednak cos jeszcze. -Tak? -Natura waszego sporu z poprzednim pracodawca. O co poszlo? Przypatrywala sie mu z uwaga. To byl najwazniejszy moment - wiedziala, ze teraz wlasnie powinno ujawnic sie znamie mordercy, o ile takowe istnialo. -Podpisalismy kontrakt z baronem Borganu. Jesli nigdy wczesniej nie obilo ci sie o uszy, to Borgan lezy kolo Ryotwy, posrod Wzgorz Blekitnego Kamienia. Baron uznal, ze smoki sa za kosztowne, wiec kupil brazowe trolle - paskudne stwory, rodzace sie w wyniku krzyzowania losi z zolwiami. Lagdalen zbladla. -Ale przeciez trolle sa zakazane w calym Argonathcie. -Zabawne, jak mimo to wiele ich tutaj zyje. Baz i ja spedzilismy cale zycie na walce z nimi, przewaznie w krainie Blekitnego Kamienia. -Ale dlaczego? -Sa tanie. Zywia sie pomyjami i latwo je zadowolic. Do szczescia wystarczy im cienkie piwo i seks z bydlem. To nia wstrzasnelo. -Obrzydliwe. Relkin przytaknal. -Osobiscie zawsze tak uwazalem. -Co w takim razie sie stalo? - zapytala. -Kiedy? -Kiedy tamten baron sprowadzil trolle. Chlopiec przymknal oczy i wzruszyl ramionami. -Klopoty. -Klopoty? Jakiego rodzaju? -No coz, brazowe sa po pijanemu agresywne, a baron dal im za duzo piwa. W koncu wyzwaly Baza. Doszlo do diabelnej walki i Baz musial zabic jednego przekletnika, a drugiemu polamac nogi. Po czyms takim baron nie zamierzal nam zaplacic i jest nam teraz winny za szesc miesiecy. -I co zrobiliscie? -Coz, rozwazalismy obrabowanie go, ale nie chcielismy zostac wyjeci spod prawa. Pragnelismy jedynie uczciwej, zolnierskiej roboty; to robimy najlepiej. Dlatego wlasnie zerwalismy kontrakt, wymknelismy sie na wzgorza i przywedrowalismy tutaj. Rozumiesz, uslyszelismy o powstajacym tu Nowym Legionie. No jasne. Nowy Legion sciagal rekrutow z najdalszych zakatkow swiata. Obawy Lagdalen zostaly rozwiane. Nie wykryla na jego twarzy najmniejszych oznak nieuczciwosci, a przeszla odpowiednie ku temu przeszkolenie. -W porzadku, Relkinie Sieroto, pomoge wam. Lecz jesli mnie oklamales, odkryje to, a wtedy lepiej miej sie na bacznosci! Obejrzala sie na szeregi czarownic. W blasku ksiezyca ich wlosy byly dlugie i srebrzyste, oblicza naznaczone surowymi bruzdami, a oczy skryte w cieniu. Wiedziala, ze pewnego dnia znajdzie sie wsrod nich, recytujac Wielkie Zaklecie. Byla to wizja jednoczesnie pociagajaca i budzaca obawy. Sprawialy wrazenie takich powaznych, rzeczowych, dalekich od zycia, jakie znala. Zastanawiala sie, czy kiedykolwiek zdola nauczyc sie takiej cierpliwosci i determinacji; czy przyjma ja w swoje szeregi. W poblizu strzelajacych w niebo, szescdziesieciometrowych wiezyc Polnocnej Bramy rozpalono ogien. Arcykaplanka Ewilra poprowadzila meski chor, spiewajacy hymny Podwalin, do ktorego dolaczylo wielu obecnych, a tymczasem czarownice odpoczywaly po bezblednie wyrecytowanych odmianach, deskrypcjach i konwolucjach. Nadeszla pora na ostatnie odmiany. Na oltarzu spalono ostroznie odpowiednie ziola i zgromadzonych spowil slodki dym. Czarownice zebraly sie w sobie do ostatnich inkantacji, dziewiecdziesieciu linii mocy wykutych z dekademonicznej reguly. Podniecenie tlumu osiagnelo szczyt. Zagrzmialy bebny i zaczelo sie. Recytacja linii przebiegala sprawnie i moc zaklecia rosla, az nad okolica zawisl calun napiecia, podobny niewidzialnej mgle. Glosy spoteznialy, ostatnie wersety zostaly doslownie wykrzyczane, wsparte gromkim, euforycznym wolaniem tlumu. Plomienie rozblysly, bebny i cymbaly huknely i dokonalo sie... Wielkie Zaklecie zostalo rzucone. Przez dluga chwile panowala absolutna cisza, nie przerywana najmniejszym kaszlnieciem, szeptem ani ptasim trelem. A wtedy zagrzmialy fanfary, ludzie zaczeli wiwatowac i rozlegla sie glosna, powszechna muzyka. Cala ludnosc ruszyla uroczystym pochodem za czarownicami, przechodzac przez kazda z poteznych bram oraz laczacymi je ulicami. Najpierw weszli do miasta przez Polnocna Brame, kontrolowana przez ducha Osvera. -Za Osvera i jego zdrowie! - zakrzykneli, spijajac pelne kufle. Nastepnie pomaszerowali szeroka ulica Wiezowa, zostawiajac za plecami potezna mase Wiezy Strazy i podazajac w strone strzelistej Wiezy Bramy Wodnej. Tam pozdrowili Yepero, a poniewaz strzegla ona takze zatoki, wykrzykiwali jej imie, podazajac na zachod wzdluz dokow i ciesniny. Tutaj powitali ich zeglarze ze stojacych w dokach statkow oraz kupcy i ich pracownicy, wychylajacy sie z balkonow wysokich budynkow o bialych frontach, wzniesionych po obu stronach ulicy. Cumowaly tu statki z kazdego portu Argonathu oraz potezne, biale okrety z wysp Cunfshon, a wsrod kupcow mozna bylo spotkac takze reprezentantow kazdego wiekszego domu handlowego ze wschodniego wybrzeza Ianty. Dotarli wreszcie do Zachodniej Bramy, gdzie odspiewali hymn dla Ilim, ktora strzegla tej czesci umocnien. Tam procesja zawrocila i udala sie wiodacym przez cale miasto Zachodnim Traktem i ulica Szeroka do Zawiasy i placu przed wieza Afo. I tam nagle wszystko uleglo zatrzymaniu. Od czola kolumny dobiegly ich okrzyki gniewu i przerazenia. Kaplanki zalkaly. Czarownice przerwaly recytacje i natychmiast rozpoczely rzucanie zaklecia oczyszczajacego. Do bramy przepchneli sie zolnierze z krolewskiej strazy. Dolaczyli do nich wszyscy miejscy konstable. Okrzyki wzmagaly sie. Dopuszczono sie tu zla. Ze srodka bramy sterczala belka z latarnia na koncu. Zwisaly z niej na linie zmaltretowane zwloki starszej kobiety. Ktos umiescil je tam ukradkiem w ciagu dnia, kiedy miasto bylo prawie calkowicie wyludnione. Cialo kobiety stanowilo straszliwy widok. Zostala okropnie wykorzystana do rzucenia jakiegos mrocznego zaklecia, byc moze ktoregos z ksiegi Fugasha. Miala odcieta prawa dlon, ktora wetknieto jej do ust w taki sposob, ze wystajace palce sterczaly jak jakies obrzydliwe jezyki. Ci, ktorzy zglebili tajniki sztuki zla, nazywali to Reka Leothy. Byl to pewny znak nekromancji. Lewa strone twarzy odarto jej ze skory i miesa do samej kosci. Brakowalo prawego oka. Lewe wpatrywalo sie w nich z zastyglym wyrazem krancowego przerazenia. Powieki usunieto. W trzech miejscach czernialy dziury po rozpalonym do czerwonosci metalowym precie, bardzo powoli wbijanym w cialo. Stopy miala zbite razem gwozdziem. Taka potwornosc w Dniu Podwalin byla zamachem na Wielkie Zaklecie. Potezny Afo, duch chroniacy brame przed atakami z zewnatrz, byl oczywiscie bezsilny wobec tego typu napasci. Smiertelni straznicy zawiedli. W obliczu takiego okropienstwa przez cala noc beda rzucane czary oczyszczajace, a samo Wielkie Zaklecie trzeba bedzie powtorzyc. Relkin i Lagdalen szli daleko z tylu procesji i zdazyli uslyszec o tragedii na dlugo, nim mogli na nia zerknac ponad ramionami straznikow. Wyciszony tlum pelzl krok po kroku z opuszczonymi choragwiami. Ujrzeli jedynie bezwladnego wisielca na belce latarni nad brama. Aby dotrzec do tego miejsca, zloczyncy musieli wejsc do budynku wiezy i wychylic sie przez okno umieszczone dokladnie nad belka. Po przetrzasnieciu budowli odkryto cialo mlodego straznika z poderznietym gardlem, wcisniete za jakies skrzynie w spizarni na parterze. Tlum poniosl Relkina i Lagdalen ulica Mistrzow. Otaczajacy ich ludzie paplali jak oszalali, a plotka olbrzymiala z kazda minuta. -Kto to zrobil? - zapytal Relkin, oszolomiony demonstracja zla. -W Marneri kryja sie potezni nieprzyjaciele, lecz nie wymieniamy ich imion, gdyz to tylko wzmogloby zamieszanie, ktore tak skutecznie wzniecaja odrzekla Lagdalen. Od razu pojal, kogo miala na mysli, i zadrzal. Na Wzgorzach Blekitnego Kamienia mieli sporo problemow, lecz nic bezposrednio zwiazanego z wladcami Padmasy, tymi zimnymi inteligencjami, ktore dazyly do zdobycia wladzy nad swiatem. Po zabiciu ich slugi Ingboka i upadku Dugguthu w nadmorskich prowincjach Argonathu zapanowal wzgledny spokoj. Pelne grozy wspomnienia zbladly. -Nazywamy ich Ginestrubl - mruknal. - Niesmiertelni. Obawiam sie, ze w krainie Blekitnego Kamienia popadli juz w zapomnienie. -To jedno z ich imion i nie zapomnielismy o nich tutaj, w Marneri. -A wiec maja swoich agentow w samym sercu Argonathu. -Na to wyglada, Relkinie Sieroto. -Co to bedzie? Co zrobi krol? -Przeszukaja cale miasto, wypytaja wszystkich, ale nie znajda slugi zla, ktory to uczynil. -Skad ta pewnosc? -Poniewaz to najnowsza z jego wielu sprawek. I nikt za nie jeszcze nie odpowiedzial. -Co to bylo? -Cos podobnego do dzisiejszego wydarzenia, tyle ze z udzialem zwierzat. Pokrecil glowa. -Mroczna magia zawsze wymaga zycia. -Zeruje na zyciu. Niszczy zycie... kazde zycie. Skrecili w milczeniu w ulice Polnocna mijajac waskie domy dzielnicy elfow. Lagdalen wrocila myslami do Werriego i zarumienila sie. Przyznanie tego bylo okropne, lecz jej ojciec mial absolutna racje. Werri nigdy jej nie kochal, nie byl zdolny do takich uczuc. Teraz bylo to dla niej przerazliwie jasne. Elfy byly sojusznikami ludzi, lecz na wiele sposobow byly od nich bardziej odlegle niz smoki. Na placu Wiezy rozdzielili sie, ustaliwszy wczesniej, ze spotkaja sie nazajutrz przed budynkiem Administracji Wiezy Strazy. Relkin oddalil sie do smoczego domu, a Lagdalen skrecila w najblizsza brame i udala sie do zbudowanego z brazowych kamieni nowicjatu. ROZDZIAL TRZECI Ranek po Dniu Podwalin byl szary i zimny; wial przenikliwy, zachodni wiatr. Czarownice Marneri wstaly wczesnie - musialy powtorzyc Wielkie Zaklecie, teraz juz bez ucztowania i tancow, ktore moglyby je rozpraszac.Miasto takze wstalo i zajelo sie wlasnymi sprawami. Statki wyplynely z dokow do zatoki. W Zachodniej Dzielnicy huczaly ognie kuzni, a na wzgorzu Foluran stukaly wrzeciona i obracaly sie kolowrotki. Wszedzie jednak jezyki mielily o zgrozie, ktora miala miej sce w Dniu Podwalin. Czarownice z ponurymi minami rozpoczely rzucanie czaru, a konstable i kaplanki wyruszyli w miasto w poszukiwaniu poszlak. Miasto Marneri chronily mury, ktorych moc z kazdagodzina slabla. Ta niemila swiadomosc psula radosna atmosfere, panujaca zwykle po Podwalinach. Lecz miasto bylo centrum calego regionu. Zycie musialo podjac swoj zwykly rytm, pomimo wiszacego w powietrzu gniewu i niepokoju. W smoczym domu z czerwonej cegly panowaly szum i rozgardiasz. Ten dzien, pierwszy dzien zimy, oznaczal poczatek zawodow mlodych smokow i rekrutow, ktore mialy wylonic kandydatow do Nowego Legionu. Smoczy giermkowie sprawdzali w przegrodach paski olbrzymich, stalowych napiersnikow i helmow. Ostrzyli i polerowali smocze miecze i tarcze. Nie pozwola zajac swoim smokom miejsca w amfiteatrze, dopoki nie upewnia sie, ze wszystko jest w idealnym porzadku. Rozpoczely sie najwazniejsze proby. Uzbrojeni w tepe miecze i owijane materialem maczugi potykali sie pojedynczo, dwojkami i trojkami. Na podstawie wynikow tych pojedynkow zostana wybrani ci, ktorzy pod koniec tygodnia zmierza sie z legionistamiweteranami. Wszystko zalezalo od tego wyboru oraz wrazenia, jakie wywra w pozniejszym starciu z doswiadczonymi smokami na oczach mieszkancow miasta. Ciezkie lapy wzbijaly kurz i dudnily o chodniki amfiteatru. Dwudziestostopowe smoki scieraly sie piers w piers; brzeczaly dziewieciostopowe miecze. Od ciezkich tarcz odlupywaly sie stalowe drzazgi. A jednak nie byly to walki na smierc i zycie, choc od czasu do czasu mocamiejszy smok zapominal sie i odrobine za mocno uderzal mniejszego, ktory walil sie w piach bez zmyslow i musial byc odciagany przez potrojny konski zaprzeg. Zazwyczaj obrazenia byly niegrozne. Otarcia i skaleczenia, polamane pazury, rany od miecza i pogruchotane zebra. Smocza lecznica bedzie pelna przez caly tydzien, a giermkowie nabiegaja sie z opatrunkami, srodkami odkazajacymi i okladami. Jednak, pomimo takiej brutalnosci, przypadki smiertelne byly rzadkoscia. Jednym z pelnych nadziei smokow byl Bazil z Quosh, czternastoletni weteran wielu pomniejszych kampanii w Krainie Blekitnego Kamienia. Byl srednich rozmiarow smokiem z brazowo-zielonych skorzanych - od czubka nosa do kranca ogona mierzyl dwadziescia dwie stopy dlugosci. Mniejsza mase rekompensowala wrodzona umiejetnosc wladania orezem. Poruszal sie zwinnie i oszczednie i mial nadnaturalny zmysl wyczuwania ciosow przeciwnika. W walce mieczem dorownywal szybkoscia ludziom, co u smokow bylo dosc niezwykle. Niestety, zanim wkroczy na arene, bedzie musial okazac smocza pieczec. Ten skrawek pergaminu rozmiarow ludzkiej dloni byl teraz najwazniejszy. Smocze prawa byly jasne jesli tak wielkie i potencjalnie niebezpieczne stworzenia jak smoki szukaly zatrudnienia u ludzi, musialy posiadac pieczec i okazywac ja na kazde zadanie. Smocze prawa utrzymywaly pokoj, odkad obydwie rasy polaczyly sily przeciwko straszliwemu wrogowi - Padmasie - z jej hordami impow, trolli i odmiencow, hodowanych na mroczne sposoby z zywych zwierzat. Aby dostac sie do Marneri, Relkin musial zagadac straznikow przy Wodnej Bramie. Weszli do miasta w samym srodku najwiekszego porannego ruchu i udalo sie im przejsc bez koniecznosci demonstrowania dokumentow. W tym czasie do miasta przybywalo mnostwo smokow. Niestety, zeby dostac sie na arene, musieli okazac pieczec, a pierwsze starcie Bazila wyznaczone zostalo na samo poludnie. Relkin przebywal w miescie ledwie kilka dni, ale juz zdazyl zdobyc wielu przyjaciol, wlaczajac w to czlowieka z Biura Administracji, ktory takze pochodzil z Quosh, choc byl nieco starszy od giermka. Jednak kazdy w Quosh byl niesamowicie dumny z Bazila i wszyscy bardzo przejeli sie niesprawiedliwym potraktowaniem go przez barona Borganu. Pracownik Biura Pieczeci byl chetny do pomocy, lecz nie mogl samemu wyniesc dokumentu z pracy. Skrutatorzy niechybnie wykryliby taka probe. Tak wiec Lagdalen z Tarcho wstala, zjadla sniadanie i umyla zeby. Nastepnie, wielce nieszczesliwa, udala sie na spotkanie z Relkinem. Jeszcze nigdy nie bala sie skrutatorow i bylo to bardzo nieprzyjemne doswiadczenie. Spotkali sie pod budynkiem administracji i razem poszli do Polnocnej Bramy, a Relkin wprowadzil ja po drodze w sytuacje i wyjasnil, co ma zrobic. Chlopak ubrany byl w wiejski, brazowy plaszcz, co nie bylo niezwyklym widokiem w okolicach Polnocnej Bramy, jako ze miescil sie tutaj targ zwierzecy, gdzie pracowaly setki poganiaczy i pastuchow. Dowiedziala sie, ze wszystko zostalo przygotowane. Oczywiscie skrutatorzy byli tego dnia czujni bardziej niz zwykle, lecz przyczyny ich niepokoju mogly bardzo pomoc Lagdalen w wyniesieniu pieczeci. Skrutatorzy wypatrywali podejrzanych obcych lub skorumpowanych mieszkancow miasta. Nie zwroca uwagi na nowicjuszke ze swiatyni. Miala wejsc do budynku, wspiac sie na drugie pietro i przejsc korytarzem, gdzie petenci rejestrowali i nieformalnie rozstrzygali sporne sprawy cywilne. Zwykle panowal tu wielki ruch, a ludzie ciagle wymieniali sie jakimis zwojami, a nawet calymi ich nareczami. Podejdzie do niej mezczyzna w szarej tunice i blekitnych spodniach kaplanskiego korpusu administracyjnego i po krotkiej rozmowie poda jej pieczec. Wtedy wroci korytarzem i zejdzie po schodach. Skrutatorzy stali na polpietrach i nie mogli jej zatrzymac. Taki przynajmniej byl plan. Czujac mdlace ssanie w zoladku, Lagdalen weszla do budynku przez wielkie, szare wrota. W srodku przeszla jak we snie korytarzem, wmieszala sie w tlum ludzi reprezentujacych wszystkie grupy spoleczne miasta i wspiela po marmurowych schodach. Wysoko w gorze wisial portret krola Sankera, uwiecznionego w wieku lat trzydziestu. Mial na sobie zbroje i helm komandora legionu oraz stosowna czerwona szate. Moca sztuki Rupachtera, najwiekszego malarza epoki, oczy wladcy zdawaly sie sledzic patrzacych, jak gdyby jego wysokosc surowo ocenial kazdego petenta. Sanker widzial wszystko! Lagdalen poczula sie zupelnie bezwartosciowa. Za chwile miala zrobic cos, co pogwalci ducha, o ile nie nature, jej przysiag. Co gorsza, byla pewna, ze ja zlapia. I co wtedy? Bedzie musiala wyjasnic ojcu, ze po katastrofie z Werrim wplatala sie w przygode ze smoczym giermkiem, dzikim, pechowym chlopakiem z dalekich stron. Dla niego wlasnie ryzykowala swoja przyszlosc w zakonie. Ojcowskie oblicze spowije mgla smutku. Odprawi ja z zalem. Matka zaniesie sie histerycznym lkaniem. Lagdalen z ulga powitalaby odeslanie i odsluzenie kary na froncie, w wojsku. W legionie funkcjonowala zenska brygada. Od wielu lat wykorzystywano ja jako srodek dyscyplinujacy mlode mieszkanki Marneri. Wyobrazala sobie, jak tam sluzy, nabierajac twardosci i szorstkosci. W koncu osiedlilaby sie na pograniczu i zostala osadniczka. Jej przeswietna rodzina, oczywiscie, od dawna by sie jej wyrzekla. Stopy poniosly ja dalej. Po minieciu portretu krola Sankera XXII schody zaprowadzily ja na drugie pietro. Dygnitarze i cudzoziemscy delegaci przemykali wydzielona galeria, znajdujaca sie kilka stop nad glownym korytarzem i polaczona z nim jedynie strzezonymi, tajnymi przejsciami. To bylo miejsce magnatow, z ktorego mogli komunikowac sie, wymieniac i handlowac z ludem, nadal utrzymujac stosowny dystans. Zarowno galeria, jak i znacznie szerszy od niej korytarz, prowadzily do podluznego, prostokatnego Holu Skarg. Tutaj Lagdalen poruszala sie znacznie wolniej. W wielkiej sali rozmawialo kilka tuzinow ludzi. Urzednicy pchali przed soba male wozki wyladowane zwojami. Wzdluz scian staly pulpity do czytania, w wiekszosci wykorzystane. Nagle pojawil sie przed nia pulchny mezczyzna w szarej tunice. -Ach - powital ja. - Musisz byc przyjaciolka Bazila z Quosh. -Tak - potwierdzila szeptem. Podsluchiwali ich? Czy w Holu mogli znajdowac sie skrutatorzy? -To bardzo szczegolny smok. Wszyscy w naszej wiosce bardzo uwaznie przygladamy sie jego karierze. - Tluscioch zatarl rece i rozpromienil sie. -Rozumiem, ze wasza wioska go wychowala. -Od samego jajka, a to byl strasznie zarloczny brzdac. Majac piec lat potrafil zjesc za jednym posiedzeniem dziesiec kurczat. -O Bogini. -Tak, wychowanie smoka jest dla wioski bardzo kosztowne, lecz zwolnienie z podatkow na legiony nadaje inwestycji nowy sens, zwlaszcza w przypadku dobrych zbiorow. Jesli krecili sie tu skrutatorzy, to juz po nich, gdyz ten Quoshita z Biura Pieczeci byl kompletnym idiota. Zesla ja do legionow albo na wygnanie. Grubas zauwazyl jej zaniepokojenie i przysunal sie do niej, mowiac szeptem. -Wszystko jest w doskonalym porzadku. Nikt nie stara sie zapanowac nad tym miejscem - to dom wariatow. Jedyne niebezpieczenstwo czyha na schodach, lecz jestes niebieska nowicjuszka, wiec nawet na ciebie nie spojrza. -Chcialabym byc o tym rownie przekonana - mruknela. -Zobaczysz, wszystko bedzie w porzadku. Oto pieczec. Tak oto nadeszla chwila zbrodni. Wziela od niego dokument, zwiniety i wetkniety w tube z suchego liscia symonu. Wetknela go w kieszonke w rekawie. -Pamietaj, liczy na ciebie cale Quosh! - dodal mezczyzna. Obrocil sie i zostawil ja, przepychajac sie przez grupe dyskutujaca nad prawami wodnymi ktorejs z nalezacych do miasta ziem. Lagdalen oblizala wargi i poszla w przeciwna strone, do wyjscia i skrutatorow. Powrocil lek. Do diabla z Quosh - tu chodzilo o jej przyszlosc. Nigdy jej nie wybacza, jesli to sie wyda. Prowadzace na dol schody byly zatloczone, a pierwsi skrutatorzy sprawiali wrazenie wrecz rozbrajajaco roztargnionych, obojetnie przygladajac sie przechodzacym ludziom. Na polpietrze siedzialy na krzeslach dwie grube kobiety i starszy mezczyzna o siwych wlosach, przypatrujacy sie przechodniom. Zatopieni w rozmowie, wygladali na zupelnie nie zainteresowanych procedurami. Lagdalen pokonala schody, unikajac chocby zerkniecia w jej strone. Rozpaczliwie starala sie nie ogladac za siebie, zupelnie jakby ja do tego prowokowali, by zwrocila na siebie ich uwage. Minela pierwszy podest. Pozostawieni za plecami skrutatorzy przestali sie liczyc. Szla dalej, pocac sie obficie i nadal nie slyszala z gory polecenia zatrzymania sie. Drugi zespol byl mlodszy i skladal sie z samych mezczyzn. Uwaznie przypatrywali sie kazdej twarzy i Lagdalen byla pewna, ze zaczerwienila sie, schodzac kolo nich po schodach. Wciaz nie rozlegalo sie zadne wolanie, nie pojawial sie zaden konstabl, zeby ja aresztowac, i po kilku chwilach byla juz na ulicy z falszywa smocza pieczecia, schowana bezpiecznie w rekawie i sercem lomoczacym w piersiach jak oszalale. Przeszla na oslep przez plac Wiezy i ruszyla przed siebie Nitka. Relkin dolaczyl do niej na rogu ulicy Bankowej, po chwili wspolnego marszu przekazala mu pieczec. Przysiagl jej dozgonna wdziecznosc i oddanie i zaraz znikl. Byla juz najwyzsza pora zarejestrowac Bazila na poludniowa walke. ROZDZIAL CZWARTY Na pierwsza walke Bazil wylosowal pojedynek jeden na jeden ze Smilgaxem, wiekszym od niego zielonym smokiem z hrabstwa Troat.Smilgax mial opinie niechetnego nauce ponuraka. Jesli chodzi o umiejetnosci taktyczne i wiedze, to plasowal sie w ostatniej dziesiatce kohorty. Dlatego tez, jezeli mial liczyc sie w wyscigu o miejsce w legionach, musial zrownowazyc to doskonalymi wynikami w walce. Tylko dwie trzecie kohorty zostanie wcielone do Nowego Legionu, reszta wroci do rodzinnych wiosek, pomagac w uprawie roli - wartosciowa, choc niezbyt ekscytujaca perspektywa. -Powodzenia, Baz - zyczyl mu Relkin, klepiac go po ramieniu, zanim zeslizgnal sie ze smoczego grzbietu i zajal miejsce z przodu przegrody, za ochronna bariera z nieheblowanych klod drewna, ktora otaczala arene amfiteatru. -Jest duzy - stwierdzil Bazil, cicho wymacujac paski tarczy. Stojac na zadnich lapach, Baz liczyl niecale dziesiec stop. Jego przeciwnik byl o szesc cali wyzszy i odrobine szerszy. Nieoficjalnie obstawiano wynik pojedynku na dwa do jednego na korzysc Smilgaxa. Szanse Bazila oceniano na niepochlebne dziewiec do jednego. - A co tam, duzy niekoniecznie znaczy sprytny. Inaczej swiatem rzadzilyby trolle - dodal do siebie. Ujal rekojesc swojego miecza, Piocara. Wkroczyli na arene i podeszli do siebie. Smilgax popisywal sie fechtunkiem przy akompaniamencie dzikich parskniec i rykow. Baz pozostal cicho, nieporuszony pokazem, wbijajac w przeciwnika twarde spojrzenie. Smilgax krazyl wokol niego z obnazonymi dziewiecioma calami lsniacej stali miecza. Bazil dobyl Piocara, dzierzonego przez wiele pokolen smokow z Quosh. Zabrzmial gong i rozpoczal sie pojedynek. Jednym skokiem znalezli sie przy sobie, a ich szescdziesieciofuntowe klingi zderzyly sie, krzeszac wachlarze iskier. Krazyli wokol siebie. Smilgax mial na glowie helm z czarnej stali, z ktorego czola wystawala para rogow. Glowe Bazila chronil bardziej konserwatywny helm garnkowy z pojedynczym kolcem. Smilgax zaatakowal, krecac mieczem mlynek, uderzajac, rzucajac sie na przeciwnika. Bazil bronil sie i ustepowal pola, dobrze korzystajac z tarczy, dopoki nie wlaczyl do walki maczugi ogonowej, ktora z szerokiego zamachu uderzyla mocno w helm Smilgaxa, z latwoscia omijajac zastawe. Zielony smok przewrocil sie; w glowie mu dzwonilo. Smagnal ziemie ogonem i dobyl wlasnej maczugi. No dobra, Quoshito, zobaczymy teraz - prychnal. Ponowil atak, zadajac mieczem szerokie ciecia i gwaltowne pchniecia. Bazil odbijal ciosy mieczem i tarcza. Raz jeszcze uzyl ogona, lecz tym razem Smilgax byl szybszy i maczugi zabrzeczaly o siebie, kiedy tak wymieniali ciosy, zwierali sie i przepychali tarczami. Smilgax nie mogl zdobyc przewagi. Zaklal i odepchnal przeciwnika, po czym znowu zadzwieczaly miecze. Tym razem jednak Bazil nie cofnal sie, lecz zanurkowal pod ostrzem i cial Smilgaxa w przednia lape, odpychajac ja jednoczesnie na bok. W drodze powrotnej klinga Piocara zostawila zielonemu rane tuz pod napiersnikiem, nisko po lewej stronie. Gong potwierdzil przyznanie punktu i Smilgax cofnal sie z obrzydliwym przeklenstwem, dosadnie okreslajacym rodzicow Bazila i cala wioske Quosh. Skorzany smok jedynie usmiechnal sie w odpowiedzi, a jego oczy zablysly. -Dalej, Smilgax, dalej, obelgi nie zapewnia ci miejsca w legionach! - zakrzyknal z widowni stary mistrz Margone. Odpowiedzialy mu potakujace pomruki z miejsc zajmowanych przez dobry tuzin najwiekszych wojownikow legionow, miedzy innymi wielkiego Vastroxa, czterotonowego mistrza smoczej szkoly. Smilgax klapnal paszcza i zaatakowal ponownie. Ten zalosny niedolega z Quosh nie stanie mu na drodze do legionow! Miecze zabrzeczaly o tarcze. Na moment zderzyli sie brzuchami i Smilgax wykorzystal przewage masy, by zmusic Quoshite do cofniecia sie. Zablysly miecze. Bazil bronil sie desperacko przed atakami zielonego, ktory poczul przyplyw swiezych sil. W pewnym momencie Smilgax zaczepil brzegiem tarczy o tarcze Bazila i odciagnal mu ja od ciala. Nastepnie zamarkowal cios mieczem, a kiedy skorzany obrocil sie, by sparowac uderzenie, zielony smok kopnal go w udo. Powszechnie uwazano to za kiepska technike, gdyz mogla ona kosztowac atakujacego utrate stopy. Tym razem jednak atak zaskoczyl Bazila, ktory potoczyl sie po arenie. Smilgax rzucil sie za nim z wysoko uniesionym mieczem. Quoshita uskoczyl przed ciosem, ktory mogl pozbawic go glowy. Zielony smok stracil panowanie nad soba. Nastepny cios omal nie wytracil mu Piocara z garsci, zmuszajac skorzanego do niegodnego turlania sie po piachu, byle tylko ujsc nastepnym smiertelnym zamachom. Mimo to, maczuga ogonowa Smilgaxa parokrotnie odnalazla jego glowe i ramiona, a kiedy Bazil stanal wreszcie na nogi, otrzymal kolejny cios w helm, od ktorego zadzwieczalo mu w uszach, wiec zachwial sie. Smilgax szarzowal, Bazil bronil sie. Piocar przechwycil potezne ciecie znad glowy i Bazil zblizyl sie do wiekszego smoka, starajac sie uderzyc go lokciem w gardlo. Smilgax uniknal ciosu, ich tarcze zderzyly sie ze szczekiem, a Quoshita zamachnal sie mieczem nisko przy ziemi, zmuszajac zielonego do podskoczenia. Stuknely o siebie maczugi, Smilgax zatoczyl sie do tylu i potknal o wlasna stope, po czym gruchnal na ziemie, az zatrzasl sie amfiteatr. Bazil stanal nad nim, lecz powstrzymal sie od zadania konczacego ciosu. Smilgax podzwignal sie z piachu areny, a na widowni rozlegl sie aplauz zgromadzonych tam ludzi. Bardzo ceniono takie honorowe zachowanie sie. Jak dotad, pojedynek pomiedzy tymi mlodymi smokami byl calkiem spektakularny. Smilgax zaklal potwornie i runal naprzod. Raz jeszcze ostrza zetknely sie z brzekiem, a tarcze zderzyly ze soba z cala sila dwutonowych cielsk. Smilgax wciaz miotal obelgi; oplul Bazila i podstawil mu noge. Taka niehonorowa taktyka wywolala na galerii glosne buczenie. Bazil przeszedl do ofensywy, szerokimi zamachami miecza zmuszajac Smilgaxa do cofania sie i nie dajac mu czasu na nic wiecej niz parowanie ciosow. Wreszcie dotarl do drewnianej sciany i uskoczyl w bok, a Bazil przylozyl mu plazem miecza w zad. Uderzenie bylo klopotliwie glosne. Smilgax podskoczyl jak uzadlony. Oczy zielonego smoka gorzaly furia. Skoczyl na oponenta, atakujac ze wszystkich sil. Zastawa Piocara odbila cios. Smilgax zachwial sie i prawie stracil grunt pod nogami. Bazil pchnal go mocno tarcza, po czym znowu natarl, szerokimi wymachami Piocara zmuszajac przeciwnika do obrony, az ten ponownie oparl sie o sciane, obrocil sie i otrzymal kolejny cios w posladki. Galeria rozbrzmiala wrzawa. Mistrzowie glosnymi okrzykami wyrazali swoja aprobate. Smilgax oszalal. Zwarl sie z Bazilem, splunal na niego i zasyczal, po czym pchnal mieczem, a wytracony z rownowagi Quoshita musial obrocic sie, by uniknac sztychu. Wowczas zielony smok kopnal go kolanem w pachwine. Bazil sapnal i uskoczyl w bok, unikajac ciosu miecza. Okrecil sie i odbil Piocarem niedozwolony cios w grzbiet. Tlum zawyl z dezaprobata. Wsciekly Smilgax cial Bazila w ogon, pozbawiajac go dwoch ostatnich stop, w tym elastycznej koncowki, ktora sciskala mala maczuge. Skorzany smok przewrocil sie, oszolomiony strata. Tlum zerwal sie na rowne nogi. Rozlegly sie okrzyki zadajace dyskwalifikacji. Niestety, zasady byly w tym punkcie bardzo jasne. Tylko uplyw regulaminowego czasu, poddanie sie lub utrata przytomnosci przez jednego z walczacych mogla zakonczyc pojedynek. Mistrzowie patrzyli z ponurymi minami, jak Smilgax probuje zniszczyc Bazila z Quosh, korzystajac z pozostalych mu minut walki. Bazil nie poddawal sie. Walczyl dzielnie, odpierajac Piocarem ciosy miecza przeciwnika i zrecznie zaslaniajac sie tarcza. Niemniej, pozbawiony ogona, byl bezradny wobec maczugi Smilgaxa, ktora bombardowala mu glowe i ramiona. Bazil przetrwal dzieki wrodzonej wytrzymalosci i upartej odmowie poddania sie. Kiedy zabrzmial rog konczacy walke, wciaz stal o wlasnych silach, niepokonany. Smilgax zaklal okropnie i wypadl jak burza z areny, scigany nieprzychylnym buczeniem widowni. Bazil z godnoscia, choc chwiejnie udal sie do smoczego domu, gdzie Relkin zaprowadzil go do jego przegrody. Tam zwalil sie na ziemie i stracil przytomnosc. ROZDZIAL PIATY Ogon Bazila byl jedna wielka katastrofa. Smoczy chirurdzy zrobili wszystko, co mogli. Medycyna i higiena staly w Marneri na wysokim poziomie, lecz proba przyszycia koncowki ogona nie powiodla sie i jego ostatnie pol metra wkrotce zaczelo obumierac.Relkin zmuszony byl w koncu usunac martwa tkanke i przypalic kikut siarkowym okladem. Bazil popadl w przygnebienie. Jego giermek patrzyl w przyszlosc z lekiem w sercu. Wszystko rysowalo sie w ponurych barwach. Okaleczone smoki zawsze wracaly do swoich wiosek pomagac przy uprawie roli. Relkin nie opusci Bazila - takie bylo prawo, ktore zwiazalo go z dwutonowym podopiecznym, kiedy mial szesc lat. Mimo to, lapal sie kazdej szansy, jaka tylko przyszla mu do glowy. -W ostatniej walce spotkasz sie z Vastroxem - oznajmil radosnie po przeczytaniu obwieszczen na tablicy turniejowej. -Och, cudownie, nie posiadam sie ze szczescia. Vastrox rozprawi sie ze mna jak z niemowleciem. -Alez Baz, pomysl, jaki to dla ciebie honor. Vastrox wie, ze wygrywales, zanim Smilgax cie sfaulowal. Wszyscy to wiedza. -To bez znaczenia. Bez maczugi ogonowej nigdy nie wciela mnie do legionow! Spojrz prawdzie w oczy, gluptasie! Juz niedlugo bedziemy ciagnac plug, zeby zarobic na kolacje. Smok zgarbil sie, pograzony w rozpaczy. Lecz Relkin nie poddawal sie. Wyprawil sie na miasto w poszukiwaniu magicznego lekarstwa. Potrzebowali pracy, konczyly im sie pieniadze i Nowy Legion byl dla nich prawdziwa szansa. Nowy start, poczawszy od patrolowania granic Kenoru. Sto srebrnych dukatow rocznie dla nich, a dla Quosh zwolnienie z podatku armijnego na okres ich sluzby. Odplaca sie wiosce za jej wysilki i danie szansy sierocie. Sluzba w legionach trwala dziesiec lat, po ktorych zolnierze mogli odejsc na emeryture lub przedluzyc kontrakt. Starsi legionisci zamieniali sie w inzynierow, dowodcow transportu i innych specjalistow, niezbednych sprawnej koordynacji wysilkow militarnych enneadzkich miast Argonathu. Emerytowanych legionistow, w tym smoki, zachecano do osiedlania sie w koloniach i zostawania wolnymi rolnikami, posiadajacymi wlasna ziemie, pracujacymi dla siebie i placacymi kolonii dziesiecine na legiony i administracje. Widziano w nich takze jadro oporu przed najazdami dzikich Teetoli lub watah z martwych ziem Tummuz Orgmeen. Relkin widzial siebie na dwustu akrach upraw w okolicach Kenoru. Razem z Bazem beda uprawiac ziemie. Bedzie jeszcze na tyle mlody, by znalezc sobie zone sposrod mieszkancow pogranicza. Bazil zlozy wniosek do Smoczej Komisji Rozmnazania i otrzyma szanse na jajko. Pozniej, kiedy juz beda bogaci, wynajma innych do pracy, a sami beda robic, na co im tylko przyjdzie ochota. Teraz jednak ta swietlana przyszlosc rozwiewala sie w zawrotnym tempie. Zamiast kolonialnej wolnosci wroca do Quosh jako robotnicy polowi. Relkin wypadl ze smoczego domu na ulice Wiezowa. Trwala wlasnie sprzedaz koz. Miedzy zagrodami uwijali sie poldzicy pastuchowie o chudych ramionach, wystajacych z koszul z kozlecej skory. Relkin zastanawial sie przez chwile, jak wygladaloby jego zycie, gdyby dorastal w rodzinie hodowcow koz. Czy bylby szczesliwy? Przecial plac. Takie spekulacje nie mialy sensu. Byl sierota, rodzicow nie znal. Przyszlosc lezala przed nim otworem, wystarczylo isc przed siebie. Nauczyl sie tego bardzo wczesnie. Nie wiadomo, kto byl jego ojcem, byc moze zolnierz z garnizonu w Ryo. Matke wygnano z wioski w hanbie, a jej rodzina odmowila zaadoptowania go. Nie wiedzial, co to jest rodzina, dopoki nie przydzielili mu Baza. Skrecil w ulice Polnocna, mijajac po lewej stronie dzielnice elfow. Wzdluz waskich alejek tloczyly sie tam trzypietrowe kamieniczki, ktorym brakowalo prostych linii. Po uliczkach smigaly elfie dzieci, chlopcy i dziewczeta, radosnie podspiewujac. Na poludniowej stronie ulicy sytuowaly sie strzeliste domy z tarasami, bialymi frontonami i wysokimi oknami z okiennicami. Gdzieniegdzie krecili sie tu zapracowani sluzacy. Te nalezace do dobrze prosperujacych kupcow domostwa zdawaly sie marszczyc na pewna niedbalosc elfich posesji. Skrecil teraz w ulice Chorej Kaczki i odwiedzil sklep Azulei, parajacej sie medycyna wiedzmy, ktora handlowala lubczykami, klatwami i ich usuwaniem, oraz tajemnymi medykamentami na niezwykle przypadlosci. Polecil mu ja inny smoczy giermek imieniem Gath, ktory sluzyl juz w Nowym Legionie i calkiem dobrze znal miasto. Azulea wysluchala go. Przewertowala ksiege czarow i katalog, po czym oznajmila, ze nie ma nic na odrastanie smoczych ogonow. Owszem, dysponowala smocza mascia na syfilis i tonikiem z korzenia mandragory na wyleczenie zranionej milosci wlasnej, lecz zaden z tych srodkow nie pomoze na uciety ogon. Miala jednakze czar i recepte na mazidlo, ktore doprowadzalo do wyrastania nowych galezi na drzewie i proponowala wyprobowanie go na Bazilu za szesc dukatow Marneri. Relkin zapewnil ja, ze przemysli te propozycje. Wyszedl i powedrowal ulica Chorej Kaczki, ogladajac sklepowe witryny. Stare domy zbudowano z pobielanego drewna i przykryto czarnymi dachowkami. Sciany wybrzuszaly sie i wykrzywialy w niemal organicznym nieporzadku. Wiele sklepow bylo bardzo starych, od dziesiatkow lat prowadzonych przez tych samych wlascicieli. Szesc dukatow! Zostaly mu niecale dwa, a przeciez musieli z Bazem cos jesc. Bazil byl dobry, ale szybko meczyl sie na wikcie z konskiego owsa, ktore zapewniano bezplatnie w smoczym domu. Na rogu Wiedzmiej zatrzymal sie u starego Rothercary'ego, wiejskiego brujo, ktory handlowal milionami ziolowych lekow i mikstur w buteleczkach i tubkach, zgromadzonych na tylach waskiego sklepiku. Rothercary byl olbrzymim, siwowlosym mezczyzna o rumianych policzkach i wielkim, czerwonym nosie. Slyszac prosbe Relkina, wybuchnal smiechem i zaczal buszowac na zapleczu, skad wylonil sie z niewielka buteleczka z gestym, czerwonym plynem. -To zalatwi sprawe! - oznajmil. - Krew wolego nietoperza z Cunfshon, zagotowywana dziewiec razy w blasku ksiezyca. Kosztuje dziesiec dukatow. Relkinowi opadla szczeka. Wpatrywal sie we flakonik z ciemnoczerwonym plynem. -Ale co to robi? -Co robi? No jak to, powoduje odrastanie roznych rzeczy, na przyklad konczyn czy organow plciowych. Jest bardzo popularne wsrod kastetow z Cunfshon, choc nie moge z cala pewnoscia potwierdzic, ze to faktycznie tak dziala, niemniej sprzedalem juz takie lekarstwo kilku nieszczesliwcom tutaj, w Marneri. Posmaruj tym kikut i po paru dniach ogon odrosnie. To cudowne lekarstwo, dlatego takie drogie. Dziesiec sztuk srebra bylo zawrotna kwota. Relkin wrocil do smoczego domu, pocierajac w zamysleniu brode. Na tablicy ogloszen ujrzal nowa notatke. Smilgax domagal sie rewanzu w protescie przeciwko przyznaniu zwyciestwa Bazilowi z Quosh. Protest zostal uwzgledniony. Bazil bedzie musial ponownie zmierzyc sie ze Smilgaxem rankiem w dniu ostatnich walk. Zwyciezca spotka sie z Vastroxem. Przekreslalo to szlachetny gest starego mistrza, ktory chcial dac smokowi z Quosh szanse chwalebnej walki w finalach przed szeroka publika. Zamiast niego skorzysta z okazji Smilgax. Postepowanie zielonego smoka bylo godne pogardy, lecz ten najwyrazniej nie dbal o opinie. Liczylo sie tylko dostanie sie do legionu, chocby mial zdeptac po drodze wlasny honor i Quoshite. Relkin poszedl do lecznicy po swieze oklady, srodki dezynfekujace i pielegnujace pazury. Nastepnie wrocil do zagrody, ktora byla ich tymczasowym domem. Zagrody o wyslizganej, kamiennej podlodze, belkowanym stropie i ciezkiej zaslonie w miejscu drzwi. Znajdowal sie tam maly, pekaty piec, lozko dla czlowieka i masywna prycza z debowych desek dla smoka. Siedzial na niej Bazil, probujac zaostrzyc zlamany pazur nozem przeznaczonym dla ludzkich rak. Relkin skrzywil sie na widok bandazy i otarc pokrywajacych smocza glowe i ramiona. Smilgax odwalil kawal paskudnej roboty, probujac zdyskontowac swoj podstepny cios. -Daj mi to - rzucil, wyjmujac noz z duzej, smoczej lapy. Baz nie odpowiedzial. Relkin wyczul przejmujaca zalosc, ktora ogarnela jego olbrzymiego, skorzanego podopiecznego. Ogromne, zolto-czarne spodki oczu zdawaly sie mleczne i roztargnione. -Walczyles dobrze, Baz, i znowu bedziesz walczyl. Nie pozwolimy przeciwnosciom, zeby nas pokonaly. Slepia zamrugaly i odzyskaly ostrosc widzenia. -Phi! O czym ty gadasz? Nie mam ogona... jak mam walczyc ze smokami bez ogona? Legiony mnie nie przyjma. Wszystko poszlo na marne. -Mam plan. -Doprawdy? Zachowaj go dla siebie, glupi chlopcze! Na zime bedziemy w Quosh. Bronowanie i przewozenie, rozbijanie lodu na gorskich zboczach - ach, coz to bedzie za zycie! Relkin zaobserwowal wszystkie piec objawow "posepnego" smoka. -Przekrec sie. Musze dostac sie do tych ran na twoim grzbiecie. -Ach i och, jaki zjadliwy i dowcipny. To wspaniale zycie, mowil ci juz ktos? Dac sie posiekac na arenie, a potem pozwolic wysmarowac sie na noc piekacym plynem. Pomimo narzekan Bazil przetoczyl sie na brzuch, odslaniajac szeroki na piec stop grzbiet z olbrzymimi lopatkami i grubymi wezlami miesni wzdluz kregoslupa. Relkin nasaczyl tampon srodkiem odkazajacym i zaczal przemywac wieksze rany. Bazil wstrzasnal sie, kiedy plyn wniknal glebiej i zaklal w swiszczacej mowie smokow. Na szczescie starozytne slowa nie mialy odpowiednikow w ludzkim jezyku. Relkin uznal, ze nadeszla chwila ujawnienia swoich planow, ktore skrystalizowaly sie mu po drodze ze sklepu starego Rothercary'ego. -Po poludniu bylem w sklepie Rothercary'ego na ulicy Wiedzmiej. -A czegoz ty szukales u brujo? Jak dobrze wiesz, jego towary nie ciesza sie aprobata. -Oferowal mi krew wolego nietoperza z Cunfshon. Za dziesiec sztuk srebra. -Co? Przeciez nie mamy nawet dwoch. -Wiem, wiem, ale istnieje moze sposob, zeby je zarobic. -Rozwazasz teraz zejscie na sciezke przestepstwa? Przemysl to dobrze, chlopcze. To jest Marneri - czarownice dowiedza sie o wszystkim z cholerna pewnoscia. A wtedy juz po tobie. Baz skulil sie, kiedy tampon dotarl w rejon zainfekowanej rany. Relkin przetarl ja, a smok syczal glosno przez dwie sekundy, zanim powrocil do ludzkiej mowy. -W kazdym razie, na co komu krew wolego nietoperza z Cunfshon i co to do diabla jest ten woli nietoperz? Brzmi tak okropnie, ze nawet nie jestem w stanie tego wymowic. -Nie wiem, sam o nim nigdy nie slyszalem, lecz Rothercary zaklina sie, ze ta substancja powoduje odrastanie utraconych konczyn, takze ogonow. -Ba, a co on moze wiedziec o smokach? Kiedy pracowal na smoczym dziedzincu? Jego mikstury sa przeznaczone dla ludzi, a nie smokow. -Posluchaj, ja mu wierze. Zdobedziemy dziesiec sztuk srebra i kupimy krew wolego nietoperza z Cunfshon. A potem wyhodujemy ci nowy ogon. -Ba, predzej wyrosnie mi ogon osla. Nie zamierzam smarowac sie zadna krwia z wyspy czarownic -Nie zaszkodzi sprobowac. Musisz odzyskac swoj ogon. Musisz moc sie bronic. Smilgax zazadal rewanzu. Co? -A owszem, zazadal rewanzu w protescie przeciwko przyznaniu ci zwyciestwa w pojedynku. Bedzie walczyl z toba o prawo do spotkania z Vastroxem. Bazil jeknal dlugo i przejmujaco. -No to juz po nas! Zielony mnie zatlucze i zaciagnie sie w chwale do legionow. Pogrzebiesz me popioly na cmentarzysku i dadza ci innego smoka. Zawiodlem. Uwolnisz sie ode mnie, Relkinie. -Nonsens, Baz. Kupie krew wolego nietoperza z Cunfshon i zregeneruje ci ogon, zanim dojdzie do walki. Bazil ziewnal. Caly ten pomysl spali na panewce z najbardziej oczywistej przyczyny. -Jak zdobedziesz dziesiec sztuk srebra? Nie masz nic, procz ubrania na grzbiecie. Jestes smoczym giermkiem, bezdomnym sierota. Prawo wioski stanowilo, ze smok nie moze posiadac ani jednej przekletej rzeczy; smoczy giermek rowniez. Relkin zacisnal z determinacja piesci. -Zdobede je! Pamietasz, jak wspialem sie na szczyt palacowej wiezy i zobaczylem ogrod orchidei? Zbiore ich pare i sprzedam przed opera. Wieczorem graja Orchidia, kwiaty rozejda sie w oka mgnieniu. -To bedzie kradziez, chlopcze. Zlapia cie i zbija. Relkin potrzasnal glowa. -Nie zlapia Relkina. Okno nie jest strzezone, a kwiaty lekkie. Wyniose je w plecaku. Bazil zmierzyl go ponurym, smoczym spojrzeniem. -Powodzenia, Relkinie Sieroto. Prosze tylko, bys umiescil me prochy w urnie z quoshickiej cegly. -Nie zlapia mnie, Baz. Zobaczysz, uwierz w Relkina. Jednak smok nie dawal sie pocieszyc. -Chlosta zajmuja sie silne, pieczyste baby. Nie przezyjesz kazni, Relkinie. Bedzie mi ciebie brakowalo. ROZDZIAL SZOSTY W miare jak biale mury Marneri spowijala noc, zrywal sie zimny, polnocny wiatr. Bicie dzwonu powitalo pojawienie sie gwiazd; ksiezyc jeszcze nie wzeszedl.Na schodach Wiezy Strazy zapanowalo nagle poruszenie. Rozlegly sie wolania, sekretarze rozbiegli sie po korytarzach. Dwie kobiety w szarych plaszczach kaplanek swiatyni podeszly predko do podwojnych drzwi przedpokoju krolewskiej sypialni. -Obudzcie krola - nakazala nizsza z nich, okraglolica kobieta w czerwonej komzy opatki. - Musimy z nim porozmawiac. Straznicy poslali po lorda szambelana, starego Burly'ego z Sidinth. Burly i Plesenta byli starymi wrogami. Pobruzdzona twarz szambelana skrzywila sie na widok pulchnej opatki. Grymas poglebil sie jeszcze bardziej na widok jej towarzyszki, wysokiej, siwowlosej kaplanki bez zadnych oznak, Viuris z Biura Sledczego." -O co chodzi? - zapytal gderliwie. - Wiecie, jest diablo pozno. -Pilna sprawa do krola. Domagam sie jego zgody na skorzystanie z Czarnego Zwierciadla. Szambelan zrobil mine, jakby ukasil go waz, po czym potrzasajac gwaltownie glowa, powiodl Viuris do krolewskiej sypialni. Krol Marneri Sanker nie byl zbytnio uszczesliwiony tym, ze obudzono go tak szybko po polozeniu sie spac. Prosba o podroz przez Czarne Zwierciadlo nie poprawila mu humoru. -Przeklenstwo! Zaluje, ze kiedykolwiek pozwolilem z niego skorzystac! -Wasza wysokosc, nie uzywano go od trzech lat. Osmielamy sie na taka prosbe tylko w wyjatkowo pilnych i waznych przypadkach. -O co chodzi tym razem? - Zamrugal rozzloszczonymi oczami. Sludzy pomogli mu usiasc. Przegonil ich gniewnie, kiedy usilowali udrapowac narzute na jego chudym ciele. Viuris zawahala sie, po czym pochylila sie i wyszeptala do krolewskiego ucha - Sledztwo w sprawie zbezczeszczenia Dnia Podwalin. -Aha, niczego nie znajdziecie. Miejcie tego swiadomosc, jeszcze zanim zaczniecie. Glupota. -Przybywa ktos z samego Cunfshon. -Daleka droga. Musi byc piekielnie niebezpieczna. -Jest niebezpieczna, ale to potezna podrozniczka. -Diabelnie niebezpieczna. Jeden blad i stracimy cale miasto. -Musimy otworzyc zwierciadlo, wasza wysokosc. -Nie podoba mi sie to, ani troche. Opatka wpadla na pewien pomysl. Nachylila sie nizej i szepnela mu do drugiego ucha - Wasza wysokosc, tej nocy sluzbe przy zwierciadle ma ksiezniczka Besita. W tym tygodniu na nia wypada kolej. Twarz krola Sankera blyskawicznie zmienila wyraz. -Besita ma asystowac, co? -W rzeczy samej, wasza wysokosc, to jej obowiazek tej nocy. Podrapal sie po bialej szczecinie na brodzie. -Brzmi wspaniale. Macie nasza zgode - mozecie dzialac. -Dziekuje, wasza wysokosc. - Dwie kontrastujace ze soba postaci w szarych plaszczach przyklekly i szybko opuscily sypialnie - wysoka i szczupla Viuris oraz niska, gruba Plesenta. Po drodze ku glownym schodom Viuris szepnela do Plesenty - Co zmienilo jego zdanie? -Ach, Viuris, od dawna nie bylas w Marneri, ale musialas slyszec, jak bardzo Sanker nienawidzi swojej corki. Prawde rzeklszy zaprzecza, jakoby w ogole byla jego dzieckiem. Twierdzi, ze jej matka, krolowa Losset, miala tuziny kochankow. To wszystko mialo miejsce bardzo dawno temu, lecz Sanker nie umie przebaczac. -Przypominam sobie te sprawe. No tak, rozumiem. -Byc moze rozumiesz takze, dlaczego nie wolno pozwolic, by ksiaze Erald zasiadl na tronie Marneri. -Oczywiscie, jest oblakany. -Krol odmawia przyjecia tego do wiadomosci. -Jak rozumiem, krol ma troche skrzywiony sposob patrzenia na rzeczywistosc. -Mozna tak to ujac. Krolewski dwor Marneri byl przez ostatnie dwa pokolenia coraz trudniejszy we wspolpracy. Zarowno Sanker, jak i jego okropny poprzednik, Wauk, byli bardzo kaprysni. Dotarly do wielkich wrot, prowadzacych poza krolewskie apartamenty. Minely straznikow i ruszyly szybko po schodach na gore. Nie znalazly sladu Besity. -Gdzie ona jest? - zapytala Viuris. Plesenta westchnela. -Besita jest kobieta. To ksiezniczka bardziej ze wzgledow politycznych niz duchowych. -Rozumiem. To rozpowszechniona praktyka w Argonathcie. -A ty masz w tym niewiele doswiadczenia. -Obowiazki wymagaly mej obecnosci gdzie indziej, opatko. Plesenta wiedziala, ze Viuris nie byla zwykla wedrowna siostra Misji Dobroczynnej, na ktora wygladala w swej szarej szacie i bialej komzy bez ozdob. Uzycie Czarnego Zwierciadla zawsze wymagalo udzialu Biura Sledczego. Viuris, choc najwyrazniej nie obeznana z Argonathem, musiala byc jedna z tamtejszych siostr. -Coz, posle jej liscik. To powinno ja tutaj sciagnac. -Miejmy nadzieje, opatko, jako ze wiadomosc byla pilna ktos przeprawia sie wlasnie przez otchlanie. Jesli nie otworzymy Zwierciadla na czas, bedzie katastrofa. -Korzystanie ze Zwierciadla zawsze pociaga za soba taka grozbe. -Wiem, opatko, i musisz sie na to przygotowac. Moge jedynie powiedziec, ze mam doswiadczenie i zamkne Zwierciadlo, jezeli wyczuje najgorsze. Stracimy podrozniczke, ale i tak bedzie to lepsze od zaglady calego miasta. Opatka Plesenta trzepnela palcami w kartke. -Biegnij szybko do apartamentow ksiezniczki Besity i powiedz jej, ze opatka czeka na nia w bardzo pilnej sprawie w komnacie Czarnego Zwierciadla. - Paz zerwal sie do biegu, tupiac po schodach. Opatka obrocila sie do siostry Viuris. -Przyjdzie, wie, ze to jej obowiazek. Rozumiesz, nigdy nie pozwolono jej wyjsc za maz. Sanker nie chce mlodego pretendenta do tronu Eralda. Musisz pamietac, ze skazal Losset na smierc za jej rozpuste. -Oznacza to, ze Besita zawdziecza zycie wylacznie zakonowi, tak? -Mniej wiecej. Nie wyjdzie za maz, nie dostapi lask krola i nie opusci Marneri. Sanker pamieta, ze jego ojciec musial stlumic dwie rebelie, wzniecone przez pretendentow do tronu. Dlatego wlasnie wstapila do zakonu. Na zewnatrz gornej czesci wiezy swistal wiatr. Drzwi do wiezyczki z Czarnym Zwierciadlem zamkniete byly metalem i czarem. Plesenta postapila naprzod, przylozyla dlonie do belek i rozproszyla zaklecie zamykajace. Nastepnie wyjela klucz i otworzyla drzwi. -Modle sie, zeby ksiezniczka przybyla na czas - oznajmila szarooka Viuris. Jakze inaczej bylo tutaj, w miastach Argonathu. Tutejsza lokalna kultura lekcewazyla zakon i dyscypline, do ktorej przywykla. W odleglej szych misjach biura zewnetrzny swiat byl calkowicie wrogi. Bez scislej dyscypliny przetrwanie byloby niemozliwoscia. Widziala tam rzeczy, ktore te pulchna opatke przeniknelyby strachem do szpiku kosci. To czesc roznicy pomiedzy nimi. Ze swojej strony Plesenta wydela wargi i stlumila chec zakonczenia tej farsy i zapytania o Biuro Sledcze. W glowie kotlowalo sie jej tyle pytan. Mowilo sie, ze to tajemnicze cialo zwiazane bylo scislym sojuszem z imperialna rodzina z Cunfshon. Czy Viuris znalazla sie kiedys w obecnosci imperatora? Jakze nurtowala ja chec wypytania o imperatorska pare. Czy byli rownie piekni jak na portretach? -Bedzie sie spieszyc, prawda? - Szarooka siostra nie potrafila ukryc rosnacego niepokoju. -Tak, Viuris, pospieszy sie, bez obaw. Plesenta dumala, jak to jest byc w Biurze Sledczym, ciagle wedrowac od miasta do miasta, tropiac plotki i intrygi, scigajac wrogich szpiegow, nie majac wlasnego domu. Cieszyla sie, ze pozwolono jej pozostac w jednym miejscu, w przepieknym miescie Marneri, za poteznymi, bezpiecznymi murami. W miare uplywu czasu niepokoj Viuris szybko narastal. -Gdzie ta kobieta? Wezwanie bylo pilne, bardzo pilne. -Przyjdzie, Viuris, spokojnie. Czekaly. Plesenta miala nadzieje, ze Besita nie spozni sie zanadto. Ksiezniczka byla ostatnimi dniami okropnie opieszala, a teraz przerazala ja wizja asystowania u boku Zwierciadla. Prawda byla taka, ze liscik od opatki Plesenty zastal Besite w wielce nieodpowiednim momencie. Nareszcie udalo sie jej zwabic do swego loza przystojnego, mlodego czarodzieja, Thrembode'a Nowego, ktory od miesiaca przyprawial o omdlenie wszystkie damy dworu. Byl smaglym, pelnym wigoru mezczyzna. Besita napawala sie kazda chwila jego towarzystwa. Dlatego wlasnie nie zwracala uwagi na pukanie do drzwi tak dlugo, jak tylko mogla, po czym wreszcie nakazala Thrembode'owi przerwac i cala sploniona poszla sprawdzic, co sie dzieje. Pokojowka podala jej pismo. Besita przeczytala je i zaklela glosno, lecz nic wiecej nie mogla zrobic. -Wynikla pewna pilna sprawa, moj drogi Thrembode. Musze isc. Obiecuje wrocic tak szybko, jak tylko zdolam. Na twarzy czarodzieja odmalowal sie szok i samcza wscieklosc. -Co? Besito, zamierzasz mnie teraz zostawic? W takim stanie?! Czy te obowiazki nie moga poczekac chocby paru minut? Ksiezniczka pokrecila glowa z nieszczesliwa mina. -Obawiam sie, ze nie. Wezwano mnie, bym dolaczyla do opatki w komnacie Czarnego Zwierciadla! Oczy Thrembode'a rozwarly sie szeroko. Jego zachowanie uleglo natychmiastowej zmianie, a skargi stracily na mocy. -Ktos przemierza tej nocy otchlan? -Nie moge powiedziec, ale wezwanie jest pilne. Besita ubrala sie w pospiechu w purpurowa koszule i szare szaty. Nosila czarno-zlota komze Biura Zakupow, do ktorego nominalnie nalezala. -Zaczekasz na mnie, slodki Thrembode? Bede nie pozniej niz za godzine. -Mozliwe - odparl ze zlosliwym wzruszeniem ramion. - Nie lubie, kiedy porzuca sie mnie w taki sposob. -Alez, Thrembode! Ktos podrozuje przez otchlan. Musze isc! -Nie pozwalam ci! Wracaj do lozka, niech ktos inny martwi sie Czarnym Zwierciadlem. Nie, kochany Thrembode, nie moge tak postapic. Musze isc. -Jestes bardzo irytujaca, Besito. -Thrembode, kochanie, prosze, badz mily. Wybacz mi. Zostan, wroce tak szybko, jak tylko bede mogla. Wybiegla z komnaty. Drzwi zatrzasnely sie glosno za jej korpulentna postacia. Thrembode zaklal okropnie i owinal sie przescieradlami, po czym opuscil loze. Przekleta kobieta, jak ona mogla go tak zostawic? Wyjrzal przez okno, patrzac poza Polnocna Brama na dzielnice elfow i mury miasta. Rozciagajace sie za murami zielone pole poszarzalo w mroku, a na wzgorzach mrugaly swiatla wiosek. Ktoz to przemierza otchlan? Wiadomosc rozbudzila ciekawosc czarodzieja. Ktos odwazyl sie stawic czola niebezpieczenstwom naglej, nieplanowanej podrozy. Zastanawial sie, czy zaczekac na powrot Besity, czy moze odejsc i pozwolic jej przeblagac go, by wrocil. Tak czy owak, wydobedzie to z niej, tego byl pewny. Pogratulowal sobie - przerazajace przedstawienie na Wschodniej Bramie Afo spelnilo zadanie. Sprawa sciagnela uwage imperatora. Swietnie; to da im troche zajecia, podczas gdy wlasciwe dzielo bedzie rozwijac sie bez przeszkod. Po chwili niezdecydowanego wpatrywania sie w odlegle swiatla na Wzgorzach Marneri, Thrembode odwrocil sie i zaczal ubierac. Nastepnym razem Besita bedzie bardziej interesujaca partnerka, jesli zmusi ja do odrobiny blagan. Wciagnal szkarlatne nogawice czarodzieja i zawiazal dublet z zielonego jedwabiu, na ktory narzucil ciezki, czarny plaszcz, po czym opuscil apartamenty ksiezniczki. Na zewnatrz ciasniej owinal sie plaszczem i wyruszyl w miasto. Wiatr byl lodowaty, przypominal o nadciagajacej zimie. Thrembode wiekszosc zycia spedzil w cieplejszych klimatach i bal sie nadchodzacych chlodow. Mysl o zimnie zawsze wywolywala w nim dreszcze, ktore nie mialy nic wspolnego z temperatura czy wiatrem, tylko z porwaniem go do mroznej pieczary w trzewiach Czarnych Gor. Przerazajace miejsce, gdzie wladcy sprawdzili go i uczynili ich sluga. Odepchnawszy na bok te straszne wspomnienia i mysli o zimnie, pospieszyl w dol ulicy Wiezowej. Zatrzymal sie na rogu Wzgorza Foluran i kupil na straganie kubek goracego jablecznika, po czym minal ulice Szeroka i doki, gdzie zapuscil sie w labirynt winiarni i tawern dla zeglarzy i podroznych. * * * W komnacie Czarnego Zwierciadla Besita dolaczyla wreszcie do opatki Plesenty i drugiej, nieznanej jej siostry. Plesenta byla nieszczesliwa. Jej towarzyszka, przedstawiona jako Viuris z Misji Dobroczynnej, zwyczajnie byla zla. Lamiacym sie glosem nawolywala do jak najwiekszego pospiechu przy odmianach, kiedy zaczely tkac trudny, skomplikowany czar, majacy przyzwac zwierciadlo z nicosci, w ktorej bylo normalnie skryte.Czesc tego zaniepokojenia udzielila sie Besicie. Serce lomotalo jej w piersiach. Cokolwiek sie dzialo, bylo niezwykle wazne. Przestraszyla ja ta mysl. Poza tym, zatrwozyla ja perspektywa asystowania przy zwierciadle. Czytala o tym przerazajace historie. Osadzone w okraglym kawale czarnego kamienia zwierciadlo bylo chlodne i nieprzezroczyste. Przypominalo zamglone szklo, w ktorym odbijala sie komnata. -Musimy sie pospieszyc. Nasz podroznik ryzykuje dla nas wszystkim, wiec musimy zdazyc! - Viuris drzala. Besita nienawidzila poganiania podczas odmian i dwukrotnie omal nie popsula zaklecia. Pocila sie obficie i zanim ukonczyly rzucanie czaru, zdazyla znienawidzic siebie i Viuris. Wreszcie spalily nad zwierciadlem odrobine rozmarynu i wszystkie trzy wziely sie za rece. W komnacie blyskawicznie narastala moc i nagle Mroczne Zwierciadlo otworzylo sie z dzwiekiem przypominajacym rzucenie na rozgrzana patelnie tuzina kurzych jaj. Odbicie zniklo. W zamian pojawil sie widok, niczym przez okno wychodzace na swiat szarego chaosu. Tu i owdzie przemykaly ciemniejsze ksztalty, klebiac sie i kotlujac jak chmury lub fale. Samo zwierciadlo zatrzeszczalo od czerwonawej energii, syczac i pryskajac iskrami. Besita ujrzala, jak jedna taka iskierka przeskakuje na jej suknie i wypala w niej dziure. Zadygotala. To byla najbardziej niebezpieczna sluzba. Opowiesci o smierci u boku Zwierciadla mrozily krew w zylach. W przepojonym zapachem siarki i ozonu powietrzu bylo coraz wiecej iskier. Viuris obserwowala ja. Ksiezniczka zwalczyla obawy. Wysoka siostra probowala podtrzymac ja na duchu. -To nie potrwa dlugo. Podrozniczka rzucila zaklecie lokalizujace i zna juz nasze polozenie. Moja nowa szata jest zupelnie zniszczona, chciala odkrzyknac Besita, lecz nie odwazyla sie w obecnosci Plesenty. Opatka miala ciety jezyk. W jej towarzystwie lepiej bylo miec sie na bacznosci. Kobiety staly w bezruchu w deszczu iskier, utrzymujac otwarte przejscie do chaosu mroku. Wkrotce iskry zniknely, choc wnetrze zwierciadla przeszywaly rozwidlone blyskawice, bijac coraz glebiej i glebiej w swiat po drugiej stronie lustra. Daleko pojawila sie malenka figurka, walczaca z wichura ciemnosci. Gnala w ich strone, pedzac przez tunele chaosu, przebijajac sie miedzy swiatami. Podroz przez te kraine rodem z sennego koszmaru byla olbrzymim ryzykiem. Tutaj wlasnie rodzily sie najstraszniejsze potwornosci wroga, przede wszystkim okropne pomioty pustki. To byl ich dom. Postac rosla, choc bardzo wolno. Wokol niej srozyl sie chaos. -Wyczuwam tropiaca ja moc! - zawolala Viuris, dysponujaca najwieksza sila odczuwania. -Tak! - potwierdzila Plesenta. - Ja tez to czuje. Zbliza sie szybko, zlapala jej slad. Figurka wciaz rosla, zblizajac sie do wyjscia z krolestwa chaosu. Lecz za jej plecami gestnialo cos olbrzymiego, szerokiego jak gora i przepastnego jak ocean. -Zbliza sie. Wie, ze ona tam jest! - wymamrotala z rozpacza Viuris. - Nie mam pojecia, czy ona zdaje sobie sprawe, jak blisko to jest. Pospiesz sie, Lessis! - krzyknela do zwierciadla. Uslysz mnie i przyspiesz! Nie ma czasu, tropi cie pomiot. -Lessis? - krzyknela opatka Plesenta. - Czyzby to sama Lessis przemierzala mrok? -Tak - potwierdzila Viuris. - To ona we wlasnej osobie. Przebyla otchlan wiecej razy, nizli ktokolwiek z zyjacych. Ich towarzyszka pobladla. -Powiedzialas, ze sciga ja pomiot? - zapytala slabym glosem Besita. Ksiezniczka byla juz wystarczajaco przerazona okropienstwami, ktore mogly wylonic sie z chaosu. Jednak zadna z nich nie mogla rownac sie z pomiotem, najwiekszym drapiezca ciemnosci. Zadna z pojmanych przez pomiot czarownic nigdy nie powrocila, chyba ze jako sluzka zla. Wydatna dolna warga Besity zaczela drzec. -Czy nie powinnysmy przerwac kontaktu? Nie wolno nam dopuscic, by ktores z tych przerazajacych stworow odkrylo Czarne Zwierciadlo, umieszczone tutaj, w miescie Marneri. -Trzymajcie sie - blagala je Viuris. - Lessis jest coraz blizej! Mogly juz ja zobaczyc, nadlatujaca szybko w pionowej pozycji, jak gdyby stala na solidnym gruncie. Jej szaty lopotaly na wietrze podswiata. Niczym gigantyczna, bezksztaltna chmura gnal za nia ogrom pomiotu. -Musimy sie wycofac. Nie wolno nam dopuscic, zeby odkryl aktywne zwierciadlo! - wrzasnela blada z przerazenia Besita. Caly podswiat wypelnial narastajacy ryk. Wibrujacy pomiot byl coraz wyrazniejszy. Zwierciadlo rozgorzalo nowa energia, sypiac oslepiajaco bialymi blyskawicami. Besita stracila glowe i sprobowala wyrwac sie z kregu splecionych dloni, lecz Viuris nie puscila jej nadgarstka. Ksiezniczka szarpnela druga reka, ale tu opor stawila Plesenta, warczac na nia, by wytrwala. Besita wzdrygnela sie i juz miala krzyknac, kiedy poczula, jak knebluje ja zaklecie Viuris. -Ty przekleta wiedzmo! - chciala wywrzeszczec jej w twarz, ale nie mogla i utrzymywala krag. Viuris odpowiedziala na nienawisc w jej oczach obojetna neutralnoscia, co jeszcze bardziej ja rozwscieczylo. Wreszcie szara siostra syknela Wytrzymaj, Besito, a wszystko dobrze sie skonczy. Nie boj sie, Lessis jest najwiekszym jezdzcem mroku. Wygra, zobaczysz. Sama jednak nie byla tego tak pewna, jak by chciala. Pomiot byl strasznie blisko, o wiele blizej, niz to bylo bezpieczne. Jego przednie lapy w kazdej chwili mogly zawadzic o Zwierciadlo. Jeszcze chwila i wszyscy zostana wciagnieci do wora istoty. Lustro ozywiala obca energia, krzeszaca z jego powierzchni biale i blekitne iskry. Besita pisnela, kiedy jedna z nich upadla jej na stope. Ryk poteznial, jak gdyby w komnacie zbierala sie burza. Powietrze drzalo, a siarkowy zapach stawal sie coraz bardziej nie do zniesienia. Nagle rozblyslo czerwone swiatlo i ze Zwierciadla wypadla ludzka postac w szarozielonych szatach. Przewrocila sie na podloge, dyszac ciezko, jak po dlugim nurkowaniu w morzu. Viuris i Besita natychmiast przerwaly krag i zamknely lustro. Po sekundzie szukajace na oslep macki monstrum ominely lokalizacje zwierciadla w nadswiecie i stracily trop na dobre. Ksiezniczka osunela sie na posadzke, rozdygotana i mokra od potu. Niezdolna wykrztusic ani slowa, tylko popatrzyla na Viuris, a potem na drobna postac kleczacej na podlodze, siwowlosej kobiety. To byla Lessis z Valmes? Ujrzala wyczerpana, rozczochrana kobiete w srednim wieku, nadal probujaca zlapac oddech. Poczuwszy wzrok ksiezniczki, Lessis obdarzyla ja krotkim usmiechem i splotla dlonie, jakby brala gleboki wdech przed dluzsza przemowa. Miala szeroka twarz, wystajace kosci policzkowe i duze, swietliste oczy. -O Bogini, byl naprawde blisko. Dziekuje za utrzymanie otwartego zwierciadla. - Jej glos byl cichy i melodyjny. Podzwignela sie na nogi i Besita dostrzegla, ze ma prawa stope w bandazu i zbyt duzym lapciu. Lessis pochylila sie i pomogla wstac ksiezniczce. -Tym razem dalismy prztyczka w nos ojcu losowi. Dziekuje wam, siostry, okazalyscie odwage, jakiej oczekuje sie od czarownic Marneri. Besita zauwazyla, ze plaszcz podrozniczki byl poplamiony i ublocony, a but na lewej stopie znoszony i popekany. Absolutnie nie wygladala na najwazniejsza agentke wladcow Cunfshon. -Lessis! Kochanie! - Viuris nie mogla sie powstrzymac. ze lzami w oczach objela drobna postac. Lessis ze stoickim spokojem zniosla usciski, po czym oswobodzila sie delikatnie z ramion szarej siostry i zatknela pod kaptur luzny kosmyk siwych wlosow. Wziela gleboki wdech i wyprostowala sie. Nie skonczyla jeszcze swoich spraw, a miala naprawde wiele do zrobienia. -Dziekuje, Viuris, tobie i twoim przyjaciolkom. Musialam szybko rzucac czar. Obawiam sie, ze zostawial straszny slad. Wytropil mnie na samym poczatku podrozy. Gdybyscie nie utrzymywaly tak dlugo Zwierciadla, bylabym pewnie teraz zabawka jednego z postrachow otchlani. - Urwala, wciagajac powietrze, po czym dodala sucho - Oczywiscie, nie powinnyscie byly tak postapic. Wystawilyscie na ryzyko cale miasto. Besita nie mogla powstrzymac sie od obrzucenia Plesenty jadowitym spojrzeniem. Zaraz jednak przechwycila wzrok Lessis i poczula sie podla i nic niewarta. Zaczerwienila sie ze wstydu. -Niemniej - skonczyla podrozniczka, unoszac palec - tym razem bylo to chyba najlepsze rozwiazanie. Ruszyly do drzwi, lecz kiedy byly juz blisko nich, Lessis rozkaszlala sie chrapliwie. Oparla sie na Besicie, ta zas objela ja opiekunczo. Byla taka wiotka, taka malenka, ze ksiezniczka poczula uklucie czulosci. -Dziekuje ci, mezna Besito. Twa odwaga dobrze sie nam przysluzyla. Lessis znala jej imie? Ksiezniczka byla oszolomiona i dumna. Wyprostowala sie bezwiednie i wciagnela brzuch, jakby nagle znalazla sie w kregu swiatla. Lessis z Valmes wywierala na ludziach taki efekt. Besita nie wiedziala o tym, lecz w ciagu trzech sekund poddano ja dzialaniu dwoch niewielkich zaklec. Jeszcze nigdy poczucie obowiazku i patriotyzm nie plonely w niej z rowna sila. Lessis pokustykala do drzwi, wciaz wspierajac sie na ksiezniczce. Za drzwiami puscila ja i pomaszerowala za Viuris, najwyrazniej niewiele sobie robiac z okulawienia. Zeszly po schodach, zatopione w ozywionej konwersacji. Besita i Plesenta szly w pewnym oddaleniu za nimi. Opatka odezwala sie konspiracyjnym szeptem - Nigdy nie wiem, co sadzic o tych szarych siostrach. Wedrujatu i tam, zapuszczajac sie nawet na terytoria wroga. A potem korzystaja z Czarnego Zwierciadla. Mowila prawde, ryzykowalysmy calym miastem. Ryzykowalysmy naszym zyciem jeszcze chwila i pomiot wciagnalby nas w istne pieklo. - Do tej pory drzala na to wspomnienie. Besita przyjrzala sie jej, slyszac w glosie tamtej jedynie zrzedliwe usprawiedliwianie sie. -Opatko, one maja swoje tajemnice i na nich spoczywa ciezar ich zdobywania. Viuris miala racje. Lessis naprawde przechytrzyla pomiot. Opatka Plesenta spojrzala na nia dziwnie. -Dobrze sie czujesz, Besito? - zapytala. -Doskonale, opatko, doskonale. Ksiezniczka obdarzyla ja szerokim usmiechem i oddalila sie w strone schodow. ROZDZIAL SIODMY Dwie godziny po zapadnieciu zmroku Relkin przemykal po blankach murow kapitularza, opromienionego blaskiem wielkiego, zlocistego ksiezyca, wiszacego tuz nad wschodnim horyzontem.Niestety, promienie ksiezyca nie grzaly, a polnocny wiatr z latwoscia przenikal przez obszerna kurtke i koszule chlopca. Caly dygotal, kiedy dotarl do polaczenia blankow z zewnetrzna sciana wiezy. Znalazl tu pare uchwytow dla rak w szczelinach po wykruszonej zaprawie. Poza tym pierwszego wieczoru w Marneri wspial sie na wieze, zeby popatrzec na miasto z gory. Teraz przypatrywal sie dachowi kapitularza. Palily sie tam cieple swiatla przytulnych pokojow z kominkami i zoltymi lampami. Przy zastawionym kolacja stole odpoczywali zolnierze. Wiatr zawodzil cichutko. Relkin wzdrygnal sie i siegnal ku pierwszemu uchwytowi. Z tego miejsca wieza strzelala w gore na ponad czterdziesci metrow do pierwszych umocnien i tarasu. Bez trudu znajdowal punkty podparcia - od dawna juz nie dokonywano szczegolowych inspekcji umocnien. Nie byla to nawet fortyfikacja militarna o pierwszorzednym znaczeniu. Mieszkaly tam rodziny wysoko postawionych przedstawicieli legionow i administracji. W grubych murach powycinano okna. Pojawily sie pekniecia, ktorym pozwolono sie poszerzac. Relkin byl zrecznym wspinaczem. Wkrotce minal okna apartamentow, szczelnie zatrzasniete z obawy przed wiatrem. Szybko wspial sie na wyzsze kondygnacje, docierajac w koncu do blanek i tarasu wiezy. Stad strzelala w niebo druga iglica, o polowe ciensza i zakonczona po dalszych piecdziesieciu stopach stozkowatym dachem, stajac sie najwyzsza budowla w Marneri, przewyzszajaca wszystkie inne, w tym olbrzymia kopule swiatyni. Szybko omiotl wzrokiem okolice, nie dostrzegl jednak strazy. Przemknal po kamiennych blankach. Obszedl wieze i znalazl sie na jej poludniowej scianie, gdzie wycieto okazale balkony. Staly na nich ciezkie kadzie z krzewami i malymi drzewami. W wielu oknach swiecily bursztynowe lampy. Mieszkalo tu wiele najznaczniejszych osobistosci miasta: administratorzy, posiadacze nieruchomosci i czlonkowie rady strazy. Relkin wypatrywal wartownikow. Zazwyczaj patrolowali budynek parami, co pol godziny. Jako ze na razie nikogo nie widzial, mial czas na wcielenie swego planu w zycie. Doszedl do miejsca, z ktorego, jak wiedzial, bedzie mu najlatwiej zejsc na upatrzony balkon, po czym z powrotem wspial sie na blanki. Poludniowy szczyt wiezy zostal przebudowany. Dodano tu liczne kamienne, rzezbione obramowania drzwi i okien. Dla zwinnego wlamywacza byla to dziecinna zabawa. Juz po chwili Relkin gramolil sie na szeroki balkon na najwyzszym pietrze, gdzie znajdowala sie mala, okragla szklarenka z orchideami, za to bez zanika. Para lamp oswietlala szklane drzwi do apartamentu. Zaslony byly odsuniete na bok, dzieki czemu chlopiec mogl obejrzec sobie okazala komnate z ciezkimi, ciemnobrazowymi meblami. W srodku nie bylo nikogo. Mial wolna droge. Zatrzymal sie na chwile, napawajac sie widokiem z balkonu. Ksiezyc unosil sie nisko nad horyzontem, a gwiazdy blyszczaly na niebie. W dole, az po mroczne wody zatoki, rozciagalo sie biale miasto, zabarwione ciepla zolcia lamp. Na wrzynajacym sie daleko w ciemne wody falochronie wznosila sie latarnia morska Marneri, omiatajaca okolice snopem swiatla w regularnych, dwuminutowych odstepach, zupelnie jakby poruszala nia gromada tresowanych malp z Cunfshon. Relkin poczul, jak rosna jego nadzieje na lepsza przyszlosc. Za kilka tych przeslicznych kwiatow dostanie od bogatych widzow Orchidia co najmniej dziesiec sztuk srebra. Rankiem kupi od starego Rothercary'ego czarodziejska krew wolego nietoperza z Cunfshon i wyhoduja Bazowi nowa koncowke ogona. Nie bylo zamka - wlascicielce do glowy nie przyszlo, ze ktos moglby wdrapac sie na wieze, by ukrasc jej kwiaty. Drzwi szklarni otworzyly sie bezszelestnie i Relkin wslizgnal sie do srodka. Specjalny piecyk utrzymywal tu goraca, parna atmosfere, a rosnace po jednej stronie rosliny o czarnych, nerkowatych lisciach przepajaly powietrze niespotykanym, pieprzowym aromatem. Pod druga sciana rosly orchidee. Jakiez one byly piekne! Wydluzone, zwisajace kielichy w roznych odcieniach zolci i rozu zbielaly w blasku ksiezyca. Nigdy nie widzial rownie zachwycajacych kwiatow. Otworzyl plecak i zaczal wyjmowac rosliny z doniczek. Korzenie kazdego kwiatu owijal wilgotnymi liscmi matta i wciskal do plecaka, dopoki nie uzbieral tuzina. Zamknal plecak, zarzucil go na ramiona, otworzyl drzwi szklarni i wyszedl na zewnatrz. Wszystko bylo tak, jak przedtem, z jednym wyjatkiem. Nie byl juz sam na balkonie. Porecz balkonu, po ktorej sie wspinal, obwachiwal duzy pies w nabijanej cwiekami obrozy. Relkin wycofal sie na palcach w druga strone. Wkrotce dotarl do konca balkonu. Od sasiedniego dzielil go daleki skok. Pies zaczal warczec i przerazliwie skowyczec. Chlopiec uslyszal drapanie pazurow po kamieniach. Wpadl w panike, skoczyl nieudolnie i zeslizgnal sie po poreczy sasiedniego balkonu. Runal w dol, na pewna smierc. Uratowalo go tylko to, ze spadl okrakiem na porecz balkonu ponizej. Potworna sila uderzenia wypchnela mu powietrze z pluc, zdolal jednak wahnac sie do wnetrza balkonu, zanim zemdlal. Zbyt predko odzyskal swiadomosc. Wciaz walczyl o zaczerpniecie tchu; bolaly go jadra. Z trudem podzwignal sie na nogi. Jeszcze ciezej bylo mu podjac plecak. Przeszkodzono mu, zanim tego wszystkiego dokonal. Drzwi na balkon otworzyly sie i pojawila sie w nich jakas postac. Relkin podniosl wzrok na szczupla kobiete o prostych, siwych wlosach i zmeczonych oczach, owinieta w brazowy koc. W jej prawej dloni lsnil dlugi na stope noz, czubek ktorego mierzyl w jego gardlo. Przez dluzsza chwile po prostu wpatrywala sie w niego. Czy naprawde byl to bezbronny dzieciak, czy smiertelnie niebezpieczne narzedzie wroga? -Co tutaj robisz? - zapytala w koncu, korzystajac z glosu czarownicy, ktory wymusi na nim wyznanie calej prawdy. -Ukradlem orchidee ze szklarni - odparl. Odpowiedz zdumiala go swoja szczeroscia. -Dlaczego? -Zeby sprzedac je przed spektaklem Orchidia. Zeby zdobyc pieniadze na magie, ktora odnowi ogon mojego smoka. -Smoczy giermek? -Tak - odrzekl, nie do konca rozumiejac, czemu odpowiada tak zwyczajnie i zgodnie z prawda. W tej wymizerowanej kobiecie krylo sie cos, co wymuszalo uczciwosc. Trzymala noz w sposob sugerujacy, iz wiedziala, jak sie nim posluzyc. Stal migotala. Wpatrywal sie w nia jak w transie. -Wejdz do srodka i usiadz, a ja zastanowie sie, co z toba zrobic. Relkin poczul, jakby z umyslu usunieto mu jakis ciezar, niczym gruby plaszcz. Do glosu doszedl instynkt samozachowawczy. -Och, czyz nie byloby o wiele prosciej, gdybym po prostu zszedl po murze? Obrocila sie i spojrzala na niego. Miala osobliwe oczy, ktore zdawaly sie wbijac w cudza glowe. -Do srodka! Nie pozwole na ordynarne zlodziejstwo w tej wiezy. Kwiaty musza powrocic do osoby, ktora zadala sobie tyle trudu, by je wyhodowac. Uprawa tropikalnych roslin na polnocy jest bardzo trudna. Relkin zerknal na porecz balkonu i ocenil swoje szanse. Kobieta obejrzala sie i dwukrotnie strzelila palcami. Relkin poszedl za nia jak we snie. Usiadl w fotelu w pokoju skapanym w bursztynowym blasku i umeblowanym ciezkimi regalami, uginajacymi sie pod ciezarem oprawionych w ciemnobrazowa skore tomow. Bylo mu niedobrze, lecz bol miedzy nogami oslabl. Kobieta uderzyla w srebrny dzwonek. Pojawil sie straznik, ktory otrzymal szczegolowe instrukcje. Odwrocila sie do chlopca. -A teraz opowiedz mi dokladnie, co takiego niedobrego dzieje sie z twoim smokiem. Relkin probowal odpowiedziec, lecz mysli zasnuwala mu mgla i nie byl zdolny wykrztusic z siebie choc slowa. -No dalej, mlodziencze! - ponaglila go. Nagle dostrzegla jego zahipnotyzowane spojrzenie i polapala sie w problemie. -Och, jaka jestem glupia. Przepraszam. Strzelila palcami po raz trzeci i zlamala zaklecie. Umysl Relkina wyrwal sie z mocy czaru posluszenstwa. -A teraz - powtorzyla - co dolega twojemu smokowi? -Koncowka jego ogona zostala odcieta mieczem. -A jak sie nazywa i skad pochodzi? -Na imie ma Bazil, Bazil z Quosh. To quoshicki skorzany smok, brazowy na grzbiecie, zielony na brzuchu i mocny w nogach. -Jestem pewna, ze jest piekny. Coz, za chwile wroce. Zostaw kwiaty na stole. Natychmiast zwroce je prawowitej wlascicielce. Relkin z ponura mina wyjal kwiaty z plecaka. Zostanie ukarany, a Bazil przegra walke. Odesla ich na pola Quosh, gdzie spedza reszte zycia. Po jakiejs minucie powrocil straznik w towarzystwie dwoch mlodych dozorcow z kapitularza, ktorzy pomagali w utrzymaniu porzadku w Wiezy Strazy. Straznik wskazal na Relkina. -Zlodziej. Zabierzcie go do lochu i oddajcie dyscyplinatorom. Polecam szybkie splawienie w zatoce. -Bedzie potrzebowal moczenia, kiedy siostry z nim skoncza - stwierdzil jeden z dozorcow, mlodzieniec o skrzywionej twarzy i oczach lasicy. -Sa dzis w formie! - dodal drugi. - Mielismy juz trzech pijanych uczniow i jednego kieszonkowca - obwiescil radosnym glosem. - To pelnia ksiezyca - i ta chlosta! Ojej, ojej, coz to za noc! Dobry nastroj dozorcy nie podniosl Relkina na duchu. Straznicy poderwali go na nogi, zwiazali mu rece za plecami i wlasnie mieli wychodzic, kiedy otworzyly sie drzwi i do komnaty wrocila blada kobieta o zmeczonych oczach. -Jedna chwilke. Dam mu cos, zanim go zabierzecie. Wcisnela mu za koszule niewielki pakiecik. -Prosze, panie Relkinie. Zaparz zawartosc paczuszki w cebrzyku i daj jado wypicia swojemu quoshickiemu skorzanemu. Jestem pewna, ze znienawidzi smak, ale pomoze to na opisana przez ciebie przypadlosc. Relkin ledwo zdazyl podziekowac, zanim wywleczono go za drzwi i pociagnieto schodami do lochu. Na polpietrach przepychali sie miedzy sluzacymi, nowicjuszami, straznikami i nielicznymi wielmozami. Na nizszych kondygnacjach podesty byly wieksze i zawsze odchodzily od nich trzy szerokie korytarze. Na parterze Relkin minal grupke nowicjuszek. Dziewczeta zachichotaly, widzac jak ciagna go w strone schodow do podziemi. -Zgadnijcie, kto juz niedlugo przestanie byc taki zuchwaly rozlegl sie czyjs glos. Chichoty przybraly na sile. -Zanurzcie go w zatoce, to go troche ostudzi! - dodala inna. Juz po chwili zbiegal po schodach prosto na strazniczy posterunek. Wpuszczono go do srodka i posadzono na lawie przed salka, gdzie wymierzano kary. Siedzialo tam juz sporo mlodziezy, przewaznie uczniowie przylapani na bojkach. Kulili sie teraz w ponurym milczeniu, jeszcze otumanieni alkoholem. Spowijal ich zapach potu i taniego piwa. Zdjeto mu kajdanki i przekazano dyscyplinatorom, ktorzy wlasnie pojawili sie w drzwiach, by zabrac nastepnego mlodocianego kryminaliste. Po chwili ze srodka rozlegly sie okrzyki bolu. Relkin zadrzal. Nie widzial szansy dalszego dzialania. Co prawda, straznicy wyszli, lecz przedsionek byl zamkniety od zewnatrz. Wewnetrzne drzwi otworzyly sie ponownie. Do srodka weszla kobieta w srednim wieku, w szarych szatach zakonu dyscypliny. Muskularne ramiona opiete miala zlotymi bransoletami. Bez slowa wskazala pierwszego z mlodych lotrzykow. Ten wstal niezdarnie i zniknal w salce. Relkin zdazyl zerknac na zgromadzone tam sprzety i siedziska dla sedziow sprawiedliwosci. Drzwi zamknely sie. Pozostali mlodziency wbili wzrok w podloge. Nie silili sie na rozmowy, pozostawiajac Relkina sam na sam z niewesolymi myslami. W perspektywie mial szanse wyleczenia Bazila i za to byl wdzieczny. Jednak zanim to nastapi, czekal go bardzo nieprzyjemny moment. W drzwiach na zewnetrzny korytarz zachrobotal klucz. Pojawila sie w nich czyjas twarz. Relkin wpatrywal sie w nia tepo. Dopiero po chwili dotarlo do niego, ze ja zna. -Lagdalen! -Ciii! - szepnela i przykucnela przy nim. - Chodz ze mna, znam droge na zewnatrz. Pozostali nie raczyli nawet na nia spojrzec - nosila szare szaty zakonu z niebieskim oblamowaniem. Starajac sie wygladac jak najbardziej oficjalnie, przemaszerowala przez przedsionek i pchnela drzwi do salki. Trwala tam wlasnie egzekucja i uczniowie gorliwie spuscili wzrok, nagle zajeci wlasnymi myslami. Relkin wszedl tam za nia i razem przemkneli za plecami sedziow sprawiedliwosci, ktorzy tak byli pochlonieci swoimi papierami, ze nawet na nich nie spojrzeli. Jeszcze kilka stop i weszli na waskie schody, prowadzace do przebieralni i skladziku niezbednych w salce narzedzi. -Szybko, lepiej, zeby nikt nas tutaj nie przylapal - wyszeptala pospiesznie Lagdalen, ciagnac go przez ciemne pomieszczenie do nastepnego korytarza. Dotarli do okna, wychodzacego na waska alejke. -To przejscie wiedzie do kuchni. Jesli caly czas bedziesz szedl prosto, wyjdziesz na stajnie. Relkin poczul przyplyw wdziecznosci. Opowiedzial Lagdalen o kobiecie o prostych, siwych wlosach i paczuszce, ktora mu sprezentowala. Dziewczyna otworzyla szeroko oczy. -Na ktorym pietrze mieszkala? Wzruszyl ramionami. Jakie to mialo znaczenie? -Niedaleko szczytu wiezy, moze trzy pietra od wierzcholka. Przygryzla warge i pokrecila glowa. -Masz szczescie, Relkinie. To apartamenty poteznych ludzi. Mogla zamienic cie w zabe. -Ale nie zamienila. Byla mila... tak mi sie wydaje. -Zapewne jedna z wielkich czarownic. Powtarzam, ze miales mnostwo szczescia. Powinienes byc ostrozniejszy, sieroto, nastepnym razem moze mnie nie byc w poblizu, zeby wyciagnac cie z klopotow. -Dziekuje ci, Lagdalen z Tarcho. -Nie ma za co - mruknela nerwowo, splatajac dlonie. Musi odniesc klucz na strozowke, zanim ktos zauwazy jego brak. -Dlaczego mnie uratowalas? - zapytal. -Przechodzilam kolo schodow i nie spodobalo mi sie to, co wygadywaly tamte dziewczyny. Musialam sprobowac cie uwolnic. -Narazalas sie na chloste. -Watpie, zeby zobaczyl mnie ktos, kto moglby mnie rozpoznac. Tamci chlopcy byli zbyt przygnebieni, by zwrocic na mnie uwage. -Jeszcze raz ci dziekuje, Lagdalen z Tarcho. -Do widzenia, Relkinie, postaraj sie byc ostrozniejszy. -Do widzenia, Lagdalen, do nastepnego spotkania. ROZDZIAL OSMY Rankiem mikstura czarownicy byla gotowa, a cierpliwosc Relkina osiagnela swoje granice. Mial do czynienia z bardzo nadasanym smokiem.-Ten przeklety ogon strasznie boli. - Baz badal kikut w promieniach slonca, wpadajacych do smoczej zagrody przez swietliki w dachu. -Oczywiscie, ze tak. Nie mogles przeciez trzymac na nim wystarczajaco dlugo mojego okladu. -Ba, a coz dobrego z ludzkiego okladu? To smocze cialo, glupi chlopcze. Relkin westchnal. Czasami opieka nad smokiem byla prawdziwym wyzwaniem. -Kazde cialo zakaza sie tak samo, Baz. Przez malenkie zyjatka w glebie i powietrzu. Wszyscy o tym wiedza. Nawet smokom przydarzaja sie infekcje. Bazil chrzaknal i dalej ogladal zaogniony kikut. Infekcja rozprzestrzenila sie juz na cal od rany. Relkin przetarl rane jodyna. Bazil jeknal i syknal z bolu. Olbrzymie slepia zalsnily. -Lepiej, zeby to pomoglo - warknal. Waskie uszy przylgnely mu plasko do czaszki, a szarawe, grube wargi sciagnely sie, odslaniajac dwucalowe kly. Nie byl to zbyt kojacy widok u dwutonowej bestii. Relkin uciekl sie do najbardziej kojacego tonu glosu. -Wiem, ze to boli, Baz. Mnie takze jest przykro, lecz jesli tylko wypijesz magiczna miksture, ktora dla ciebie sporzadzilem, wkrotce zapomnisz o dolegliwosciach. -Wypic tamten wywar? Nie. -Bazil! -Jest obrzydliwy. -Jest magiczny, nie zawadzi sprobowac. -Zoladek buntuje mi sie na sama mysl o wypiciu czegos takiego. -Musisz sprobowac. -Doskonale wiesz, jaki mam delikatny zoladek. -Baz, za trzy dni walczysz ze Smilgaxem. Musisz wygrac, zebys mogl spotkac sie z Vastroxem w finalach. Bez tej mikstury nie masz z zielonym najmniejszych szans. Wypadniesz z rywalizacji o legiony. -Zupelnie nie rozumiem, jak mozesz oczekiwac, ze smok o takim zoladku jak moj, wypije to obrzydlistwo! Relkin przygarbil sie z gniewem. -Teraz juz wiem, dlaczego nazywali cie spiochem! Zachowujesz sie idiotycznie. Oczy rozgorzaly blaskiem, a syk przybral na sile. -Glupi chlopcze, nie czujesz tego zapachu? Nie wiem, co to jest, ale smierdzi straszliwie. -Chcesz wrocic do Quosh? Dolaczyc do innych spiochow? Ciagnac woz z gnojem albo plug, dzien w dzien? Syk urwal sie nagle. Bazil mierzyl wzrokiem wysoki, czarny cebrzyk, pelen czarodziejskiej mikstury. -Nie wypije niczego, co pachnie jak kocie siki. Nie dbam o to, czy... -Nie jest zbyt przyjemne, ale znowu nie do tego stopnia. -Tak mowi czlowiek z bezuzytecznym ludzkim nosem. Ba, co ty wiesz o zapachach. Zaden czlowiek nie wyweszy wyjscia z browaru, chyba ze oswietli sobie droge! Dla podkreslenia swych slow zaplotl na piersi potezne ramiona. Relkin nie poddawal sie. -Dopiero dziewiecdziesiatego dnia zmeczylo ich czekanie i rozbili skorupke jajka za ciebie. Co bylo prawda. Bazil przyszedl na swiat jako male, zaspane, skorzane smoczatko. Baz obrzucil go spojrzeniem pelnym urazonej godnosci. -A co to ma z tym wspolnego, glupi chlopcze? Relkin ciagnal ponuro - Mowili, ze po prostu tam lezales i czekales na nich. Nie wiedziales nic wiecej. Myslales, ze swiat polega na tym, zeby czekac, az ktos przyjdzie i rozbije skorupke za ciebie! Bazil odwrocil sie z chrzaknieciem. Ogon poruszal sie niezbornie, a caly dwutonowy tulow emanowal uraza i zloscia. Obejrzal sie na Relkina. -Jestes po prostu okropny i nie zamierzam z toba wiecej rozmawiac. -Wypij ten cebrzyk czarodziejskiej mikstury. Czarownica obiecala mi, ze zadziala. Bazil pozwolil sobie na pelne pogardy pociagniecie nosem. -Obrzydliwie smierdzace pomyje. Nie, dziekuje. -Przypominam ci, ze wiele ryzykowalem, zeby to dla ciebie zdobyc. Moglbys chociaz sprobowac. Ehe! -Bazil! Naprawde chcesz wrocic do Quosh i do konca zycia wozic beczki? Smok prychnal. Zerknal przez ramie, po czym zaraz odwrocil wzrok, napotkawszy gniewne spojrzenie giermka, stojacego z rekoma wspartymi na biodrach. -Wiesz, jak to bedzie w wiosce. Zrobisz cos glupiego - upijesz sie i przewrocisz stog siana, a oni zaraz zabiora cie do kowala i zakuja w lancuchy. Bazil westchnal i zapatrzyl sie przed siebie. Na smoki starozytnosci, to dopiero bedzie nudne zycie. Stateczne jak bydla na pastwisku. -Nie zgodza sie na obecnosc w wiosce halasliwego smoka. Z piersi Bazila wydarlo sie rozdzierajace, zalosne westchnienie. Syczal cos przez chwile do siebie w szeleszczacej mowie smokow. Potem jeknal i pokrecil glowa, odwracajac sie z powrotem do Relkina. -Klopot w tym, Relkinie, ze masz racje. Podaj mi cebrzyk. Giermek nie marnowal okazji. Drazyl bezlitosnie. -Tylko wyobraz sobie ciagniecie plugu przez cala wiosne, Baz. Wyrobimy sie w tym, co? Po pewnym czasie zrobisz sie taki tlusty, ze pewnie bedzie ci z tym dobrze, tak przynajmniej przypuszczam. Baz zawarczal. -Wiesz, jak mnie podejsc, glupi chlopcze! Daj mi ten cebrzyk! Zlapal za uchwyt naczynia pelnego obrzydliwie smierdzacego, brazowego plynu. Byl gesty i lepki, przez co przypominal troche piwo we wczesnych stadiach fermentacji - metny, ciemny braz z zoltawa piana na wierzchu. Bazil sam nie wiedzial, czy osmielic sie uwierzyc w opowiesc chlopca. Na pierwszy rzut oka byla zupelnie nieprawdopodobna. Potezna czarownica z komnaty na szczycie Wiezy Strazy zadala sobie trud uwarzenia mikstury dla Relkina Sieroty. W zamian za pare kwiatkow i kilka lozkowych przyslug. Juz zwlaszcza nie wierzyl w te czesc o urodzie czarownicy i naturze owych "przyslug". Zbyt dobrze znal chwalipiectwo malego Relkina. Nie mogl jednak zaprzeczyc roli samej czarownicy jako zrodla mikstury. Na to nie bylo wytlumaczenia. Podniosl cebrzyk ohydnie smierdzacej cieczy. Nozdrza zasklepily mu sie z obrzydzenia. Odstawil naczynie. Samo powachanie wprawilo mu zoladek w dzikie podskoki. -Smierdzi jak szczyny chorego kota! - zawyrokowal. Relkin tylko na niego patrzyl. Z jekiem znuzenia Baz uniosl cebrzyk i wzial szybki lyk. Moze zdola wypic wiekszosc porcji, zanim jego zoladek to zauwazy. Pachnialo kocimi sikami i na wszystkich bogow - smakowalo dokladnie tak, jak Baz zawsze wyobrazal sobie smak kociej uryny. Odstawil naczynie i zakrztusil sie - plyn nie chcial splynac w dol przelyku! Byl po prostu zbyt obrzydliwy dla jego gardla i zoladka. Zamknal z trzaskiem paszcze i sprobowal przelknac. Wymagalo to od niego ogromnego wysilku. Czul, jak lepka ciecz splywa mu w dol przelyku i powtarzal sobie szalenczo, ze czarownica obiecala, iz mikstura podziala. Plyn przypominal cieply sluz; smrod byl okropny. Przyszla mu do glowy straszna mysl. Co bedzie, jezeli ta czarownica okaze sie byc dama, ktora postanowila zrobic dowcip nieszczesliwemu smokowi? Czesto slyszalo sie plotki o czyms takim. Mial za soba pierwszy lyk. Wzdrygnal sie i zrobil gleboki wdech. -To bylo straszne. Naprawde okropne. Pot zrosil mu pysk i czolo. Zaswedzialy go muskularne wyrostki na grzbiecie, gdzie jego przodkom wyrastaly skrzydla. Relkin byl bezlitosny. -Dokoncz, Baz, skoro juz zaczales. Zmierzyl wzrokiem cebrzyk. Da rade? Naprawde wypije to do dna? Porwal naczynie w powietrze i wzial potezny haust, przelknal, zakrztusil sie i wyplul polowe, rozpylajac brazowy plyn w powietrzu. Relkin schowal sie za stojakiem na bron, skad po chwili wystawil glowe. Bazil patrzyl na niego oczami konajacego tak, jak tylko smoki to potrafia. Jeszcze raz podniosl cebrzyk i wzial kolejny lyk. Zadrzal, zamknal pysk i przelknal. -Na pierwotne jajo, lepiej zeby to podzialalo! Chlopiec byl pelen podziwu. Mikstura pachniala dla niego rownie ohydnie jak dla Bazila. Zdawal sobie sprawe, ze smok dokonuje heroicznego wyczynu. Prawde rzeklszy, Relkin nie mial pojecia, jak udaje mu sie to wytrzymac. Baz mial bardzo delikatny zoladek, jak wiekszosc skorzanych. Z drugiej strony, byl pewny, ze w miksturze drzemie potezna moc. Nie mial co do tego zadnych watpliwosci, zwlaszcza odkad ja uwarzyl. Mikstura byla niezwykla. Kiedy otworzyl paczuszke, znalazl w niej odrobine brazowego proszku i pol tuzina galazek z kilkoma zoltymi listkami, gdy jednak wrzucil to do kubla wrzacej wody, zaszla w niej gwaltowna zmiana. W zdumiewajacy sposob przeksztalcila sie w gesty, smierdzacy plyn, ktory bulgotal dlugo po zdjeciu naczynia z ognia. Baz znieruchomial, walczac z nudnosciami. Beknal i omal wszystkiego nie zwrocil. Po chwili odzyskal panowanie nad zoladkiem. Przelknal i odetchnal gleboko. Przetarl oczy olbrzymia lapa. -Moze jednak zycie w Quosh nie bedzie takie zle, Relkinie. Prawde rzeklszy, zawsze bylem tam szczesliwy. -To bylo kiedys Baz, teraz jednak musialbys calymi dniami harowac, zeby zarobic najedzenie. Wiesz, jak to jest. Musialbys zaczac od najciezszych robot. Z drugiej strony, mialbys zapewniona zaciszna stajnie, regularne posilki i piecyk do odpedzania zimowych mrozow. Wiosna orka, latem zaprzeg, jesienia zbiory... no wiesz, wiejska idylla. -Dobrze, dobrze, sprobuje jeszcze raz. Baz zdobyl sie na wielki wysilek i wychylil cebrzyk do dna. Odstawil naczynie z glosnym stuknieciem i oparl sie o sciane. Szumialo mu w glowie. -Czuje sie okropnie - poskarzyl sie. - Chyba umieram... Dziewieciostopowe cialo zapadlo sie w sobie, zadnie lapy ugiely sie i Bazil osunal sie po scianie. Opadl na podloge, wzdrygnal sie i zwinal w klebek, wtykajac zraniony ogon pod szyje. Relkin przygladal mu sie z niepokojem przez minute lub dwie. Czyzby go otrul? Powiesza go za to. Co sie stanie, jezeli czarownica nie miala racji? Lub popelnila jakis blad podczas komponowania mikstury? Baz zaczal donosnie chrapac. Giermek dotknal biegnacej za uchem arterii; smoczy puls byl zwolniony, lecz rownomierny. Obejrzal wnetrze malzowiny usznej - miala zdrowa, rozowa barwe. Czubek nosa byl zimny. Zadnych symptomow zatrucia. Na koniec pomacal skore na wyrostkach tuz pod lopatkami. Byla normalna w dotyku. U chorego smoka najpierw tam objawiala sie goraczka. Mijaly kolejne minuty; Baz wciaz beztrosko chrapal. Relkin oddalil sie na palcach i zajal zbroja i tarcza smoka. Solidnie oberwali od Smilgaxa i rynsztunek nadal wymagal naprawy. Bazil spal. Przespal dwadziescia dziewiec godzin, zanim obudzil sie po poludniu dnia nastepnego. Wrocil do zycia z ogromnym apetytem i nowa koncowka ogona, odrobine krotsza od starej i skrzywiona pod dziwnym katem, co nadawalo ogonowi wyglad zlamanego. Niemniej, po kilku cwiczeniach okazala sie calkiem elastyczna i chwytna. Relkin zakrzyknal triumfalnie i puscil sie w tan dokola zagrody. Baz wpatrywal sie w nowy ogon - ohydna mikstura zadzialala, choc nie byl do konca pewny, czy podoba mu sie rezultat. -No tak - mruknal. - Teraz juz zawsze bede mial brzydki ogon. Koniec ogona byl szary, co dziwnie kontrastowalo z oliwkowa zieleniareszty skory. Relkin odpowiedzial mu kolejnym triumfalnym okrzykiem. Eksperymentujac, Baz ujal cebrzyk nowa koncowka i podrzucil go w powietrze, zlapal, po czym cisnal o sciane. Mial wrazenie, jakby uzywal jej cale zycie! Zaryczal radosnie, siegnal ogonem do stojaka i wyciagnal stamtad smocza maczuge. Zamachnal sie nia i zadal kilka ciosow w wiszacy w rogu worek treningowy. Relkin rzucil sie goraczkowo, szukac kryjowki. -Podzialalo, Relkinie, chlopcze! Cholernie dobrze podzialalo! Maczuga z rozmachem walnela w worek. Smok odrzucil leb do tylu i wydal z siebie przeciagly ryk zachwytu. Pare godzin pozniej Bazil, ktorego zdazono juz ochrzcic Zlamany Ogon, cwiczyl z zapalem w sali, podziwiajac mozliwosci nowej koncowki ogona. Okazalo sie, ze pod wieloma wzgledami przewyzsza stara, gdyz jest na tyle wrazliwa, iz pozwala na pewny chwyt na rekojesci malego miecza. Pomyslal sobie, ze moze dojsc do pewnej bieglosci we wladaniu mieczem ogonowym, co bylo najtrudniejsza ze smoczych sztuk walki, w ktorej dotychczas raczej nie blyszczal. Wreszcie ulegl prosbom Relkina i zakonczyl trening. Nadeszla pora na kapiel w stawie i kolacje. Tlum gapiow rozszedl sie, za wyjatkiem wysokiego, zielonego smoka. -Witaj, Smilgaxie! - rzucil Bazil, rozpoznajac wroga. -Bazilu z Quosh, bedziesz dobrze sluzyl imperium, oczywiscie w roli wiejskiego smoka. Dostane sie do legionow, a ty wrocisz do roztrzasania gnoju. Takie jest zycie, nieprawdaz? -Nie znam sie na tym, Smilgaxie. Czekam na ciebie w finalach. Mam nowy ogon i z latwoscia wladam mieczem i tarcza. Smilgax rozesmial sie ponuro. -Ogon mutanta, ktory sobie wyhodowales, nie pomoze ci, kiedy natre na ciebie, tnac i dzgajac mieczem z Vo, zwanym Blekitnym Morderca. -Spotka sie z nim moj miecz z Quosh, Piocar. A ogon mutanta, jak go grubiansko okresliles, pozwoli mi bronic sie przed maczuga i malym mieczem. Jak sobie moze przypominasz, nasze poprzednie spotkanie nie poszlo zanadto po twojej mysli. Zielony smok az sie zagotowal. -Ta obrzydliwosc, ktora masz zamiast ogona, nie uratuje cie, Quoshito! Jak tylko znajde sie na ringu, wystarczy pare ciosow, by poslac cie na piasek. - Wysoki, zielony smok wpatrywal sie w niego, krzywiac pysk. -Wygladasz na bardzo pewnego siebie, Smilgaxie! Obejrzyj jednak moj ogon jestem gotowy na spotkanie z toba. Bazil zamachnal sie ogonem, cisnal maczuge w powietrze i przechwycil ja zrecznie, kiedy spadala. Nastepnie obdarzyl Smilgaxa pogardliwym spojrzeniem i odszedl zanurzyc sie w sadzawce. Zielony mierzyl go plonacym wzrokiem. Potem przeniosl spojrzenie na Relkina, kiedy ten go mijal. Giermek ujrzal w jego oczach niewytlumaczalna wscieklosc. Slyszal, ze po kilku burdach zielony smok pozostaje pod dozorem smoczego domu. Paskudnie zranil wlasnego giermka, lamiac mu ramie bezmyslnym, zadanym w gniewie ciosem. Nie przyspieszyl kroku, choc czul za plecami goraca i mocna obecnosc Smilgaxa. Smok prychnal, zasyczal i wrocil rozzloszczony do wlasnej zagrody. Godzine pozniej Relkina zaskoczyla wizyta obcego w ich zagrodzie. Byl nim mezczyzna sredniego wzrostu, o ciemnych wlosach, blyszczacych, czarnych oczach i ekstrawaganckich wasach. Spod czarnego plaszcza wystawaly szkarlatne spodnie i buty z lsniacej, zielonej skory. Bazil spal na swojej pryczy, cicho pochrapujac. -Witam - odezwal sie nieznajomy z lekkim uklonem. Postawil na ziemi czarna, skorzana torbe. - Pozwol mi sie przedstawic. Jestem weterynarz Herpensko, slawny w Kadeinie i Monshago, doskonale znany w Minuend i Karpensace... prawde rzeklszy, leczylem pacjentow we wszystkich miastach poludnia. Bawilem w odwiedzinach u moich przyjaciol w Marneri i kiedy uslyszalem, ze jakis smok stracil swoj ogon, przybylem, by go zbadac. Relkin zjezyl sie, czujac natychmiastowa niechec do obcego. -Po prawdzie, to moj smok jest teraz w swietnej formie. Odpoczywa, wiec obawiam sie, ze tylko niepotrzebnie stracil pan czas. -Ach, uwierz mi, ze ten czas zostanie swietnie spozytkowany. Poza tym, od dawna juz nie mialem do czynienia ze smokami, a przyda mi sie odswiezenie wiedzy. Nie obciaze was nawet kosztami - czyz nie jest to szczodra oferta? Nieznajomy wbiegl do zagrody i pochylil sie nad ogonem Bazila. -Jakaz dziwna koncowka, jak na smoczy ogon. Nie mam pojecia, jak moglo wygladac leczenie, ktore przynioslo takie rezultaty. Relkin podniosl sie z lozka. Jego dlon zawisla nad rekojescia noza u pasa. -Prosze mowic ciszej. Moj smok spi; potrzebuje odpoczynku. Jutro odbeda sie finalowe walki, na ktorych musi byc w pelni sil. Totez, jezeli nie ma pan nic przeciwko temu, musze poprosic o opuszczenie naszej zagrody. Nie wolno przebywac tu nieproszonym gosciom. -Skoro tak twierdzisz - mruknal obcy, po czym wzruszyl dziwnie ramionami i zamachal Relkinowi palcami przed nosem. Chlopiec zakrztusil sie. Nagle mial klopoty z oddychaniem. Wyszarpnal noz zza pasa i zamachnal sie na intruza, lecz chybil. Mezczyzna otoczyl mu gardlo ramieniem i przycisnal do twarzy tampon nasaczony jakimis chemikaliami. Relkin szarpal sie, lecz kiedy nabral powietrza, wszystko odplynelo. Oslabl. Mezczyzna stanal przed nim i odebral mu noz. Powiedzial cos cichym, szorstkim glosem. Na piersi chlopca zacisnelo sie gigantyczne imadlo. Relkin sapnal, a wrazenie nacisku zaraz zniklo. Kompletnie oglupialy podniosl sie, wyszedl na zewnatrz i zamarl, wpatrujac sie w szereg drzwi i zagrod. Przy bramie na dziedziniec kilku giermkow gralo w pilke. Relkin przygladal sie im, zachodzac w glowe, kim moga byc. Tymczasem obcy wyciagnal z czarnej torby czerwony mieszek. Przecial go nozem i wydobyl ze srodka blyszczacy, zielony owoc, ktory postawil przed Bazilem. Owoc natychmiast zaczal marszczyc sie i kurczyc. Nieznajomy wyszeptal kilka slow mocy i zaklecie zostalo rzucone. Obcy zachichotal, podniosl torbe i opuscil zagrode. Minal nieprzytomnego Relkina, wpatrujacego sie we wlasne odbicie w wodzie w beczce z deszczowka i zniknal za drzwiami. ROZDZIAL DZIEWIATY Bicie dzwonu obwiescilo zachod slonca. Okiennice zatrzasnely sie przed porywistym wiatrem, stanowiacym awangarde nadciagajacych burz snieznych, ktore zdazyly juz pobielic Blekitne Wzgorza. Biale drzewa na Wzgorzach Foluran gubily zbrazowiale liscie. Wicher chlostal je na rowni z masywna swiatynia przy placu u podnoza wzniesienia.Wieczory byly ulubiona pora odprawiania ceremonii pogrzebowych, totez w glownej sali swiatyni odbywal sie wlasnie pochowek kupca, Tahika z Bea, ktory w wieku osiemnastu lat zapadl nagle na goraczke w swoim domu przy ulicy Statkow. Tlum krewnych, kapitanow morskich, kupcow i bankierow skladal mu ostatni hold. Jednoczesnie w sekretnej komnacie podziemi odbywalo sie mniejsze, lecz bardzo wazne spotkanie. W pomieszczeniu, do ktorego wchodzilo sie przez zakrystie starszej kaplanki, zebral sie Komitet Sledczy Miasta Marneri. Na blacie stolu, stojacego na srodku komnaty, lezala otwarta ksiega Dobrobytu Cunfshonu, bedacego zestawem regul rozstrzygania sporow, gdyby do takowych doszlo. Po dwudziestominutowej dyskusji bylo wielce prawdopodobne, ze moga sie one przydac. Rzadko odwolywano sie do konkretnych ustepow ksiegi, lecz atmosfera w komnacie osiagnela punkt wrzenia. Komitet Sledczy tworzyly osoby z najwyzszych sfer cywilnych i militarnych sluzb miasta. Jego zadaniem byla wymiana informacji z samym Biurem Sledczym, zarzadzanym z Cunfshonu. Stanowil takze dogodne forum do wymiany pogladow i opinii miedzy grupami, ktorym zwykle brakowalo ku temu okazji. Linie podzialu nie wykraczaly poza zwyczajowe sojusze dowodzone przez mezczyzn legiony przeciwko zarzadzanej przez kobiety swiatyni. Pomiedzy tymi dwiema opozycyjnymi silami znajdowaly sie Krolewskie Sluzby Administracyjne oraz przedstawiciele domow kupieckich, przeciaganych na jedna lub druga strone w miare rozwijania sie sporu. Generalowie Hektor i Kesepton wpatrywali sie przez okragly stol w wysoka kaplanke Ewilre, opatke Plesente i ksiezniczke Besite. Szambelan Burly siedzial po prawej stronie Keseptona razem z inspektorem policji Glanwysem. Naprzeciwko zasiedli kupcy, Javine i Slimwyn, para tegich dzentelmenow, odzianych w czarne i zielone welny. I wreszcie lady Flavia z nowicjatu, wlaczona w prace komitetu ze wzgledu na swoj intelekt i wrodzony rozsadek. Pomimo zupelnego braku zaplecza politycznego, to wlasnie ona wplywala na szereg decyzji, zazwyczaj kiedy pozostale sily znajdowaly sie w impasie. Zreszta, bardzo czesto doprowadzala do tego powstrzymujaca sie od glosu ksiezniczka Besita, pelniaca funkcje glowy Akcji Dobroczynnej na ziemiach jej ojca. Besita nienawidzila podejmowania decyzji. W tej wlasnie chwili wysoka kaplanka Ewilra wstala, by odeprzec krytyczne uwagi generala Hektora, dotyczace porazki sluzb bezpieczenstwa w Dniu Podwalin. -Wielkie Zaklecie zostalo odnowione, a mury miejskie wzmocnione. Twe slowa to niesprawiedliwe kalumnie pod adresem swiatyni. General Hektor siedzial nieporuszony, prawie nie mrugal. -Chcialabym podziekowac czarownicom Marneri za ich wysilki - wtracila pospiesznie opatka Plesenta, przerywajac niewygodna cisze. -Ale jak ktos mogl uprawiac zla magie w miescie w Dniu Podwalin? - naciskal general. -Zabili straznika, a wszyscy byli na festiwalu. -Przy kazdej bramie mialo byc po pieciu straznikow - wtracil kupiec Javine. Ewilra poczerwieniala i usiadla. -Dokladnie - podchwycil Hektor. - Dyscyplina w Marneri bardzo sie rozluznila. Zamiast pieciu byl jeden i dal sie zabic. Glanwys powstrzymal sie przed gniewna riposta. Szambelan Burly wzruszyl ze zlosciaramionami. -Nie zgadzam sie z obarczaniem wina krolewskiej strazy. To najlepsi ludzie w miescie. -Wystarczy, Burly, wszyscy znamy kwalifikacje strazy. Prawda jest taka, ze pozostala czworka byla nieobecna, umozliwiajac zloczyncom szerzenie zla. Oczy Ewilry rozblysly. -Mezczyzni to istoty o slabej woli, ktorymi rzadza prymitywne pasje. Mozna ich kupic za pare sztuk zlota lub srebra. Generalowie Kesepton i Hektor wymienili spojrzenia. "Mezczyzni"? Ewilra najwyrazniej zajmowala dzisiaj pozycje defensywne. -Wydaje sie nam, ze na policje i czarownice lozy sie wystarczajaco duzo, by miec pewnosc, iz takie wydarzenia nie powinny miec miejsca - oznajmil Hektor. -Chcialbym dodac - dokonczyl Kesepton - ze zawsze bylem goracym oredownikiem policji tego miasta, prawda, Glanwysie? Inspektor obdarzyl go bladym usmiechem. W Ewilrze znowu sie zagotowalo. -A ktoz to osmiela sie mowic nam, ze wydajemy za duzo na policje? - wysoka kaplanka byla wsciekla. - Powiem wam, kto. General, ktory rozdal po czterdziesci koron na piwo dla kazdego legionisty podczas ostatniego swieta Podwalin. Osmielasz sie krytykowac finanse swiatyni, podczas gdy samemu trwonisz ciezko zarobione pieniadze naszych farmerow! Hektor przewrocil oczami. -Moja droga kaplanko, nie krytykowalem finansow swiatyni, tylko... Przerwal mu Kesepton, ktory zerwal sie na rowne nogi z ledwie tlumiona furia. -Na mocy traktatow, wiazacych krolestwa Argonathu, Marneri winno trzymac pod broniadwa legiony. Ponadto, musi chronic je przed glodem. Wyplaty dla zolnierzy Pierwszego Legionu dotarly do Fortu Dalhousie z opoznieniem. Dlaczego? Czemu maja obchodzic sie bez zoldu, podczas gdy w okolicznych miastach ludzie zyja w dostatku? -Dostaja wystarczajaco duzo! - odparla Plesenta. - A wy powinniscie zdawac sobie sprawe, ile kosztuje nas utrzymywanie tych sil w polu. Legiony nie sa naszym jedynym wydatkiem. Marneri utrzymuje osiem okretow, z czego polowa zwalcza na morzu piratow z Morza Jasnego. Hektor wzruszyl niecierpliwie ramionami. -Sluchajcie, to wszystko nie tak. Po pierwsze, czterdziesci koron otrzymali lacznie legionisci, ktorzy mieli tamtego dnia sluzbe. Przemyslcie to przez chwile, dobrze? Czterdziesci koron na glowe i Kufel piwa kosztuje jednego pensa. Na korone sklada sie sto pensow. Jak myslicie, ile piwa potrzeba jednemu legioniscie? Tyle, zeby mogl sie w nim wykapac, co? Jak mozecie wierzyc w takie bzdury i jeszcze je powtarzac? Za czterdziesci koron mozna kupic cztery tysiace kufli piwa na odbywajaca sluzbe brygade. To oznacza cztery kufle na legioniste na caly dzien! Plesenta byla rozbawiona, a Ewilra pokrasniala z zaklopotania. Hektor przejal paleczke, zdeterminowany, zeby ja dobic. -Kesepton ma absolutna racje. To wszystko zaczyna ocierac sie o skandal. Legiony zawsze dostawaly tylko tyle, by utrzymac sie przy zyciu. To kompromitacja, ktora jednak nikogo tutaj nie obchodzi, bo glodni zolnierze stacjonuja w Kenorze, piecset mil stad. Ludzie jakos to wytrzymuja, konie i smoki chodza glodne. Ale teraz zold przychodzi z trzymiesiecznym opoznieniem. W tym miesiacu legiony w Kenorze zwyczajnie gloduja. Wysoka kaplanka Ewilra odparla z pasja w glosie - Mielismy ciezki rok, a w Blekitnych Wzgorzach grasuja rozbojnicy. Rzezimieszki, z ktorymi legiony nie potrafia sobie poradzic! Ta sytuacja wynika wylacznie z waszej nieudolnosci! Generalowie przeszyli ja palacymi spojrzeniami. Wypluli z siebie z oburzeniem - Nieudolnosc! Flavia z nowicjatu westchnela ciezko. Zanosilo sie na szczegolnie trudne zebranie. A w perspektywie mieli wysluchanie zlych wiesci od ich szacownego goscia. Flavia zauwazyla, ze Besita byla nadzwyczaj cicha. Zwykle przewodzilaby napasciom na legiony. Dzisiaj jednak nie spuszczala wzroku z drzwi. Czekala na przybycie tajemniczego goscia. Flavia doskonale zdawala sobie sprawe z tego, jak wazny byl to gosc, przynoszacy im bez watpienia zle wiesci z samego serca kontynentu. Drzwi otworzyly sie. Do srodka weszla Lessis z Valmes, ubrana w proste, szare sari, w towarzystwie Viuris z Biura Sledczego, rowniez odzianej w niczym nie ozdobione szarosci. -Witam cie, Lessis. - w imieniu wszystkich tu zebranych odezwala sie Besita. Flavia zerknela na nia ze zdumieniem. Ksiezniczka rzadko pochwalala wydatki Biura Sledczego. Wrecz przeciwnie. To zwykle ona biadala nad sensownoscia dzialan biura i jego tajnej walki z wrogiem, prowadzonej za kulisami, z dala od ciekawskich oczu. -Dziekuje, Besito - odrzekla Lessis glosem cichym, lecz doskonale slyszalnym w calym pomieszczeniu. Flavia wyczula obecnosc wielkiej mocy, spowijajacej Lessis niczym niewidoczna aura. Ta zwyczajnie wygladajaca kobieta, odziana w prosta szate i, jak glosila wiesc, nie posiadajaca niczego wlasnego, byla jedna z trzech najpotezniejszych czarodziejek Imperium Rozy. Wielka czarownica zajmowala takze wysoka pozycje w hierarchii swiatyni Cunfshonu. Po raz kolejny poddaje nas dzialaniu swego czaru - pomyslala Flavia, kiedy Lessis z wycwiczona latwoscia rzucila na nich zaklecie powabu. W zwyczajnym, szarym sari i z oslonieta glowa wygladala na perfekcyjnie zwykla, biedna kobiecine w srednim wieku. -Witajcie. - Oczy jej zalsnily, napotkawszy spojrzenie Flavii. - Nie bede marnowala czasu na formalnosci - znamy sie tu wszyscy, prawda? Och, Flavia znala ja bardzo dobrze... az za dobrze. -Mam wam do powiedzenia cos niezwykle istotnego, totez bez zwloki przejde do meritum sprawy. Usiadla. Jak zawsze poruszala sie z oszczedna gracja. Flavia z latwoscia wyobrazala ja sobie jako tancerke lub akrobatke. Oraz smiertelnie niebezpieczna kobiete. -Od mojej ostatniej wizyty minal rok - ciagnela Lessis. Obawiam sie, ze nie bylo mnie tutaj zbyt dlugo. Zawsze lubie wracac do bialej krolowej Morza Jasnego. - Przerwala, robiac mine, jakby przezuwala cos paskudnego. - Niemniej, jestem tu ponownie, by przekazac wam przerazajace wiesci. Ewilra wzdrygnela sie. Szare siostry zawsze, zawsze przynosily okropne wiadomosci. Wszyscy poruszyli sie niespokojnie na swoich miejscach. Wysoka kaplanka nie wytrzymala. -Jak zwykle. Siostry z twojego biura zawsze przynosza zle nowiny. -A wraz z nimi pilna potrzebe pieniedzy - zgodzil sie z nia szambelan Burly. Lessis obdarzyla ich szczerym usmiechem. Obronili sie przed jej prostym czarem. Burly po prostu zamknal oczy i zaczal myslec o seksie. Przeklete wiedzmy! Seks zawsze pomagal mu sie przed nimi obronic. Przeklete wiedzmy! -Niestety - mruknela Lessis, pozornie calkowicie sie z nimi zgadzajac. To prawda, ze siostry z mego biura przynosza zwykle zle wiesci, o ile w ogole je przynosza. Naszym zadaniem jest odkrywanie spiskow wroga, nim osiagna one swoj cel. Dlatego wlasnie tak nieliczne siostry czynia olbrzymie sily nieprzyjaciela bezuzytecznymi, wrecz bezwladnymi. Nasze operacje wywiadowcze udaremnily wiele planow wroga w zalazku. -Tak przynajmniej twierdzicie - rzucil Burly. - Lecz bardzo trudno jest to poprzec dowodami. -Niewatpliwie. Siostry pracuja z dala od biurek, na ktorych mozna by zgromadzic dowody. Czy wolelibyscie jednak powstrzymac nasze dzialania? Czy czulbys sie bezpieczniejszy, Burly z Marneri, gdyby siostry przestaly ingerowac w tajne plany wrogow, udaremniajac ich dojrzewanie w tych przerazajacych cieniach? -Ba, oczywiscie, ze nie - mruknal Burly. -Nie, oczywiscie, ze nie - powtorzyla szeptem Lessis. Nagle w jej glosie pojawily sie ostrzejsze tony, zmuszajac ich do wytezenia uwagi. - Posluchajcie mnie i to uwaznie, gdyz wracani wlasnie z operacji na wielka skale, ktora prowadzilysmy w podziemiach miasta czaszki, Tummuz Orgmeen. Nazwa ta przejela serca zgromadzonych trwoga. Przelkneli sline i wpatrywali sie w nia ze skupieniem. -W tym piekle na ziemi przetrzymuje sie kilkaset uwiezionych kobiet. Mieszkaja w mrocznych zagrodach, po dwadziescia w celi, rodzac jednego impa za drugim, dopoki milosierna smierc nie uwalnia ich od katorgi. Zebrani zadrzeli. -Jak to mozliwe, ze porwano tyle kobiet? - zapytal general Kesepton. Lessis ze smutkiem wzruszyla ramionami, jak gdyby na jej barki spadla cala zalosc swiata. -Wiele kupiono od Teetoli, ktorzy pojmali je w pogranicznych koloniach. Inne nabyto na poludniu, w Ourdh. -Ourdh znowu sprzedaje swoje kobiety wrogowi - sapnela Ewilra. - To starozytna cywilizacja o okrutnych, nieludzkich obyczajach. Sprzedaja wlasne matki za pare sztuk srebra lub zlota. Lessis powstrzymala sie od komentarza. Odwieczne Imperium Ourdh stwarzalo wiele problemow, ktore trudno bylo rozwiazac. Zawsze dziekowala losowi, ze nie uczestniczy w skierowanych przeciwko Ourdh wysilkach Nadzwyczajnego Biura Sledczego - supertajnej organizacji, dla ktorej od pewnego czasu pracowala. Praca w Ourdh byla pod wieloma wzgledami niewdzieczna, gdyz mieli tam do czynienia wylacznie z ludzmi, a masy imperium byly krnabrne i niesforne. Przetrwali niezliczone eony dziejow. Dynastie powstawaly i upadaly przez cale wieki. To w pewien sposob wypaczylo tamtejsze spoleczenstwo. Ich cynizm i fatalizm osiagnely szczyt, a zamilowanie do okrucienstwa bylo w oczach podroznikow z innych czesci swiata wrecz dziwaczne. Wsrod mieszkancow wiosek powszechne bylo sprzedawanie dzieci do miast, gdzie ich wlasciciele robili z nimi, na co tylko mieli ochote. Szeroko rozpowszechniona byla praktyka zjadania raz do roku rodzinnego, czworonoznego pupila. Najpopularniejszym sportem wsrod najubozszych byly walki szczurow. Fala szeptow o Ourdh opadla. Lessis podjela przemowe. -W celach Tummuz Orgmeen Nieuchronna Zaglada hoduje olbrzymia armie impow. Zaciagnal sie do niej takze legion niegodziwcow, renegatow o najpodlej szych duszach, ktorzy z rozkosza pograza sie w podbijaniu i zabijaniu innych ludow. Dysponuje rowniez wieloma trollami jeszcze nigdy nie widzialam na raz tyle tych potworow w jednym miejscu. Oceniam, ze do wiosny armia Nieuchronnej Zaglady bedzie liczyc dwadziescia tysiecy doroslych impow, ponad dwa tysiace trolli i mnostwo innych stworow. Nieuchronna Zaglada eksperymentuje z zyciowym kodem. Jaskinie pelne sa przerazajacych istot. Wpatrywali sie w nia. Bladzi. Te nazwy wypisano krwia w pradawnej ksiedze, ktorej pokolenie tych dobrych ludzi jeszcze nie widzialo. Od setek lat legiony trzymaly te postrachy dawnych dni z dala od Argonathu. -Dwadziescia tysiecy? Czyja dobrze slysze? - wychrypial w koncu Burly. -Zgadza sie, a istnieje mozliwosc niedoszacowania tej liczby. Brak nam raportow z dalszych czesci Hazogu. -Zmiazdza nas przewaga liczebna - zakrzyknal Kesepton. - Nasi zaglodzeni zolnierze zostana po prostu zmiecieni. Ewilra nerwowo oblizala wargi. -Skad ta pewnosc? Skad wiadomo, ze ich sily beda takie wielkie? -Udalo sie nam wniknac w podziemny swiat wroga. Tummuz Orgmeen opiera sie na pracy armii niewolnikow, w wiekszosci starszych kobiet, niezdolnych juz do rodzenia. Mamywsrod nich pare wiernych agentek - wszyscy tam smiertelnie nienawidza swych panow. Nie sa to wiec przypuszczenia, a przeliczenie zawartosci zagrod hodowlanych. Ewilra zbladla jak plotno. Hektor wychylil sie do przodu. To zaprawde smutne wiesci, Lessis. Jak myslisz, gdzie uderzy cios? -Glowne uderzenie pojdzie w strone Kenoru. Najpierw sprobuja zdobyc doline Argo i odbic Dugguth. -Musimy przygotowac sie na ich przyjecie - stwierdzil Kesepton. -Musimy. Lecz bedzie to manewr pozorujacy, gdyz jakies piec tysiecy impow przebedzie Oon i doline Lis, by zaatakowac fort Teot. Kiedy zareagujemy - zgodnie z ich oczekiwaniami wszystkimi silami rozmieszczonymi wzdluz Lis, zdradzieccy Teetole najada na fort Picon i pojma co najmniej tysiac kobiet z nowych kolonii. Zapadla pelna oszolomienia cisza. -I to sie uda! - warknal Hektor. - Zostaniemy zmuszeni do koncentracji wiekszosci sil w Dolinie Argo. A kiedy druga armia pomaszeruje na fort Teot, zabierzemy garnizon z fortu Picon. W rezultacie obsada Picon bedzie niewystarczajaca. Jesli zaraz potem pojawia sie Teetole, a zrobia to szybko, gdyz ich wioski dziela od fortu Picon zaledwie dwa dni drogi, nie zdolamy ich odeprzec. Przejscie swiezych jednostek posilkowych przez Wysoka Przelecz zajmie przynajmniej trzy dni. O ile takowe beda w ogole dostepne. Wiekszosc naszych oddzialow z fortow Malgund zostala przeniesiona do obrony Argo. -Hektor ma racje - poparl go Kesepton. - W dodatku powinnismy pamietac, ze minie co najmniej osiem lub dziewiec dni, zanim do Kenoru dotrze jakas znaczniejsza odsiecz. Obecnie w Kenorze stacjonuje wiekszosc aktywnych legionow. -Zawsze uwazalam, ze kolonizacja Kenoru byla bledem oswiadczyla jadowitym tonem Ewilra. Zniecierpliwilo to Lessis. Upomniala kaplanke lagodnym tonem - To bylo glupie, Ewilro. Misja miast Enneadu jest stawianie oporu wrogowi. Nie wolno nam uchylac sie przed tym zadaniem. W przeciwnym wypadku nieprzyjaciel urosnie w sile i w pewnym momencie stanie sie niepokonany. -Mozemy znowu wycofac z pogranicza wszystkie kobiety! - zaproponowala gwaltownie Ewilra. Lessis zgodzila sie z nia niechetnie. -Mozliwe, ze zostaniemy do tego zmuszeni. Kenor jest podatny, zwlaszcza na zdrade ze strony Teetoli. -Juz dawno temu legiony powinny oczyscic Teetol - wtracila sie opatka Plesenta. - Wciaz naduzywaja naszego zaufania. Teraz szczepy rozwazaja kolejna zdrade. Twierdze, iz legiony winny wystapic przeciwko Teetolom. -Trzeba im bedzie wtedy zaplacic! - rzucil zapalczywie general Kesepton. -Ty nigdy nie bedziesz mial dosyc! - odparowala Plesenta. -Moja droga opatko - zwrocila sie do niej Lessis - to wszystko i tak bedzie strasznie kosztowne, niezaleznie od tego, co postanowimy na dzisiejszym zebraniu. Jezeli natychmiast czegos nie zrobimy i Nieuchronnej Zagladzie powiedzie sie zamiar pojmania tysiaca kobiet wiecej, bedziemy musieli w ciagu roku stawic czola armii dwunastu tysiecy swiezych impow. Jestem pewna, ze nie musze nawet szacowac kosztow czegos takiego. Zazenowana Plesenta wbila wzrok w Lessis. Ewilra jak zwykle probowala zrzucic cala wine na Ourdh. -To katastrofalne wiesci. Ile kobiet kupuja w Ourdh? Jak to mozliwe, zeby mieszkancy Ourdh nie rozumieli, iz sprzedajac nieprzyjacielowi najpotezniejszy orez - mozliwosc hodowania impow - sciagaja zaglade na nas wszystkich? Lessis wzruszyla ze smutkiem ramionami. W Ourdh od niepamietnych czasow rzadzil patriarchat. -Kupia w Ourdh tyle kobiet, ile tylko zdolaja, a reszte pochwyca na farmach Kenoru, o ile nie zniweczymy tego smiertelnie niebezpiecznego planu. -Musimy ich powstrzymac - rzucila rozgoraczkowana Plesenta. -Owszem, Plesento, musimy. Lecz bedzie to wymagalo od nas wszystkich sil i pomyslowosci. -Znajomosc ich planow jest nasza najpotezniejsza bronia stwierdzila Besita, wciaz okazujac siostrze nieskrywane uwielbienie, co sciagnelo na nia spojrzenia Plesenty i Ewilry. Lessis usmiechnela sie do ksiezniczki. -Przygotujemy obrone Argo - oznajmil Kesepton - a potem przechwycimy ich mniejszy oddzial i zniszczymy go do ostatniego impa. -Mozemy takze wybrac sobie pole bitwy i wciagnac w glab Argo wieksze sily, by nastepnie wyciac je w pien - dodal Hektor. Lessis pokiwala glowa. Kesepton i Hektor rozumowali na sposob legionow. Do nich nalezala droga miecza, decydujacych bitew, wielkich kampanii. Jednak siostry z Nadzwyczajnego Biura Sledczego wierzyly raczej w akcje prewencyjne. -Faktycznie, o ile dopuscimy do starcia. Generalowie Kesepton i Hektor maja racje, bedziemy musieli wyznaczyc najlepsze dla nas pole do stoczenia bitwy. Z drugiej strony, mozemy dzialac zima. Co by bylo, gdybysmy uderzyli znienacka na Teetoli w samym srodku zimy i pojmali Zyczenie Krwi, a moze takze Szept Smierci i Czerwone Rece? Wszyscy przebywaja w zimowiskach Elgomy, wodza naczelnego polnocnych Teetoli. Hektor chrzaknal z podziwem. Kesepton pokiwal glowa. -To ma sens, choc bedziemy musieli wyslac w pole dobrze odzywiony legion. Kenor zima jest raczej niegoscinny. Plesenta kiwala do siebie glowa. Po raz kolejny ogarnelo ja zdumienie. Skad siostry wiedza, co sie dzieje we wrogim, odizo lowanym, zdominowanym przez mezczyzn swiecie szczepow Teetoli? Prawda jest to, co sie powszechnie mowi - szare siostry maja swoje uszy wszedzie, a ich oczy widza wszystko. Szepnij slowo, a zaraz je poznaja. Zastanawiala sie mimochodem, kto z tu obecnych jest szpiegiem Nadzwyczajnego Biura Sledczego, supertajnej sily, dzialajacej w i poza wiekszym Biurem Sledczym. Ktoz to moze byc? Dawno temu podejrzewala o to Flavie z nowicjatu. Potem uwage przeniosla na Glanwysa, szefa policji krainy Marneri. Ten jednak byl zbyt niezreczny jak na agenta. Dlatego tez objela podejrzeniami generalow. Hektor mial jednak goraca glowe, a Kesepton byl zbyt ostrozny. Plesenta nie mogla zdecydowac sie, ktory z nich nadawalby sie bardziej do takiej roli. -Trzeba powolac korpus ekspedycyjny, zlozony z trzech przygotowanych na zime brygad - orzekla Lessis. - Wyruszana Teetoli, kiedy ci osiada w zimowiskach. Lamia uklady, ktore z nami zawarli. Musza sie przekonac, ze to bardzo drogo kosztuje. -Trzy brygady! To z pewnoscia zbyt wiele - odezwala sie Ewilra, nie chcac dopuscic do obciazenia farmerow i posiadaczy ziemskich kolejnymi podatkami. -Trzy brygady to absolutne minimum. Powinnismy wyslac dwa pelne legiony. Zdaje sobie jednak sprawe, jakie by to bylo kosztowne. Mimo to, trzeba dac Teetolom szybka, gorzka lekcje. W razie potrzeby mozemy walczyc zima oni nie. -Skad wezmiemy trzy wolne brygady? - zapytal Kesepton. -Tworzycie tu wlasnie Nowy Legion. Wezcie z niego dwie najlepsze brygady i wzmocnijcie je brygada z Blekitnych Wzgorz. O ile wiem, stacjonuje tam slawetna 14. Brygada. Postawcie ich na nogi. Dzieki temu unikniemy zaalarmowania szpiegow ruchami w rejonie pogranicza, gdzie az sie od nich roi. -Nowy Legion nie powinien opuscic Marneri do lata przyszlego roku - lamentowal Burly. - To nas bedzie kosztowac tysiace koron, ktorych nie przewidzielismy w tegorocznym budzecie. -Rozumiem. Alternatywa jest jednak dopuszczenie do zaatakowania nas przez Teetoli pod wodza Zyczenia Krwi, ktory w innym wypadku bedzie wowczas gnil w lochu fortu Picon. Bez niego przymierze szczepow polnocnych Teetoli stanie sie bardzo kruche. Shugga Teetole przemysla wtedy swoja decyzje wyruszenia na wojne. -Jesli bedziemy musieli, obrocimy w perzyne ziemie Shugga Teetoli w ciagu jednego lata - zapewnil Kesepton. -Dokladnie, a bez Zyczenia Krwi nie pomaszeruja na Picon, lekcewazac rozkazy ambasadorow Nieuchronnej Zaglady. -Zaglada bierze takze kobiety od Teetoli. - Lessis przytaknela ponuro. -Teetole to skomplikowany lud. Ich historia to zapis tragedii. Lecz jesli zaatakujemy ich zimai wyrzadzimy wystarczajaco wiele szkod, chwytajac przy okazji Zyczenie Krwi, zdolamy zapobiec ich napasci latem. -Co wtedy zrobi nasz nieprzyjaciel? - zapytal Hektor. -Mozemy tylko zgadywac. Zaglada moze rzucic przeciwko nam cala armie w jednym, frontalnym uderzeniu. Bedzie liczyc dwadziescia piec tysiecy glow oraz dwa tysiace trolli. -Do lata bedziemy miec w polu szesnascie tysiecy ludzi i tysiac smokow - odparl cicho Kesepton. -Wobec tego sily beda zblizone. Dojdzie do epokowej bitwy, od wyniku ktorej zalezec bedzie wszystko, co osiagnelismy w Argonathcie przez dwiescie lat potu i krwi. Dlatego tez musimy upewnic sie, iz stoczymy ja w miejscu, gdzie zdolamy wykorzystac kazda przewage, wynikajaca z uksztaltowania terenu. Konsekwencje kleski bylyby druzgocace. Wrog pojmalby tysiace kobiet, wydajac dzieki nim na swiat ogromna armie impow, ktora zaatakowalaby wszystkie miasta wybrzeza. Marneri znowu zostaloby oblezone przez nieprzyjacielskie hordy. Plesenta spojrzala na Lessis. Porazka w oddalonym o setki mil Kenorze doprowadzilaby do zaglady miasta? Opatce nie chcialo sie w to wierzyc. Odrzucila taka mysl. -Niemozliwe - parsknela. - Legiony ich odepra... musza. Lessis ze smutkiem pokrecila glowa. -Obecnie Argonath utrzymuje jedenascie legionow, z czego szesc w stanie spoczynku. Trzy patroluja granice Kenoru, jeden stacjonuje w Kadeinie, strzegac poludnia, a pozostale rozrzucone sa w postaci brygad po calym Argonathcie. Co najmniej miesiac zajmie miastom przywrocenie pozostalym legionom sprawnosci bojowej. Dotarcie do Kenoru to kolejne kilka miesiecy. Co sie stanie, jezeli stracimy dwa lub trzy nadgraniczne legiony albo poniosa one straty tak wielkie, iz na pare miesiecy niezdolne beda do podjecia zadnych akcji zaczepnych? Zostanie nam jedynie garsc brygad rozrzuconych miedzy miastami do czasu dotarcia do nas legionu z Kadeinu. Przez ten czas wrog bedzie mogl zrobic, co mu sie zywnie spodoba. Musimy pamietac o jednym nieprzyjaciel moze pozwolic sobie na kilka porazek. Zawsze wroci. Dla nas kleska oznacza wyniszczenie. -Przybedzie pomoc! - zawolala Ewilra. - W najgorszym wypadku sam zakon wysp rozpostrze swe opiekuncze skrzydla nad dziecmi Enneadu. -Dziekuje ci, Ewilro - odparla Lessis. - Lecz ta pomoc nadejdzie zbyt pozno, by uratowac czesc miast. Poza tym, cale sily wysp licza sobie zaledwie dwadziescia piec tysiecy zolnierzy. W opisywanej przeze mnie sytuacji moze to nie wystarczyc. Jak wiec sami widzicie, musimy wylozyc pieniadze teraz, co umozliwi nam podjecie pilnej akcji, zapobiegajacej katastrofalnemu w skutkach napadowi. -Ale jak? - zapytala Besita. - Mozemy uderzyc na Teetoli i prawdopodobnie pojmac Zyczenie Krwi. Jak jednak zdolamy wplynac na to, co wydarzy sie w wiezy Nieuchronnej Zaglady? Lessis usmiechnela sie ponownie. -Zajecie sie przez Marneri Teetolami bedzie wystarczajacym wkladem w wojne. Co do reszty, zobaczymy, Besito z Marneri. Musimy miec zgode wszystkich miast na uaktywnienie legionow do wiosny. W razie potrzeby musimy byc gotowi do wystawienia armii odwodowej i powiekszenia naszych sil w Kenorze. Mam nadzieje, ze po zimowej kampanii bedzie mozna wyslac Nowy Legion do Argo. - Westchnela, jakby oceniajac straszliwa ilosc czekajacej ich pracy. - Tymczasem siostry z mojego biura beda przez cala zime zajete sledzeniem planow wroga. Mozemy byc pewni jednego - pomimo wszystkich naszych wysilkow Nieuchronna Zaglada zdolna bedzie wystawic do wiosny znaczace sily. Marchie Kenoru ogarnie wojna. Musimy byc na nia gotowi. Rada siedziala w milczeniu, rozmyslajac nad tymi strasznymi wiesciami. Od ostatnich walk w Kenorze minely trzy lata. W 2127 roku Marneri stracilo ponad stu legionistow i Legionu podczas rajdow i obrony Fortu Picon. Wygladalo na to, ze przyszla pora zaplacic za lata spokoju. Ich wrog, kryjacy sie wsrod bezkresnych, czarnych ziem NaHazog, zdolal wyhodowac ogromna armie. Latem wybuchnie wojna. Bedzie bardzo droga i niepopularna, a spoleczenstwo bedzie psioczyc na przedwczesna aktywacje legionow. Podatki pojda w gore i to podczas najchudszej pory roku, zanim wiosna ogrzeje ziemie Argonathu, zazieleniajac pola. Niemniej, nie mieli wyboru, totez z ponurymi minami zgodzili sie dzialac na podstawie otrzymanych informacji. Podziekowano Lessis z Valmes za jej wysilki i zamknieto posiedzenie. Lessis i Viuris udaly sie z Burlym do prywatnych apartamentow krola Sankera w Palacyku Krolow wewnatrz Wiezy Strazy. Podczas wedrowki ulicami Burly celowo unikal konwersacji. Pograzony byl w smutku. Przyszlosc zasnuly nagle ciemne, zlowieszcze chmury. ROZDZIAL DZIESIATY Krol Sanker XXII dobiegal dopiero szescdziesiatki, lecz byl bliski smierci i zdawal sobie z tego sprawe.Slabl stopniowo, z uporem odmawiajac sluchania lekarzy. Byl uzalezniony od wina i tlustego jedzenia. Serce, watrobe i uklad trawienny zniszczone mial wystawnym zyciem, lecz odrzucal mozliwosc zmiany przyzwyczajen. Zwykle wypijal dwa lub trzy dzbany wina dziennie, a od czasu do czasu zazywal batshooby, obrzydliwego narkotyku, uprawianego powszechnie w Ourdh. Im bardziej byl chory, tym jego kaprysnosc i brak rozsadku rosly. Nadal nosil stroje modne w latach mlodosci - obcisle spodnie z satyny, buty na dwucalowych obcasach i waskie, jedwabne plaszcze z marszczonymi wylogami. Niestety, to co wygladalo romantycznie w wieku lat dwudziestu szesciu, bylo odpychajace u szescdziesieciolatka. Brzuch sterczal mu niczym groteskowy balon opiety jedwabiami. Dreptal w swych ekstrawaganckich butach, przewracajac sie, kiedy byl upojony winem. Lessis z Valmes spotkala sie z nim trzykrotnie. Po raz pierwszy, gdy w wieku pietnastu lat koronowano go na krola; po raz drugi w okresie wielkiego kryzysu, gdy mial kolo czterdziestki, a ostatnio w zeszlym roku, kiedy to zadreczala go jego synem i dziedzicem. Sanker nie lubil jej wizyt. Uwazal ja za zwiastujacego nieszczescia ptaka, ktory pojawia sie w jego zyciu jedynie po to, by wnosic w nie jakas tragedie. Pod wieloma wzgledami ta ostatnia byla najwieksza. Przeklete wiedzmy chcialy, zeby odepchnal wlasnego syna na korzysc corki Losset z nieprawego loza. Erald byl idiota, gorzej, zepsutym do cna idiota o przerosnietym ego, niemniej byl synem Sankera. Przekaze krolewska krew jego rodu nastepnym pokoleniom. Besita zas byla zwykla uzurpatorka. Przywiodlo mu to na mysl niemile wspomnienie, kiedy to zjawily sie w Marneri i zmusily go do oddania dowodztwa nad armia w 2114 roku, po klesce pod fortem Redor, gdzie Teetole zmasakrowali i Legion. Doszlo wowczas do powaznego kryzysu. Sanker byl bardzo zaangazowany w sprawy militarne legionow. Zlekcewazyl prosby doradcow, by wycofac sie, poki czas. Korzystal z okazji, podejmujac decyzje szybko i z odwaga. A wtedy z Cunfshonu przybyla Lessis, przywozac "rady" imperialnych czarodziejow wojennych. Poczatkowo stawial jej opor, lecz bylo to bardzo trudne. Zawsze miala racje i zawsze dysponowala informacjami z najlepszych zrodel. Wygranie z nia sporu graniczylo z niemozliwoscia. Dwukrotnie upokorzyl sie publicznie, starajac sie przekonac ja za pomoca calej swej wiedzy bojowej. Trzy lata mlodosci spedzil wraz z i Legionem w gorach Kenoru. Byl swiadkiem kilku potyczek, w tym koncowki bitwy pod Shashion, ktora polozyla kres karierze Martwych Nog, wodza wschodnich Teetoli. Leglo to u podstaw jego wiary, ze jest urodzonym generalem. Lessis pozwolila mu na ponizenie sie przy swiadkach. Omal nie umarl ze wstydu i natychmiast raz na zawsze wycofal sie z dowodzenia armia. W ciagu ostatnich szesnastu lat jedyne, co laczylo go z legionami, to obecnosc na paradach, oddawanie honorow i sterczenie w niewygodnych, krolewskich szatach jako symbol, dla ktorego poswiecali sie inni. Czasami cofal sie we wspomnieniach do tamtych czasow sprzed szesnastu lat i zal, jaki wowczas czul, kazal mu nienawidzic Lessis z Valmes. Potem mieli czelnosc przyslac ja ponownie, rok temu, by wyrazila zaniepokojenie imperatora sprawa sukcesji tronu Marneri. Sanker parokrotnie tracil panowanie nad soba i odrzucal wszelkie wstawiennictwa za Bestia, ktora okreslal mianem "suczego pomiotu jeszcze wiekszej suki", jak nazywal jej matke, Losset, a zdaniem Lessis - takze wszystkie kobiety i czarownice z wysp Cunfshon. W biednym Sankerze krylo sie wiele gniewu. Bycie krolem Argonathu oznaczalo odgrywanie konstytucyjnej roli, ograniczanej prawami imperium. Oczywiscie, majestat bardzo na tym cierpial i zarowno krolowie, jak i krolowe, czesto wystepowali przeciwko silom imperium, swiatyni i roznym biurom. Sanker wpatrywal sie w nia ponuro. Lessis wiedziala, co sobie myslal - Wrocila Lessis ze Sledczego zwiastowac nowe nieszczescie. Takie mysli naprawde przebiegaly mu przez glowe. Ponadto, zastanawial sie, jak to sie dzialo, ze z dekady na dekade jej wyglad nie zmienial sie ani na jote. Wygladala dokladnie tak samo, jak szesnascie czy czterdziesci lat temu, w dniu jego koronacji, kiedy to pojawila sie tajemniczo w prywatnej komnacie i odbyla z nim godzinna rozmowe. To bylo stare, lecz nadal zywe wspomnienie, a jednak nie potrafil przywolac z pamieci jej pytan i swoich odpowiedzi. Pozostawalo to tajemnica, z ktora zmagal sie przez cale zycie. Oczywiscie bedzie chciala pieniedzy, tego byl pewny. Te szare siostry zawsze potrzebowaly pieniedzy, olbrzymich ilosci pieniedzy. Tu piec tysiecy dukatow, tam dziesiec; w swoich zadaniach byly niesamowite. -Wasza Wysokosc. - Lessis uklonila sie nisko i wyprostowala w milczeniu, z rekoma wzdluz bokow i lekkim usmiechem na ustach. -Pani, wracasz tak szybko? Wydaje sie, jakbys byla tu miesiac temu. Ostatnimi czasy czesto cie tu widujemy. Burly powiada, ze jestes ptakiem wojny. Czy tak jest faktycznie? -Wasza Wysokosc, bylam tu rok temu w innej sprawie, o ile sobie przypominasz - w sprawie sukcesji. -Pamietam, do licha! Chcialas, zebym abdykowal na rzecz corki! Marzyly ci sie kobiece rzady w Marneri, gdzie takie rzeczy nie maja miejsca! Wiedz jedno, nastepnym krolem bedzie Erald. Lessis powstrzymala sie od odpowiedzi, choc jej usmiech posmutnial. -Przypuszczam, ze masz racje, Wasza Wysokosc. Jestem tu jednak z innego powodu. Burly zna szczegoly, totez oszczedze ci ich. Krotko rzeklszy, stoimy w obliczu zmasowanej inwazji z Tummuz Orgmeen na wiosne. Kiedy zaangazujemy w walke wszystkie nasze sily, napadna nas Teetole, zeby porwac z pogranicznych prowincji setki kobiet. Pobruzdzona twarz Sankera wykrzywil grymas. -Zawsze mowilem, ze na pograniczu nie powinno byc zadnych kobiet. Pokiwala lagodnie glowa. -To uzasadniony punkt widzenia, Wasza Wysokosc. Niemniej, imperialna polityke ksztaltuje nieco szersze spojrzenie. Musza byc tam kobiety, zeby byly dzieci, mlodzi ludzie, ktorzy dorosna w Kenorze, czyniac go swoja ojczyzna. To jedyna metoda wydarcia tych ziem wrogowi. Zdobycie tam przyczolka zajmie jedno lub wiecej pokolen, potem jednak zaczepimy sie tam na stale. Wciaz sie krzywil, choc z mniejszym przekonaniem. -Teraz jednak musimy wydac majatek, by ochronic te kobiety. Chcecie postawic na nogi legiony, prawda? Oznacza to nowe podatki. -Obawiam sie, ze tak musi byc, Wasza Wysokosc. -Odpowiedz mi, kobieto, kiedy po raz ostatni podniesiono podatki na wyspach? Dlaczego placimy tak wiele, a oni tak malo? -Zmuszona jestem przeciwstawic sie takim stwierdzeniom, Wasza Wysokosc. Wyspy utrzymuja wielka flote, chroniaca morza przed piratami i czyniaca wybrzeza Argonathu bezpiecznymi i produktywnymi. Wszystkie pozostale pieniadze odsylamy w postaci pomocy do Argonathu, a sa to kwoty rowne dochodom dowolnych dwoch tutejszych miast. -Gdzie wobec tego to wszystko idzie? Czemu znalezlismy sie w takiej sytuacji? -Wasza Wysokosc, kolonizacja Argonathu to ambitne przedsiewziecie. Stawiamy czola przerazajacemu i poteznemu wrogowi, a zaleza od nas losy calego swiata. Jesli powstrzymamy ekspansje nieprzyjaciela na wschodzie, osmielimy jego przeciwnikow w innych czesciach kontynentu. Nie ma tu miejsca na porazke; nie wolno nam pozwolic hordom z Tummuz Orgmeen na przekroczenie gor Malgun i zalanie wybrzeza. W efekcie w ciagu kilku lat stracilibysmy caly Argonath. Musimy sprostac wyzwaniu i nie znizac sie do narzekan skapcow. Burly zna wszystkie liczby - wie, ze bogactwo Marneri jest dobrze wykorzystywane. Obrocila sie do szambelana, szukajac odpowiedzi. -Szambelanie, czy w tym roku wzrosly ceny pszenicy z wysp? Zbiory w Argonathcie byly kiepskie. Mozna bylo oczekiwac wykorzystania tego faktu. Burly pokrecil glowa. -Nie, lady, pomimo brakow w dostawach ceny nie drgnely. Chwala imperatorowi za te decyzje. Odwrocila sie do Sankera. -To kosztuje. Ceny na wyspach wzrosly i tamtejsi mieszkancy ucierpieli na rowni z wami. Imperium rozklada trudnosci na wszystkich, czyniac je latwiejszymi do zniesienia. Sanker potrzasnal glowa, jakby uwalniajac ja z pajeczyn. Przeklete baby - byly takie przebiegle, takie pewne siebie, takie niemozliwe! -W porzadku, w porzadku, sila imperium chroni nas wszystkich, wiem o tym, wiem. Jaka wobec tego jest cena? Ile bedzie mnie to kosztowac? Lessis momentalnie wydela wargi. -Musimy przyspieszyc utworzenie Nowego Legionu. Obecnie trwa rekrutacja; zima odbeda sie szkolenia zolnierzy. Chcemy, zebys wybral dwie najlepsze brygady i wyslal je na Teetoli. -Co?! - wybuchnal Sanker. - Rzucic przeciwko tym dzikusom dwie brygady zoltodziobow? Skoncza w garnkach. Dlaczego tak beztrosko mamy ich poswiecac? -Nie zamierzamy nikogo poswiecac, wasza wysokosc. Swiezym oddzialom towarzyszyc bedzie doswiadczona brygada stacjonujaca teraz na Blekitnych Wzgorzach. Teetole nie radza sobie najlepiej zima. Trudno im bedzie wystawic armie. -Kazdemu jest piekielnie trudno walczyc zima zauwazyl Sanker. -Jednak latwiej nam niz im. Schwytamy ich wodzow i zasiejemy wsrod nich niezgode. W rezultacie latem nie wystapia przeciwko nam. Sanker wahal sie. To byl doskonaly plan - smialy, szybki i zdecydowany. Zalowal, ze sam go nie ulozyl. -Wyglada mi to na nielichy hazard. Co bedzie, jezeli nie zdolamy pojmac tych, na ktorych nam zalezy? -Wowczas napotkamy latem na powazne problemy i zmuszeni bedziemy do aktywacji wszystkich legionow Argonathu. Czeka nas wtedy kilkuletnia wojna. Byc moze nawet utrata i zniszczenie miast. Sanker wpatrywal sie w nia. Wiedzial, ze mowi mu niczym nie ozdobiona prawde, niemniej zzymal sie na mysl, ze slyszy ja akurat od niej. W koncu jednak zgodzil sie z ciezkim westchnieniem. -Zrobie to. -Jak powiedzialam, Burly dysponuje wszystkimi danymi. Krol jeszcze nie skonczyl. -Wiedz jednak, kobieto, ze zostawie moj tron synowi. Po mojej smierci Erald zostanie koronowany na krola. -Jak sam mowisz, Erald bedzie nastepnym krolem Marneri. To go lekko udobruchalo. Rozmowa zeszla na inne tematy, a po chwili Lessis wyszla z szambelanem. W prywatnych apartamentach Burly'ego Lessis ujawnila druga misje, z jaka przybyl a do Marneri. -Lordzie szambelanie, jest jeszcze jedna sprawa. Burly wzniosl oczy do nieba. -Wiedzialem, wiedzialem, ze te twoje wizyty nigdy nie przebiegaja tak latwo i nie dotycza tylko jednej rzeczy. -Bede szczera. Jestesmy przekonane, ze od niedawna rezyduje tu szpieg, ulokowany w wyzszych warstwach spolecznych Marneri. -Majacy zwiazek ze zbrodnia w Dniu Podwalin? -Nie, to proste odwrocenie uwagi, rutynowe dzielo wrogich agentow. Nie, nasz szpieg jest na to za sprytny. -Zawsze przesladuje nas lek przed szpiegami. -Powinnismy bac sie ich, zwlaszcza teraz, kiedy wkraczamy w tak krytyczne czasy. -Ach, sukcesja. Coz, Erald zostanie krolem. Usmiechnela sie, kiwajac glowa. -A ty bedziesz mu doradzal? -Z poczatku, ale jestem juz stary, totez szybko moje miejsce zajmie ktos inny. -Uwazasz, ze bedziesz mial wplyw na wybor tej osoby? Burly zachichotal. -Bede mial tu cos do powiedzenia. -Lecz to Erald zostanie krolem. Jesli uzna za stosowne, sam bedzie podejmowal decyzje. Stanie sie atrakcyjny dla kobiet, z ktorych nie wszystkim bedzie lezalo na sercu dobro Marneri. Coz, to prawda, lecz kazdy wartosciowy doradca powinien umiec poradzic sobie z takimi problemami. -A twoim zdaniem Besite byloby latwiej kontrolowac? - prychnal. -To glupia ges, obydwoje o tym wiemy. Lecz ma takze czterdziesci lat i wie co nieco o swiecie. Dzieki radom zakonu lub twoim zdola uniknac popelnienia katastrofalnych w skutkach bledow, ktore naszym zdaniem zrobi Erald. -Nigdy nie okazywala zainteresowania tronem. -Powolujesz sie na rozmowy, ktore odbywales z nia, kiedy byla o wiele mlodsza. Byla wtedy glupia dziewucha. Wierzymy, ze bedzie z niej zdumiewajaco dobra monarchini. -Ktorej doradzac bedzie zakon? Wielce zabawne - kobieta stanie sie marionetka szarych siostr. - Rozlozyl rece. - I co z tego? Decyzje podejmie Sanker, nikt inny. -Tak, to prawda. Tymczasem musimy znalezc szpiega, dzialajacego w otoczeniu krolewskiej rodziny. Burly splotl rece na wydatnym brzuchu. -Czego oczekujesz? -Kogos krecacego sie w poblizu Eralda. Albo Besity. Lub obojga. -Sprawdze to. Jak wiesz, kontroluje takie rzeczy z urzedu, choc Besite w mniejszym stopniu niz Eralda. Dziedzic interesuje sie obecnie mloda kobieta imieniem Wassmussin, dziewietnastoletnia slicznotka z Troat. -Slyszalam, ze jest piekna. -Bardzo, a Erald za nia przepada. Jest jednak synem swojego ojca i wnukiem Wauka Wielkiego. Moze byc idiota, ale ma ogromne ego. W jego sercu niewiele zostalo miejsca na milosc do kogos innego. Skrzywila sie. -To troche za malo, by opierac na tym bezpieczenstwo Marneri przez najblizsza dekade lub dwie. Burly uniosl ramiona w gescie frustracji. -Besita nigdy nie zostanie krolowa! Krol jej nienawidzi. Wszystko przez jej matke. Pamietasz chyba, ze Losset przyprawiala mu rogi. Jest przekonany, ze Besita to nie jego dziecko. -Bedac w ciazy, matka Eralda wciaz pila wino. Czesto sie upijala, przez co umarla na chorobe watroby. Erald doznal uszkodzen jeszcze w lonie matki. Ma wszystkie klasyczne objawy i wyglad ofiar tego typu schorzen. Wiemy, ze nigdy mu sie nie polepszy i nie bedzie zdolny pojac najprostszych spraw dotyczacych rzadzenia, choc ma iscie dziecinne ego i pewien spryt. Nie jest zdolny do prawdziwych zwiazkow uczuciowych i rozdzieraja go emocje, nad ktorymi ledwo panuje. To zbyt niebezpieczna mieszanka jak na tron bialego miasta nad Morzem Jasnym. -Niemniej, takie wlasnie jest zyczenie krola. -Znane sa przypadki, ze umierajacy krolowie pragna pociagnac za soba swoje krolestwa. W takim razach krolewskie zyczenie musi ustapic przed wyzsza wladza - slowem imperatora. Burly wzruszyl ramionami. -Coz, pani, masz racje. Jak zawsze dysponujesz znakomitymi informacjami. Raz jeszcze chyle kapelusza przed zakonem. Ostatnio coraz czesciej dostrzegam takie dazenia w sercu jego majestatu. Umiera mlodo, o wiele mlodziej, niz powinien, lecz jego rodzina ma fatalna slabosc do picia. Zrobil sie zgorzknialy i zaczal nienawidzic calego swiata. -Wobec tego, Burly, musisz pamietac o zlozonej przysiedze. Winny jestes wiernosc interesom imperium, nie tylko slowom swojego krola. Szambelan usmiechnal sie, slyszac to. -Oczywiscie, ze pamietam o mej przysiedze. Pragne rowniez sluzyc Marneri i wiem, ze ta sluzba rozciaga sie poza zycie mego krola. Powiedz wiec, lady, czego ode mnie oczekujesz? Zrobila zadowolona, pelna ulgi mine. -Zawsze wierzylam, ze pozostales krzepki i praworzadny, mistrzu Burly. Z przyjemnoscia przekonuje sie, ze moja wiara w ciebie zostala wynagrodzona. Jej glos wzniosl sie do recytacji i poczul, jak serce mu rosnie, jakby dzieki tajemniczej magii. Znalazl sie na poziomie, na ktorym przesadzano o losach narodow. -To tacy ludzie jak ty, Rodro Burly, stanowia podstawe naszego wielkiego imperium. Jest was niewielu, lecz potraficie wykroczyc poza partykularne interesy, wynikajace z waszej pozycji i narodowosci. Wiecie, ze stawiamy czola najokropniejszemu wrogowi w calej historii swiata i najmniejszy blad moze doprowadzic do kompletnej katastrofy. - Przerwala, szukajac jego oczu. - Jesli chodzi o biuro, moge powiedziec jedno - postaraj sie zmienic zdanie krola o pochodzeniu Besity. I miej oczy otwarte na nowe twarze w otoczeniu Eralda i Besity. Burly powoli pokiwal glowa. -Zrobie, co bede mogl. Jak powiedzialem, krol nienawidzi corki i nie bedzie chcial slyszec wyspiewywanych przeze mnie peanow na jej czesc. Byc moze jednak nadejdzie chwila, gdy bede mogl przedstawic ja z lepszej strony. Odpowiedzial mu cieply usmiech. -Burly, jestem pewna, ze nie zawiedziesz oczekiwan imperatora. Dziekuje ci w imieniu biura. Co rzeklszy znikla, a Burly stlumil westchnienie i zadzwonil po asystenta, po czym zabral sie za przeglad ostatnich milostek ksiezniczki Besity. Besita byla bardzo zmyslowa - podobnie jak jej matka - ale nie uzaleznila sie od wina. To zamilowanie do mlodszych mezczyzn zdradzalo w niej corke Losset. Trzymano ja z dala od osrodkow wladzy miasta i podejmowania decyzji. Zasiadala w komitecie, lecz nie odgrywala tam wiekszej roli. Pozwalano jej tylko na swarliwe narzekania na podatki. Mlodziency przewijali sie przez jej lozko dosyc czesto, lecz nigdy nie zagrzewali miejsca. Biorac to pod uwage, stanowila lichy cel dla szpiega. Latwo osiagalny, niemniej nie cieszacy sie laska krola i pozbawiony dostepu do wazniejszych informacji o krolestwie. Dlatego tez Burly sklanial sie ku wykluczeniu mysli, iz szpieg staralby sie dotrzec poprzez nia do krola. Niemniej sprawdzenie tego nie bedzie go wiele kosztowac, a zapewni sobie wdziecznosc Siostr. Wobec czego dostarczy Lessis pelny raport. Uderzyla go pewna mysl. Byc moze siostry zamierzaly usunac Eralda. Czesto napomykano, ze otruly krola Adalmo z Kadeinu i zabily blizniaczych synow krola Ronseka z Ryotwy, by tron przypadl jego utalentowanej corce, krolowej Vladmys. Wszyscy wladcy Argonathu zyli w takim poczuciu niepewnosci. Traktaty skupialy ich w imperium z siedzibaw Cunfshonie. Dostarczaly legiony do armii wiekszej, niz kazde z nich byloby w stanie wystawic indywidualnym wysilkiem, dzieki czemu przetrwaly i rozwijaly sie pomimo nieustajacej grozby ze strony nieprzyjaciol. Niemniej, poprzez siostry i swiatynie rzadzil nimi dyskretnie imperator. Krolewska wladza byla subtelnie ograniczana, zawsze na drodze "negocjacji" i porozumien. A kiedy pojawialy sie problemy i cos, tak jak w Adalmo, utrudnialo rozmowy, dochodzilo do wypadku i przyczyna klopotow znikala ze sceny. Przytrafilo sie to Rugashowi z Talionu, ktory padl ofiara tajemniczej, wyniszczajacej choroby po zamordowaniu wlasnego syna, Valinsa. Pondenso Wspanialy z Kadeinu wybil podczas swych rzadow wiekszosc wlasnej rodziny i pewnego ranka znaleziono go warczacego oblakanczo po spozyciu zatrutego wina. Tak, zakon mial pelne rece roboty, dbajac o monarsze drzewa, by rosly w sile i zdrowiu. Burly doskonale zdawal sobie z tego sprawe. Poza tym, cieszyl sie z mozliwosci zdobycia przyjazni tak poteznej osoby jak Lessis z Valmes. ROZDZIAL JEDENASTY Kiedy Lessis opuscila wreszcie komnaty lorda szambelana, swiatynny dzwon wybil czwarta przed polnoca. ze wzgorz wial lodowaty wicher, przenikajac ja, kiedy maszerowala Nitka na plac Wiezy.Przy Starej Wiezy pozegnala sie z Viuris, odsylajac ja do nowicjatu na kolacje i do cieplego lozka. Sama pospieszyla do wejscia do wiezy i wspiela sie na glowne schody, po czym przeszla pelnymi przeciagow korytarzami do oddanego jej do dyspozycji apartamentu. Idac, zastanawiala sie nad przebiegiem spotkania. W sumie byla nim usatysfakcjonowana. Zrobila, co w jej mocy, zeby ich poruszyc i Marneri wystapi przeciwko Teetolom. Jak zwykle, przyklad Marneri zawstydzi pozostalych, nawet bogate Kadein, i wszyscy poprawia kondycje swoich legionow. Do letniej kampanii wzdluz Donu armia bedzie gotowa. Mimo to, po rozmowie z krolem bylo jej ciezko na sercu. Sankera przepelnialo zgorzknienie. Jego syn, Erald, byl kretynem, ktory doznal uszkodzen w lonie pijacej alkohol matki. Takie przywiazanie krola do syna swiadczylo jedynie o glebi jego upadku. Lessis obawiala sie, ze jesli krol nie zmieni zdania, bedzie musialo wkroczyc jej biuro. Bala sie takze, ze to ona zostanie wyznaczona do wykonania zadania. Odpowiadala za Sankera z Marneri. Znala go od malego. Byl dobrym krolem, a kiedy doszlo do wielkiego kryzysu, usunal sie na bok, choc bardzo go zranilo, ze jego pomysly militarne nie znalazly uznania. Byloby straszne, gdyby kazano jej go zgladzic. Pokrecila glowa. Swiat byl meczacy, a te schody zdawaly sie byc dluzsze niz zwykle! -Moja lady - dobiegl ja z mroku polpietra czyjs zdyszany szept. Obrocila sie. Stala tam dziewczyna w stroju nowicjatu, zalamujac rece. -Tak, kochanie? O co chodzi? - Jej wycwiczone oczy szukaly oznak zauroczenia lub iluzji, wyczarowanej mroczna sztuka wroga. Nie znalazla niczego. To byla zwykla nowicjuszka ze swiatyni. -Moja lady, okropnie mi przykro, ze zawracam ci glowe, ale musze prosic cie o pomoc dla kogos, kogo znasz, a kto znalazl sie w strasznej opresji. Lessis zmarszczyla brwi. A to co znowu? -Widzisz, moja lady, mam przyjaciela - smoczego giermka. Twierdzi, ze spotkal cie raz i bylas dla niego bardzo mila. Czarownica natychmiast pokiwala glowa. -Tak, tak, pamietam go. Nazywal sie bodajze Relkin Sierota. Z Quosh, w rejonie Blekitnego Kamienia. -Tak, milady, to on. -No coz, co sie stalo tym razem? -Zostal zaczarowany, moja lady; jego smok takze. Sa w oplakanym stanie. Musisz przyjsc i ich zobaczyc. -Zaczarowani? Jak? Przez kogo? -Nie wiem. Mowi sie, ze odwiedzil ich w zagrodzie jakis mezczyzna w czarnym plaszczu i z lekarska torba. Lessis natychmiast nadstawila uszu. -Mmm, i co? -Relkin postradal zmysly - na wszystko odpowiada pustym usmiechem. Jego smoka przeraza kazda rzecz, nawet wlasny cien. Kuli sie w kacie i dygocze ze strachu, co jest do niego absolutnie niepodobne. Wiem, ze Relkin rozmawial z toba tamtej nocy i pomoglas mu, dlatego wlasnie odwazylam sie przyjsc i niepokoic cie. Lessis wpatrywala sie w dziewczyne. Kto to zrobil i dlaczego? I jak zdolal rzucic czar na smoka? -W jakim stanie jest ogon tego smoka? -Coz, moja lady, to kolejna dziwna sprawa. Wlasnie dzisiaj ogon zostal uzdrowiony. Jest troche krzywy, lecz uzywal go juz obserwowalam go w amfiteatrze. Czarownica stlumila westchnienie. -Tak, tak, to naprawde bardzo dziwne. Coz, wyglada na to, ze faktycznie lepiej bedzie, jak rzuce na to okiem. Prowadz mnie do tego chlopca i jego smoka. Strzasajac z siebie znuzenie, podazyla schodami za dziewczyna. -Powiedz mi, kochanie, jak ci na imie? -Lagdalen z Tarcho, moja lady. -Lagdalen z Tarcho, tak? Powazane imie. Znam innych czlonkow rodu Tarcho, na przyklad lorda Mahjuka z Susuf. -Nigdy go nie spotkalam, lady. Nie podrozowalam dalej niz osiemdziesiat lig od Marneri. -Tak, kochanie, oczywiscie. Ale, byc moze, pewnego dnia bedziesz. I to daleko. -Tylko marynarze maja taka szanse, moja lady, a ja nie zamierzam nim byc. Spodziewam sie przezyc w Marneri cale moje zycie. Lessis usmiechnela sie. Mile przekonanie dziewczyny co do znajomosci wlasnej przyszlosci poruszylo w niej cos niezglebionego, prawie pragnienie splatania jej figla. Lagdalen powiodla ja schodami na dol, a potem przez dziedziniec wiezy. Minely stajnie, gdzie w zagrodach cichutko stalo szescdziesiat koni. Majaczyla przed nimi bryla smoczego domu. Dwie kobiety odziane w szaty siostr swiatynnych nie wzbudzily zainteresowania straznikow przy wejsciu. Przebyly glowny korytarz parteru. Spali tu mistrzowie, te olbrzymie gady, ktore odeszly na emeryture i zamieszkaly w Marneri, by szkolic mlode smoki z prowincji. Dotarly do mniej okazalego korytarza i ruszyly wzdluz zagrod smokowuczniow. Pomieszczenia byly tu mniejsze i gorzej urzadzone, z drewnianymi scianami i kamiennymi podlogami. Na progach siedzieli giermkowie, naprawiajac zbroje i orez. W zagrodach swiecily sie male lampki. Zblizyly sie do lokum Bazila. Relkin siedzial na stolku pod sciana. Kucalo przy nim kilku giermkow. Smok zwinal sie w olbrzymi klebek, dygoczac pod kocem. Otaczajacy Relkina chlopcy podniesli zaalarmowany wzrok. -Nie zrobil nic zlego! - zawolal jeden z nich. -W porzadku, Meekil, lady przyszla nam pomoc - wyjasnila Lagdalen. Lessis skupila uwage na Relkinie, ktory faktycznie wygladal tak, jakby kompletnie postradal zmysly. Mial nieobecne spojrzenie i opuszczona szczeke. Natychmiast wyczula spowijajacy go czar. Chropawa struktura zla, zywiaca sie silami zyciowymi chlopca i utrzymujaca go w stuporze. Prymitywna, choc skuteczna magia. Lessis wczula sie w nia i przyjela odrobine mrocznego zaklecia. Wystarczajaco duzo, by rozpoznac kazdy inny czar, rzucony przez wladajacego nia maga. Wykryla sporo rzeczy. Robota mezczyzny, tego byla pewna. Zaklecie mialo tresc i linearna forme, nadana mu przez meski umysl. Niemniej, relatywnie malo wyrafinowany umysl, skazony glebokim poczuciem wlasnej wartosci. Pokiwala glowa. Wyrzucila z siebie gwaltowny strumien sylab i przesunela rekoma przed twarza chlopca. Relkin zamknal usta i zakrztusil sie. Zlo bylo dobrze zakorzenione, trudne do przegnania. Lessis zakasala rekawy. Giermek zaczal trzasc sie i obficie pocic, w miare jak zaglebiala sie w rozplatywanie wezla, zadzierzgnietego na jego duszy. Zabralo to troche czasu, lecz po dluzszych zmaganiach zdolala uwolnic go z okowow zaklecia. Relkin blyskawicznie opadl na lozko i usnal. Tloczacy sie w wejsciu chlopcy i Lagdalen wpatrywali sie z podziwem w czarownice. Teraz zajela sie Bazilem. Smoki nie byly jej specjalnoscia, lecz natychmiast spostrzegla, ze Quoshita byl dziwnie wystraszony. Odsunal sie od niej, kiedy uniosla rog koca, by przyjrzec sie mu z bliska. -Nie boj sie mnie, Bazilu z Quosh - uspokajala go. Smok jeknal donosnie i przetoczyl sie na bok. Lessis cofnela sie. Na podlodze przed smocza prycza dostrzegla pomarszczone, brazowe nasionko. Wiedziona impulsem podniosla je i zbadala. Pachnialo egzotycznym owocem. Poczula, jak wlosy unosza sie jej na karku. Nasienie zla, wyrosla na krwi owocnia grzyba yamumba. -Wszystko w porzadku, to tylko pewien rodzaj narkotyku. Smoki sa zbyt odporne na magie. Jedynie najpotezniejsze intelekty maja szanse je zauroczyc. Chlopcy w wejsciu wciaz nie spuszczali z niej wzroku. -Co mozemy zrobic? - zapytala Lagdalen. Lessis myslala przez chwile, po czym przypomniala sobie imie, ktorego szukala. -Na ulicy Chorej Kaczki znajduje sie apteka staruszki imieniem Azulea. Znasz ja? -Chyba tak. Ma bialy front i wypchanego kota na wystawie. -Kot nie jest wypchany. Siedzi tam na pograniczu zycia i smierci, na zawsze niezdolny do ruchu. Niewazne, to jej sklep. Idz do niej i daj jej to. - Podala Lagdalen pomarszczony owoc. Popros ja o sporzadzenie odtrutki na tego grzyba. Powiedz, ze przychodzisz z misja ode mnie, Lessis z Valmes. Rozpozna to imie. Lagdalen wybiegla ze smoczego domu i pomknela ulica Polnocna. Lessis poslala giermka po zimne kompresy dla Relkina, ktory zaczal goraczkowac. Stala nad nim, nie spuszczajac z niego wzroku, lecz nie widzac go, koncentrowala sie na watkach tego tajemniczego zdarzenia. Ktos o wielkiej mocy i umiejetnosciach bardzo pochopnie sobie tutaj poczynal. Nie byl to mylacy wybieg, tego byla pewna. Obrocila sie do tkwiacych w wejsciu chlopcow i zapytala ich o najblizszego przeciwnika Bazila w finalach. -Smilgax z Troat, ktory ostatnio ucial mu ogon - odrzekl jeden z nich. -Ale Bazil wygrywal. To byl faul, choc nikt go nie wypunktowal - dorzucil drugi. -A kiedy mialo miec miejsce ich starcie? -Jutrzejszego ranka. Lessis pokiwala glowa. W glowie formowal sie jej pewien obraz. -A z kim bedzie walczyc zwyciezca pojedynku? -Z mistrzem Vastroxem nastepnego dnia. Zaden mlody smok nie mogl marzyc o pokonaniu Vastroxa. To nie o to chodzilo. Nagle uprzytomnila sobie, ze walce Vastroxa beda sie przygladac krol Sanker i Erald. ROZDZIAL DWUNASTY Zagroda w smoczym domu przerodzila sie w oko cyklonu, ktory rozpetala Lessis, by zniweczyc wykryte przez siebie knowania. Nie miala watpliwosci, ze zielony smok z Troat, Smilgax, byl czescia jakiegos spisku przeciwko koronie Marneri.Smoczy giermkowie kursowali z wiadomosciami miedzy smoczym domem, nowicjatem a Wieza Strazy. Dwoch chlopcow wyslala po nosze, zeby zaniesc nieprzytomnego Relkina do Wiezy Strazy, do apartamentow Lessis. Czar zostal rozproszony, lecz chlopiec ucierpi od efektow wtornych i czarownica wolala miec go na oku. Lord szambelan i nowicjat otrzymali stosowne wiadomosci. Marneri zostalo postawione w stan gotowosci. Viuris wstala natychmiast po otrzymaniu wiadomosci. Ubrala sie i pospieszyla do wiezy, potrzasajac glowa, by przegonic z niej sennosc. W tym samym czasie Lagdalen obudzila stara wiedzme Azulee na ulicy Chorej Kaczki. Azulea przeklinala ja donosnie za bezczelnosc, dopoki nie uslyszala imienia Lessis z Valmes. To od razu zmienilo jej nastawienie. -To zadanie zlecila ci sama Lessis? - upewnila sie wiedzma, otwierajac z podziwem oczy. -Tak, robie to dla szarej lady. -No to wchodz i nie marnuj wiecej czasu. Musimy natychmiast brac sie do roboty. Lagdalen weszla do apteki i uwaznie przyjrzala sie siedzacemu na wystawie kotu. Wpatrywal sie przed siebie nieruchomo. Azulea zauwazyla jej spojrzenie. -Nie obudzisz starego Thuseli, dziewczyno. Rozwaza teraz wazniejsze kwestie. -Przepraszam, zawsze wydawalo mi sie, ze jest po prostu martwy i wypchany. -Martwy? Stary Thusela? A to dobre. Ha ha! Opowiem mu to kiedys, jesli postanowi jeszcze sie przebudzic. Martwy? Ha! Lagdalen pospieszyla za wiedzma na zaplecze sklepu. Tam Azulea przyjrzala sie dokladnie pomarszczonemu owocowi. Oderwala z niego niewielki kawalek i obejrzala go uwaznie pod mikroskopem znakomitej firmy Feshdorna z Cunfshonu. Lagdalen calkiem niedawno dowiedziala sie, jak wazkie jest imie, kiedy podczas zajec w nowicjacie, poswieconych budowie naturalnych rzeczy, nauczyciel wniosl do pracowni o wiele mniejszy mikroskop, takze produkcji Feshdorna, obwieszczajac z duma, iz jest to autentyczny instrument optyczny Feshdorna - najlepszy w znanym swiecie! Patrzac przez powiekszajacy okular ujrzeli wowczas cuda, ktore bezpowrotnie zmienily poglad Lagdalen na swiat. Po dwudziestu minutach dokladnych badan owocni i nakresleniu szeregu rysunkow na kartkach bialego pergaminu, Azulea przewertowala opasla ksiege, ktora zdjela z polki pelnej podobnych tomow. -Coz, wiemy wystarczajaco wiele, by domyslac sie, ze to swinioboj, pozostaje tylko pytanie, ktory. To bardzo szeroka rodzina i choc wiekszosc jest toksyczna, nie slyszalam, zeby ktorykolwiek byl szczegolnie niebezpieczny dla smokow. Wydela pomarszczone wargi i przewrocila pare stron. Lagdalen przypatrywala sie jej z wielkim zainteresowaniem. -Swinioboj, swinioboj... tu jest. - Zaznaczyla miejsce dlugim palcem. - Ulubiona ingrediencja do wszelakich wywarow koniecznych do praktykowania mrocznej sztuki. Lagdalen zaschlo w ustach. To dzielo wroga. Tutaj, w samym Marneri. Azulea wciaz mamrotala do siebie. -Oczywiscie, wszystkie sa trujace - to najbardziej trujace rosliny na swiecie. Spojrzmy: tutaj mamy falszywy imbir, poprawnie okreslany jako zloty swinioboj goryczakowy. Szczypta zabija czlowieka, lyzeczka konia. Ale smok? Smoki sa takie odporne. Trzeba bardzo silnej trucizny, by wywarla na nie jakis efekt. Obrocila strone. -Aha, to juz blizej. Swinioboj purpurowy, cynobrowy i... tak, oto jest. Swinioboj cyjanowy. Och, coz to za paskudztwo. Trujacy dla ludzi, choc nie zawsze, a u smokow wywoluje paranoje, pomieszanie zmyslow, dozywotni strach przed cieniami. Podniosla wzrok i ze smutkiem pokrecila glowa. -Trujacy takze dla koni i sloni. Bardzo paskudny. -Istnieje na to jakies antidotum? - zapytala Lagdalen, blednac na mysl, ze smok pozostanie w tym paranoidalnym stanie do konca zycia. -Co? - Azulea sprawiala wrazenie zagubionej w rozmyslaniach. -Antidotum. -Tak! - Wiedzma blyskawicznie wrocila do rzeczywistosci. - Tak, istnieje, jestem tego pewna, lecz w przypadku swinioboja zawsze jest zagrozenie zgonu od remedium. Powiedzialabym, ze jedno na piecdziesiat. Najwazniejsze jednak, smok nie moze zasnac przez minimum szesc godzin od otrzymania antidotum. Lagdalen przygladala sie w zadziwieniu, jak Azulea uwija sie z mozdzierzem i tluczkiem, ucierajac jakies kruche, czarne liscie. Zmieszala je z bialym proszkiem i wsypala do garnuszka z wrzaca woda ktory nastepnie szczelnie zamknela. Po czym podala go Lagdalen. -Wez to i podaj smokowi do wypicia. Oczysci go z trucizny. Ale musi pozostawac w ruchu, bowiem w przeciwnym razie w jego organizmie wytworzy sie inna trucizna, ktora go zabije. Wzruszyla ramionami, widzac mine dziewczyny. -To jedyna istniejaca odtrutka! Powtorzysz Lessis z Valmes wszystko, co powiedzialam, rozumiesz? Lagdalen przelknela sline i wrocila na mrozna noc. Owinela sie plaszczem i czym predzej pobiegla ciemnymi uliczkami z powrotem do smoczego domu. Pare minut pozniej stala zdyszana, z zaczerwieniona od wysilku twarza, przed Lessis, ktora badala zawartosc garnuszka. Zdobycie antidotum na swinioboja to jedna sprawa, a podanie go opornemu smokowi to rzecz calkiem inna. Mimo wszelkich wysilkow Lagdalen i Lessis nie byly w stanie przekonac majaczacego Bazila, zeby przelknal zawartosc naczynka. W koncu czarownica poprosila o pomoc samego mocarnego Vastroxa. Smoczy mistrz spal i niechetnie odpowiedzial na to pilne wezwanie. Mamroczac cos po smoczemu, gigant zszedl za Lagdalen do posledniejszej czesci smoczego domu. Ujrzal skulonego pod kocem i rozdygotanego smialego, mlodego, skorzanego smoka, ktory ledwie dwa dni wczesniej walczyl dzielnie na arenie, pomimo pozbawienia go ogona. Byl to wielce poruszajacy widok. Po chwili mistrz zauwazyl szczupla, jasnowlosa kobiete w szarej szacie. -Szukam Lessis z Valmes - zagrzmial przerazajacym basem. -To ja - odrzekla kobieta. Zaskoczyla tym olbrzymiego smoka. -Nie ubierasz sie jak wiekszosc waznych ludzi. Usmiechnela sie. -W mojej pracy zazwyczaj lepiej nie rzucac sie w oczy. Vastrox zmierzyl ja uwaznym spojrzeniem. Slyszal co nieco o tej Lessis z Valmes, lecz nie mial zbyt wiele do czynienia z Biurem Sledczym, totez nie byl przygotowany na widok kogos o tak pospolitym wygladzie i nieokreslonym wieku. Mimo to, roztaczala wokol siebie trudna do przeoczenia aure autorytetu. -Co tu sie stalo? - zapytal. Lessis wyjasnila mu zwiezle i Vastrox uniosl rog koca. Bazil wydal z siebie dziwaczne zawodzenie i wtulil sie w sciane, gdzie nagle zamienil sie w syczaca i warczaca, przyparta do muru bestie. Vastrox odsunal sie z gwizdem niesmaku. Zawolal cos w smoczej mowie do klebka pod kocem. Dygoczaca gora wzdrygnela sie, lecz nie zareagowala. Vastrox zawolal po raz drugi. Kupka nieszczescia odpowiedziala - Nie dam sie tak nabrac! Odejdz. I zabierz ze soba wszystkie niebieskie robaki! -Niebieskie robaki? -To wlasnie powiedzial wczesniej - wyjasnila kobieta. - Wszedzie pelzaja niebieskie robaki. Vastrox zaczerpnal tchu i zawolal jeszcze raz. Bazil zadrzal i prychnal. Lessis martwila sie, ze Smilgax moze dowiedziec sie o wykryciu spisku, wobec czego Vastrox natychmiast poslal po Geruna, Talbo i Fencinora. Byli starszymi mistrzami legionow o zblizonych do Vastroxa umiejetnosciach. Wyjasnil im szybko sytuacje i wyslal, zeby ujeli Smilgaxa i trzymali pod straza, w razie potrzeby zakutego w lancuchy. Towarzyszyla im Lessis - miala do mlodego smoka kilka pytan, ktore nie mogly czekac. Polecila Lagdalen zostac z Bazilem i dac jej znac, jesli zdola przekonac go do zazycia antidotum na trucizne, ktora go otumaniala. Kiedy odeszli, Vastrox na powaznie zajal sie mlodym smokiem z Quosh. Zabralo to troche czasu. Minela co najmniej godzina, nim Bazil uspokoil sie na tyle, by moc odpowiadac na pytania mistrza. W koncu zgodzil sie wypic odtrutke. Plyn smakowal ziolami, lecz byl dosc smaczny. Po zazyciu zadzialal szybko, oczyszczajac organizm Bazila z trucizny. Wkrotce opuscily go halucynacje i strach. Splywal potem i potrzasal glowa, jakby probujac oczyscic ja z toksycznych oparow. -Gdzie ja jestem? - wymamrotal w koncu. Vastrox palnal go w plecy i doradzil dzien lub dwa odpoczynku. Finalowa walka moze zostac przesunieta. Mistrz osobiscie tego dopilnuje. Tymczasem Smilgax zostal aresztowany i starcie z nim odwolano. Slyszac te wiesci, Bazil krecil z podziwem glowa. Nie pamietal nic od momentu zakonczenia walki z zielonym smokiem i utraty koncowki ogona. Przynajmniej zniknely niebieskie robaki i sprowadzajaca koszmary mgla, ktora tak niedawno zasnuwala mu umysl. Nadal jednak drzal i pocil sie. Lagdalen zwrocila na siebie jego uwage. -Panie smoku, musi sie pan ruszac. Aptekarka Azulea, ktora przyrzadzila dla ciebie antidotum na trucizne, powiedziala mi, ze jezeli nie bedziesz wciaz w ruchu, w twoim ciele powstanie nowa trucizna i zabije cie. Bazil jeknal. -Och, to wspaniale. A ja mam ochote na tygodniowa drzemke. Co mi sie stalo? Nic nie pamietam. Nagle zaschlo mu w gardle. Zakaszlal. -Wody! - wykrztusil. Dziewczyna zdjela pokrywke ze smoczego garnka. Bazil podniosl go i wlal w siebie kilka galonow wody. Woda rzadko smakowala tak cudownie. Oparl sie o sciane i znow zadygotal. Czul sie rownie zle, jak podczas najgorszego ataku luskowej goraczki, jaki dotychczas przezyl. Lagdalen wpatrywala sie w niego oczami jak spodki. Bylo w niej cos, co prowokowalo go do zgryzliwosci. -O co chodzi, dziewczyno? Gdzie moj giermek? - Nawet dla niego nie brzmialo to jak glos szczesliwego smoka. Dziewczyna zaniemowila na chwile, zaraz jednak otrzasnela sie. -Panie smoku, jestem tutaj, gdyz... no coz... lady kazala mi ciebie dogladac. Twoj giermek znajduje sie pod jej opieka. Zostal zaklety, a ty otruty. Bazil odkryl swoj nowy ogon. Byl szarawy i znaczaco roznil sie od oliwkowej zieleni reszty ciala. Trzymal go przez chwile przed pelnymi niedowierzania oczami, po czym ostroznie dotknal. Byl wykrzywiony pod dziwacznym katem. Wygladal na zlamany, jakby zmiazdzony kolem ciezkiego wozu. -Odrosl ci ogon, nie pamietasz? -Nie. Ani sladu po takim wspomnieniu. - Koncowka ogona byla dziwna. Silna i gietka, zwijala sie i prostowala bez najmniejszego trudu. A mimo to wygladala na zlamana. Posmakowal powietrza grubym, rozdwojonym jezykiem. -Panie smoku, musisz pozostawac w ruchu. Inaczej w twych miesniach powstanie trucizna. -Tak, tak, tak. - Podniosl sie i wyszedl z zagrody. - Nie ma tu miejsca na spacery. Wyjdzmy na zewnatrz. Chlod przegna sennosc. Jesli tu zostane, usne. Lagdalen otulila sie plaszczem i wyszla za nim. Razem ruszyli Smocza Aleja w strone Wiezy Strazy. Po drodze Bazil zasypywal ja pytaniami. Na pytanie o Relkina odpowiedziala, ze chlopiec przebywa w wiezy, dokad lady zabrala go na dalsze obserwacje. -Ale Relkin zyje? Znasz go? -O tak, panie smoku. Jest mi bardzo bliski. -Aha! A wiec gluptas zostal zaczarowany przez jakiegos czarodzieja-przyblede, ktory potem probowal zamordowac uczciwego skorzanego smoka z Quosh. Chlopiec zaklety, smok otruty. Ba! Zupelnie jak w starych opowiesciach. -Dlaczego ten czarownik to zrobil? -Nie wiem, panie smoku. Jestem tylko swiatynna nowicjuszka. Powrocily wspomnienia. Nowicjuszka i sterta gnoju ze stajni. -Tak, teraz sobie przypominam, jestes Lagdalen. Pomoglas nam zdobyc smocza pieczec. Jestes dobra przyjaciolka Bazila z Quosh. -Dziekuje, panie smoku. Olbrzymie slepia zamknely sie momentalnie. Dotarli do konca Smoczej Alei u stop umocnien kapitularza. Za ich plecami wznosil sie masyw Wiezy Strazy. -Mozemy przejsc sie do bramy. Zaczekam na zewnatrz, a ty wejdziesz do srodka i dowiesz sie, co porabia moj giermek. -Oczywiscie, panie smoku. ROZDZIAL TRZYNASTY -Jeszcze troche czerwonego wina, moj kochany Thrembode? - zagruchala ksiezniczka Besita.Skinal glowa. -Oczywiscie, smakuje wybornie z tymi zeberkami i sosem! Mmm, ale to pyszne. Nawet w Kadeinie nie probowalem lepszego sosu. -To cudownie - powiedziala uszczesliwiona Besita. Bawila sie swietnie. Coz to bedzie za noc! Najpierw dopadla ciemnego, przystojnego Thrembode'a Nowego i zabrala go z przyjecia Larigi Tesouan w jej domu na Wzgorzu Wiezy. Besita wiedziala, ze Lariga planowala uwiesc czarodzieja, totez ponizenie rywalki i zapewnienie sobie towarzystwa Thrembode 'a na reszte nocy bylo godnym uznania sukcesem. Nastepnie wymogla na swych sluzacych przygotowanie wspanialej kolacji, co prawda glownie z kuchni restauracji Blekitny Szczyt, ale i tak posilek wprawil Thrembode'a w doskonaly humor. Byla pewna, ze wybaczyl jej juz rozczarowanie, ktorego doswiadczyl dwie noce temu. Ubrana byla w najbardziej zalotna suknie - zielony jedwab w stylu Kadeinu z glebokim dekoltem, wcieta talia i dopasowanymi biodrami. Na piersiach tanczyly jej sznury rodowych perel. Blekitne i rozowe perly - spadek po Losset - zwisaly jej takze okazalymi kisciami z uszu. Nalala mu wina do pucharu i ich wzrok znowu sie spotkal. Zlustrowala go spojrzeniem od gory do dolu. -Och, ty bezecniku! - zachichotala, widzac jak jego wzrok powolutku przesuwa sie po jej ciele. -Moja ksiezniczko! - Uniosl puchar i upil z niego lyk wina. Do licha, alez smaczne to wino - pomyslal. Podejrzewal, ze z Kadeinu. Wszystkie wina Marneri byly biale, twarde i chlodne od dotyku polnocy. Tak daleko od slonca poludnia nie mieli szans na wyprodukowanie czerwonego wina wartego sprobowania. Zla czesc kontynentu, brak cieplych pradow. Zbyt mrozne zimy warzyly ich przekleta winorosl. Picie kadeinskiego wina obudzilo w nim tesknote za tamtym wielkim miastem slonca. W kazdej chwili zamienilby Marneri na Kadein. Niech to diabli, zamienilby kazde znane mu miasto na Kadein, a mieszkal do tej pory w szesciu. Ach, coz, uzalanie sie nie mialo sensu. Przynajmniej wciaz byl w Argonathcie. Spojrzal na wino w pucharze. Do licha, bylo lepsze od czegokolwiek, czego mozna bylo napic sie w siedzibie wladcow! Wladcy z dezaprobata odnosili sie do folgowania potrzebom ciala. Zimna woda, podawana w lodowatych celach, to wszystko, co pili. -Nie masz swojej ksiezniczki w dalekiej ojczyznie? - zapytala Besita, zartobliwie udajac glos malej dziewczynki. Zachichotal. Nie byl to zbyt mily dzwiek. -Nie, nie czeka tam na mnie zadna ksiezniczka. Wizja jakiejkolwiek ksiezniczki w zimnym, mrocznym swiecie Padmasy byla nieodparcie zabawna. -Czyli jestem twoja jedyna ksiezniczka? -Jestes moja jedyna ksiezniczka. -Swietnie. - Usiadla w fotelu. Thrembode wyobrazil sobie jej obfite, miekkie cialo w swoich dloniach i poczul, jak twardnieje. Ciekawe, co takiego interesujacego widziala w nim ta polnocna klucha. Oczywiscie najpierw interesy, potem przyjemnosc, mimo to, dziwnie podniecalo go to tluste, blade stworzenie, tak rozne od jego dotychczasowych faworyt - ourdhyckich niewolnic. Jej figlarna mina zdradzala mu, ze oczekiwano od niego pozostania na noc. Na lodowate kiszki demona Uruka, te polnocne kobiety byly seksowne, ale piekielnie aroganckie. Szczegolnie te ulicznice w Argonathcie. Jakiez miny i ruchy. Wladcy z rozkosza zlamaliby te przesadna dume. W swoim czasie wszystkie znalazlyby sie w rekach hodowcow impow. Na te mysl jakas czesc jego umyslu poczula smutek. Byly dobre w oblapywaniu i bedzie mu brakowalo ich temperamentu i entuzjazmu dla seksualnych rozkoszy. Ourdhyckie niewolnice byly ulegle az do znudzenia - zadnego oporu, ktory pobudzalby krew. -Wspaniale jest byc tutaj razem z toba, moj kochany Thrembode - wyszeptala namietnie Besita. -Mmm - mruknal, wpatrzony w rozciecie jej sukni. Jednak, choc doskonale wiedzial, ze tylko czekala, az wezmie ja w silne, szczuple ramiona i zaniesie do sypialni, w tym momencie bardziej interesowal go jej umysl niz lubiezne cialo. Rozmowa zeszla na wydarzenie z Czarnym Zwierciadlem, ktore tak niefortunnie rozdzielilo ich dwie noce temu. Probujac nie wygladac na zbyt zainteresowanego, Thrembode ostroznie zmierzal do istoty sprawy. -Wiesz, fascynuje mnie ta sprawa ze zwierciadlem. Musisz zrozumiec, ze dla profesjonalnego czarodzieja te potezne obrzedy czarownic sa niezwykle interesujace. Patrze na nie jako na manifestacje poteznej mocy, przy ktorej jestem, niestety, niczym wedrowny kuglarz. Besita wcisnela sie w fotel. -No coz, to tajemnica. Naprawde, nie powinnam ci nic mowic... -Och, moja najukochansza ksiezniczko - zaczal Thrembode najbardziej pokornym i przymilnym tonem. - Wiesz, ze jestem lojalnym poddanym imperatora. Nawet nie sni mi sie powtarzac cokolwiek, co uslysze z twych kochanych ust. -Naprawde jestem twoja najukochansza? - podchwycila natychmiast, a oczy jej rozblysly. -Oczywiscie, moja droga. Powiedz mi, prosze, kim byla osoba, ktora przybyla poprzez zwierciadlo? -Ty gluptasie - zaszczebiotala. - Sadzilam, ze nie musze ci tego mowic. Kazdy to wie! To byla Lessis, Szara Lady z Valmes. -O Bogini - powiedzial. - Lepiej juz nic nie mow. Nie mialem pojecia. Szara Lady, sama wielka wiedzma! Coz za potezne imie. Wlosy na karku natychmiast stanely mu deba. Raz, calkiem niedawno, omal nie wpadl w klasyczna zasadzke na siatke agentow w Kadeinie. Na cale szczescie spoznil sie na spotkanie z osoba kontaktowa kregu, aresztowanego w calosci i przesluchiwanego przez sama Lessis. To ona stala za rozpracowaniem siatki, a dzieki zdobytej wiedzy udalo sie jej odkryc zasade dzialania calej organizacji. W rezultacie uwieziono takze koordynatorow dwoch innych tamtejszych kregow. Thrembode wymknal sie z miasta tego samego dnia na pelnej solonych ryb dzonce, plynacej na Wyspy Guano. Spedzil tam szesc miesiecy w ohydnym smrodzie kopalni guano, zanim odwazyl sie wrocic do Argonathu. Zawinal do Bea i natychmiast otrzymal polecenie udania sie do Troat i obserwowania smoka Smilgaxa oraz upewnienia sie, iz dotrze on do Marneri. Wymierzony w krola Sankera spisek szybko dojrzewal. Z olbrzymia ulga dowiedzial sie, ze nie ucierpial od wpadki w Kadeinie. Inni agenci nie mieli tyle szczescia. Odwolano ich do Tummuz Orgmeen na "konsultacje". Wzdrygnal sie na mysl, co to moglo oznaczac. Nieuchronna Zaglada byla czasami kaprysna, lecz zawsze i nieodmiennie okrutna. Mimo to, otarcie sie o Szara Lady napedzilo mu strachu, jak jeszcze nic w calej karierze. Dopil wino, skrywajac drzenie. Twarz Besity nie wyrazala juz szczesliwego pozadania. Zastapil go bezmyslny podziw dla bohaterki. -Wiesz, kiedy lady przeszla przez zwierciadlo, doznalam objawienia wielkiej prawdy. Prawdy, ktorej nie dostrzegalam przez wieksza czesc mego zycia. -Naprawde? - mruknal Thrembode. -Tak, swoim przykladem otworzyla mi oczy na fakt, ze nasza sprawa jest wszystkim, co dobre i prawe na swiecie. Uswiadomila mi, jak wielka rzecza jest imperium. Odbudowa Argonathu przypomina pelne rozmachu dziela starozytnosci. -Coz, oczywiscie - wymamrotal Thrembode. O bogowie! Alez ta kobieta byla nieskomplikowana! -Nie zdawalam sobie wczesniej sprawy, do jakiego stopnia bylam uwiklana w nasze male, lokalne problemiki. Swiat jest o wiele wazniejszy. Gwizdnal pod nosem. To byla czysta propaganda, taka sama jak recytowane przez dzieci lekcje podczas zajec uswiadamiajacych w swiatyni. -Co bedzie, jezeli okaze sie konieczne zredukowanie podatkow? - gledzila ksiezniczka. - Trzeba to wszystko zharmonizowac i uproscic. Zwiekszenie wolumenu handlu w Argonathcie jest niezbedne - to wazne dla calego imperium. Pobrzmiewajaca w jej glosie radosna glupota zgrzytala mu w uszach. Wyobrazil sobie prawdopodobny koniec mieszkancow Argonathu, kiedy juz dokona sie podboj, i uslyszal w duchu przerazajacy smiech. Glupcy! Wszyscy byli zgubieni. Przypominali zboze mielone przez zarna wiekszych poteg. Wladcy byli najpotezniejsi i w swoim czasie zapanuja nad calym swiatem. To bylo pewne, jakby wyryte w kamieniu. Wladcy byli niczym wieza na szachownicy przeznaczenia; wkrotce nastapi ich ruch. Od tego ciosu zadrza swiaty. Nie zdradzil jednak swoich mysli, utrzymujac na twarzy uprzejmy usmiech i potakiwaniem zachecal ja do paplania. Besita uwielbiala dzwiek wlasnego glosu, szczegolnie po kilku kieliszkach wina. W koncu zdolal wtracic pytanie. -Nie potrafie sobie tylko wyobrazic przyczyn, dla ktorych Szara Lady wybrala sie w tak niebezpieczna podroz do Marneri. Besita lyknela wina. -Och, latem wybuchnie wojna. W Kenorze. Wyjawila to z taka latwoscia, jak gdyby nie byla to tajemnica panstwowa. Mysl o wojnie zdawala sie nie wywolywac na niej zadnego wrazenia. Kenor byl tak daleko, iz watpil, by dopuszczala do siebie mysl, ze moze to ja w jakikolwiek sposob dotknac. Glupcy! Taki brak dbalosci o bezpieczenstwo. Zdradz jej tajemnice w poludnie, a o drugiej bedzie o niej wiedzial caly swiat. Skrzywil sie w myslach, wyobrazajac sobie, co by sie stalo z kims, kto wypaplalby cos takiego i zostal pochwycony w labiryncie Padmasy. Nakarmiono by nim pomiota. Sycacy sie mrok, wiedniecie, agonia - o tak, widzial to kiedys. Nauczyciel ze szkoly sofistyki, zabrany pewnego dnia z zajec. Wsadzili go do klatki niedaleko wejscia do szkoly i przez kilka nastepnych tygodni obserwowali, jak jest zzerany od srodka. W taki wlasnie sposob wladcy postepowali z tymi, ktorzy okazali slabosc lub ich zdradzili. Niemniej, to byla bardzo wazna informacja. Bez watpienia. -Wojna? Z kim - z Teetolami? -Tak, i z nieprzyjacielem, znowu z najwiekszym z nieprzyjaciol. Myslelismy, ze ta grozba na zawsze odeszla w niepamiec. Dowiedzielismy sie jednak, ze Zaglada wciaz knuje i szykuje sie do krwawej wojny z koloniami w Kenorze. Thrembode przybral obojetny wyraz twarzy. To mu brzmialo na wiadomosci, ktore powinny zostac natychmiast przekazane do Tummuz Ogrmeen. Zaglada powinna wiedziec, ze te brudne, szare wiedzmy przewiduja tego lata walki w Kenorze. Zamachal rekoma, niczym bezradny artysta. -Ojej. W takim razie chyba wyniose sie wiosna na poludnie. Nie jestem czlowiekiem wojny - tych brzydkich, brutalnych rzeczy. Tobie rowniez bym tego nie polecal, moja ksiezniczko. -Thrembode. - Podala mu pulchna dlon do pocalowania. Troszczysz sie o swoja ksiezniczke, prawda? Na palcach miala trzy pierscienie z rubinami. -Oczywiscie, oczywiscie. Pocalowal klejnoty. -Coz, Thrembode, wojna bedzie daleko stad - mam na mysli, ze Kenor jest o miesiac wytezonej jazdy od Marneri. Nie do tknie nas tutaj. Mozesz wiec zostac, jak dlugo bedziesz chcial. Nie chcialbys pozostac ze swoja ukochana ksiezniczka? -Mmm, wiesz, ze tak. Raz jeszcze przechylila sie z blyszczacymi oczami przez stol, podstawiajac mu okazaly biust pod twarz. -Moj kochany Thrembode - wymruczala namietnym glosem. -Moja ukochana ksiezniczko. Zerknela w strone sypialni. Przemknelo mu przez glowe, ze ledwie moze sie doczekac. Pozniej przypomnial sobie, ze dzwony swiatyni wybijaly polnoc, kiedy kladl ja na loze. -Chce wynagrodzic cie za to, co wydarzylo sie poprzednim razem - wyszeptala i pociagnela go na posciel. Byla nienasycona, a przynajmniej tak to przez jakis czas wygladalo, lecz wreszcie zasnela, wyczerpana rozkosza. Polozyl sie na stercie poduch i splotl palce na brzuchu. Byl z siebie bardzo zadowolony. Zblizal sie wielki dzien, misja Smilgaxa zmierzala ku koncowi, co oznaczalo rozpoczecie kolejnej fazy. Opetanie Eralda. Nie powinno to nastreczac problemow. Ujawnil juz swoje sklonnosci do pewnych ekstremalnych praktyk seksualnych. Thrembode doskonale znal takie regiony. Znajdzie idealna przynete. Rozejrzal sie za winem. Znalazl resztke. Wlal ja do pucharu, wrocil do loza i postawil naczynie na piersi. Swiat byl cudowny. W oddali uslyszal trzasniecie drzwiami. Potem odglos otwierajacej sie bramy. Na rozkaz oficera: Biegiem marsz!, tuz pod oknami Besity, zatupal oddzial zolnierzy. Nadstawil uszu. A to co? Byla pierwsza w nocy. Dobre samopoczucie rozwialo sie bez sladu. Lessis byla w Marneri! Samo to stwarzalo niebezpieczenstwo. Jej przybycie tutaj bylo najgorszym zrzadzeniem losu i to w chwili, kiedy misja zblizala sie ku koncowi. Gdyby wszystko poszlo dobrze, szybko zostalby zausznikiem nowego krola Marneri, oblakanego Eralda. Zdazyl juz zaprzyjaznic sie z nim - ksiaze polubil jego pieprzne zarty i obsceniczne rysunki. Thrembode mial pare zakupionych w Ourdh rycin, ukazujacych doprawdy przezabawne pozycje! Ocenil juz tego mlodziana. Uznal, ze misja ma olbrzymie szanse powodzenia. Po jej zakonczeniu zostanie naczelnikiem sekcji. Czekalo go stanowisko w Kadeinie albo w tajemniczej krainie Endro, daleko na zachod. Tam smycz bylaby najdluzsza, a kontrola Padmasy najslabsza. Wszyscy mowili, ze sa tam przepiekne miejsca, miasta unosza sie w powietrzu, a elfie ogrody sa codziennoscia. A teraz w Marneri pojawila sie Lessis we wlasnej osobie. Jej podejrzenia mogla wzbudzic najdrobniejsza sprawa. Poczul, jak lomocze mu puls i wysychaja usta. Tamte biedne dranie w Kadeinie. Powieszono ich po cichu zaraz po przesluchaniu. Tak wlasnie postepowaly wiedzmy. W poblizu przemaszerowal kolejny oddzial! Mnostwo ludzi bylo tej nocy w ruchu. Nie bylo najmniej szych watpliwosci - tupot stop na schodach, brzeczenie zbroi i tarczy. Otwieranie i zamykanie drzwi. Z kapitularza dobiegal coraz glosniejszy gwar. Stawiano na nogi coraz wiecej zbrojnych. Wymknal sie z lozka i uchylil okiennice. Do srodka wdarl sie mrozny wiatr, lecz w dole ujrzal oddzial zolnierzy, wkraczajacy przez brame na dziedziniec. Pod Smoczym Lukiem przemknela od strony smoczego domu drobna figurka. Po chwili w ciemnosciach dalo sie zauwazyc postac biegnaca w druga strone. A z nowicjatu wysypala sie wlasnie gromada dziewczat, kierujacych sie w strone smoczego domu. Cos sie dzialo! Cos na tyle waznego, by przebudzic centrum miasta w samym srodku nocy. Oblizal wargi. Bylo zimno i wiatr kasal go w brzuch, nie zaprzestawal jednak obserwacji. Smocza Aleja bieglo coraz wiecej postaci. W oddali ozwal sie przybierajacy na sile ryk. Glosy smokow! Zadne inne nie bylyby takie donosne. Gdzies wrzeszczal smok! Mroz przeszedl mu po plecach. Odkryli jego plany! Na pewno! Ale jak? Jak tego dokonali? Jak udalo im sie przejrzec spisek? Zaklal i zatrzasnal okiennice. To ta przekleta wiedzma Lessis. Legendarny, niesmiertelny postrach z wysp czarownic. Thrembode mial nieprzyjemne wrazenie, ze oddzialy maszerowaly w strone bram miasta. Patrole na murach zostana postawione na nogi i odtad niezauwazalne opuszczenie miasta bedzie mozliwe jedynie przez tunele przemytnicze. Wydal wargi. Najwyrazniej nadeszla pora, zeby sie stad wynosic. Oczywiscie nie odkryja w tym wszystkim reki Thrembode'a. Ujawnil sie, rozprawiajac sie ze smokiem i tamtym chlopcem, ale kto by go zapamietal. Jak wydobyli informacje od jego ofiar? Na Smilgaxa zas rzucono skomplikowany czar. Nie powie im zbyt wiele o Thrembodzie. Spotkali sie tylko kilka razy i to na krotko. Smilgax bedzie pamietal raczej czlowieka, ktory wychowal go w Troat. To tamtego beda szukac. Czarodziej rozesmial sie sucho. Oczywiscie ci glupcy nie znajda go, chyba ze wyprawia sie do Tummuz Orgmeen! Niemniej Thrembode wpadl w klopoty. Zaglada bedzie wielce niezadowolona z utraty Smilgaxa. Byl bronia bardzo pracowicie hodowana i formowana. Dojrzewal przez wiele lat i przyczynilby sie znaczaco do objecia Marneri kontrola poprzez panujaca rodzine. Agent, ktory stracil taki orez, mogl spodziewac sie kary. Rok i dzien w ciemnicy, a moze znacznie, znacznie gorzej. Dlatego tez, aby zrownowazyc zgube Smilgaxa, Thrembode potrzebowal osiagniecia - i to nadzwyczajnego. Kolejni zolnierze pomaszerowali do bramy. Jego wzrok spoczal na kluchowatej Besicie. W mgnieniu oka znalazl sie u jej boku i rozpoczal szybka inkantacje. Wzial swiece i zapalil ja. Nastepnie ujal w dlon kosmyk wlosow Besity i opalil ich koncowki. Zgasil plomyk dmuchnieciem. Ksiezniczka nawet nie drgnela; chrapala w najlepsze. Swad spalenizny narastal, w miare jak kontynuowal recytacje, skrapiajac krwia z przedramienia kolejny pukiel wlosow, ktory rowniez spalil. Besita otworzyla oczy i usiadla na jego rozkaz. Zauwazyla, ze obwiazal sobie rane kawalkiem jej znakomitego, jedwabnego przescieradla. -Besito, gdzie bylaby Lessis z Valmes, gdyby dzisiejszej nocy spala w Marneri? Musi to wiedziec! -Apartament Lessis znajduje sie w tej wiezy - odparl tluscioch. - Dokladnie nad moimi komnatami, trzy pietra wyzej. Aha! To bedzie latwiejsze, niz przypuszczal. Nareszcie cos dzialo sie po jego mysli! Wrocil do okna i otworzyl okiennice, po czym spojrzal w gore, oceniajac droge, ktora bedzie musial przebyc. Uspokoil sie. Byly tam balkony i nabral pewnosci, ze wspinaczka bedzie calkiem prosta. Mimo to zadrzal - na zewnatrz bylo cholernie zimno. Ponownie wycofal sie do srodka i zamknal okno. Wydal uleglej Besicie szereg instrukcji, ktore musiala slowo w slowo powtorzyc. Miala ubrac sie i nakazac natychmiastowe przygotowanie powozu. Miala zejsc na dol i rozkazac woznicy, by ustawil powoz na drodze pomiedzy wieza a kapitularzem. Miala tam czekac na Thrembode'a. Gdyby ja pytano, dzialala na polecenie Szarej Lady. To powinno wystarczyc. Ze smoczego domu ozwal sie kolejny ryk. Smocze glosy grzmialy donosnie. Potwierdzily sie najgorsze obawy czarodzieja. Pozostala mu tylko improwizacja i lapanie jedynej nadziei, jaka jeszcze mial. Ubral sie szybko i zatknal plaszcz za pas. Besita ubierala sie. Wyszla bez slowa z komnaty i zbudzila pokojowke, kazac jej powiadomic woznice przebywajacego w swojej izbie w kapitularzu. Thrembode upewnil sie, ze wiadomosc byla jasna i pokojowka zniknela w ciemnosciach, on zas wrocil do okna. Rozwarl okiennice i wyszedl na balkon. ROZDZIAL CZTERNASTY Helena z Roth rozejrzala sie po apartamencie i pociagnela nosem. To miejsce bylo puste jak dormitorium dla nowicjuszek. Skape umeblowanie bylo proste i podniszczone.Nie uczynilo to na Helenie z Roth nadzwyczajnego wrazenia. Chlubila sie swym kosztownym gustem, jezeli chodzi o meble i dywany, oraz znajomoscia wszelkich zawilosci odpowiedniego stylu i wzornictwa. Jej pokoj w nowicjacie, choc maly, byl swietnie wyposazony w dywaniki z Kadeinu i debowe meble z Talionu. Jej pokoj robil wrazenie, nie przekraczajac granic tego, co wlasciwe dla dobrze urodzonej, mlodszej kaplanki. A teraz przebywala w komnatach Lessis z Valmes, ktore okazaly sie byc absolutnie niestosowne! Ta kobieta nie miala wyczucia smaku. Prawdziwie wstrzasajace odkrycie. Pomieszczenia same w sobie byly w zupelnosci wystarczajace jak na komnaty wiezy. Za wielkie, by je odpowiednio ogrzac, niemniej mialy przyjemnie zdobione, wysokie stropy i okna w kazdym pokoju. Z balkonu roztaczal sie wspanialy widok na rzeke i miasto, rozposcierajace sie w dole niczym mapa. Niestety, posadzka z blekitnego kamienia byla niewypolerowana, a w katach zbieral sie kurz. Do tego gole sciany i lozka przykryto nudnymi, niebieskimi kocami, dostarczanymi przez nowicjat. I prawie zadnych dywanikow! Jak ktos tak wazny jak Lessis, mogl mieszkac w takim otoczeniu? W salonie stal pojedynczy stol - stare monstrum z ciemnego drewna z szufladami z boku. Nie pasowaly do niego krzesla, ani nic innego, poza tym byl zbyt wielki. Istny horror wykonany w ciezkim stylu, zapomnianym juz od setek lat. Dywaniki tez byly stare i splowiale. Nalezalo je wyrzucic bardzo dawno temu. Tak naprawde, chyba jedyna rzecza, o ktora tu dbano, byl stary regal, jeczacy pod ciezarem opaslych ksiag. Wyobrazila sobie ten apartament, gdyby pozwolono jej na pare poprawek. Na scianach zawislyby najnowsze obrazy z Kadeinu, wykonane w technice trompe 1'oeil*.[* Technika malarska, nadajaca wyobrazonym na obrazie obiektom pozory realnosci (przyp tlum)] W komnatach stanelyby komplety debowych mebli z Talionu. Po wypolerowaniu blekitnych posadzek i przykryciu ich ladnymi dywanami z Marneri miejsce szybko by ozylo. Mogla sobie pomarzyc. Minie wiele czasu, zanim otrzyma apartament w wiezy. Takie mieszkania przeznaczone byly jedynie dla najwyzej postawionych osob. Jej pokoj w nowicjacie rowniez odejdzie w niepamiec. Awansuje na mlodsza kaplanke, a to oznaczalo przeniesienie do swiatyni. Zadrzala. W mysli o swiatyni nie znalazla nic przyjemnego. Bylo tam przejmujaco zimno i po cztery mlodsze kaplanki na pokoj. Z ponura mina przesuwala palcem po biblioteczce. Stal tam pelny Birrak, wszystkie trzynascie tomow plus kilka kopii Dekademonu z komentarzami. Historia Veronathu Rutinga i komplet ballad i poematow mistrzyni Worthy. To wszystko bylo tak obrzydliwie nudne. Zupelnie jak Birrak! Zapamietywanie tych wszystkich strof odmian bylo zwyczajnie nudne. Helena nienawidzila nauki na pamiec. Po prostu nie byla stworzona do takich wysilkow umyslu. Wiedziala jednak, dokad idzie i co powinna zrobic. Po pierwszym roku sluzby jako mlodsza kaplanka, przeniesie sie do administracji handlowej. Byla pewna, ze dostanie sie tam dzieki rodzinnym koneksjom. Tam nie bedzie musiala zawracac sobie glowy Birrakiem i cala reszta. Niemniej, regal zawieral pozycje, ktore zywo zainteresowaly Helene. Kolo nudnego, starego Birraka stal tuzin tomow w czarnych, skorzanych oprawach, zamknietych i zabezpieczonych grubymi, skorzanymi paskami. Tytuly zapisano w mowie Cunfshonu i Helena z trudem je odcyfrowywala. Jedna z nich na pewno nazywala sie Pomniejsze zaklecia, uroki rzeczne, piesni drzew. W innym tytule z pewnoscia widnialo slowo smierc, niestety, przetlumaczyla tylko ten wyraz sposrod szesciu. To bylo takie frustrujace! Nie byla w stanie poradzic sobie po trzech latach nauki starozytnego jezyka Cunfshonu. A bedzie go potrzebowac, kiedy juz znajdzie sie w handlowej. Koniecznosc nauczenia sie go byla rowniez bardzo nudna, gdyz wymagala mnostwa pracy pamieciowej, niemniej sama mozliwosc dotkniecia tych egzotycznych, poteznych ksiag przejmowala Helene dreszczem. Oto prawdziwa moc. Tomy wielkiej magii, pelne najokropniej szych sekretow. Jak zamieniac ludzi w zaby i szczury, jak zsylac na wrogow wszelakie plagi i nieszczescia. Jeszcze raz sprawdzila wszystkie zamkniecia, lecz okazaly sie byc solidne i odporne na wszelakie proby wlamania, ktore, musiala to przyznac, byly w jej wykonaniu raczej nieudolne. Z drugiej strony, otwieranie zamkow wytrychami nie przystoi szlachetnie urodzonym damom, a Helena przede wszystkim zaliczala sie do tego wlasnie gatunku. Oczywiscie sprawdzila juz wbudowane w stol szuflady. Niestety, one takze byly dokladnie pozamykane. Wrocila do lozka i westchnela. Nie bylo sposobu dostania sie do zakazanych tajemnic. Na lozku lezal chlopiec, smoczy giermek zdrowiejacy po zdjeciu z niego mrocznego zaklecia - kolejna ofiara odwiecznej wojny z poteznym wrogiem. Chlopiec zaczarowany przez nieznanego agenta tego wroga, dzialajacego w samym Marneri. Niestety Helena szybko przekonala sie, ze bylo to bardziej ekscytujace w teorii niz w praktyce. Kiedy Flavia zapytala o ochotnika ze starszych klas, Helena ucieszyla sie, ze zostala wybrana - byl to widomy znak, iz Flavia wybaczyla jej awanture, jaka zrobil jej stary Sappino w Dniu Podwalin. Kiedy wspiela sie po schodach wielkiej wiezy, weszla tutaj i wysluchala instrukcji Lessis, coz, bylo to nadal zajmujace. Ile dziewczat mialo okazje porozmawiac z Lessis z Valmes? Ale teraz? Chlopak spal, lekko pochrapujac. Byl ladny, z ksztaltnym nosem i szerokim czolem, lecz Helena byla odporna na urok chlopcow z nizszych klas spolecznych. Dla niej byl jedynie malym, brudnym smoczym giermkiem, przy ktorym musiala siedziec od wielu godzin, nie majac do roboty nic, procz patrzenia na niego. Nie chciala tak. Chciala, zeby Lessis wrocila ze smoczego domu i puscila ja do lozka w nowicjacie. Bylo pozno, od dawna powinna sie tam znajdowac. Najwyzsza pora zakonczyc te przygode. Chlopak wygladal na zdrowego. Gdyby zamieniono go w zabe lub gryzonia, mialaby co opowiadac rankiem, lecz w takim stanie, w jakim sie znajdowal, byl totalnie nudny. Prawde rzeklszy, nie rozumiala, czemu ktokolwiek mialby przy nim siedziec, skoro jedyne, co robil, to spal. Wiercila sie niecierpliwie na krzesle. Ogien dogasal. Wkrotce bedzie musiala dolozyc kolejne polano. Pomimo kominka w komnacie nie bylo zbyt cieplo. Bylo dokladnie tak, jak twierdzili wszyscy - te apartamenty byly znakomite latem, lecz zima przypominaly chlodnie. Jak dotad udawalo sie jej odegnac najwieksza pokuse, teraz jednak, przytloczona nuda, coraz czesciej, wrecz obsesyjnie, wracala myslami do torby lezacej na lozku w sasiednim pokoju. Zwykla torba z szorstkiej, szarej tkaniny. Nie miala zadnego widocznego dla Heleny zamkniecia, zachecajac do drobnego jej przetrzasniecia. Niemniej bez watpienia byla to torba Lessis i to powstrzymywalo dziewczyne. Co, jesli torba byla zaczarowana? Wielkie czarownice mialy swoje sposoby. Magiczne bylo wszystko, co z nimi zwiazane, od sposobu, w jaki patrzyly na ludzi, po rzeczy, ktore ze soba wozily. Na przyklad nigdy sie nie starzaly. Mialy chowancow: gadajace koty, ptaki, nawet psy. W dodatku byly mistrzyniami pulapek i zasadzek. W torbie, lezacej tam tak spokojnie i intrygujaco, mogl kryc sie jakis nieprzyjemny straznik - zmija lub kasajacy szczur. Wyrzucila z glowy wszelkie mysli o torbie i obserwowala tego przekletego chlopca. Pewne bylo jedno - nie bylo na co patrzec. Bylo za zimno, zeby wygladac przez okno, poza tym i tak byla noc, mogla wiec co najwyzej popatrzec na gwiazdy, ktorymi nie byla specjalnie zainteresowana. Kiedy byla bardzo mloda, babcia poinformowala ja, ze tylko nizsze warstwy spoleczne znaly sie na takich rzeczach jak gwiazdy, wiatry i przyplywy. Od ludzi jej stanu oczekiwano wiadomosci na temat innych spraw, glownie handlu i finansow. Zadrzala i objela sie, dumajac o zawartosci tamtej torby! Nagle, niemal bez udzialu swiadomosci, wstala z krzesla i poszla do drugiego pokoju, gdzie zatrzymala sie nad torba. Lezala tam cicho na gladkim, niebieskim kocu, przykrywajacym lozko. Szara, plocienna torba ze zwyklym paskiem z materialu. Wypchana nieznanymi przedmiotami. Alez miala ochote je obejrzec. Fascynujace skarby. Moze homunculus. Moze radipterous. Jak powszechnie wiadomo, wielkie czarownice zawsze wozily ze soba takie rzeczy. Obejrzala ja ze wszystkich stron. Byla prosta, nudna i stanowczo kryla w sobie jakies przedmioty. Nie dowie sie niczego wiecej, jezeli jej nie dotknie. Nie mogla opierac sie dluzej. Gotowa do natychmiastowego odskoczenia i wybiegniecia z pokoju, wyciagnela reke i otworzyla torbe. Nie byla nawet zawiazana! W srodku znajdowaly sie ubrania, zwyczajne, nudne ubrania. Zadnych kasajacych szczurow, zmii, prawde rzeklszy - zadnej ochrony dla bagazu. Zaszla tak daleko, ze nie mogla sie juz wycofac, totez wyciagnela lezacy na wierzchu mieszek Zawieral prymitywne przybory toaletowe i kilka torebeczek ziol. Pod spodem znajdowala sie lekka suknia z czarnego jedwabiu i welniana bielizna. Helena byla calkowicie pochlonieta kolejnymi odkryciami. Obejrzala bardzo prosta koszule z bialej bawelny i pare dopasowanych nogawic, trzy pary welnianych skarpet i szczotke do wlosow z czarnym trzonkiem. Przyszla kolej na kieszonkowa wersje skroconego Birraka. Ksiazeczka wygladala na leciwa i mocno zuzyta. Potem byla sukienka z czarnej bawelny i para skorzanych sandalow. A na samym dnie torby znalazla mosiezna skrzyneczke o rozmiarach Birraka. Miala dziurke od klucza i byla dokladnie zamknieta. Potrzasnela nia i uslyszala grzechot kilku przedmiotow. Co tez mogla zawierac? To dopiero bylo ekscytujace! To musi byc jakis potezny talizman. Cos, o czym nigdy nawet nie uslyszy, gdyz nie otrzyma odpowiednio wysokiego wyksztalcenia. Nagle jej podniecenie zrujnowal dreszcz strachu. Z sasiedniego pokoju dobiegl ja jakis halas i az podskoczyla z przerazenia. Krew w zylach sciela sie jej w lod. Musiala wrocic Lessis! A Helena z Roth zostala przylapana na goracym uczynku myszkowania w rzeczach Szarej Lady. Skrzyneczka wypadla jej z omdlalej dloni. Odbila sie od koca i z donosnym stuknieciem spadla na podloge. Jeknela w duchu i schylila sie, zeby ja podniesc. Teraz dopiero narobila. Sluch Lessis byl legendarny, musiala to uslyszec. Przybrala pelna pokory postawe i czekala przy drzwiach. Minelo pare dlugich sekund, jednak Lessis nie pojawiala sie. W apartamencie panowala zupelna cisza. Zawahala sie, po czym, nie osmielajac sie miec nadziei, wyszla z pokoju i ruszyla korytarzykiem do drugiego pomieszczenia. Poczula chlod i cos jeszcze - jakby delikatny zapach potu. Rozejrzala sie po komnacie, lecz ta wygladala na pusta i nietknieta. Chlopiec wciaz spal, nieporuszony. Mozliwe, ze przewrocil sie na bok, czyniac halas, ktory uslyszala. Podeszla do niego i zbadala go wzrokiem. Nic, ani sladu ruchu. Wyczerpany chlopak oddychal powoli, choc miarowo, cichutko pochrapujac. Wobec tego, co bylo zrodlem uslyszanego przez nia halasu? Nagle usta zamknela jej ciezka dlon. Zostala szarpnieta w tyl, a wokol talii owinelo sie drugie ramie. Nie pomyslala o tym, zeby zajrzec za drzwi! Silne palce napastnika zacisnely sie jej na gardle; podniosl ja do gory i zaczal dusic. Czula, jak krew pulsuje jej w skroniach i ryczy w uszach. Rzucila sie szalenczo w uscisku i mocno kopnela. Rozluznil chwyt i zdolala obrocic sie w jego strone. Ujrzala wykrzywiona furia waska, ciemna twarz. Czarne oczy wpatrywaly sie w nia z mieszanina nienawisci i triumfu. Okrutne usta wykrzywial zapalczywy usmiech. Nie mogla go powstrzymac. Przerazaly ja jego oczy. Byly gorsze nawet od braku mozliwosci zaczerpniecia tchu. A potem spowil ja czerwony mrok i stracila przytomnosc. Thrembode zaniosl ja do drugiego pokoju i cisnal na lozko. Dokladnie przykryl cialo kocem. Balagan na lozku zdradzal, ze ta fladra grzebala w osobistych rzeczach wielkiej Lessis. Usmiechnal sie. Czarownice szybko uczyly sie wtykania nosa w nie swoje sprawy. Pomiedzy szmatkami blyszczalo male, mosiezne pudelko. Przyjrzal sie mu uwaznie. Takie rzeczy mogly byc niebezpieczne. Co bedzie, jesli w jakis sposob rejestrowalo jego poczynania i przesylalo wprost do uszu Lessis? Musial zbadac je dokladniej. Odprezyl sie i nastroil umysl na sciezki mocy Padmasy, po czym wyrecytowal sylaby magii. Pokoj stal sie niewidzialny, sciany wiezy rozplynely sie. Na tym poziomie percepcji Thrembode postrzegal pulsowanie zywych istot jako zbitki plazmy w mroku. Nawet myszki w dziurach jasnialy niczym gwiazdy. Chlopak swiecil w poblizu, tak samo postac tej malej niedojdy. Byla bliska smierci, lecz wciaz jeszcze zyla. Blyszczala pomaranczowo, przechodzac na brzegach w zolc. Coz, zachichotal w duchu, niech sobie zyje. Nigdy nie zapomni tej nocy, to pewne! Na tym poziomie swiadomosci mosiezna szkatulka byla niewidoczna, ale jej zawartosc nie. Cztery doskonale kule jasnialy w mroku, niczym zolte i rozowe perly. Thrembode rozpoznal w nich pionki do gry wiedzm, zwanej pinti. Prychnal rozbawiony - a wiec czarownica miala slabosc do gier, tak? Juz on jej pokaze pare gier! Przerwal trans kilkoma chrapliwymi wdechami i potarl twarz dlonmi, by oczyscic glowe. Odlozyl perly pinti na lozko i czekal na przybycie Lessis. Utkal zaklecie maskujace, ktore ukryje go w rogu wewnetrznego pomieszczenia. Uderzy, kiedy Lessis tu wejdzie. Wyjal noz z pochwy. Ostrze Ourdhi, wykonane specjalnie dla zabojcy. Prosta klinga dlugosci osmiu cali z wydrazonym czubkiem, ktory mozna bylo wypelnic trucizna. Ourdhi - mistrzowie w tych sprawach - posluzyliby sie jadem plujacej kobry lub pewnej szkarlatnej ropuchy drzewnej. Thrembode wolal jednak czyste ostrze jeden dobry cios w gorna czesc grzbietu powinien w zupelnosci wystarczyc. Zadumal sie przez chwile nad smutnymi szmatkami, porozrzucanymi na kocu. Doskonala przyneta. Zaskoczy wiedzme na kilka cennych sekund, kiedy wejdzie do pokoju. Nie przejrzy jego czaru. Pochyli sie i dotknie swoich rzeczy, tak bezczelnie potraktowanych, a wtedy on wbije jej sztylet prosto w piers. Ulamek sekundy i potezna wiedzma odejdzie z tego swiata. Nawet na niego nie spojrzy! Patrzac na ten zalosny dobytek, nie mogl nie zgodzic sie z powszechna opinia. Te wiedzmy naprawde wierzyly, ze sa lepsze od reszty rasy ludzkiej. Myslaly, ze sa wlascicielkami wszystkiego, wiec nie zawracaly sobie glowy posiadaniem wlasnych rzeczy. Kiedy wpadalo im cos w oko, po prostu to sobie braly. Co wiecej, byly tak wyniosle, ze nie chcialy niczego, co wykonal mezczyzna. I to bylo najgorsze - arogancja wyrosla na ich rozbuchanej kobiecosci. Zadrzal na sama mysl o byciu mezczyzna na ich wyspie. Rzadzonej i kontrolowanej przez kobiety. Wyrwij sie z czyms i zaraz wtraca cie do wiezienia. Uderz jedna z nich, a wykastruja cie. Zgwalc ktoras i skonczysz na stryczku. Coz za przygnebiajace miejsce. Jakze ciezko byloby dorastac w takim rezimie. Thrembode nigdy by tam nie pozostal. Znalazlby jakas droge ucieczki. Rozleglo sie pukanie do zewnetrznych drzwi. Zamarl. Ktos zapukal ponownie i sprawdzil klamke. Bylo otwarte. Ktos wszedl do sasiedniego pokoju. Przeszedl przez komnate i usiadl. Z pewnoscia nie byla to Lessis - po coz mialaby pukac do wlasnego apartamentu? Denerwowal sie. Niepotrzebny byl mu swiadek zabojstwa Lessis. Moze sie zdarzyc, ze jego takze bedzie musial wykonczyc. Czekal. Nieznajomy tkwil w drugiej komnacie. Zaklal i rozproszyl czar maskujacy, po czym zakradl sie na palcach do sasiedniego pomieszczenia. Dziewczyna, prawie w tym samym wieku co pierwsza. Schowal noz do pochwy. Poradzi sobie z tym kurczakiem tak samo jak z tamtym - szybkie skrecenie karku zalatwi sprawe, nie zostawiajac sladow krwi, ktore mogloby dostrzec bystre oko Lessis. Dziewczyna trzymala chlopaka za reke i szeptala do niego. Glupia! Byl nieprzytomny nie mogl tego slyszec. Jaki sens mialo marnowanie oddechu, zwlaszcza jesli byly to ostatnie oddechy w zyciu? Thrembode poczul ponowny przyplyw podniecenia morderstwem. Czasami lubil taka robote. Ruszyl ku niej i przypadkowo potracil stol. Cichy dzwiek zaalarmowal jai zbyt szybko sie obejrzala. Chybil jej szyi, zdolal jednak zlapac ja za ramie i przyciagnac do siebie. Potem jednak wszystko poszlo zle. Dziewczyna wrzasnela jak opetana i rzucila sie do jego twarzy z paznokciami. Zaczepila palcem o oko i cofnal sie, porazony naglym bolem. Ku jego zdumieniu walnela go kolanem w krocze i wyrwala sie, kiedy zgial sie wpol. Ryknal wsciekle i skoczyl za nia, lecz zdolala pchnac pomiedzy nich ciezki stol. Rabnal sie z calej sily o rog mebla i omal nie upadl. Dziewczyna zlapala za pogrzebacz i uderzyla go w kostki niby mieczem. Podskoczyl, unikajac ciosu, lecz zdolala dzgnac go w zebra, kiedy opadal na ziemie. Uswiadomil sobie, ze gdyby to naprawde byl miecz, juz by nie zyl. Przeklete wiedzmowate dziewki! Pchnal stol i przyszpilil ja do sciany, ale zdolala zanurkowac pod blatem i pomknac slizgiem po podlodze. Znalazl sie nad nia jednym skokiem, wyciagajac rece. Niestety, dywan, na ktorym wyladowal, wyslizgnal sie mu spod butow i Thrembode zwalil sie z trzaskiem na ziemie. Dziewczyna zerwala sie z podlogi i pomknela do drzwi, za ktorymi zaraz znikla, gnajac w glab korytarza. Katastrofa! Dziewczyna uciekla. Stal zdumiony. Przeklety nicpon umknal; slyszal jej wrzaski na schodach. Do licha! Kilka pieter nizej stali wartownicy; nie zabije dziewczyny tak, zeby niczego nie zauwazyli. Poza tym, nie zabije ich wszystkich na tyle sprawnie, by nie wywolac wrzawy i zamieszania. Nie pozostalo mu nic innego, jak tylko predko uciekac. Wrocil na balkon i ruszyl w dol wiezy. Schodzil najszybciej, jak umial. Na szczescie byl w tym dobry, nawet jezeli, pomimo sprzyjajacych okolicznosci, nie potrafil sfinalizowac zamachu. Na czarne flaki Gozubgi, nienawidzil tak przegrywac! Przynajmniej wciaz mial ksiezniczke i to moze wystarczy, zeby go ocalic, jezeli zdola dotrzec zywy do Tummuz Orgmeen. Mial nadzieje, ze to wystarczy - wolal nie rozwazac alternatyw. ROZDZIAL PIETNASTY Stojacy na skraju rampy wiodacej do glownego wejscia do Wiezy Strazy, Bazil podniosl wzrok na gwiazdy i zadrzal na zimnym wietrze.Z latwoscia rozpoznal Zebulpatora Czerwona Gwiazde, centralny punkt Smoczej Konstelacji. Blyszczaly nad nim Hasades i Kelsab, jaskrawobiale punkty Smoczych Oczu, a za nimi siedem jasnych gwiazd Ogona. Wspominal noce na wzgorzach Quosh, kiedy mial zaledwie kilka lat. Latem stary Macumber, jego opiekun od wyklucia sie z jajka, siadywal pod gwiazdami, pil wino i spiewal stare piesni klanu Macumberow. Bylo ich kilku w Quosh, gdzie przybyli w czasach odnowy Argonathu. Macumberowie pamietali nawet dni poteznego Veronathu i krolow Zlotego Tronu. Pomiedzy piesniami rozpoznawal dla Bazila gwiazdy i opowiadal mu historie kryjace sie za ich imionami. Gwiazdy, mlody Bazilu, otrzymaly nazwy od smokow, ktore jako pierwsze nauczyly sie, jak wykorzystywac je podczas nocnych podrozy. Jak ludzie poznali ich imiona? Kiedys nie bylo nieporozumien pomiedzy smokami a ludzmi. Dzielili swiat wrecz za wielki dla obu ras. Wtedy wlasnie smoki zdradzily ludziom nazwy gwiazd. Lecz liczebnosc ludzi rosla i rozbiegli sie oni po swiecie, podczas gdy liczba smokow pozostawala taka sama, a potem zaczela malec. W koncu smoki musialy walczyc o wlasne ocalenie, lecz zostaly przegnane na polnoc, gdzie zyly z dala od ludzi, do czasow zalozenia Argonathu. Oczywiscie Macumber znal nawet opowiesci o smoczej ojczyznie, legendarnej krainie smokow i dzikich bestii. Bazilowi strasznie sie one podobaly: Historia lysego niedzwiedzia, Piesn samotnego tygrysa, Wilcze opowiesci. Doskonale je pamietal. Zastanawial sie, ile Macumber ma teraz lat. Czy starcza mu sil na wedrowki po ukochanych wzgorzach? Czy opowiada te historie kolejnemu mlodemu smokowi, wychowywanemu w zastepstwie Bazila z Quosh? Czy slyszal o ich niepowodzeniu w Borganie i ucieczce do Marneri? Czy wiedzial, ze jego pupil popadl w nielaske? Nie mial mozliwosci przekonania sie o tym. Patrzyl z ciezkim sercem na oddzial straznikow, ktory wymaszerowal z wiezy w kierunku wschodniej bramy. Zimny wiatr chlostal mury wiezy, rozrzucajac na Smoczej Alei suche liscie. Zalowal, ze nie ma takiego grubego plaszcza jak straznicy. Fuknal na siebie. Zbyt dlugo juz prowadzil ludzkie zycie! To zadne zimno. W smoczej ojczyznie, tam dopiero byly mrozy. Przypomniala mu sie stara piosenka. Byl sobie swiat lodu i sniegu Z niebieskim niebem i sloncem polnocy I stara legenda w smoczym biegu. Oczywiscie Bazil byl smokiem z Argonathu; nie mial skrzydel ani ognistego oddechu przodkow. Urodzil sie i dorosl w umiarkowanym klimacie Quosh. Nigdy nawet nie zerknal na zmrozone pustkowia smoczej ojczyzny. Poczul swedzenie pod luskami, zwlaszcza wzdluz kregoslupa. Czul sie tak, jakby od miesiecy nie wytarzal sie porzadnie w piachu. Przejechal po nich lapa i zdecydowal sie na spacer. Takie swedzenie moglo byc oznaka zastalej krwi. Jedynie bogowie smokow wiedzieli, jak dlugo tam lezal zatruty, wiec nie dziwota, ze krew mu zgestniala. Pod rampa otwierala sie nerkowata przestrzen, ktora byla niegdys murem pierwotnej Wiezy Strazy. Tamte umocnienia odparly kilka napasci wrogich armii, zanim zostaly zastapione obecna wieza. Teraz zas trzy razy w tygodniu odbywaly sie tam targi kwiatow i ziol, przyciagajace ludzi z calego regionu. Wzdluz muru staly poskladane stragany. Baz przeszedl przez brame. Wartownicy zlustrowali go bacznymi spojrzeniami. Byli tej nocy niezwykle czujni. Okropne morderstwo w Dniu Podwalin i najswiezsze pogloski o spisku na zycie krola postawily wszystkich na nogi. Ostatnimi czasy w Marneri sporo sie dzialo i jezyki nie proznowaly. Wszyscy juz wiedzieli, ze Szara Lady z Cunfshonu wrocila do miasta. Dla kazdego bylo jasne, ze jej wizyta oznacza klopoty. Odwiedziny w 2114 przeszly do legendy. Wtedy to mieszczanie ruszyli sie, by stawic czola zagrozeniu ze strony Teetoli w latach wielkiego kryzysu. Wtedy to ich sily zlamaly opor wrogiej armii w ruinach starozytnego Dugguth. Wtedy to pogrzebali ponad cztery tysiace trupow, jedna dziesiata ludnosci Marneri. Tak, doskonale pamietali Lessis. A teraz wrocila, nieomylny zwiastun wojny i niepewnosci. Dlatego wlasnie straznicy juz mieli obwolac Bazila, kiedy jeden z nich zauwazyl ogon z dziwnie wygietym koncem. Ogon Quoshity zyskal juz slawe w strazy i smoczych korpusach, totez jego widok polozyl wsrod zolnierzy kres jednym spekulacjom, a wzbudzil nastepne. -To Zlamany Ogon - stwierdzil jeden. -Smiesznie wyglada, nie? -Myslisz, ze jak to sie, kurcze, stalo? -Szara Wiedzma jest w miescie, cozby innego? Zostawil brame za plecami. Wzdluz wewnetrznych murow stalo jeszcze wiecej pustych straganow, oczekujacych na poranne przybycie swoich wlascicieli, kiedy to otwarty zostanie rynek z jalowcem i wrzosem z Blekitnych Wzgorz oraz kolendra i dzookiem z wysp tropikalnych. Przy polnocnym krancu zatrzymal sie, zeby potrzec grzbietem o kamienna przypore, zalujac, ze Relkin nie wrocil jeszcze na swoje stanowisko. Na te mysl wyobrazil sobie bliskiego smierci Relkina, lezacego na zimnej pryczy gdzies w wiezy. Modlil sie, zeby jego chlopcu nic sie nie stalo i szybko wyzdrowial z wyniszczajacej go, zdradzieckiej choroby. Zle sie dzieje, skoro jego giermek moze zostac zauroczony we wlasnej zagrodzie. A smok otruty! Zupelnie jak w zlych, starych opowiesciach. Stlumil westchnienie. Doszedl w swym zyciu do bardzo waznego momentu. Nie mial pojecia, co by zrobil, gdyby Relkin teraz zmarl lub zostal pozbawionym zmyslow kaleka. Nie w smak mu bylo wcielenie do legionow z nowym giermkiem. Jednak samotny smok musialby osiedlic sie w smoczym domu, co oznaczalo przyzwyczajanie sie do zgola innego trybu zycia. -Ach! - zaklal pod nosem. - Na cienie przodkow, wyglada na to, ze jestesmy przekleci. - Ofiary wiecznego pecha. Byc moze baron Borganu zaplacil jakiemus adeptowi mocy, by rzucil na nich urok. Baz byl pewny, iz baron byl wystarczajaco msciwy, by tak postapic. Albo podczas ucieczki na polnoc obrazili przypadkiem jakiegos lokalnego chochlika lub demona. Krainy Argonathu nawiedzane byly przez najprzerozniejsze manifestacje starych mocy. Ach! Tak czy owak, gnebily ich klopoty, ktorych mial juz serdecznie dosyc. Z pewnym trudem zmusil sie do spojrzenia na jasniejsze strony ich sytuacji. W smoczym domu nareszcie zapadla nocna cisza. Te wszystkie krzyki, zlosc i ryki zle wplywaly na nerwy. Smoki sa z natury nerwowe i bardzo spiete jak na tak wielkie stworzenia. Bazil szczerze zalowal biednego Smilgaxa. O ile wiedzial, zielony smok z Troat nie mial najmniejszych szans. Wychowali go zli ludzie tak, zeby sluzyl wrogowi. Teraz byl podejrzany. Odbedzie sie smoczy sad - on zdecyduje o losie Smilgaxa, ktory w najlepszym razie dokona zywota, pracujac na jakiejs farmie. Juz nigdy nie powierza mu smoczego miecza lub tarczy. Odwrocil glowe, slyszac jakis dzwiek. Na kamieniach zaturkotal szczelnie zamkniety powoz, toczac sie w strone bramy. Straznicy zamienili pare slow z niewidocznymi dla Bazila pasazerami, po czym powoz przecial plac Wiezy. Bazil pomaszerowal ku bramie. Zajrzal przez nia i zobaczyl, jak powoz znika w glebi ulicy Wiezowej. Straznicy przyjrzeli mu sie niepewnie. -To znowu Zlamany Ogon - mruknal jeden z nich. -Dobry wieczor, panie smoku - zawolal drugi. Skinal im glowa i poszedl dalej. Swieze powietrze nieoczekiwanie zaostrzylo mu apetyt. Oczyma duszy ujrzal ziemniaczana babke i maslane herbatniki. Kilka ciastek i jeden czy dwa garnce piwa dobrze by mu zrobily. Jeszcze raz podszedl do wylotu Smoczej Alei. W jego strone zmierzaly dwie postaci. Na szarych szatach nie widac bylo zadnych insygniow, a glowy chronily przed chlodem gleboko nasuniete kaptury. Przechodnie staneli przed nim i nagle jeden z nich wyciagnal reke, by dotknac jego lapy. Cofnal sie, nerwowo reagujac na dotyk. -Bazil z Quosh nie ma powodow, zeby sie mnie obawiac odezwal sie cichy, miekki glos. Sciagnela kaptur, ujawniajac delikatne rysy twarzy i jasnoszare wlosy. Kobieta miala bardzo przenikliwe oczy. -Jestem w gorszej sytuacji od ciebie, pani. Nie znam cie. Usmiechnela sie. -Ale ja znam ciebie, mocarny Bazilu. Jestem Lessis z Valmes. Nie pamietasz tego, oczywiscie, ale rozmawialismy raptem dwie godziny temu. Poczul na szyi zielony rumieniec. -Przepraszam, pani. Nie bylem wtedy w pelni wladz umyslowych. -Oczywiscie, ze nie. Teraz jednak wygladasz wystarczajaco zdrowo i przytomnie. Jestes silny, Bazilu z Quosh - masz niezlomnego ducha. Ujela tym Bazila. -Coz, pani, o ile wiem, jestem ci winien wdziecznosc za cos jeszcze. Moj giermek zdradzil mi, ze calkiem niedawno ocalilas go przed zejsciem na sciezke przestepstwa. Usmiechnela sie. Slyszala, ze smoki sa dobrze ulozonymi istotami, niemniej nie miala wczesniej okazji pobyc zbyt dlugo w ich towarzystwie. Przekonywala sie teraz, ze mowiono o nich prawde. -Watpie, zebym odniosla az tak wielki sukces, lecz zdolalam moze choc na chwile wzmocnic jego przekonanie o potrzebie przestrzegania praw Marneri. Baz pokiwal ze smutkiem glowa, jakby przyznajac sie do porazki. -Przyznaje, ze bywa troche dziki. -To nie twoja wina - stwierdzila. -Powinienem moze go okielznac, ale ostatnimi czasy bylem nazbyt zajety wlasnymi klopotami i spuscilem go z oka. I prosze, co sie narobilo! Kradzieze, czarodzieje, trucizny! Lessis byla tym wszystkim wielce zdumiona. Ostrzegano ja, ze smoki bywaja bardzo osobliwe i teraz sama sie o tym przekonywala. Baz przyjrzal sie z uczuciem wiezy. Gdzie popelnil blad z tym chlopcem? Kiedy opuscil wzrok, Lessis naklaniala wlasnie druga kobiete do opuszczenia kaptura. Byla bardzo podobna do Szarej Lady, tyle ze jej oczom brakowalo mocy Lessis. Pochylila glowe w uklonie. -Jestem Viuris z Ufshan, panie smoku. -Poznanie cie to dla mnie prawdziwy zaszczyt, Viuris z Ufshan. Wtem, zanim Bazil zdazyl zapytac je o biednego Smilgaxa, przy glownej bramie wiezy wybuchlo jakies zamieszanie. Po schodach ktos zbiegal, wrzeszczac co sil w plucach. -Ach, to Lagdalen - rozpoznala ja Lessis z nutka rezygnacji w glosie. Dziewczyna podbiegla do nich bez tchu i pierwsza proba wykrztuszenia czegos z siebie spalila na panewce, gdyz musiala gwaltownie wciagnac powietrze. -Panie smoku... lady... W koncu opanowala sie. -Wrog w twoich komnatach, pani. Zamordowal Helene z Roth, ale nie Relkina. Mnie tez by zabil, lecz uslyszalam, jak podchodzil. Lessis przyjrzala sie jej ostro. -Zaalarmuj straze, Viuris. - Obrocila sie do Bazila. - Od jak dawna tu spacerujesz, Bazilu z Quosh? -Odkad Lagdalen weszla do wiezy. -Widziales, jak ktos opuszczal wieze? -Nie, ale minute temu odjechal stad powoz. Lessis zmienila sie nie do poznania. -Predko, zanim. Ktoredy pojechal? -Prosto przez plac, a potem ulica Wiezowa. Ku zdumieniu smoka Lessis przemknela przez brame, wolajac straznikow, zeby biegli za nia, i przeciela plac. Lagdalen i Viuris ruszyly za straznikami. Bazil pokrecil glowa i popedzil za reszta. ROZDZIAL SZESNASTY Rozpedzony smok osiaga na pierwszych stu jardach predkosc konia wyscigowego, totez Bazil wkrotce zostawil reszte poscigu w tyle, nabierajac szybkosci na stromej ulicy Wiezowej.Na szczescie w Marneri o tej godzinie malo kto przebywal na ulicach. Kazdy, kto wszedlby w droge smokowi, zostalby po prostu rozdeptany. Na takiej stromiznie i nawierzchni Bazil nie mial szans wyhamowac. Zblizal sie szybko do obiektu poscigu. Na wzgorzu Foluran dojrzal powoz, skrecajacy w boczna uliczke. Smok desperacko probowal zwolnic, wczepiajac wielkie pazury w bruk, lecz bezskutecznie. Przecial ulice Szeroka i minal wlasciwa przecznice. Dojrzal jeszcze powoz, lecz w starciu z sila bezwladnosci byl bezradny. Wzgorze bylo tu najbardziej strome, ulica prowadzila wprost do dokow. Bazil walczyl o utrzymanie sie na nogach. Niestety zimne kamienie zapewnialy coraz gorsza przyczepnosc. Wkrotce doszlo do katastrofy. Tylne lapy uciekly spod niego i poturlal sie w dol wzgorza, mijajac ulice Polzbocze, skad odprowadzaly go zdumione spojrzenia zasiedzialych do pozna pijaczkow, wracajacych z portowych tawern. Mknal w kierunku dokow. Na szczescie zdolal zatrzymac sie na rogu ulicy Mistrzow, zderzajac sie ze stosem pustych beczek na piwo, zgromadzonych tu przez glownego bednarza miasta i czekajacych na odebranie rankiem. Bazil przebil sie przez beczki i wyladowal na podworku bednarza. Na szczescie barylki troche go spowolnily i z gluchym loskotem zderzyl sie z kamienna sciana, nie lamiac przy tym kosci. Budynek zadrzal w posadach. Z dachu zlecialo kilka dachowek, roztrzaskujac sie o bruk. Z wnetrza budowli Bazil uslyszal rozbijajace sie o podloge przedmioty, ktore pospadaly z polek. Przyszlo mu do glowy, ze wlasnie takie wydarzenia wyrabialy smokom zla reputacje w ludzkich miastach. Otworzylo sie kilka okien, z ktorych wyjrzaly zaciekawione twarze. Ktos krzyknal na widok beczek rozrzuconych po ulicy niczym kule bilardowe. Inni podchwycili skarge. Wygladalo na to, ze zdolal obudzic cala dzielnice. Potrzasnal glowa. Dzwonilo mu w niej od zderzenia. Nie mogl jednak czekac, az mu sie rozjasni pod czaszka. Musial scigac powoz. Wygrzebal sie z podworka w sama pore, by zobaczyc, jak mija ulice Statkow, a potem Mistrzow, najwyrazniej zmierzajac w strone zatoki. Podniosl wzrok na ulice Wiezowa. Bolal go brzuch i krwawil z licznych zadrapan. Na ryk starych bogow, przelecial szmat drogi. Rano bedzie bardzo obolaly. Zblizala sie Lessis ze straznikami; biegli jego sladem ulica Szeroka. Pomachal w strone ulicy Statkow, po czym wystawil glowe za rog. Niecale trzydziesci jardow dalej zamykaly sie wlasnie wrota gospody Pod Czarnym Ptaszyskiem. Poza tym, ulica byla pusta. Bazil ruszyl ulica Statkow i zatrzymal sie przed gospoda. Nie obslugiwano tu smokow. Brakowalo smoczego wejscia i sali o odpowiednich rozmiarach, ktora moglaby przyjac pijace gady. Wrota byly zatrzasniete, lecz na dziedzincu uslyszal tupot stop. Zarzal kon, byc moze wyczul smoka. Wiekszosc koni reagowala na gady instynktownym lekiem, chyba ze byly odpowiednio wyszkolone. Bazil obejrzal sie przez ramie. Lessis i Lagdalen wybiegaly wlasnie zza rogu. Smoka zaskoczyla predkosc biegu Lessis. Byla taka cicha i niepozorna, a mimo to gnala jak lekkoatletka. Po chwili byly juz u jego boku. Dolaczyli do nich dwaj spoceni straznicy w zbrojach i helmach oraz zdyszana Viuris. Na Lessis bieg zdawal sie wywrzec najmniejszy efekt. Po kilku glebszych wdechach ocenila sytuacje i podjela decyzje. -Musimy wejsc do gospody. Bazilu z Quosh, czy mozesz zaczekac tutaj i popilnowac bramy? Nie pozwol nikomu tedy wyjsc. -Z przyjemnoscia, lady - pokiwal glowa smok. Czarownica pozwolila straznikom odetchnac, po czym zastukala do drzwi ciemnej gospody. Stukanie roztopilo sie w mrokach nocy. Szyld z czarnym ptakiem skrzypial im nad glowami. Lessis obrocila sie do towarzyszacej jej dziewczyny. -Mloda Lagdalen, zostaniesz tutaj ze smokiem. Viuris, ty pojdziesz ze mna. Lagdalen jeknela rozczarowana. Oczywiscie spodziewala sie, ze dojdzie do czegos takiego, jak tylko akcja osiagnie punkt kulminacyjny. Nowicjuszki zawsze byly odsylane na tyly - to takie niesprawiedliwe. Pukanie Lessis nie odnioslo skutku. Sprobowala ponownie, po czym skinela na straznikow, ktorzy zalomotali w masywne wrota koncami wloczni. Gospoda pozostala ciemna. Czyjs glos z drugiej strony ulicy przeklal ich za zaklocanie snu uczciwych obywateli. Lessis kazala Lagdalen wybic okno na pietrze. W ciagu sekundy jej specjalny kamien znalazl sie w procy. Nie spytala, skad Szara Lady wie, ze ja ma. Nie miala pojecia, iz kiedys pewna zapalczywa nowicjuszka w Valmes takze swietnie strzelala z procy. Pocisk Lagdalen pofrunal pewnie do celu, jak gdyby czekal na to wlasnie zadanie. Mala szybka rozbila sie i spadla we fragmentach na ulice. To powinno wystarczyc - pomyslala z satysfakcja. Lecz gospoda trwala w upartym milczeniu. Lessis podeszla z westchnieniem do drzwi i polozyla na nich plasko dlonie. Nie strzegl ich zaden czar, lecz wyczula, iz zamknieto je na dwa rygle, przez co otwarcie ich zakleciem byloby bardzo dlugie. Obrocila sie do Bazila. -Panie smoku, raz jeszcze zmuszona jestem odwolac sie do twej sily. Boje sie, ze karczmarz zostal uwieziony lub zabity. Bazil obejrzal sobie drzwi. Wykonano je z debu, ktoremu pokolenia polerowania nadaly gleboka, czarna barwe. Proste drzwi, otwierajace sie na ulice. Zamkniecie znajdowalo sie po prawej stronie, osadzono je w kamiennej framudze. Klamka byla gruba, ciezka i wystarczajaco szeroka, by zapewnic mu dobry chwyt. Bazil ujal ja, napial sie i pociagnal. Drzwi jeknely, lecz ani drgnely. Odstapil od nich i wzial pare oddechow, oceniajac je. Potem ponownie chwycil klamke, tym razem oburacz, i oparl noge o sciane, zwiekszajac dzwignie. Drzwi jeknely i zadygotaly. Zwiekszyl nacisk. Potezne miesnie grzbietu i ramion naprezyly sie jak stalowe liny. Klamka oderwala sie z ogluszajacym trzaskiem od drewna i zamka. Bazil klapnal ciezko na ziemie z kawalkiem metalu w lapie. Grunt dookola az zadrzal. Pozbieral sie z bruku, mamroczac cos w smoczej mowie. Teraz dopiero sie zezloscil. Syknal donosnie. Widzac jego wzrok, ludzie odstapili kilka krokow wstecz. Smok z rozpedu uderzyl ramieniem w drzwi, wykorzystujac dwie tony swego ciala. Drzwi wyskoczyly z zawiasow. Bazil przelecial przez nie i wpadl do jadalni, wgniatajac bar i rozrzucajac dokola meble. Echo upadku zamarlo w zakamarkach gospody. Smok usiadl z glosnym jekiem. Jutro jego cialo nie bedzie obolale - bedzie pulsowalo cierpieniem. Lessis i straznicy wspinali sie juz po schodach. Ciezkie buciory zolnierzy zalomotaly w korytarzu. Znalezli karczmarza, kulacego sie w szafie zony. Belkotal cos o ciemnolicym mezczyznie w piwnicy i blagal o litosc. W tym samym czasie Viuris odkryla na podworzu powoz z zasztyletowanym woznica, zwisajacym bezwladnie z kozla. Ktos wbil mu noz prosto w serce. -To powoz ksiezniczki Besity - oswiadczyla Lagdalen po szybkim obejrzeniu wehikulu. - Na drzwiczkach widnieje jej herb. Lessis zbladla. Agent wroga porwal spadkobierczynie tronu Marneri. Trzeba go powstrzymac! Odchylili klape wejscia do piwnicy. Kamienne stopnie prowadzily w mrok. Viuris cisnela tam pochodnie. Pachnialo piwem i drozdzami, lecz nie tylko - unosil sie tu takze kwasny, ziemisty zapach, ktory Lessis natychmiast rozpoznala. -Byl tu troll. Byc moze jest nadal. Teraz poczuli to wszyscy - won blota i potu, zmieszana z odorem starozytnego zla. Straznicy otworzyli szeroko oczy. -Troll? Tutaj, w Marneri? -Czuje go, badzcie bardzo ostrozni. Teraz prowadzila Viuris, unoszac wysoko pochodnie. W jej swietle zobaczyli ustawione wzdluz sciany beczki, a na samym koncu pojemniki z brzeczka i naczynia do warzenia piwa. Za waskimi, sfatygowanymi drzwiami znajdowalo sie drugie pomieszczenie, wypelnione do polowy workami z jeczmieniem. Znalezli sie na dole schodow. Lessis bala sie, ze wie juz, dlaczego zszedl tutaj wrogi agent. Gospoda Pod Czarnym Ptaszyskiem byla bardzo stara i z jej piwnic prawdopodobnie prowadzil za mury tunel przemytniczy. Pytanie brzmialo - gdzie znajduje sie wylot tunelu? I gdzie jest troll? Przy wejsciu do drugiego pomieszczenia zapach byl najsilniejszy. Lessis skinela na Viuris. Razem podkradly sie do drzwi. Na trzy Viuris wetknela do srodka pochodnie, a Lessis poszukala wzrokiem nieprzyjaciela. Worki ziarna zgromadzono pod scianami, nie zastawiajac jednak katow. Na srodku, dokladnie pod osadzonymi w suficie dwuskrzydlowymi drzwiami, pozostawiono pusta przestrzen. -Musza wychodzic na podworko - stwierdzila Viuris, pokazujac na nie. Lessis pokiwala glowa. W katach czail sie nieprzenikniony mrok. Odor trolla byl tu silniejszy niz gdzie indziej. Czula, jak wlosy na karku staja jej deba - instynktowna reakcja na bliskosc istoty zywiacej sie ludzkim miesem. Zerknela na drzwi w suficie i kazala Bazilowi je otworzyc. Straznicy weszli do pomieszczenia z wloczniami w pogotowiu. Jeden z nich nagle chrzaknal i dzgnal wlocznia w ciemny rog. Grot natrafil na cos, co nagle wyrwalo mu drzewce z rak i w pomieszczeniu pojawila sie olbrzymia postac, rozrzucajaca na wszystkie strony worki z jeczmieniem. Troll mial osiem stop wzrostu i niebiesko-czarna skore, twarda jak kora drzewa. Z grubsza przypominal czlowieka, tyle tylko, ze byl zbyt masywny, zbudowany bardziej jak niedzwiedz. Glowe otaczala gesta grzywa czarnych wlosow, a w twarzy wyroznialy sie plonace, czerwone oczy. Pelna ostrych zebow paszcza otworzyla sie, wydajac z siebie donosny ryk wscieklosci. W silnych lapskach pojawil sie bojowy topor o ogromnym ostrzu. Straznik imieniem Durkin, ktory go dzgnal, dobyl miecza i trzymal go przed soba, choc w porownaniu z przeciwnikiem orez wygladal dosc zalosnie, niczym zwykla zabawka. Drzaly mu nogi. Troll prychnal. Czerwone slepia skupily sie na zolnierzu i potwor zamachnal sie na niego toporem. Straznik ocalal, odskakujac w tyl. Pozostali takze sie cofneli. Lessis z szalenczym pospiechem tkala czar letargu. Wiedziala, ze to go nie powstrzyma. Trolle byly prawie tak samo odporne na magie jak smoki. Stal dzwonila o stal, kiedy ostrze Durkina odbijalo sie od trzonka topora. Zolnierz odskoczyl, lecz szybki, sprytny cios styliska w helm powalil go na ziemie. Na ich przerazonych oczach wielki topor opadl i rozszczepil Durkina jak homara Lessis wyplula z siebie slowa mocy i skierowala zaklecie przeciwko trollowi, lecz natychmiast poczula, ze czar nie zdolal za puscic w nim korzeni. Podupadla na duchu. Naturalna odpornosc na magie tego przekletego trolla zostala jeszcze dodatkowo wzmocniona. Olbrzymi topor znow zaswistal w powietrzu i wszyscy rzucili sie ku drzwiom do pomieszczenia z beczkami. Drugi straznik omal nie stracil podczas odwrotu glowy - cios rozrzucil dokola kawalki drewna i kamienia. Potwor bezustannie przeklinal ich w swym troj sylabicznym jezyku. Lessis powtornie sprobowala z zakleciem letargu, potegujac jego dzialanie efektem korkociagu, ktorego nauczyla sie dawno temu od pewnej starowiny w odleglym Noldafie. Tym razem udalo sie. Troll jeknal i zastygl w drzwiach. Odetchnela z ulga - mozna go bylo dostac! Sparalizowala go. Niestety, nie na dlugo, gdyz monstrum wkrotce otrzasnelo sie z zaklecia i - ku jej przerazeniu - przecisnelo sie przez drzwi. Straznik cisnal w niego z bliska wlocznia, ktora zaglebila sie na dobre trzy cale w trollim brzuchu. To go poruszylo! Potwor wydal z siebie swiszczacy wrzask wscieklosci, wyrwal wlocznie i odrzucil w nich, pudlujac haniebnie. Drzewce utonelo w brzeczce. Troll skoczyl na nich, nie przestajac wrzeszczec. Odskoczyli. Straznik zatrzymal sie tuz przy schodach. Podniosl spanikowany wzrok - znalazl sie na progu ucieczki. -Nie mozemy mu nic zrobic! - krzyknal i rzucil sie w gore schodow. -Powiedz smokowi, zeby przebil sie tu gora! - zawolala za nim Lessis. Zolnierz zderzyl sie na szczycie schodow z Lagdalen, ktora zwabily odglosy walki. Uciekaj z drogi, glupia dziewucho! - wrzasnal otumaniony strachem straznik. - Tam jest troll... zabil Durkina jak kurczaka. Odrzucil dziewczyne na sciane i zniknal za drzwiami. Lagdalen spadla ze schodow i wyladowala na podlodze piwnicy. Lessis i Viuris odciagaly uwage trolla, ktory nie potrafil zdecydowac sie, ktora z nich zaatakowac. Lessis wyjela z pochwy noz o lsniacym w ciemnosciach ostrzu. Wykuto go w samym Cir Celadon i przepojono moca przeciwko wszelkim przejawom zla tak, ze bron swiecila w ich obecnosci. Teraz polyskiwal pomiedzy watla kobieta a gorujacym nad nia potworem. Na widok Lagdalen troll parsknal i ruszyl na dziewczyne ze wzniesionym toporem. Lessis, nie czekajac, krzyknela i pobiegla przed siebie, kluczac i robiac uniki. Olbrzymie ostrze opadlo, lecz chybilo, i czarownica znalazla sie za plecami potwora. Topor z powrotem znalazl sie w powietrzu. Lagdalen wrzasnela, a Viuris rzucila sie do przodu i prasnela trolla pochodnia w twarz. Potwor ryknal i zachwial sie. Machnal wolna reka i na nieszczescie Viuris, przypadkowo natrafil palcami na jej szate. Szarpnal i przyciagnal ja ku sobie, po czym zacisnal reke na jej glowie. Krzyk Viuris urwal sie, kiedy jej czaszka zostala zgnieciona niczym przejrzaly melon. -Nieeeeeee! - zawyla Lessis i rzucila sie naprzod. Pomknelo ku niej ostrze topora, lecz skoczyla w bok i na ulamek sekundy znalazla sie tuz przy potworze. Wbila mu w bok swiecace ostrze i natychmiast odskoczyla, zanim zdazyl zmiazdzyc ja reka jak komara na nodze. Zranila go! Ryknal syczaco z bolu. Stratowal cialo Viuris i zaatakowal Lessis. Uniknela kolejnego zamachu topora, ktory utkwil w duzym zbiorniku do dojrzewania piwa. Troll wyszarpnal ostrze i zgromadzone pod cisnieniem piwo trysnelo pienista fontanna. Lezaca na ziemi pochodnia zgasla i ogarnely ich niemal calkowite ciemnosci. Czerwone slepia ponownie spoczely na Lagdalen, ktora kulila sie u podnoza schodow, sparalizowana strachem. Skoczyl na nia, wyciagajac ogromna lape. Krzyk uwiazl jej w gardle. Probowala rozpaczliwie zmusic nogi do ruchu, do ucieczki schodami na gore, lecz miesnie odmawialy jej posluszenstwa Wtem nad ich glowami rozlegl sie potworny loskot i do pomieszczenia z workami zlecialo cos wielkiego. Zadygotal caly budynek. Glowa trolla obrocila sie. -Wstawaj, dziewczyno, i zmykaj po tych schodach! - syknela Lessis. Nogi Lagdalen nareszcie ozyly. Pomknela na gore, biorac po dwa, trzy stopnie naraz. Zanim dobiegla do szczytu, wejscie do dalszego pomieszczenia powiekszylo sie gwaltownie. Cos duzego i zielonego przedarlo sie przez nie w deszczu drewna i murarskiej zaprawy. Nagle w piwnicy zrobilo sie bardzo ciasno, kiedy doszlo do konfrontacji pomiedzy trollem a smokiem. Troll parsknal, lecz inaczej, gdyz o ile trolle zywily sie ludzkim miesem, o tyle smoki jadly trolle i jedyna istota, ktorej obawial sie dorosly troll, byl wlasnie smok. Topor swisnal w powietrzu, lecz Bazil sparowal cios ciezka, stalowa chochla z kuchni gospody, po czym rabnal trolla zielona piescia, az ten wyladowal na scianie. Odbil sie od niej, jakby byl z gumy, i Baz zlapal zbrojne w topor ramie, caly czas wymieniajac z trollem ciosy piesci i kolan. Wreszcie zwarli sie w zapasniczym uscisku. Troll probowal zatopic kly w ramieniu smoka i ten musial zlapac ogonem warzachew, i z calej sily przylozyc potworowi w leb, zmuszajac go do odstapienia. Blysnal topor i Bazil z ledwoscia zdolal wycofac sie poza jego zasieg. Przyparty do sciany, nie mial zbyt wielkiego pola manewru. Topor wzniosl sie w gore, lecz nagle od glowy trolla odbil sie kamien, wystrzelony przez Lagdalen ze szczytu schodow. Odwrocila tym na moment uwage potwora, ktory ryknal i obejrzal sie. To wystarczylo Bazilowi, by odskoczyc od sciany. Zlapal trolla za nadgarstki i przylozyl mu ogonem, pozbawiajac go przytomnosci. Lessis zakrzyknela z triumfem - Dobra robota, panie smoku! Bardzo dobra robota. Teraz jednak musimy odnalezc tunel i zlapac naszego uciekiniera. Smok spojrzal na stojaca na schodach dziewczyne z proca. -Dziekuje ci, mloda Lagdalen z Tarcho. Niewiele brakowalo. Lessis podniosla kopcaca pochodnie i rozdmuchala ja na nowo. Wrocila przez zniszczone drzwi do skladu jeczmienia. Zbadala wejscie do tunelu. Byl wystarczajaco szeroki, by pomiescic wozek przemytnika i kucyka, dzieki czemu mogl tu wejsc troll. Dolaczyli do nich wreszcie nastepni straznicy i czarownica mogla podjac poscig z szescioosobowym oddzialem. Bez zaproszenia, choc i bez zakazu, ruszyla za nimi Lagdalen z Tarcho. Tunel byl ciemny, solidny i zapewne bardzo stary. Po stu jardach rozdzielal sie na trzy odnogi. Lessis wyslala po dwoch straznikow w prawe i lewe odgalezienie, sama wybierajac srodkowy korytarz. Lagdalen szla ukradkiem za nia. Serce jej walilo na wspomnienie walki, lecz przepelnialo ja podniecenie. Czegos takiego jeszcze nigdy nie przezyla. Przypomniala sobie jednak biedna Viuris i cos scisnelo ja w dolku. Cieszyla sie przygoda, a Viuris lezala martwa. Ogarnal ja wstyd. Mimo to, szla za Lessis, prowadzona swiatlem jej pochodni. Po dlugich minutach wedrowki w ciemnosciach zatrzymaly sie u stop stromej rampy. Dopiero wowczas Lessis ja zauwazyla. -Ach, mloda Lagdalen z Tarcho, nie usatysfakcjonowana walka z trollem, zapragnelas zmierzyc sie z agentami wroga, co? Nie wiedziala, co odpowiedziec. Zaschlo jej w ustach. Czarownica zdolala sie usmiechnac. -To nie byla twoja wina, dziewczyno. Viuris nie winilaby cie za to. Lagdalen poczula, jak oczy zachodza jej lzami. Lessis zmarszczyla brwi. -Ani nie zalalaby sie lzami. Tego by ci nie wybaczyla. A teraz wlaz na te rampe i miej oczy szeroko otwarte. Bede cie potrzebowac do noszenia wiadomosci. -Tak, moja lady. Straznicy, ktorzy poszli pozostalymi tunelami, dolaczyli do nich biegiem z informacja, ze nie natrafili na najmniejszy slad po uciekinierach. Wspieli sie po spiralnej rampie i dotarli do ciezkich, debowych drzwi, zawartych od ich strony solidna belka. Zdjeli ja, otworzyli drzwi i znalezli sie w piwnicy domu szewca, zbudowanego nad zatoka, niecale osiemdziesiat metrow od Bramy Wodnej. -Idealne miejsce dla przemytnika, co? - rzucil sierzant strazy. -Doskonale - z boku woda, a tuz za drzwiami trakt do Bea. Jak myslisz, od jak dawna istnieje to przejscie? - zapytala Lessis. Wzruszyl ramionami. -Coz - dodala. Nasz poszukiwany nie poszedl tedy. Chodzcie, musimy zawrocic. -Chodzi ci o belke. Nie mogliby w ten sposob zamknac za soba drzwi. -Oczywiscie. Wrocili do rozgalezienia i zbadali dokladnie lewa odnoge, prowadzaca do piwnicy domu, zbudowanego przy trakcie do Bea, jakies dwiescie metrow za murami miasta. Tam takze nie znalezli zadnego sladu po uciekinierach. Wreszcie przeszli sie prawym korytarzem, konczacym sie podziemna przystania, umiejscowiona pod kupieckim domem w dokach, wewnatrz Marneri. Lessis zbadala dokladnie przystan. Mogly tu cumowac male lodki, ktore wyplywaly specjalnym tunelem, wychodzacym mogla sie o to zalozyc - pod ktoryms z pomostow dokow. Nakazala natychmiastowe przeszukanie wszystkich cumujacych w Marneri statkow - okolo trzydziestu jednostek. Poszukiwania trwaly cala dobe; bezskutecznie Rankiem Lessis uznala, ze zawiodla i wrog zbiegl, prawdopodobnie mala lodka, porywajac preferowana przez czarownice dziedziczke tronu Marneri. Z portu natychmiast wyplynely dwa okrety i kilkanascie lodzi, majacych za zadanie przetrzasniecie ciesniny w poszukiwaniu | lodki, lecz Lessis z gory wiedziala, ze nic nie znajda. Kiedy zdawala raport krolowi Sankerowi, z trudem maskowal radosc, ktora musial czuc Pozniej odbyl sie skromny pogrzeb biednej Viuris, po ktorym Lessis wrocila do swych apartamentow i przekonawszy sie, iz Relkin szybko wraca do zdrowia, rzucila sie na lozko i zapadla w gleboki sen. ROZDZIAL SIEDEMNASTY Rankiem, czwartego dnia po walce z trollem w piwnicy gospody Pod Czarnym Ptaszyskiem, Lagdalen zostala wezwana do biura lady Flavii.Wiadomosc zastala ja w szpitalu, gdzie odwiedzala Helene z Roth, ktora zaledwie dzien wczesniej odzyskala swiadomosc. Helena jeszcze dlugo nie opusci lozka. Podejrzewano, ze ma polamane kregi szyjne. Twarz miala podrapana i opuchnieta, mowila z trudem. Lagdalen skrzywila sie na widok gorsetu na jej szyi i wymamrotala cos w tym sensie, iz ma nadzieje, ze Helena szybko wroci do zdrowia. Ich oczy spotkaly sie - Heleny wyrazaly pelne zaskoczenie. Lagdalen z Tarcho byla ostatnia osoba, ktorej wizyty moglaby sie tutaj spodziewac. Zwlaszcza teraz, kiedy to ladaco z Tarcho uchodzilo za wielka bohaterke! Jak to wygladalo? Jedna bohaterka odwiedza druga? Helena po obudzeniu dowiedziala sie, ze jest slawna, gdyz przezyla napasc wrogiego agenta. Probowali juz wypytac ja o niego, ale oczywiscie ledwie go wtedy widziala. Pamietala jedynie waska, ciemna twarz i te plonace oczy. A potem pielegniarka dostarczyla Lagdalen notke od lady Flavii i niecnota Tarcho wyszla. Helena wolalaby, zeby to Lagdalen lezala w szpitalnym lozku, a ona przechadzala sie na swiezym powietrzu, chlonac podziw ludzi. Zycie bylo takie niesprawiedliwe! Lagdalen natychmiast opuscila szpital i wspiela sie na wzgorze nowicjatu. Bylo slonecznie i cieplej niz tydzien temu. Miasto szumialo ozywieniem, nieswiadome straszliwego niebezpieczenstwa, w jakim znalazlo sie raptem cztery dni temu. Troll wewnatrz murow miejskich! Nawet teraz wstrzasalo to Lagdalen. A kiedy przypominala sobie wlasna role w tej calej przygodzie, wlosy podnosily sie jej na karku i dostawala gesiej skorki. ze wszystkich sil starala sie zapomniec o smierci biednej Viuris i ciele zamordowanego straznika. Z drugiej strony, nie miala watpliwosci, ze zyla w ekscytujacych czasach wielkich przygod. Nigdy przedtem nie czula sie taka pelna zycia. Kazdy dzien byl wspanialy niczym najwieksze swieto. Ile sie wydarzylo przez ostatnie dni! Najpierw pogrzeb lady Viuris. Pochowano ja na cmentarzu Meczennikow nad ciesnina. Mowe wyglosila Lessis, ubrana w prosta, biala szate, z gola glowa. Na policzkach widac bylo strumyki lez. Opatka Plesenta czytala Birraka, a potem Lessis poprowadzila ostatnia modlitwe. Spowite w szara tkanine cialo zostalo opuszczone do waskiego, zwyczajnego grobu. Na glazie wyryto po prostu: Viuris ze Sledczego. Lagdalen nie znala jej zbyt dobrze, choc orientowala sie, ze byla dzielna kobieta i towarzyszka Lessis. Kazdy, kto z nia pracowal, musial byc niezwykla i cudowna osoba. Po ceremonii zobaczyla ja przez brame prowadzaca na ulice Wodna. Miala smutne oczy i policzki mokre od lez. Skinela Lagdalen glowa, mierzac ja dlugim spojrzeniem, zanim poszla dalej. Wygladalo to tak, jakby wlasnie podjela decyzje, z ktora nosila sie od dluzszego czasu. Lagdalen przepuscila opatke Plesente z jej swita, po czym sama wyszla na ulice. Od tamtej pory nie slyszala o Lessis nic, procz plotek. Do innych miast Argonathu wyplynely okrety. Postawiono na nogi wszystkie hrabstwa Eardhy. Drogi na polnoc przemierzaly grupy poszukiwawcze, a Lessis trafiala w sam srodek niezliczonych, nieprawdopodobnych przygod. Oczywiscie, rola Lagdalen w starciu z trollem takze stala sie powszechnie znana, rozslawiajac jana caly nowicjat. W rezultacie walczyla ze soba, by nie popasc w dume i zarozumialstwo. Trudne zadanie - po prostu cudownie bylo byc zauwazana przez wszystkich nie dzieki temu, ze przylapano ja z elfem, lecz dzieki jej mestwu i znalezieniu sie w samym srodku wydarzen. Nawet starsze nowicjuszki, ktore normalnie nie przyjmowaly do wiadomosci istnienia mlodszych, kiwaly jej glowami i szeptaly za jej plecami. Niektore nawet witaly sie z nia. Zdawala sobie jednak sprawe, ze rola, jaka wtedy odegrala, nie byla specjalnie heroiczna. Patrzyla sparalizowana na podchodzacego trolla i nie zrobila nic. Nie mogla nic zrobic. Czula sie winna i w glebi duszy byla przekonana, ze to ona powinna zginac zamiast Viuris. Szla przez stary budynek nowicjatu, przeskakujac wyslizgane stopnie. Dotarla do biura Flavii, gdzie sekretarka poprosila ja do srodka. Bedac w tym biurze, zawsze czula obawe. Natychmiast przypomniala sobie ostatnia wizyte przed samym Dniem Podwalin. Bylo to miejsce bialych scian i ciemnych drewnianych mebli w prostym, solidnym stylu, znanym jako wczesny kolonializm. Na scianach wisialy portrety poprzednich dyrektorow nowicjatu. Flavia oczekiwala jej ze zwykla dla siebie, ponura mina. A na krzesle z boku siedzial Relkin Sierota. Oczy Lagdalen rozszerzyly sie. -Czesc - wydusila z siebie. Relkin rzucil jej ostrzegawcze spojrzenie i natychmiast przeniosla wzrok na Flavie. -Poslalas po mnie, lady Flavio? -Tak, Lagdalen. Lagdalen slyszala, ze Relkin i Bazil zostali przyjeci do Nowego Legionu. Nie widziala ich od wielu dni. -Wezwalam cie, gdyz mam dla ciebie smutne wiadomosci. Obawiam sie, ze przysporza one twym rodzicom wielu zgryzot. Obawiam sie takze, ze to ty bedziesz musiala im je zaniesc. Lagdalen poczula, ze brakuje jej tchu. O co chodzi? Ktos umarl? Czemu jednak to ona mialaby przekazywac im takie wiesci? -Widzisz, dowiedzielismy sie, ze slawetny Bazil Zlamany Ogon przybyl tu bez waznej smoczej pieczeci. Lagdalen zmrozilo. Flavia ciagnela dalej - Wyobraz sobie, ze odkrycie zdrady z udzialem biednego Smilgaxa z Troat doprowadzilo do drobiazgowego sledztwa, ktore objelo wszystkie biura, majace cos do czynienia ze smokami. Sprawa falszywej pieczeci Bazila z Quosh ujrzala swiatlo dzienne. Twoj wspolnik juz przyznal sie do winy. - Flavia obrzucila zimnym wzrokiem Relkina, po czym wrocila do Lagdalen. - Wskazal na ciebie. Blagal mnie, zebym okazala ci poblazliwosc i zaklinal sie, ze to on naklonil cie do zlamania slubow i praw Marneri. Lagdalen odniosla wrazenie, ze w miejscu serca w jej piersi pojawil sie ciezki glaz. Oczywiscie! Sprawa Smilgaxa zmusila ich do sprawdzenia kazdego zapisu w smoczym biurze. Wpadla. I bedzie musiala powiedziec o tym ojcu! To go zabije. -Bardzo uwaznie wysluchalam jego opowiesci i drobiazgowo zapoznalam sie z materialem dowodowym. Nie mam watpliwosci, ze zlamalas sluby czarownicy z nowicjatu oraz prawa tego miasta. Nie mam takze watpliwosci, ze zrobilas to, by wyswiadczyc osobista przysluge przyjacielowi. Takie postepowanie jest absolutnie niedopuszczalne w przypadku kogos zajmujacego twoja pozycje. Obawiam sie wiec, ze nie mam wyboru. Kara jest oczywista. Zostajesz natychmiast wydalona z nowicjatu. Jesli wyrazasz takie zyczenie, mozesz zglosic sie do kobiecej brygady w Nowym Legionie. Zaniesiesz swoim rodzicom takie wlasnie wiadomosci ode mnie i dokladnie je powtorzysz. Flavia oglosila koniec swiata. Lagdalen zapadla sie w fotel. Dlugie lata szkolnej edukacji poszly na marne. Czas i wysilek, jaki wlozyla w dostanie sie do nowicjatu, wyrzucone precz. *.*.* Unikala patrzenia na Relkina Sierote. Sadzila, ze jesli to zrobi, wybuchnie placzem, a nie chciala tego w obecnosci lady Flavii. Przelknela z trudem, powstrzymujac lzy.-Przykro mi, lady Flavio. Myslalam, ze to tylko pomoze, jezeli Bazil z Quosh znajdzie sie w legionach. Flavia westchnela. Biedne dziecko mialo dobre serduszko. -Smok Zlamany Ogon z pewnoscia dobrze sprawi sie w legionach i nie uczynilas nic zlego, tak uwazajac. Jednak co by sie stalo, gdyby okazal sie drugim Smilgaxem, a ten mlody nicpon - agentem naszego poteznego nieprzyjaciela? Wydeptalabys sciezke jeszcze wiekszej zdradzie. Przetrwalismy dzieki zasadom i lamanie ich groziloby zniszczeniem naszej cywilizacji. Powinna to rozumiec kazda nowicjuszka z kazdej klasy i kazda kaplanka kazdego stopnia. -Tak, moja lady. Flavia skierowala palace spojrzenie na Relkina. -Jesli chodzi o ciebie, mlodziencze, to mam nadzieje, ze rowniez to zrozumiales. Musze przestrzegac regul, ktore stanowia podstawe naszego zakonu. Bez nich skazani jestesmy na zaglade. Zrujnowales kariere Lagdalen w swiatyni, a miala szanse naprawde wiele osiagnac. Giermek przynajmniej wygladal na prawdziwie skruszonego. -Strasznie mi przykro - wymamrotal. - Nie sadzilem, ze tak to sie skonczy. -Pewnie - prychnela Flavia. - Coz, nalezysz teraz do legionow i nie ma sensu ciagnac tej sprawy dluzej. Jestesmy pewni, ze ani w tobie, ani w smoku nie ma zla, a poniewaz wkrotce znajdziecie sie w Kenorze, nie widzimy sensu stawiac was przed miejskim sadem. Relkin nerwowo oblizal wargi. -Mozesz odejsc. Wstal i poszukal wzrokiem oczu Lagdalen, lecz ta nie podnosila glowy, wiec wymruczal cos niezrozumiale i wyszedl. Kiedy zamknely sie za nim drzwi, dziewczyna poczula naplywajace do oczu lzy. Starla je szybkimi ruchami dloni. -Przykro mi, ze do tego doszlo, Lagdalen z Tarcho. Jeszcze pare dni temu myslalam, ze moge ci w koncu zaufac, lecz wyglada na to, ze nie jestes w stanie przyswoic sobie fundamentalnych zasad naszego zycia w tej instytucji. Lagdalen zdusila lkanie. Flavia wiedziala, jak ujac takie rzeczy krotko i rzeczowo. Dziewczyna miala potencjal, lecz nie potrafila poddac sie rygorom niezbednym w zakonie. -Mozesz odejsc, dziecko. Chyba najlepiej bedzie, jak natychmiast pojdziesz do rodzicow. Potem mozesz zabrac swoje rzeczy. Lagdalen wrocila na swiatlo dzienne, lecz niczego nie widziala przez gromadzace sie w oczach lzy. Odwrocila glowe, czujac czyjs dotyk na ramieniu. Stala za nia kobieta odziana w prosta, szara szate. Byla nizsza od Lagdalen i bardzo szczupla. Lessis! Usmiechala sie niewesolo. -Lagdalen z Tarcho, wlasnie zostalas wyrzucona z nowicjatu, jak sadze. -Tak, moja lady. Zlamalam reguly. Ja... - glos jej ucichl. -Dobrze. Uderzylo mnie w tobie to, ze nie masz nic przeciwko obchodzeniu zasad. Chce ci cos powiedziec i bedziesz musiala podjac bardzo wazna decyzje. Zalezec od niej bedzie reszta twojego zycia. Lagdalen spojrzala na nia nie rozumiejacym wzrokiem. Obeschly jej lzy. Podczas rozmowy z Lessis nie chciala okazywac slabosci. -Posluchaj, w Biurze Sledczym potrzebujemy ludzi takich jak ty. Scislej, ja kogos takiego potrzebuje. Chcialabym, zebys zostala moja asystentka. Lagdalen westchnela z wrazenia. Czy ona sni? Ma halucynacje? -Interesowaloby cie takie zycie? Jedno, co moge ci obiecac, to ze nie bedzie ono latwe. Ani nudne. -Ja... moja lady... tak, bardzo bym tego chciala - wydukala Lagdalen. -Swietnie. W takim razie razem odwiedzimy twoich rodzicow. Ty masz dla nich informacje od Flavii, a ja musze uzyskac ich zgode na zatrudnienie cie w moim biurze. Dziewczyna musiala potrzasnac glowa. Przed chwila jej zycie bylo wielka porazka, a teraz oferowano jej szanse, o jakiej do tej pory mogla tylko marzyc. To bylo zbyt niezwykle, by w to uwierzyc. ROZDZIAL OSIEMNASTY Zima skonczyla sie; ciezka i brzemienna pogloskami o wojnie na dalekim poludniu, na ziemiach Teetoli. Teraz zbocza wzgorz pokryla swieza zielen i choc zasilane topiacym sie sniegiem strumienie wciaz z loskotem toczyly swe nurty, to jednak malaly one z kazdym dniem, a przybieraly rzeki w dolinach.Malenki, bialy kwiatek, zwany przez kolonistow snieznym ksieciem, zakwitl i ustapil miejsca dzwoneczkom i szkarlatnym amydinom, obsypujacym laki i polany. W lasach pasly sie jelenie, wynagradzajac sobie chude, zimowe miesiace, kroliki i lisy mialy mlode, a wedrowne ptaki wracaly z poludniowych wojazy. W porosnietych szalejem dolinach halasowal drozd, a w zywoplotach i na polach udzielal sie tuwit. A z wiosna przyszla wojna. Jezdzcy z chlodnych krain zza Oon oraz niewielkie armie impow i trolli pod dowodztwem renegatow w czarnych mundurach Tummuz Orgmeen zapuszczaly sie w lasy, mordujac i lapiac kobiety. Dla ochrony kolonizowanego pogranicza przybyly legiony Argonathu. Na ziemiach najblizszych Oon i rownin Ganu legiony pojawily sie w pelnej sile - brygad, nawet calych legionow - z pieciuset konmi i piecdziesiecioma smokami wsparcia kazdy. Dalej na wschodzie, gdzie kolonie usadowily sie i okrzeply przez ponad piecdziesiat lat, tereny patrolowaly mniejsze jednostki, czesto o niepelnych stanach liczebnych, ich obowiazki zas traktowano jak wytchnienie, czesto obarczajac nimi oddzialy, ktore walczyly zima. Tak wlasnie zmeczone smoki ze 109... Szwadronu smokow znalazly sie w przepieknej krainie Gornego Argo, maszerujac posrod bujnych pastwisk i rozleglych lasow. Po dlugiej kampanii w zimowych sniegach przeciwko Teetolom 109... zostal zredukowany do szesciu smokow, szesciu giermkow i dwoch smokowych. Oczekujac na uzupelnienia, patrolowali wzglednie spokojna strefe doliny Argo pomiedzy gorami Ulmo a Czerwonym Debem. Opuscili fort Dalhousie zaraz po stopnieniu sniegow i pomaszerowali na wschod i poludnie wijacym sie wsrod wzgorz traktem Razac. Wspieli sie wyzej, cieszac oczy pieknymi meandrami Argo, wyzlobionymi w gorskich masywach o urozmaiconych winnicami stromych zboczach. Odpoczywali wlasnie wysoko nad zakretem rzeki, niedaleko od miasteczka Przystan Argo. Byl cieply, sloneczny dzien, a ze zbocza Czerwonego Debu roztaczal sie szeroki widok na otaczaj ace rzeke ziemie. Rozlegly las Tunina pysznil sie zielenia, na wschodzie majaczyla potezna Sniegowa Opaska, z wystajacym z niej niczym zagiety pazur Drapiezca. Na zachodzie bielila sie gora Ulmo. Biwakowali w ruinach starozytnej swiatyni z czasow Veronathu, zagubionej w gestej dabrowie. Niestety panujacy tu spokoj byl iluzoryczny. Wszyscy wiedzieli, ze paskudne pogloski, ktore uslyszeli w Szerokim Polu i dolinach, okazaly sie byc prawdziwe. W Tuninie widziano jezdzcow. Oddzial trolli i impow przeprawil sie przez Argo, wywolujac panike w Przystani Argo. Zanosilo sie na to, ze skonana 109... wkrotce ponownie znajdzie sie w ogniu walk. Wiesci, ktore slyszeli podczas przemarszu przez Gorne Argo, rosly i poteznialy. Teraz uzyskaly potwierdzenie. Przed godzina pojawil sie sierzant Duxe, ostrzegajac, by opatrzyc miecze i helmy, tarcze i zbroje. Smoki usiadly z szemraniem, a giermkowie trudzili sie zapamietale nad ekwipunkiem. Pojawilo sie dwoch ludzi z garnkiem wody, z ktorego napelnili swoje manierki. Jedna manierka nie wystarczyla spragnionym smokom, ktore musialy udac sie do pobliskiego strumienia i napic sie z niego, zanim zanurzyly sie na tyle, na ile bylo to mozliwe w trzech stopach wody. Wyszly ze strumienia odswiezone, choc glodne, a do wyjecia garnkow i ugotowania klusek dzielily ich jeszcze cale godziny. Wrocily do zapracowanych chlopcow w lepszych humorach, narzekajac jednak na glod. Czynily to jednak w zartobliwy sposob, ktory zdradzil giermkom, ze bestie generalnie sa w dobrych nastrojach. Smieszne, ale wizja zblizajacej sie walki zawsze stawiala je na nogi, niewazne jak wyczerpane byly wczesniej. Bazil zastal Relkina na ostrzeniu malego miecza ogonowego. Za chlopcem majaczyla wysoka na dziesiec stop glowa z dawna zburzonego posagu. Glowa stala do gory nogami, zaklinowana w wylomie muru starozytnej swiatyni. Nad glowa zwieszalo sie drzewo szkieletowe, oplatajac ja korzeniami, nie przeslaniajac jednak oczu, wpatrzonych w gore Ulmo i ziemie na polnocy, skad nadciagnal wrog, ktory zniszczyl rzezbiarzy tych oczu, zburzyl swiatynie i obalil starych bogow. Smok pochylil sie i klapnal na siedzenie. Po machaniu ogonem i radosnym posykiwaniu dobywajacym sie z olbrzymiej piersi, Relkin poznal, ze Baz byl wzglednie zadowolony, choc glodny. Po chwili skonczyl z ostrzem malego miecza. Byl teraz wystarczajaco ostry, by przeciac wszystko, co Bazil zaatakuje swym dziwnie zlamanym ogonem. -Woda byla wystarczajaco zimna? - zapytal nieobecnym glosem. -Woda piekielnie dobrze zimna. Chlopiec po chwili bylby niebieski. Hmmm. Giermek ogladal uwaznie kusze, mala i elegancka, wytworzona w Cunfshonie ze stalowej trzciny i wlokien paproci. Byla lekka, lecz mocna i latwa w nakrecaniu dzieki sprytnemu, cunfshonskie mu mechanizmowi. Absolutnie smiercionosna na czterdziesci jardow i szybka do przeladowywania. -Potrzebuje troche pior. Zaraz wracam. -Chlopiec potrzebuje duzo strzal, bo tak niewiele trafia w cel. Idz i wez tyle, ile zdolasz udzwignac Mmmm. Zamiast jednak szukac zbrojmistrzow, Relkin poszedl do kuchni polowej i uprosil kuchcika Wilbry'ego o dwa bochenki chleba. Przekroil je na pol i grubo posmarowal akh, ulubiona przyprawa smokow do dan bezmiesnych. Akh przyrzadzano z cebuli, czosnku, imbiru i sfermentowanych jagod mlecza. Najmniejsza dawka wypalala ludziom podniebienie, lecz pozbawione skrzydel smoki Argonathu jadly go ze wszystkim. Podkradl sie do przewroconej glowy i zastal Bazila na ogladaniu swojego dlugiego miecza, Piocara. Pochyliwszy glowe, smok posykiwal w rytm jakiejs gadziej piesni. Relkin wsunal jeden bochenek za skale, po czym podszedl do podopiecznego z poczestunkiem w reku. -Pomyslalem sobie, ze moze chcialbys troche - mamy za soba dlugi marsz. Smok podniosl na niego slepia, a jego nozdrza blyskawicznie zwietrzyly akh. Bazil przeniosl wzrok na chleb, przekrojony i grubo posmarowany gumowatym, brazowym akh. Natychmiast zapomnial o bucie i wynioslym tonie. -Chlopcze, czasami jestes diablo dobry, wiesz o tym? Bochenek w ulamku sekundy zniknal w paszczy. Relkin wrocil do przegladania strzal, popatrujac na smoka katem oka. Bazil byl niespokojny. Czul w poblizu akh, a to wystarczylo, by slina naplynela mu do pyska. Smoczy mozg natychmiast wyciagnal logiczny wniosek. Chlopiec Relkin znowu zaczal te swoje gierki. Smok bedzie musial go poprosic, potem blagac, wreszcie obiecac cos w zamian i dopiero wtedy dostanie drugi bochenek, rownie gesto posmarowany akh. Zaczal weszyc. Moze zdola go znalezc samodzielnie. Oczywiscie musi to robic z odpowiednia godnoscia. Nie przystoi smokowi pelzac wokol skal w poszukiwaniu przekletego chleba z akh. Przynajmniej nie na oczach giermka. Relkin zdawal sie jednak byc calkowicie pochloniety swoja kusza. Bazil sprezyl sie, chcac po cichu wstac i przeszukac okolice po lewej, skad dobiegal go zapach smakolyku. Giermek podniosl glowe, usmiechnal sie niezobowiazujaco do smoka i przeniosl wzrok na rzeke. Jego uwage przyciagnal jakis ruch w powietrzu. -Patrz, Baz! - wskazal palcem. Nad dolina leniwie krazyly dwa sokoly. Po chwili dolaczyla do nich druga para. Cztery ptaki kolowaly nad lasami Tuniny i gora Sniegowa Opaska, wystajaca nad wierzcholki drzew. -Sniegowa Opaska ma jeszcze na sobie mnostwo sniegu, az po ramiona - zauwazyl. -W tych polnocnych lasach byloby zimniej. A my musimy tkwic tutaj i czekac na bitwe z impami i trollami. Takie jest zycie smokow. Nie na zawsze, Baz. Pewnego dnia odejdziemy na emeryture. Moze osiedlimy sie w tutejszych lasach, w Tuninie. -Ba, lasy elfow! Pelne lesnego ludu, nieprzychylnego smokom. Relkin zlustrowal wzrokiem rozlegla, zielona puszcze. Jak byloby tam zyc jako czlowiek lasu, dziki i wolny? Las roil sie od jeleni, wiewiorek i dzikiego ptactwa nad jeziorami i ruczajami. Zimy mogly tu byc ciezkie. Trzeba byloby zywic sie orzeszkami i przechowywanymi korzonkami, niemniej czlowiek bylby wolny i nie ograniczony codziennymi rygorami legionowej kariery. Oczywiscie Tunina wciaz rzadzily elfy, z ktorymi nalezaloby sie dogadac, lecz Relkin nie sadzil, zeby bylo to zbyt trudne. Zawsze uwazal lesny lud za latwy do zadowolenia i calkiem szczodry dla tych, ktorzy wlasciwie odnosili sie do ich ukochanych drzew. A jakiez cuda mozna tam zobaczyc w blasku ksiezyca, kiedy osady elfow pograzaly sie w rytualnych tancach. Tajemnicza muzyka przesyca knieje, raczac kazdego, kto ja uslyszy, a prostackie oczy ludzi syca sie chwala elfiego zycia. Dluga szyja Bazila wykrecala sie w lewo - gdzies tam znajdowal sie chleb. Zaburczalo mu w brzuchu. Jeden bochenek nie wystarczyl. Smok obejrzal sie, napotykajac wzrok chlopca. Wpadl! -Chlopcze, masz do czynienia z glodnym smokiem. - Nie pozostalo mu nic innego, jak tylko otwarcie przyznac sie do porazki. -Wiem, wiem. Ten smok jest w dodatku bardzo znuzony. Zbyt znuzony, zeby podniesc miecz i naciac chlopcu pare galezi do spania... och nie, nie, kiedy wokol jest tyle dobrej, twardej ziemi. -Bylem zmeczony, bardzo zmeczony. Wiesz, ile wczoraj przeszlismy? -O tak, wiem. Wiem rowniez, ktory ze smoczych giermkow zachowal troche wody i niosl ja pol dnia tylko po to, zeby jego smok mogl zwilzyc swoje dlugie, wysuszone gardlo. Smok byl skruszony. -W porzadku, przyznaje, ze to bylo zle. Od tej pory zawsze bede cial galezie na poslanie dla chlopca. To straszne wyobrazic sobie jego cenne kosci na zimnej, twardej ziemi. -Dziekuje, Bazil. Aha, za tamta zlamana kolumna jest jeszcze troche chleba z akh. W mgnieniu oka chleb zostal odnaleziony i entuzjastycznie pozarty. Przekleci giermkowie - zawsze wiedzieli, jak sie komus dobrac do skory! Relkin obejrzal sie, slyszac zgrzyt zwiru za plecami. Z krzakow wynurzyl sie Kepabar, stapajac charakterystycznie. Stary Kep byl najciezszym smokiem w oddziale - pelny mosiezny, pokryty rogowymi i kostnymi plytkami, cechujacymi jego gatunek. W odroznieniu od pozostalych, idac, czesto opadal na cztery lapy. Za nim pojawil sie Tomas, jego giermek, blekitnooki chlopiec z ciezkich do uprawy wzgorz Seantu, ciagnacych sie wzdluz dlugiej ciesniny Marneri. Pomiedzy starym Kepem a Bazilem Zlamanym Ogonem zawiazala sie nic smoczej przyjazni. Walczyli ramie w ramie w zimowych bataliach. Zwykle na lewej flance towarzyszyla im Nesessitas. Przywitali sie mocnym przybiciem przednich lap. -Jestem taki glodny, ze zaraz zaczne lykac plomienie - gderal Kepabar. -Dlugi dzien, wciaz marsz i marsz, i zadnego jedzenia dla smokow - wtorowal mu Bazil. No, prawie. Bazil omijal wzrokiem Relkina. Na szczescie Kep w ogole nie mial wechu i nie potrafil wyczuc ulotnego zapachu akh, wciaz unoszacego sie w powietrzu. -Mowi sie, ze znowu ruszamy - odezwal sie Tomas. Relkin jeknal - nogi bolaly go od pieciu lig, jakie dzis pokonali. Tomas byl niespokojny - zawsze robil sie nerwowy przed bitwa. -Czy bedziemy dzisiaj walczyc? To jedno chcialbym wiedziec - ciagnal. - Nienawidze jesc przed walka, potem zawsze jest mi niedobrze. Teraz jednak jestem naprawde glodny i jezeli nie zamierzamy walczyc, to powinienem cos zjesc, gdyz inaczej przez cala noc bedzie mi burczalo w brzuchu. Relkin nigdy nie uskarzal sie akurat na te przypadlosc, staral sie jednak okazywac wspolczucie. -Sierzant Duxe kazal byc gotowym. Mysle, ze bedziemy walczyc. -Tak? To fatalne wiesci; wszyscy sa wykonczeni. Relkin wzruszyl ramionami. To byl dlugi dzien i z przyjemnoscia przywitalby dobry posilek i dziesieciogodzinny sen pod kocem, lecz jesli mieli walczyc, to beda walczyc. Chlopiec napatrzyl sie zima na walke. Pojawila sie w nim stalowa nic, ktorej nie bylo przed kampaniaw krainie Teetoli. -Coz, Tomasie, chyba bedzie, co ma byc, wiesz? Tomas westchnal zalosnie, po czym wskazal na wielka glowe. -Jak myslisz, kto to byl? -Nie wiem, ale wyglada bardzo staro. -Starozytni wiedzieli, jak budowac - wtracil burkliwie Bazil. Kepabar rozprostowal konczyny, kazda po kolei, rozluzniajac miesnie. -Bola cie nogi, Zlamany Ogonie? -Jeszcze jak. Maszerujemy od dwudziestu dni. Ale przynajmniej nie brniemy przez sniegi. Myslisz, ze bedziemy walczyc? -Nie wiem. Chcialbym jednak dostac na kolacje jakies mieso. Od wielu dni ciagle tylko kluski i kluski. -Jezeli dojdzie do walki, to znajdzie sie pewnie jakis troll do zjedzenia - pocieszyl go Bazil. -Obrzydliwe zarcie, tylko w najgorszym wypadku. Bazil wzruszyl ramionami. -Nie wiem, co mozemy dla ciebie zrobic, skoro zamierzasz byc taki wybredny. Troll nie taki zly - trzeba tylko odpowiednio przyrzadzic - ubic plazem miecza, upiec na grillu i podac z akh i dzikimi cebulami. -Quoshita! - parsknal Kepabar. - Ucza was tam jedzenia najdziwaczniejszych rzeczy, co? Na przyklad ryb. Zaloze sie, ze jadasz ryby. - Ostatnie slowo wypowiedzial ze szczegolnym niesmakiem. Skorzany smok parsknal rubasznym smiechem. -Ryby sa smaczne, zwlaszcza pieczone na weglach lub w piekarniku. Ale wiesz co? Surowe tez sa niezle. Kepabar klepnal sie olbrzymia lapa po wielkim brzuchu. -Fuj. Wiesz co, maja racje ci, ktorzy twierdza, ze Quoshici nie przypominaja innych ludzi. -Blekitny Kamien to najpiekniejsza kraina Argonathu - wtracil z duma Relkin. -Ach, giermkowie! - zrzedzil Kepabar. - Pieczony troll na obiad, pod warunkiem, ze bedziemy walczyc. -Raczej bedziemy. Czuje to - oswiadczyl Relkin. -Czujesz? Nie licz na uczucia, giermku Relkinie. -Zawsze mam takie uczucie przed walka. Wiem, ze to sie wydarzy. -Tam sa jezdzcy. Tyle wiemy - podsumowal Tomas. Bazil objal gestem otaczajace ich ruiny swiatyni. -Moze to miejsce poswiecono kiedys bogu wojny, co? Moze bog wojny wie, ze stoczymy dzisiaj walke? Moze to bog wojny powiedzial to chlopcu, co? Wiecie, chlopcy sa podatni na tego typu rzeczy. -Hm. - Kepabar zerknal na Tomasa, ktory w odpowiedzi wyszczerzyl zeby w usmiechu. No nie wiem. Niektorzy giermkowie maja drewniane glowy, nie rozumiem wiec, w jaki sposob mieliby byc wrazliwi na cokolwiek. Moze Relkin jest inny. Tomas nie zwrocil na to uwagi. -Zaloze sie, ze Marco bedzie wiedzial, dla kogo wzniesiono te budowle. Relkin pokiwal glowa. -Mozliwe, absolutnie mozliwe. Marco dorastal w krainie Argo. - Niestety, zanim spotkali sie z Marco Velim, giermkiem smoczycy Nesessitas, otrzymali rozkaz wymarszu. Z choralnym jekiem dzwigneli sie na nogi, zarzucili na ramiona plecaki i ekwipunek, po czym wyruszyli. Przebrneli przez gruzy starozytnej swiatyni. Z roztrzaskanych kamieni wystawaly tajemnicze pylony z wyrytymi runami Veronathu. Wkrotce zostawili swiatynie za plecami i zaglebili sie w las debow, swierkow i cykuty, pokrywajacy gorskie zbocza na tej wysokosci. Dotarli do wysunietego fragmentu swiatynnych zabudowan malej kapliczki z wyrzezbionymi w kamieniu reliefami. Charakterystycznym, dlugim krokiem minal ich sierzant Duxe, wysoki, blady i zaprawiony w bojach, z depczacym mu po pietach, zdyszanym zastepca, Poultersem. -Wejdzcie tam - polecil im - Potem zejdzcie sciezka, az napotkacie porucznika Wealda. Skieruje was na stanowiska -Oznacza to, ze bedziemy dzisiaj walczyc, sierzancie? - zagadnal go Tomas. -Rzeklbym, ze za niecale dwadziescia minut. Ruszac sie. Mamy tu cos do zrobienia. Na gore wspina sie oddzial wroga i to szybko. Stojac przy kapliczce, Relkin poprawil kolczan i spojrzal w zimne oczy wykutej wieki temu twarzy. Bog wojny? Jego zdaniem twarz miala wystarczajaco zaciety wyraz. Czy pomoze im w nadciagajacej walce? A jesli tak, to skad beda o tym wiedziec? To zawsze byl problem dla Relkina z Quosh. Znaki byly tak subtelne, ze mozna je bylo z latwoscia wziac za szczesliwy traf. Oczywiscie zawsze zostawala im jeszcze magia - ta byla dla Relkina wystarczajaco prawdziwa - lecz chlopiec byl w niej kompletnym ignorantem. Znudzony zapamietywaniem Birraka, opuscil kilka lekcji w swiatyni w Quosh. Zostawil kapliczke za soba i ruszyl sciezka, prowadzaca na rozlegla lake. ROZDZIAL DZIEWIETNASTY Najezdzcow po raz pierwszy dostrzezono w lasach Tuniny horde impow i szwadrony trolli pod dowodztwem konnych renegatow.Poczatkowo widziano ich w polnocnej czesci puszczy, jak przekraczali Thun plytkim brodem Riunna. Potem pomaszerowali na poludnie, wzdluz poteznej Sniegowej Opaski i Skalistego Drapiezcy. Niedaleko Argo zaskoczyli i pojmali czterech mysliwych. Po przesluchaniu trzech zjadly trolle. Czwarty uciekl i biegl cala droge, az do posterunkow strazniczych przystani. W ciagu paru godzin alarmujace wiesci obiegly cala kraine Argo. Minelo wiele lat od czasow, kiedy tak wielki oddzial zapuscil sie tak daleko od granicy. Najezdzcy omineli patrole milicji i przekroczyli Argo gdzies w gorze rzeki, z dala od przystani. Przeszli przez farme nieszczesnego Hanserta Kapela. Jego zmasakrowane cialo znaleziono przybite gwozdziami do latarni na skrzyzowaniu drog. Najwieksza zagadka bylo, dlaczego nie zjadly go trolle. Lamanie sobie nad tym glowy nie przeszkodzilo ludziom zaprzac muly do wozow i wyruszyc w strone brodu przystani Argo. Kiedy na przystani impy przechwycily woz z dziewczetami, wybuchla powszechna panika i male miasteczka nad Argo zaczely pustoszec, w miare jak ich mieszkancy uciekali na polnoc, do Dalhousie lub na poludnie, przez przelecz i do Razacu. Strach byl tak wielki, ze porzucano gospodarstwa, zostawiajac trollom bydlo i trzode. Wygladalo na to, ze pogodzono sie z utrata calorocznych zasiewow, co oznaczalo, ze Gorne Argo nie przyniesie zadnych plonow. Wtedy wlasnie z Dalhousie przybyl kapitan Hollein Kesepton ze swoim oddzialem. W sama pore. Mlody Kesepton mial pod soba siedemdziesieciu osmiu zolnierzy z 13 regimentu Marneri, dwudziestu trzech jezdzcow z 6 Lekkiej Kawalerii Talionu i szesc ocalalych ze 109. Szwadronu smokow z oficerami i giermkami. Oczywiscie ta napasc byla ostatnia rzecza, jakiej mogl spodziewac sie Kesepton. Patrolowanie Gornego Argo mialo zapewnic jego malemu oddzialowi zasluzony wypoczynek. W ten oto sposob mlody Hollein Kesepton stanal w obliczu blyskawicznego kryzysu w karierze. To byla pierwsza misja, ktora samodzielnie dowodzil, jako swiezo mianowany zima dowodca. Wczesniej byl ochotnikiem skierowanym do sformowanego w Marneri Nowego Legionu, ktory wyruszyl przeciwko Teetolom. To byla ciezka, okupiona obustronnymi stratami kampania, w wyniku ktorej nie udalo sie jednak zlapac Zyczenia Krwi, wodza Shugga Teetoli. Hollein wyroznil sie podczas ataku na obozowisko Elgomy. Najpierw podtrzymal zolnierzy z Marneri, ktorzy omal nie oddali pola pod ciezkim ostrzalem z teetolskich lukow, a nastepnie poprowadzil ich do ataku na lucznikow, wypierajac ich z lasow i wycinajac pod samymi murami Elgomy. I tak oto znalazl sie tutaj - wnuk wielkiego generala Keseptona - po raz pierwszy samodzielnie dowodzac wyniszczona kompania Nowego Legionu Marneri i garstka jezdzcow z Talionu, ktorzy takze widzieli zime w krainie Teetoli. Zeby bylo mu jeszcze trudniej, mial pod soba niesubordynowanego sierzanta Duxe'a, dowodzacego 13 Marneri oraz zupelnie niemozliwego subadara Yortcha z talioneskiej kawalerii. Liepol Duxe byl surowym, upartym mezczyzna, gardzacym slabosciami innych, sierzantem starej daty, szybkim w mieczu i krytycyzmie. Przeszedl do nich z Pierwszego Legionu Marneri, gdzie przebywal w ogniu pogranicznych walk od dziesieciu lat. Na nieszczescie Duxe'owi nie spodobal sie blyskawiczny awans Holleina na kapitana. Kladl go na karb wplywow generala Keseptona. Liepol i jego podwladni nie brali udzialu w zimowej kampanii, totez niewiele wiedzieli o wyczynach mlodego Keseptona pod Lezem Elgomy. Hollein rozumial odczucia sierzanta i bardzo chcial mu wyjasnic, jak absurdalnie mylil sie w swych podejrzeniach. Gdyby Duxe znal generala, wiedzialby, ze stary Kesepton nigdy, chocby w najmniejszym stopniu, nie faworyzowalby rodziny. On takze byl zolnierzem starej daty. Niestety nic nie mogl powiedziec. Duxe wzialby to tylko za oznake slabosci, na co Hollein nie mogl sobie pozwolic. Duxe byl jednak przydatny i przewidywalny. W odroznieniu od subadara Yortcha, ktory byl tak nieznosny, jak tylko talionski samochwal potrafi. Tworzyly go duma, zapalczywosc i glupota. Byl o dwa lata starszy od Holleina i przekonany, ze to on powinien dowodzic patrolem, a nie jakis swiezo upieczony polkapitanek piechoty. Yortch byl pelnym subadarem lekkiej kawalerii od trzech lat i trudno mu bylo przyjmowac rozkazy od kogos mlodszego od siebie. Kesepton polozyl kres poczatkowym odmowom wykonywania polecen przez subadara oglaszajac, ze aresztuje go, jezeli ten natychmiast nie zacznie wykonywac rozkazow. Potem Yortch stanalby przed sadem wojskowym w Dalhousie. Zapadla wtedy dluga cisza. Na oczach Keseptona i porucznika Wealda Yortch zmagal sie ze soba przez cale trzydziesci sekund, nim wreszcie skapitulowal. Poskromiony i nadasany subadar nadal obnosil sie z talionska arogancja. Hollein nie mial ochoty na walke, podczas ktorej Yortch bedzie dowodzil jego silami konnymi, lecz nie mial wyjscia. Misja w Argo przybrala kiepski obrot. Sama obecnosc zolnierzy i olbrzymich smokow bojowych oraz wzbijane przez maszerujaca kolumne tumany kurzu, przyczynialy sie do usmierzenia paniki. Niestety w trakcie marszu wzdluz zakola Argo w niebo uderzyly slupy dymow z plonacych farm. Widziano bandy zlych impow i trolle pozerajace bydlo. Przez caly dzien wspinali sie na zbocze Czerwonego Debu, mijajac opustoszale wioski i kierujac sie w strone klebow dymu, widocznych nad czubkami drzew. Po poludniu zatrzymali sie na odpoczynek w ruinach antycznej swiatyni niedaleko rozleglej laki, ciagnacej sie po samo podnoze gory. Bylo jasne, ze zblizyli sie do wroga. Od najblizszych slupow dymu dzielila ich niespelna mila. Kesepton wyslal Talionczykow na rekonesans w dol zbocza. Jezdzcy znikneli w gestwinie. Pol godziny pozniej z lasu przed nimi Hollein uslyszal tetent kopyt i odglosy walki. Ostrzezony tym, wywolal ludzi i smoki ze swiatyni i ustawil ich wzdluz skraju lasu - zolnierzy na skrzydlach, a smoki w srodku linii. Zanim skonczyli, przez lake przegalopowal samotny jezdziec, przynoszac wiadomosc od Yortcha. Kapitan przeczytal ja i skonsultowal sie z porucznikiem Wealdem. -Yortch twierdzi, ze sciga go co najmniej stu impow, a jeszcze wiecej maszeruje z tylu. -Trolle? -Jak dotad ani sladu. Lecz one gdzies tam sa - pamietaj o meldunkach z Tuniny. Weald przytaknal ponuro glowa. -Zgadza sie. No coz, wkrotce bedziemy gotowi. Kesepton spojrzal na lake. Najlepiej byloby, gdyby zdolal oderwac kawalerie i wycofac ja jako ruchliwa flanke. Przeciwnik mial przewage liczebna, wedlug czesci raportow - znaczna. Trzymanie jazdy w odwodzie moze okazac sie kluczowym posunieciem. Oczywiscie naklonienie Yortcha do porzucenia starcia bedzie bardzo trudne. Wypisal instrukcje na odwrocie listu i odeslal gonca z powrotem do subadara. Zlustrowal wzrokiem linie. Ustawieni dwojkami na samym skraju lasu zolnierze trzymali w pogotowiu luki i wlocznie. Na komende zewra szeregi w obronna falange lub zaczepna linie. W centrum zgromadzono smoki, solidny wezel miesni i sciegien. Nagle laka rozbrzmiala dzwiekami rogow i gromkimi okrzykami. Rogi zagraly ponownie - basowe, ciezkie rogi, rozniace sie od kornetow Marneri czy trabek Talionu. To byly wielkie, mosiezne rogi wroga. Zaraz potem rozleglo sie piekielne zawodzenie nacierajacych impow. Kesepton zaklal pod nosem. Za pozno. Co robil Yortch? Na skraju laki dostrzegl jakies poruszenie. To wracali jezdzcy, zasypywani ulewa strzal. Na cale szczescie nikt nie zostal trafiony i konni szybko zblizali sie do formacji Keseptona. Za nimi pojawila sie ciemna masa z jezdzcami w czarnych mundurach na czele. Piskliwe wrzaski impow przybraly na sile. Wrocil Weald. -Na moje oko jest ich ponad setka, sir. Kesepton sam odniosl takie wrazenie. -Przekleci Talionczycy. Nie potrzebuje harcownikow, lecz sily oskrzydlajacej. -Juz tu pedza. Wyglada na to, ze subadar dostal wiecej walki, niz zakladal. W tym momencie jeden z rumakow runal na ziemie i impy zawyly z radosci, ruszajac przed siebie i zakladajac w biegu swieze strzaly na cieciwy. Oficer zawrocil i poderwal z ziemi pechowego jezdzca, po czym umknal, przytulony do siodla, tuz przed grotami pierwszych strzal. -Ci Talionczycy sa nawet dosc odwazni, tylko strasznie ciezko z nimi wspoldzialac - zauwazyl Kesepton. -Zgadza sie, sir - przytaknal Weald. Kawaleria przemknela przez ich linie, zwalniajac w zaroslach i tloczac sie na sciezkach. Yortch pojawil sie ostatni, ze spieszonym jezdzcem za plecami. Przystanal przy Keseptonie, ktory powital go uniesiona dlonia. -Dobrze, ze odskoczyles, subadarze. Juz myslelismy, ze was tam stracilismy na caly dzien. Yortch byl podniecony - twarz mial zaczerwieniona, z trudem lapal powietrze. Spod helmu wysmyknely mu sie wlosy koloru dzikiej kukurydzy. -Prosze o wybaczenie, lecz opoznili nas wrogowie - lakneli naszej stali i nie moglismy im odmowic. Kesepton westchnal w duchu, lecz powstrzymal sie od komentarza. -Chce, zebys przegrupowal swoich ludzi i trzymal ich na tylach. Niech odpoczna wkrotce bedziemy was potrzebowac. Chociaz raz Yortch nie protestowal. Potrzasnal lwia grzywa wlosow. -Tak, to chyba najlepsze, co mozemy teraz zrobic. Hollein stlumil smiech i zerknal na Wealda, ktory tylko zmarszczyl z rezygnacja brwi. -Wykonac - polecil Kesepton. Yortch ruszyl z kopyta. Kapitan obrocil sie ku lace. Widok, ktory ujrzal, sprawil, ze podupadl na duchu. Za impami wynurzyl sie oddzial wysokich, poteznie zbudowanych postaci. -Na krew - mruknal. -Nie wyglada to najlepiej, sir - przynajmniej tuzin. Brazowe, o ile sie nie myle. -Smoki juz je dostrzegly? -Na to wyglada, sir. Rzeczywiscie, w grupce smokow nastapilo poruszenie. Olbrzymie stworzenia podeszly do drzew na skraju lasu, wyciagajac dlugie, wezowe szyje, zeby lepiej przypatrzyc sie nadciagajacym trollom. -Lepiej objedzmy te linie, Weald. Ja wezme lewa flanke spotkamy sie tutaj za jakis czas. Oficerowie zawrocili konie i poklusowali pod lesnym sklepieniem. ROZDZIAL DWUDZIESTY Smoki ze 109. obserwowaly spod zmruzonych powiek nadciagajaca ciemna mase przeciwnikow, wydajacych z siebie przenikliwe okrzyki wojenne. Potezne lapy zacisnely sie na rekojesciach mieczy, a mocarne muskuly napiely w oczekiwaniu na walke. Impy zwolnily, jakby wyczuwajac, ze cos tu nie gra. Scigani przez nie ludzie zaprzestali walki. Dzieki wrazliwym stopom wiedzialy, ze konie przepadly gdzies w lasach.Linia drzew tworzyla naturalna linie obronna. Przywodcy impow, niektorzy wysocy nawet na piec i pol stopy, patrzyli przed siebie z niepokojem. Reszta ogladala sie na nich, szukajac otuchy, lecz jej nie znajdujac. Klatwy i grozby odzianych w czarne skory jezdzcow mialy naklonic impy do kontynuowania ataku. Ludzie zawsze tak robili - byli tacy okrutni, tacy niedbali o zycie impow. Traktowali je jak mieso armatnie. Impy podniosly donosny lament. Swoja frustracje okazywaly uderzajac kordelasami o ciezkie, kwadratowe tarcze. Jezdzcy byli niewzruszeni - dobyli batogow i zaczeli donosnie nimi trzaskac. Impy ruszyly naprzod ostroznym krokiem. W rezultacie wkrotce dolaczyly do nich dlugonogie trolle, ktore wyprzedzilyby je, gdyby nie szorstkie komendy jezdzcow. Impy znowu podjely skarge. Cholerne trolle zawsze trzymano z dala od zagrozen i to na impy zawsze spadala cala brudna robota. Wielkie, brazowe trolle rewanzowaly sie uwagami o smaku impow, przyrzadzonych w odpowiedni sposob, na co te ostatnie wyrazily swoje zdanie na temat braku organow plciowych u trolli. Jezdzcy uwijali sie wsrod nich z ciezkimi batogami, wymuszajac wykonywanie polecen, poganiajac impy i powstrzymujac trolle do chwili zdemaskowania pozycji wroga. Dopiero wtedy olbrzymie bestie wlacza sie do walki, przerwa linie przeciwnika i rozbija formacje, otwierajac je na atak impow. Oczekujace smoki zamruczaly, podekscytowane, zupelnie zapominajac o zmeczeniu. Do glosu doszla ich wojownicza natura - byly zadne walki. Relkin parokrotnie obserwowal ten bojowy zapal podczas wojny z Teetolami, lecz widok nadal unosil mu wlosy na karku. To bylo takie pierwotne, niczym erupcja rozszalalej energii. Smoki zapamietywaly sie wtedy w sobie. Liczyla sie jedynie dzierzona przez nie bron i zabijanie wszystkiego, co stanelo im na drodze. Instynkt podpowiadal czlowiekowi, by uciekal, gdzie pieprz rosnie, byle jak najdalej od tych niebezpiecznych olbrzymow. Ich dzicy kuzyni zjadali ludzi na rowni ze wszystkim, co udawalo sie im schwytac, a w takim bitewnym szale zdolne byly do straszliwej rzezi. Popedzane ochryplymi krzykami ludzi impy podeszly wreszcie do linii obronnych Keseptona. Nagle w powietrzu zrobilo sie gesto od strzal, wypuszczonych przez wojownikow Marneri. Krepe impy ginely przy wtorze zalosnych wrzaskow. Ich dowodcy gnali je naprzod, rogi podjely piesn. Impy stanely jednak w miejscu. Nie mialy ochoty na dalsze natarcie i narazanie sie na strzaly. Majaczacy przed nimi las oznaczal smierc. Ich toporne rysy wykrzywialy grymasy rozpaczy i zlosci. Lecz ozwaly sie trzaski batogow, a one doskonale wiedzialy, ze jesli nie posluchaja, czeka je o wiele gorszy los. Ich frustracja osiagnela szczytu. Nagle horda impow zgodnie zawrzasnela i runela do ataku, wymachujac ciezkimi kordelasami. Relkin wciagnal powietrze i uniosl kusze. To bedzie prawdziwa proba dla 109... Za tymi impami maszerowaly trolle, wysokie na dziewiec stop bestie o mosieznej skorze. Nie walczyli dotad z trollami. Zima scierali sie z samymi Teetolami, ktorzy - z calym szacunkiem dla ich mestwa i bieglosci w walce byli tylko ludzmi. Bojowe smoki istnialy wlasnie ze wzgledu na trolle. W listowiu zaszumialy strzaly impow. Relkin przytulil sie do drzewa. Zerknal na prawo. Bazil czekal przykucniety z Piocarem w lapie. Ogonem trzymal niewielki miecz. Lewe ramie oslanial mu puklerz o srednicy pieciu stop z trzech warstw stali i skor. Widok Bazila rozwial wszelkie obawy Relkina. Byli 109. Szwadronem Smokow, a ich wrogowie zaraz przekonaja sie, co to oznacza! Po chwili impy wpadly prosto na nich. Tuzin krepych sylwetek nadzial sie na pozycje smokow. Potezne gady wstaly i zaczely ciac dlugimi mieczami, krzeszac iskry z helmow impow i rozszczepiajac ich ciala na pol. Zaskoczone impy odskoczyly, wrzeszczac "Gazak!" - najstraszniejsze slowo w ich prymitywnej mowie. O tak, plugawe, wielkie Gazaki czyhaly na nie wsrod drzew. W powietrzu zrobilo sie gesto od strzal, ktore naszpikowaly smocze kaftany z grubych skor, upodobniajac je do dziwacznych poduszek na igly. Stojacy za plecami Bazila Kepabar zaklal okropnie, kiedy jedna ze strzal znalazla luke w oslonie i wbila sie mu w ramie z tarcza. Tomas podskoczyl do boku poteznego, mosieznego smoka i ucial drzewce. Kepabar ryczal z wscieklosci. Impy zrobily sie na tym odcinku ostrozniejsze. Gdzie indziej wpadaly na ludzi z hukiem stali, spychajac ich w tyl, choc zolnierze walczyli z zelazna determinacja i wkrotce przestali sie cofac. Szermierze zwiazywali impy walka, podczas gdy wlocznicy przeszywali je grotami wloczni i juz wkrotce przed ich linia urosla sterta zwlok wrogow. Do uszu ludzi na koniach szybko dotarla wiadomosc - w lesie kryja sie plugawe smoki, zabily juz piec dobrych impow! Jezdzcy naradzili sie i poslali do boju trolle. Polowa tych potworow dzierzyla ciezkie wlocznie - smocze lance. Zamiast grotow mialy dwustopowe, trojkatne ostrza ze stali wykutej w kuzniach Tummuz Orgmeen. Reszta walczyla ciezkimi toporami, ktore rozrabywaly ludzi na pol rownie latwo, jak miecz przecinal szczura. Zasypala je ulewa strzal, wbijajacych sie w ich ciala, co wyrwalo z przepastnych gardzieli wrzaski wscieklosci. Przyspieszyly i starly sie ze smokami, oczekujacymi ich na skraju lasu. Kroczace na czele, trolle probowaly przeszyc smoki wloczniami, lecz te odbijaly dzgniecia tarczami i mieczami, starajac sie wyeliminowac lance i podejsc do przeciwnikow. Wielkie miecze zablysly w popoludniowym sloncu, rozrzucajac dokola konary drzew i galezie krzakow. Bazil i Kepabar stali w samym srodku smoczej formacji. Zaatakowaly ich cztery trolle uzbrojone w dlugie lance i ciezkie, obosieczne topory. Impy wycofaly sie, wrzeszczac przenikliwie, za to trolle natarly z animuszem, zmuszajac smoki do cofniecia sie przed ich wloczniami. Gady stanely wsrod wiekszych drzew, probujac mieczami odciac ostrza lanc. Pomiedzy krzakami przemknely cztery impy, chcace okaleczyc zamotane w gaszczu smoki. Relkin i Tomas przywitali je beltami z kusz, kladac trupem dwoch napastnikow. Jeden padl z przeszytym gardlem, drugiemu pocisk utkwil w oku. Pozostala dwojka napotkala miecze giermkow. Relkin stanal naprzeciw impa nizszego od siebie, lecz dwa razy szerszego. Robil uniki i trzymal go na dystans, manewrujac mieczem przed twarza impa, ktory probowal dosiegnac go swoja ciezsza bronia. To byla niebezpieczna gra, utrudniana przez rosnace dokola drzewa. Parokrotnie ledwo wywinal sie od ciosow, zanim zdolal zranic przeciwnika w ramie. Rozwscieczony imp wrzasnal i rzucil sie do ataku. Relkin cofnal sie, potknal i upadl na plecy. Napastnik wydal triumfalny okrzyk i wzniosl kordelas. A wowczas powietrze przecial ze swistem miecz ogonowy Bazila, uderzajac z calej sily w zelazny helm impa i krzeszac z niego skry. Kreatura osunela sie bezwladnie na ziemie. Relkin zerwal sie na rowne nogi i wlaczyl do starcia Tomasa z drugim impem, odwracajac jego uwage. Przeciwnik obrocil sie, blokujac cios, a wtedy Tomas wbil mu miecz w bok. Imp jeknal z rozpacza i uciekl. Tomas zdazyl jeszcze ciac go przez grzbiet. Tymczasem Kepabar zdolal strzaskac lance jednego z trolli i wdal sie w pojedynek z topornikiem. Miecz Kepa, Gingle, zatoczyl szeroki luk i utkwil w pniu drzewa. Mosiezny smok zaklal, mocujac sie z bronia. Troll zagulgotal z rozkoszy i wzniosl topor, zamierzajac uciac Kepowi lape w lokciu. Na szczescie belt Relkina wbil mu sie w bok glowy, rozpraszajac go, i ostrze topora zaglebilo sie w ziemi. Kepabar dal spokoj mieczowi i lupnal trolla piescia w brzuch, powalajac go na glebe. Potwor wyrwal sobie belt z glowy. Po twarzy i szyi splynal mu strumien czarnego plynu. Kepabar wyszarpnal Gingle'a i zaatakowal. Troll ledwo zdazyl podniesc sie z ziemi. W innym miejscu Bazil zderzyl sie piers w piers z trollem, wyrywajac mu lance z garsci. Przeciwnik ryknal wsciekle i walnal smoka kolanem w brzuch. Baz mial wrazenie, jakby go kon kopnal. Zatoczyl sie wstecz, nie wypuszczajac jednak lancy z garsci. Chcial to wykorzystac topornik, lecz Baz odpedzil go mieczem ogonowym. Zaraz potem Gingle Kepabara rozplatal trolla od ramienia po pas. Potwor padl bezglosnie na ziemie. Ocalale trolle uciekly z okrzykami przerazenia. Gazaki spuscily im tegie lanie. Dwa z nich byly martwe, gdyz Nesessitas sciela swojego przeciwnika Mercurim. Reszta odniosla rany. Widzac spadek entuzjazmu trolli do dalszej walki, jezdzcy trabieniem w rogi odwolali swoje sily. Impy i trolle oderwaly sie od przeciwnikow, ostrzeliwujac sie, dopoki nie wyszly z zasiegu lukow. Prawde powiedziawszy, pragnely chwili wytchnienia na rowni z ludzmi z Marneri. Hollein Kesepton natychmiast przegalopowal wzdluz linii, podnoszac zolnierzy na duchu i przegrupowujac ich. Mieli trzech zabitych i tuzin rannych. Nawet nie piata czesc strat przeciwnika, ale i tak na tyle duzo, by zmartwic Keseptona. ze smokow, Chektor i Vander odniesli lekkie rany, zadane przez impy harcujace im wokol nog. -Powstrzymalismy ich, sir - odezwal sie Weald, lekko zraniony kordelasem w nasade nosa. -Tak jest, poruczniku, ale oni wroca. A teraz znaja nasze sily i pozycje. -Zmuszenie impow do drugiego natarcia nie bedzie juz takie latwe. To bardzo niepewni zolnierze. Kesepton usmiechnal sie ponuro. -Moze damy im dalsze powody do zastanowienia. - Zawrocil konia i poklusowal miedzy drzewami, szukajac subadara Yortcha. Znalazl go kleczacego przy rannym kawalerzyscie z zabandazowanym ramieniem. -Twoi ludzie dobrze stawali - stwierdzil Yortch, wstajac. -To doswiadczony oddzial, subadarze - w tym cala tajemnica. -Ale nie zgadzam sie z rozmieszczeniem sil. Powinienes postawic dwa smoki na koncach linii. Pierwsze uderzenie zepchnelo ludzi - musisz ich solidnie zakotwiczyc. Kesepton sciagnal usta. Czy Yortch nie rozumial, ze to oslabiloby centrum, na ktore nacieraly trolle? Rozerwalyby szyk i wywolaly paniczny odwrot, podczas ktorego poniesliby ciezkie straty w ludziach i smokach. -Nie bede dyskutowal z toba na temat mojej taktyki, subadarze. Potrzebuje jedynie zapewnienia, ze twoi ludzie sa w stanie wsiasc na konie i udac sie na prawa flanke. Na moj sygnal wykonacie manewr oskrzydlajacy, atakujac ich tyly, kiedy uderza ponownie. Chce, zebyscie zwiazali walka ich dowodcow, ktorzy kraza poza zasiegiem lukow. Yortch pokiwal z namyslem glowa. -Tak, to brzmi dobrze. Tak zrobie. Kesepton poczul, jak pulsuje mu krew w skroni. Staral sie panowac nad glosem. -W takim razie badz tam tak szybko, jak tylko zdolasz, subadarze. W kazdej chwili spodziewam sie drugiego uderzenia. Yortch ponownie skinal glowa. -Oczywiscie. - Gwizdnal i adiutant przyprowadzil mu konia. Wskoczyl na siodlo i zasalutowal kpiaco Keseptonowi. -Zycze powodzenia, moj kapitanie, jako ze wyruszamy do bitwy, z ktorej mozemy nie wrocic, ja i moj dzielny oddzial z Talionu. Zachowajcie nas w zyczliwej pamieci, jezeli wy przezyjecie, a my nie. Kesepton pokrecil glowa, a potem wybuchnal smiechem. -Oczywiscie, subadarze, twoja odwaga zostala juz zauwazona. Kiedy nadejdzie wlasciwa chwila, przepedz tamta bande do domu i pozwol nam rozprawic sie z nimi bez ich przywodcow, ktorzy sledza przebieg starcia z bezpiecznych pozycji na tylach. Kapitan zawrocil konia i pogalopowal lasem na czolo formacji. Wrog utworzyl dwie szerokie kolumny z trollami w srodku kazdej formacji. Jezdzcy wrzeszczeli na podwladnych w swej chrapliwej mowie. Zza krzaka po prawej wychynal Liepol Duxe. -Jak pan sadzi, co oni zrobia? - zapytal. Kesepton wzruszyl nieznacznie ramionami. -Zaatakuja, lecz tym razem w dwoch grupach, skupiajac sie na naszych flankach. Wiedza, ze maja przewage liczebna. Ludzie sa gotowi. Smoki najprawdopodobniej takze. Jak za sprawa magii pojawil sie przy nich smokowy Tetzarch. -Slyszalem to, sierzancie Duxe, i zapewniam, ze 109. bedzie gotowy. - Tetzarch byl wysokim, pleczystym mezczyzna o przedwczesnie posiwialych wlosach i bladobrazowych oczach. -Smoki walczyly dobrze, smokowy - zapewnil go Kesepton. -Tego wlasnie od nich oczekiwano, sir. To doswiadczona grupa. -Niemniej, po raz pierwszy posmakowaly trolli, jak sadze. Tetzarch usmiechnal sie. -Prawde rzeklszy, dopiero teraz dyskutuja nad ich smakiem, a jest to calkiem ozywiona dyskusja. Kesepton i Duxe wymienili spojrzenia. -Doprawdy? -Zlamany Ogon twierdzi, ze troll jest najlepszy marynowany w winie i ziolach. Kepabar nie zgadza sie z nim, Vander ma ochote na surowego, a Chektor marzy o ugotowaniu go. Rzadko mozna bylo uslyszec gluchy smiech Duxe'a, teraz jednak byl on ostry i tak donosny, iz zolnierze Marneri podniesli glowy, a ich nastroje poprawily sie. Skoro Liepol Duxe uwaza ich polozenie za takie zabawne, to nie jest chyba tak zle, jak sadzili. ROZDZIAL DWUDZIESTY PIERWSZY Raz jeszcze zagrzmialy rogi, a batogi wzniosly sie i opadly. Impy rzucily sie naprzod, uformowane w najezona wloczniami falange ze szczepionymi ze soba tarczami. Wznosily swidrujace okrzyki wojenne, potegujac zgielk czyniony przez rogi i bebny.Wojsko Marneri stawilo im czola na skraju lasu, przeciwstawiajac im tarcze i miecze. Ponownie zabrzeczala stal. Kesepton krzyknal donosnie do Yortcha i chwile pozniej Talionczycy wypadli z lasu, szarzujac na odzianych w czern jezdzcow, krecacych sie za plecami trolli. W mgnieniu oka wywiazala sie konna potyczka, przewalajaca sie po calej lace w chaosie blyskajacych mieczy i migoczacych podkow. Starcie w lesnym gaszczu stawalo sie coraz bardziej rozpaczliwe. Dowodcy impow wiedzieli, ze sily Marneri mozna z latwoscia oskrzydlic, totez grupki tych kreatur zaczely obchodzic obronna linie z prawej i z lewej strony. Kesepton i Weald rzucili sie w wir walki na prawej flance, odpierajac tuzin impow, probujacych wyjsc na tyly szyku ludzi. Lewa strona trzymala sie dzielnie, lecz swiezy tuzin impow przedarl sie gwaltownym uderzeniem na samym koncu szyku, grozac rozbiciem formacji. Kesepton dotarl tam w sama pore, by poderwac ludzi i wstrzymac napor przedzierajacego sie przez zarosla przeciwnika. Przez dluzsza chwile szale potyczki wahaly sie to na jedna, to na druga strone, lecz sierzant Duxe zabil prowadzacego atak wojownika i po chwili natarcie zalamalo sie i rozproszylo wsrod drzew. Kesepton oparl sie o smukle drzewko i wzial gleboki oddech. Wladajace mieczem ramie bylo ciezkie, jak odlane z olowiu, poza tym otrzymal solidny cios tarcza w zebra, ktore promieniowaly bolem przy kazdym poruszeniu sie. -Dobry cios, sierzancie - stwierdzil, kiwajac w strone powalonego wojownika. Duxe stal nad nim, ciezko dyszac i drzac lekko z wysilku i napiecia. -To tyle, jesli chodzi o latwy patrol, ktory obiecywali nam w Dalhousie. -Na to wyglada - zgodzil sie Hollein. Duxe odetchnal i zlustrowal ocalalych na lewym skrzydle zolnierzy. Weald przyprowadzil konie. Porucznik krwawil obficie z rany na czole, brudzac sobie twarz i napiersnik. -Informacja ze srodka, sir. Podszedl drugi smokowy Heltifer, blady, szczuply mlodzieniec o brudnej twarzy. Przyniosl straszna wiadomosc. Sorik padl od ciosu lancy w brzuch. Po kregoslupie Keseptona przebiegl lekki dreszcz strachu. Juz stracil jednego smoka, uszczuplajac skromne sily do pieciu gadow? I tak przeciwnik mial przewage liczebna. Kesepton nie mogl pozwolic sobie na zbyt duze straty. Co bedzie, jesli ich nie powstrzymaja? Czy zdolaja wytrwac do zmierzchu i wtedy sie wycofac? Mial zle przeczucia. Przedarl sie konno przez zarosla na srodek, do pozycji smokow. Wyglad miejsca zdradzal, ze stoczono tu bitwe. Pierwsze, co zobaczyl, to martwy imp, nadziany na mlode drzewko. Pare krokow dalej ujrzal krwawa jatke. Lezal tam smokowy Rosen Jaib, wykrwawiony na smierc z przecietej arterii szyjnej. Kucal nad nim potezny Vander, jego smok. Kesepton i olbrzym wymienili spojrzenia i kapitan z ciezkim sercem poszedl bez slowa dalej. Przy stercie martwych impow lezal Sorik. Ogromne cielsko opieralo sie o drzewo. Giermkowie probowali zatamowac uplyw krwi, lecz lanca na dobre utknela we wnetrznosciach. Jezeli nie utrata krwi, to zabija go zapalenie i zakazenie. Przy konajacym dowodcy przykucnely dwa inne smoki: Nesessitas i mosiezny Kepabar. Kalstrul, giermek umierajacego smoka, siedzial obok, zanoszac sie placzem. Kesepton podszedl blizej. Smok przyjrzal mu sie przerazajaco pustym wzrokiem. -Co z nim? - zdolal wykrztusic Hollein. Nesessitas westchnela ciezko. Ona takze zostala ranna. Jej ramie zdobila zaschnieta krew. -Umiera. -Przykro mi. Byl dzielnym i bieglym wojownikiem. Smoki przytaknely. Nie moglyby zaprzeczyc takiej ocenie wielkiego Sorika. Kalstrul lkal bezglosnie. Kesepton pochylil sie i polozyl mu dlon na ramieniu. Na szczescie nie potrzeba bylo zadnych slow. Z gaszczu wylonil sie smokowy Tetzarch. -Kapitanie, powinien pan pojsc i wyjrzec na lake. Cos sie tam dzieje. Co znowu? - pomyslal Kesepton. Dzien byl juz wystarczajaco podly. Poszedl za smokowym przez zdeptane krzaki, przekraczajac martwego trolla, lezacego tam niby pien powalonego drzewa. Na skraju lasu czekal giermek Relkin. Wskazal reka na lake. Z poczatku trudno bylo sie zorientowac - lekka mgielka i swiatlo poznego popoludnia byly zwodnicze - nagle jednak dotarlo do niego, co widzi, i serce zamarlo mu w piersi. -Posilki - wyszeptal. Z lasu po drugiej stronie laki wylewal sie kolejny strumien impow pod dowodztwem niewielkiej grupki jezdzcow. Towarzyszyly im co najmniej trzy swieze trolle. -Gdzie jest Yortch ze swoimi ludzmi? - zapytal, czepiajac sie chocby najwatlejszej nadziei. Tetzarch machnal w strone opadajacego po lewej zbocza. -Gdzies w dole. Sciga niedobitki wroga. - Nie kryl niesmaku, wywolanego postepowaniem Talionczykow. Hollein zaklal. Yortch puscil sie w samowolny poscig, kompletnie zapominajac o bitwie. Byc moze wrecz postanowil zabrac swoich ludzi i wrocic na przystan z wiadomoscia, ze oddzial Marneri zostal zniszczony i przezyli tylko jego kawalerzysci. Byl zdolny do wszystkiego. Opanowal sie z wysilkiem i mruknal cicho - Miejmy nadzieje, ze wroca na czas. Zolnierze Marneri z ponurymi minami wpatrywali sie w drugi oddzial impow, dolaczajacy do pierwszego. Przywodcy wezwali do kolejnego natarcia i wkrotce tlum impow ruszyl na nich, wrzeszczac przerazliwie. Sytuacja rysowala sie wyjatkowo ponuro. Formacja przypominala teraz duze U, z wygietymi w tyl skrzydlami, ktore wkrotce zapewne zewra sie w krag i jego oddzial zostanie otoczony. Tymczasem trolle wrocily do pelni sil i smoki stanely przed naprawde ciezka proba. Ludzie krecili sie tu i tam. Zewszad spadaly na nich strzaly impow. Hollein zdal sobie sprawe, ze jego pozycja jest nie do utrzymania. Naradzil sie z Duxem i Tetzarchem. Wkrotce potem dolaczyl do nich Weald. -Nie mamy wiekszego wyboru. Musimy wycofac sie do ruin swiatyni i probowac tam sie bronic. Nie mozemy porzucic naszych rannych. -Oczywiscie, ze nie. -Czesci nie mozna przeniesc... nie wolno nam ich zostawic. -Gdybysmy tak postapili, staliby sie trollim zarciem - dodal Weald. Holleinowi zaschlo w gardle, mial przyspieszony puls. Impy byly wszedzie, gotowe do kolejnego natarcia. W kazdej chwili moga sie przebic, a to oznaczaloby kleske. Podjal decyzje. -Nie zdolamy utrzymac sie tutaj, musimy sie wycofac. Wydac rozkazy. Przygotowac ludzi na sygnal trabki - po trzecim dzwieku wycofujemy sie wszyscy jednoczesnie. Wyznaczyc ludzi do noszenia rannych, ktorzy nie sa w stanie chodzic o wlasnych silach. -A Sorik? -Sorik nie zyje - oznajmil Tetzarch. -Do licha, to kiepska nowina. Pamietajcie, ruszamy na trzeci dzwiek. Hollein rozkazal umiescic jednego ciezko rannego na grzbiecie wlasnego konia, po czym przekazal wodze Kalstrulowi. Zagrala trabka. Ludzie i smoki ruszyli w bojowej formacji przez las, kierujac sie do ruin starej swiatyni, gdzie okopali sie, czekajac na wroga. -Tu na nich zaczekamy, i zwyciezymy lub zginiemy - Hollein oznajmil Wealdowi i Duxe'owi. Porucznik oblizal wargi. Byl w stanie myslec tylko o przedwczesnej smierci. Mial przed soba jeszcze tyle zycia dziesiec lat sluzby w legionie, a potem emerytura i gospodarstwo w okolicach Dalhousie. A teraz marzenia zastapila wizja przerazajacej smierci w paszczach trolli i impow. Liepol Duxe wyprostowal sie tylko i splunal na ziemie. -Powstrzymamy ich. Musimy - to bylo wszystko, co powiedzial. Kesepton rozmiescil ludzi na rogach swiatynnego podwyzszenia, a smoki posrodku. Niespokojnie czekali na walke. Nagle zaczely wsrod nich ladowac ciezkie glazy. Trolle wyrywaly kamienie z ruin i ciskaly na ich pozycje. Zolnierze blyskawicznie przywarli do nadwerezonych murow. Smoki takze poszukaly schronienia, lecz dopiero kiedy glaz uderzyl Kepabara w helm, pozbawiajac go przytomnosci. Ozwaly sie rogi i z otaczajacych ich lasow wyroily sie impy. Bazil, Relkin, Nesessitas i Marco Veli stali plecami do odwroconej glowy dawno zapomnianego boga, ktora oddzielala ich od wrogow niczym mur. Przeciwnik nadciagal; wrzaski i bebnienie osiagnely kulminacje. Relkin poczul, jak opuszcza go strach. Ogarnal go wszech ogarniajacy spokoj. Sprawnie zaladowal kusze i polozyl na kamieniu przed soba trzy belty. Nastepnie obrocil sie do Marco Veliego, najbardziej wyedukowanego sposrod smoczych giermkow. -A wiec, Marco, komu poswiecona byla ta swiatynia? Zapytany rozesmial sie, gdyz swego czasu dlugo studiowal legendy starozytnego Veronathu. -To latwe - jedna ze swiatyn Asgaha. Byl bogiem wojny krolow Veronathu. Ta glowa pochodzi z jednego z jego posagow. W tamtych czasach Veronath wystawial pod jego choragwia piecdziesiat tysiecy pikinierow. Teraz nikt o nim nie pamieta. -Bazil przypuszczal, ze to bog wojny. Powinnismy dedykowac trupy wrogow staremu Asgahowi. Marco rozesmial sie niewesolo. -Asgahu, martwy boze martwego swiata, jezeli nas slyszysz, wiedz, iz zabijamy impy ku twoj ej chwale! - Zerknal na Relkina. - Jesli zamieszkuje jeszcze swiat cieni, dowiedzial sie wlasnie, co robimy w jego swiatyni i aprobuje to. Po chwili zaatakowaly ich impy, wybiegajac zza krzakow i wymachujac kordelasami. Za nimi sunely trolle, na ktore zaraz wyskoczyli Bazil i Nesessitas. Zaspiewaly luki, zaswistaly strzaly i kilka impow runelo na ziemie. Reszta natarla na nich cala masa. Olbrzymie miecze zawirowaly i odbily sie od tarcz i helmow trolli. Bazil uniknal ciosow dwoch potworow z lancami i chlasnal ich Piocarem przez twarze. Trzeci troll zamachnal sie ciezka maczuga i spudlowal o wlos, uderzajac w glowe od dawna martwego boga. Glowa zakolysala sie alarmujaco. Relkin odskoczyl w tyl gdyby zaczela sie toczyc, rozgniotlaby ich niczym ziarna miedzy mlynskimi kamieniami. Kolejny troll starl sie z Bazilem z brzekiem tarcz, po czym zostal odrzucony wstecz. Wcisnal helm ciasniej na glowe, ryknal i ponowil atak. Piocar zaspiewal w lapach Bazila, lecz obydwa monstra ograniczone byly kamiennymi scianami, nie pozostawiajacymi wiele miejsca na szermierke. Skorzany smok zdolal jednak zadac przeciwnikowi potezny cios w tarcze, powalajac go na kolana. Troll szybko sie pozbieral i zakrecil toporem mlynca, ktory zdjalby Bazilowi glowe z ramion, gdyby ten nie zdazyl odskoczyc. Podbiegl do niego imp, probujac przeciac mu sciegna podkolanowe, lecz Relkin czekal w pogotowiu, pakujac mu z bliska belt w prawe oko. Bazil znowu uderzyl i troll zatoczyl sie do tylu, omal nie tratujac tloczacych sie za nim impow. Z obu stron natychmiast polecialy strzaly. Trzy momentalnie wbily sie w prawe ramie smoka. Relkin zdazyl polozyc kolejnego impa, nim troll powrocil w towarzystwie drugiej bestii. Bazil wymienil sie z nimi wyzywajacymi rykami i zwarli sie w boju. Korzystajac z oslony kamiennej glowy Asgaha uskoczyl, unikajac pchniecia lanca. Piocar opadl w poteznym ciosie znad glowy, rozrabujac tarcze trolla na pol. Potwor polecial wstecz z rozszczepionym po lokiec ramieniem. Pierwszy ponownie dzgnal lanca i Bazil w ostatniej chwili odbil ostrze tarcza. Troll wspial sie na kamienne rumowisko i zwarl ze smokiem. Bazilowi przeszkadzala tarcza i dal sie na moment wytracic z rownowagi. Ogromna piesc brazowego monstrum spadla na wrazliwy nos smoka. Quoshita ryknal z bolu i wyrznal trolla rekojescia miecza w pysk. Przeciwnik zatoczyl sie z rykiem do tylu. Drugi juz nastepowal mu na piety. Relkin wpakowal mu belt w piers bez zadnego widocznego efektu. Wokol trolli zaroilo sie od impow, probujacych wspiac sie na mury. Kolo Relkina przepchneli sie zolnierze, scierajac sie z nimi na szczycie umocnien. Giermek zaladowal nastepny belt i wystrzelil go w zbita mase impow. Bazil zadal szeroki cios Piocarem, az stal zazgrzytala skarga, zasypujac glowy tloczacych sie impow snopami iskier. Nadbiegalo coraz wiecej zolnierzy, stawiajac czola fali impow. Pojawily sie dwa kolejne trolle i podczas gdy jeden starl sie z Bazilem, drugi zaatakowal ludzi, powalajac ich ciosami gigantycznej maczugi. Relkin zanurkowal pod zamaszystym ciosem masywnej paly i wbil miecz w kolano potwora. Troll ryknal z bolu; trysnela czarna krew. Ogromna lapa opadla z zadziwiajaca szybkoscia, posylajac chlopca na glowe Asgaha. Cios wydusil mu powietrze z pluc. Ledwo byl w stanie sie poruszyc. Podlecial do niego imp, wymachujac mieczem i najwyrazniej zamierzajac zdjac mu glowe z ramion. Maczuga ogonowa Bazila lupnela intruza w grzbiet, rozciagajac go na ziemi. Relkin podzwignal sie z wolna na nogi i uskoczyl z drogi impa z wlocznia. Grot zatonal ze zgrzytem w malym drzewku. Giermek odbil mieczem druga wlocznie i sprobowal ciac dzierzacego ja impa, lecz nie trafil. Walczacy kolo niego zolnierz zachwial sie nagle z gardlem przeszytym strzala. Natychmiast doskoczyl do niego imp i wbil mu miecz w brzuch. Relkin sparowal nastepne uderzenie, a Cowstrap, kompanijny kowal, odtracil tarcze impa i wyprul mu wnetrznosci. Relkin podskoczyl, przestraszony hukiem padajacego na ziemie trolla. Odcieta Piocarem glowa potoczyla sie po gruncie. Bazil stal nad pokonanym wrogiem, szerokimi zamachami miecza tnac tloczace sie przed nim impy. Relkin spojrzal ponad Zlamanym Ogonem na Nesessitas, ktora wlasnie kladla trupem innego trolla. Wokol glowy Asgaha gromadzily sie juz jednak kolejne impy. Bazila olsnilo. Przez mur przelazil wlasnie nastepny troll. Smok upuscil miecz, odbil cios topora tarcza i zlapal trolla oburacz w pasie. Poderwal zaskoczonego potwora w powietrze i dzwignal ponad glowe. Troll wydal okrzyk przestrachu - istoty te panicznie boja sie odrywania stop od ziemi. Bazil rozkolysal go i cisnal w odwrocona glowe boga. Monstrum osunelo sie na ziemie, pozbawione checi do dalszej walki, a kamienna glowa zachybotala sie i potoczyla na stloczone impy. Miazdzone kreatury wrzeszczaly spanikowane, a glowa toczyla sie, az na powrot stanela we wlasciwej pozycji, ukazujac smokom i giermkom twarz wykrzywiona wladczym grymasem, doskonale niegdys znanym wszystkim jego wyznawcom. -Asgah! - zakrzyknal Marco Veli, a pozostali natychmiast podjeli okrzyk. Asgah uslyszal ich prosby! Mieli teraz chwilke oddechu, choc na pozostalych odcinkach wciaz trwal zazarty boj. Trolle probowaly pokonac mur i dostac sie miedzy zolnierzy Marneri. Pojekujac ze zmeczenia, Bazil i Nesessitas ruszyli w strone bitwy, wymachujac wielkimi mieczami. Fortuna usmiechnela sie do skorzanego - pierwszym ciosem powstrzymal atak trolla, odrabujac mu ramie. Nieszczesnik wpadl na idacego za nim towarzysza, zmuszajac go do obrony. Nesessitas nie miala tyle szczescia. Jej troll zdazyl juz wdrapac sie na strzaskany mur. Zeskoczyl na dol, zadajac potezny cios w tarcze i omal jej nie przewracajac. Nastepne uderzenie topora siegnelo jej helmu. Oszolomiona smoczyca upadla na grzbiet, niezdolna do dalszej walki. W linii obronnej powstala wyrwa. Natychmiast zapelnili ja zolnierze, odciagajac uwage bestii szalenczym wymachiwaniem bronia. Troll prychnal wsciekle i szerokim zamachem scial ich niby lan kukurydzy, przepolawiajac dwoch mezczyzn. Pozostali wojownicy z ponurymi minami utrzymywali pozycje, nie cofajac sie i tnac cielsko potwora z prawa i z lewa. Kamienie zrobily sie sliskie od strumieni czarnej posoki, lecz bestia nie poddawala sie, a po murze juz wspinala sie nastepna. Potezny Vander ogluszyl troila silnym ciosem miecza, krzeszac z jego helmu blekitne iskry. Tymczasem wrocila do siebie Nesessitas, ktora teraz poprawila z drugiej strony, walac go na odlew plazem miecza. Potwor obalil sie na ziemie, gdzie swymi mieczami i nozami dokonczyli dziela zolnierze. Vander juz scieral sie z kolejnym trollem. Niestety w strone swiatyni bieglo coraz wiecej impow, ktorym czola moglo stawic zaledwie kilku zdesperowanych wojownikow, smoczych giermkow i smokowy Tetzarch. Ten ostatni zagrzewal ich do boju glosnymi okrzykami, lecz nagle osunal sie na ziemie, kiedy nieprzyjacielska strzala znalazla szczeline pomiedzy napiersnikiem a nabijanym metalem ciezkim pasem. Kiedy przewrocili go na wznak, juz nie zyl. Wywiazala sie walka z impami. Relkin wystrzelil, po czym odrzucil kusze i dobyl miecza. Imp zamierzyl sie na jego glowe. Giermek przykucnal i dzgnal przeciwnika w noge, tuz nad kolanem. Ten upuscil tarcze i rzucil sie na chlopca, dzieki wyzszej sile prawie zbijajac go z nog. Relkin ledwo odzyskal rownowage, po czym cial go nad tarcza, zrywajac mu helm z glowy. Imp wyrwal mu tarcze z reki i uderzyl w miejsce, gdzie jeszcze przed chwila znajdowal sie giermek, lecz ten zdazyl rzucic sie w bok, po czym powtorzyl manewr, trafiajac napastnika w gola glowe. Ugodzony osunal sie z jekiem na ziemie. Nie mial czasu napawac sie triumfem, gdyz juz atakowal go nastepny imp, a za jego plecami roilo sie od kolejnych. Zblizal sie koniec dla nich wszystkich, albowiem sytuacja wygladala tak samo na wszystkich odcinkach. Bylo ich mniej niz piecdziesieciu, a otaczaly ich ponad trzy setki wrogow. Na przeciwleglym skrzydle Hollein Kesepton wymienil znuzone spojrzenia z Wealdem i Duxem. Wszyscy trzej przeczuwali zblizajacy sie koniec. Raptem, ponad zgielk bitewnych okrzykow impow i warkot bebnow, wzbil sie srebrzysty dzwiek trabek i kornetow. A potem rozlegl sie gromki okrzyk, jak gdyby nadciagalo pol legionu. -Jestesmy uratowani! - zawolal Weald. -Posilki - zgadywal Duxe. - Ale skad? Kornety zagraly znowu jeden, dwa, trzy, cztery. A potem kolejny okrzyk. -Nie ma czasu na pytania - rzucil Kesepton. - Dac w komety! Atakujemy! Natychmiast! -Atakujemy? Alez zostalo nam mniej niz piecdziesieciu ludzi i raptem cztery smoki. -Niewazne - wrog sie waha, nasluchuje. Faktycznie - bebny umilkly, rogi oniemialy. Po raz trzeci uslyszeli zaspiew kornetow - kornetow legionow. Kesepton chwycil trabke i zagral sygnal do ataku. Duxe pognal wzdluz linii, wykrzykujac rozkazy i ktos jeszcze zaczal trabic na kornecie. Zolnierze zebrali sie w sobie i resztkami sil podniesli wielki krzyk, przedarli sie przez zrujnowany mur i rzucili na wrogow. Impy staly niezdecydowane, obawiajac sie ataku z tylu, a teraz widzac, ze ludzie, ktorzy jeszcze przed chwila byli o krok od kleski, nacieraja na nich ze stala i furia w oczach. Kreatury podniosly zgodny wrzask i uciekly w las jak bezmyslne kroliki, porzucajac bron, tarcze i wszystko, co moglo przeszkodzic im w ucieczce. A za nimi gnaly ocalale resztki 13 Marneri, scigajac je az na lake, gdzie szczesliwym zrzadzeniem losu pojawil sie subadar Yortch i jego zmeczeni kawalerzysci, wracajacy z poscigu za jezdzcami w czerni. Yortch natychmiast przypuscil szarze na horde zmykajacych impow, dzieki czemu nie zdolaly uformowac szyku i uciekaly spanikowanym tlumem po sama rzeke Argo, w ktorej wiele utonelo, nie czekajac na przeprawe przez brod. Pozostaly tylko trolle, a te trzeba bylo otoczyc i naszpikowac strzalami, az wreszcie wyzionely ducha i znieruchomialy na ziemi. Dopiero wtedy Hollein Kesepton udal sie na poszukiwanie posilkow, ktorych trabki uratowaly zwyciestwo, a ktore dotychczas jeszcze sie nie ujawnily. Wjechal do lasu. Ani sladu legionu czy chocby kompanii. Ani zywego ducha. Klusowal zmieszany. Wszyscy to uslyszeli - uslyszaly to przeklete impy i uciekly. Gdzie wiec podziali sie ci, ktorzy deli w te cudowne kornety? Zachodzace slonce rzucalo na pole bitwy ponure, czerwonawe swiatlo, kiedy wrocil z poszukiwan ze zmarszczonym w zamysleniu czolem. Spotkal Wealda z obandazowana glowa. -I coz, sir, gdzie oni sa? Co sie z nimi stalo? Hollein pokrecil glowa. -Nikogo tam nie ma, Weald, nikogusienko. Porucznik Weald zmierzyl go zaskoczonym spojrzeniem, ktore zaraz przeniosl na puszcze. -Ludzie gadali o martwym bogu, Asgahu. Slyszal pan? -Nie. Asgah? -Bog wojny Veronathu. To byla jego swiatynia. Mowia, ze w pewnej chwili utracona glowa posagu potoczyla sie i zmiazdzyla pare tuzinow impow. Hollein parsknal niedowierzajaco. -Uwazasz, ze to Asgah gral na kornetach? -Nie wiem, ale nikogo tam nie ma, a my z pewnoscia je slyszelismy, wiec... - Weald probowal przebic wzrokiem gromadzace sie na polu ciemnosci. Hollein Kesepton wzruszyl ramionami, nie mogac znalezc rozsadnego wytlumaczenia. Czy starzy bogowie mogli jeszcze zyc? Czyz wszyscy nie umarli, zastapieni przez wielka matke? Kapitan nie byl zbyt pilnym wyznawca bogow, czy nawet Bogini, teraz jednak znalazl sie w nielichym klopocie. -Bogowie czy ludzie, nie wiem, kim byli, i nie dbam o to, ale ocalili nam zycie - wymamrotal w koncu. - Gdyby nie pomoc z ich strony, nie wiem, czy dozylibysmy zachodu slonca. Weald usmiechnal sie tajemniczo. -Smoki zamierzaja spalic trolle na posadzce swiatyni Asgaha - uznaly, ze moze docenic taka calopalna ofiare. -Swietnie, to wywola smrod, ktory moze spodobac sie bogowi. Pojechali z powrotem w strone obozowych ognisk. ROZDZIAL DWUDZIESTY DRUGI Nim pole bitwy opuscily ostatnie promienie slonca, ocalali zolnierze zostali przeliczeni i zorganizowani w ekipy pogrzebowe.Z siedemdziesieciu osmiu ludzi z Marneri dziewietnastu trzeba bylo pochowac, a kolejnych dwudziestu odnioslo rany od skaleczen po rozplatane brzuchy. Medycy byli pewni, ze przynajmniej trzech dalszych nie przezyje nocy. Brakowalo siedmiu Talionczykow, ktorych uznano za zaginionych podczas poscigu za wrogiem na obszarze pomiedzy swiatynia a daleka Argo. Pieciu nastepnych odnioslo rany, ktore wykluczaly ich z aktywnych dzialan bojowych do konca sezonu. Ze 109. tylko cztery smoki zachowaly pelna sprawnosc bitewna biednemu Kepabarowi wciaz dzwonilo w glowie od uderzenia skala, ktore pozbawilo go przytomnosci. Piechurzy grzebali zabitych, a Yortch wyslal paru jezdzcow, zeby przyprowadzili z okolicznych wsi wozy do przewiezienia rannych do przystani. W tym czasie smoki i giermkowie gromadzili chrust na stos, na ktorym ulozono cialo Sorika. O zmierzchu Relkin i Tomas rozpalili male ognisko, od ktorego zajelo sie kilka pochodni. Smoki wetknely je pod ogromna sterte drewna. Poczatkowo uniosly sie jedynie chmury dymu, zaraz jednak pojawily sie plomienie, sypiac iskrami wysoko pod niebo. Ogien rzucal na lake krwistoczerwone swiatlo. Spietrzone w poblizu stosy martwych impow i trolli rzucaly widmowe cienie. Powoli przybywali miejscowi, prowadzac ze soba wozy z jedzeniem i piwem, co spotkalo sie z uznaniem tak ludzi, jak i smokow. Wkrotce nad swiezo rozpalonymi ogniskami zabulgotala polenta i makaron. Smoki pily piwo w zwyklym dla siebie, zatrwazajacym tempie, a potem zaintonowaly smutna piesn zalobna. Donosne, niskie glosy poteznych gadow odbijaly sie od stokow Czerwonego Debu, niosac sie na wiele mil po dolinie, az ludzie wychodzili przed progi domostw i patrzyli w zadziwieniu w strone gor. Na widok pierwszych kotlow klusek smoki szybko przerwaly zalobne pienia. Podobnie jak inni legionisci, zywily sie pszenica, zwykle w postaci makaronu. Zaden inny rodzaj zywnosci nie byl rownie lekki i odporny na psucie sie. Smoki doprawialy kluski akh. Ludzie poprzestawali na lagodniejszych przyprawach. Po uporaniu sie z posilkiem olbrzymy wrocily do beczek z piwem i podjely piesn. Do tego czasu przybylo juz sporo okolicznych mieszkancow i zanim spiew dobiegl konca, na lace zgromadzil sie calkiem spory tlumek. Smoki polozyly sie spac przy swoich giermkach, a dopalajacy sie stos rzucal na pole bitwy posepny blask. Tylko Hollein Kesepton nie mogl jeszcze zazyc rozkoszy snu. Po dlugich naleganiach sklonil Yortcha do rozeslania patroli. Z raportow kawalerii i informacji miejscowych, ktore naplywaly do obozu szerokim strumieniem, dowiedzial sie, iz przeciwnik umknal w rozsypce w dol rzeki Argo. Czesc wrogow przedarla sie do Tuniny i zniknela w rozleglym lesie. Reszte scigaly oddzialy farmerow, ktorzy pozostali na gospodarstwach. Wrodzy jezdzcy takze zostali rozproszeni. Szesciu pojmano i uwieziono w Przystani Argo, reszta zas zostala zabita lub rozbiegla sie po lasach na drugim brzegu rzeki. W kazdej chwili grozilo im jednak pojawienie sie kolejnych najezdzcow. Keseptona otoczyli zatroskani rolnicy, zadajacy ochrony ich wlasnosci. Majac do dyspozycji trzydziestu dziewieciu zolnierzy, cztery smoki i jedenastu kawalerzystow, kapitan Hollein nie zdolalby ustrzec zbyt wielu farm. Prawde powiedziawszy, jego oddzial byl bliski rozpadu. Zywil powazne watpliwosci, czy w razie pojawienia sie nowych sil wroga, zdolalby wydac im bitwe bez posilkow z Dalhousie. Hollein nigdy nie byl w Przystani Argo, lecz znajac rozmiary samych fortyfikacji, doskonale wiedzial, ze do ich obsadzenia potrzeba co najmniej piecdziesieciu ludzi. Oczywiscie w razie potrzeby, pomogliby mieszkancy fortu, ktorych odwaga znacznie urosla po uslyszeniu wiadomosci, ze glowne sily wroga zostaly rozbite i przegnane. Niestety dla farmerow nie mogl nic zrobic. Zastanawial sie w duchu, ile dni zajeloby posilkom dotarcie do niego z Dalhousie. Gdyby rano wyslal jezdzca z prosba, dotarlby on do Dalhousie po trzech dniach, przy zalozeniu, ze deszcze nie uczynily traktow nieprzejezdnymi. Przybycie posilkow moglo potrwac nawet miesiac. Przez ten czas jego oddzial mogl ulec przewadze liczebnej przeciwnika. Nie bylo to zbyt podnoszace na duchu. Olbrzymi stos pogrzebowy Sorika wciaz plonal, a wiatr roznosil na polnoc i zachod swad palacego sie smoczego miesa. Kesepton walczyl, zeby nie wybuchnac, wysluchujac dziesiatek prosb o ochrone konkretnych gospodarstw, gdzie ponoc mogly ukrywac sie impy. Jego ludzie byli wyczerpani. Tej nocy nikt nie mial prawa oczekiwac od nich niczego wiecej. Wreszcie porucznik Weald uwolnil go od rolnikow, odprawiajac ich z obozu. -Mamy kwatery po drugiej stronie tamtych ognisk - szepnal mu na ucho. - Twoj namiot juz rozbito, zostawiono ci takze troche jedzenia. - I tak oto Hollein zasiadl przed namiotem, jedzac, pijac i odprezajac sie przy kufelku ale. Powoli opuszczalo go bitewne napiecie. Cokolwiek wydarzy sie w ciagu najblizszych tygodni, tej nocy ani jutro nie powinno dojsc do zadnych walk. Moze pozwolic sobie na odrobine snu. Zanim jednak zdazyl usnac, rozleglo sie wolanie straznika i po chwili stanely przed nim dwie szczuple postaci w szarych szatach zakonu. Dzwignal sie z trudem na nogi. -Kapitanie, wielce sie dzisiaj strudziles, nie fatyguj sie wiec wstawaniem dla nas - odezwal sie predko chlodny, choc uprzejmy, kobiecy glos. - Pozwol nam sie przysiasc. Musimy omowic kilka spraw. Podniosl wzrok i ujrzal calkiem urodziwa twarz o delikatnych rysach i ostro zarysowanych kosciach policzkowych. Nie byl w stanie okreslic wieku kobiety. Na pewno nie byla juz mloda, a choc blada - nie bezbarwna. Uwage przyciagaly przede wszystkim jej oczy: duze, jasnoszare i swietliste. Towarzyszyla jej znacznie mlodsza, dosc ladna dziewczyna o zarozowionych policzkach i zywych, brazowych oczach. -Witam was obie, siostry. Siadajcie i mowcie, z jakimi wiesciami przychodzicie. Kobiety usiadly bez zbednych ceregieli i natychmiast zajrzaly do garnka. -Zolnierskie kluski, zawsze za nimi przepadalam - oswiadczyla starsza z nich. -Obawiam sie, ze to wszystko, co mamy do zaoferowania. -Dziekujemy, kapitanie, z przyjemnoscia przyjmujemy poczestunek. Mlodsza siostra nalozyla kluski do dwoch malych miseczek i polala je odrobina sosu slodko-kwasnego, po czym podala porcje starszej towarzyszce. -Skad przybywacie? - spytal Hollein. -Z poludnia. Caly dzien wspinalysmy sie na Czerwony Dab. -Aha - mruknal. - Moze pomozecie mi wyjasnic pewna tajemnice. Slyszelismy stamtad trabki jakichs zolnierzy, lecz nikogo nie zobaczylismy. Mijalyscie ich po drodze? Mlodsza z siostr zdusila chichot i wbila wzrok w czarke klusek. Starsza wzruszyla ramionami. -Nie. Szlysmy gestwina. Calkiem mozliwe, ze zabladzilysmy. -Ha, w to nie uwierze. Szare siostry nigdy sie nie gubia. Usmiechnela sie. -Dziekuje za komplement. Chcialabym, zeby to byla prawda. Choc skrajnie wyczerpany, Hollein ucieszyl sie z obecnosci tej kobiety. Czarownica! - pomyslal sobie. - Rzucila jakis czar, ktorego nie wykryly moje zwyczajne zmysly. -Pozwol mi przedstawic sie, kapitanie. Jestem Lessis, a to moja asystentka, Lagdalen z Tarcho. Mial wrazenie, ze slyszal juz gdzies to pierwsze imie, ale teraz nie byl w stanie uzmyslowic sobie, gdzie. -Hollein Kesepton, pani. A gdzies tam jest moj porucznik, Sandron Weald. Jestesmy z 13. Marneri z wydzielonymi silami Szostej Lekkiej Kawalerii Talionu i 109. Smoczym. -Walczyliscie dzisiaj dlugo i ciezko, kapitanie. Wysaczyl z kufla resztke ale. -Bylo blisko, zbyt blisko. Szkoda, ze nie znalazlem tamtego oddzialu. Nie rozumiem tego - nawet nie nawiazali kontaktu. Lessis usmiechnela sie znowu. -Byc moze dzwiek, ktory slyszales, nie zostal wydany przez zolnierzy. -Co? Przeciez slyszelismy kornety. Niektorzy twierdza, ze to Asgah, jakis antyczny bog wojny, ktory rzadzil w tych stronach, lecz dla mnie brzmialo to bardzo prawdziwie. Lessis przylozyla dlonie do ust i dmuchnela w nie. Rozlegl sie krystalicznie czysty dzwiek kornetu Marneri. Hollein gapil sie na nia przez cale trzy sekundy. Potem trzasnal dlonia w kolano i wybuchnal smiechem. -A niech mnie. Tyle, jesli chodzi o Asgaha! To wy bylyscie tymi posilkami! Wy dwie. Przytaknela. -Obawiam sie, ze tak, Holleinie Keseptonie. Zobaczylysmy, ze jestescie w potrzebie i na szczescie wrog zglupial na tyle dlugo, by ludzie i smoki mogly ich zaatakowac. Pokiwal glowa. -Cholerna racja. Roznieslismy ich na strzepy. Wczesniej jednak przyparli nas do muru. -Zgadza sie. - Usmiechnela sie. - Z drugiej strony, cale nasze przedsiewziecie w Argonath balansuje na skraju przepasci i co i rusz musimy dawac z siebie wszystko, by pokonac silniejszego od nas wroga. Podziw Holleina zagluszyl rozczarowanie, ze w poblizu nie ma zadnych posilkow. Dwie siostry, w tym jedna bardzo mloda, zdolaly same odwrocic przebieg bitwy. -Nic dziwnego, ze nie moglismy nikogo znalezc! Powiedz mi jednak, jak sie zgubilyscie? Musialyscie byc calkiem blisko, skoro uslyszalyscie odglosy walki. -Mialysmy po drodze pewne opoznienie. Musialam poszukac poslanca i nauczyc go mowic. Uniosl brwi. Wiedzmo-mowa! -Coz, chyba nie bede drazyl tematu. -To nie takie trudne, jak mogloby ci sie zdawac - mruknela. W tym wlasnie momencie dolaczyl do nich porucznik Weald. -Duxe wystawil warty, a pol tuzina gospodarzy jedzie wlasnie na przystan po nowe informacje. Hollein pokiwal glowa, po czym skinal na dwie siostry w szarosci. -Przygotuj sie na niespodzianke, poruczniku. Zaalarmowany Weald podniosl piaskowe oczy. -Niespodzianke? -To siostra Lessis, a to siostra Lagdalen. To wlasnie one uratowaly nam skore niespelna kilka godzin temu. Zolnierz wybaluszyl oczy. -One co? -Potrafia po swojemu dac w kornety. Lessis znowu zatrabila w dlonie. Weald poskrobal sie po glowie. -Uslyszalem juz wszystko. -Prawie, szanowny panie - stwierdzila Lessis. - Pozwolcie mi jednak pogratulowac wam dzisiejszego zwyciestwa - walczyliscie nadzwyczajnie. Porucznik odzyskal rezon. -Moja lady, walczylismy dobrze, gdyz w przeciwnym wypadku zginelibysmy. Wszyscy otarli sie o kociol trolli. -Doskonale o tym wiem, poruczniku Weald. Zamilkli na chwile, mezczyzni zdziwieni, a Lessis zbierajac sily przed wyjawieniem im nastepnej sprawy. -Mam wrazenie, ze czegos od nas chcesz, pani - odezwal sie w koncu Kesepton. Przytaknela, uwaznie dobierajac slowa. -Faktycznie tak jest. Zamierzam prosic was o udzial w niezwykle ryzykownej misji i podjecie sie sluzby daleko wykraczajacej poza zwykle, zolnierskie obowiazki na nie wiadomo jak dlugo. Zostaniecie wystawieni na niebezpieczenstwa, przy ktorych dzisiejszy dzien wyda sie wam calkiem przyjemny. Powiedziala to wszystko tak jasno i spokojnie, ze przez chwile tylko na nia patrzyli. -No coz... - zaczal Kesepton, przelykajac z trudem. W co tym razem sie pakowal? Odezwala sie w nim wrodzona ostroznosc. -Nie, nie, musisz mnie wpierw wysluchac, kapitanie. - Uniosla szczupla dlon. Usiadl z powrotem, majac wrazenie, ze jeszcze bedzie tego zalowal. -Najpierw musze cos wyjasnic. Scigamy jednego z najgrozniejszych agentow wroga. Porwal on dziedziczke tronu Marneri, ksiezniczke Besite. -To ona zyje? - spytal zaskoczony Hollein. - Slyszelismy, ze zginela. -Nie, zostala porwana przez tego czlowieka. Przez cala zime scigalysmy go przez miasta Argonathu. W koncu zastawilysmy pulapke w Talionie, lecz zostal ostrzezony przez zdrajce i umknal. Teraz podrozuje lesna droga przez Tunine. Musimy go tam przechwycic. -Jakimi silami dysponuje? - zapytal Hollein. -Spotka sie z oddzialem impow i trolli, oczekujacych w cieniach Sniegowej Opaski. Dlatego wlasnie potrzebna jest nam wasza pomoc. Kesepton pokiwal glowa. Zimowa kampania, potem ta straszna bitwa, a teraz kolejne walki w odwiecznych lasach Tuniny. Ani chwili odpoczynku. -Jestesmy zdziesiatkowani i ledwo zdolni do marszu, a co dopiero mowic o walce. -Rozumiem, kapitanie. Niestety jestescie jedyna sila w okolicy, ktora moze zajac sie naszym wrogiem, zanim przekradnie sie przez linie obronne i ucieknie w glab Ganu. Tam szanse pochwycenia go i odbicia ksiezniczki bylyby bardzo male. A po pobycie w Miescie Czaszki przestanie nadawac sie do wladania Marneri. Hollein wzruszyl ramionami. -Zgodnie z zyczeniem krola jego nastepca zostanie Erald. Wszyscy o tym wiedza. -Erald to kompletny idiota. Jest mlody, plochy i podly. Nie wolno pozwolic mu zasiasc na tronie Marneri. Kesepton przygryzl warge. -Czyz nie powinnismy uszanowac woli krola i jego ludu? -Oczywiscie, ze tak, lecz w pewnych przypadkach poddani nie znaja calej prawdy. Erald zdobyl popularnosc, rozdajac datki oraz dzieki manipulacjom opinia publiczna, jakich dopuszczal sie jego ojciec. Pozostawiony sam sobie, Erald zostanie szybko zdominowany przez swych doradcow, a tych nigdy madrze nie dobieral. Wiem, ze mieszkancy Argonathu sa niechetni wplywom imperium na te sprawy, obecnie jednak pewne ingerencje sa niezbedne. Wszystko, co osiagnelismy, wciaz utrzymuje sie w stanie chwiejnej rownowagi, a nieprzyjaciel po raz kolejny budzi sie do dzialania. -Lud Marneri nie zyczy sobie kobiecej wladzy. W przeciwnym razie przeprowadziliby sie do Cunfshonu i zalozyli to jarzmo na karki. Lessis prychnela i spuscila wzrok -Lud Marneri przetrwal dzieki swemu mestwu i przebieglosci. Niewielkie wplywy wysp z pewnoscia nie doprowadzily do niczego zlego. Hollein przytaknal. -Masz racje. Oburza mnie jednak, ze czarownice tak swiadomie mieszaja sie w sukcesje tronu. Lessis westchnela i wzruszyla ramionami. -Gwarantuje, ze byloby lepiej, gdybysmy nie byly do tego zmuszane. Jednak w tych okolicznosciach dopuszczenie do sytuacji, ze nastepnym krolem Marneri bylby Erald, staloby sie jedna wielka katastrofa. -Znalezliby sie tacy, ktorzy uznaliby za zdrade sama rozmowe z toba o tych sprawach. -Faktycznie, lecz doskonale wiesz, ze byliby w bledzie. Rozlozyla rece. - Kapitanie Kesepton, badz ze mna szczery. Interesom Marneri, a co za tym idzie, calego Argonathu, najlepiej sluzyloby objecie tronu przez osobe racjonalna i zdrowa na umysle, a nie zagubione dziecko, ktorym rzadza zepsucie i ambicja. Hollein wzruszyl ramionami. -No coz, to prawda. -Czy wobec tego, dotrzymacie nam towarzystwa w Tuninie? -Musialbym otrzymac stosowne rozkazy. Obecne polecenia ograniczaja mnie do tego brzegu Argo. Wydela wargi. -Oczywiscie, doskonale to rozumiem. Wieczorem wysle poslanca do fortu Dalhousie i jutro wroci z twoimi rozkazami. -Dalhousie lezy trzy - cztery dni drogi jazdy stad. -Moj poslaniec nie korzysta z drog, kapitanie. - Znowu zlaczyla dlonie i dmuchnela w nie, tym razem jednak imitujac hukanie. Kilka minut pozniej na szczycie masztu namiotu Keseptona z miekkim lopotem skrzydel wyladowala wielka sowa. Lessis zahukala po raz drugi i uniosla laske Sowa zamachala skrzydlami i usiadla kolo niej. -Oto moj poslaniec, Chinook z Czerwonego Debu. Ma bystry umysl, lecz niezbyt obchodza go sprawy ludzi. Hollein wpatrywal sie w ptaka. Byl ogromny. Nagle obrocil glowe i odwzajemnil spojrzenie. Jakaz inteligencja czaila sie w tych wielkich slepiach? Wywarlo to na kapitanie spore wrazenie. -W porzadku - oznajmil. - Wyslij go i zobaczymy, co wladze Dalhousie maja do powiedzenia w tej sprawie. Ciekawilo go, jak sowa zamierzala porozumiec sie z generalem Hektorem. Lessis przemowila do ptaka seria pohukiwan, kwilen i szeptow, kreslac jednoczesnie wiadomosc na kawalku pergaminu, ktory nastepnie przywiazala mu do nogi. Poruszyl sie niespokojnie, uniosl noge i przypatrzyl zwitkowi, lecz nie zdjal go. Lessis odezwala sie ponownie i przesunela dlonia przed wielkimi oczami. Sowa zamrugala, rozwinela skrzydla i jednym poteznym zamachem wzbila sie w powietrze. Lessis obrocila sie do Keseptona. -Do jutra bedziemy mieli twoj e rozkazy, lecz nie mozemy tu siedziec i czekac. Rankiem musimy przekroczyc rzeke Argo. Od miejsca przechwycenia agenta dzieli nas daleka droga. -Wiele ode mnie oczekujesz, siostro Lessis. Nie moge tego zrobic bez rozkazow. Czekalby mnie sad polowy. -Otrzymasz takie rozkazy ode mnie, kapitanie. Uwierz mi, ze nikt ich nie podwazy. Hollein zagwizdal. -Wrecz przeciwnie, uwazam, ze oznaczaloby to koniec mojej kariery w legionach. Lessis przybrala bardziej stanowczy ton. -Kapitanie, zle mnie osadzasz w tych szarych sukniach. Jestem bezposrednim przedstawicielem Rady Imperium. W hierarchii legionow oznaczaloby to generala, rozumiesz? Od tej pory podlegasz moim rozkazom. Przelknal sline - to bylo trudniejsze od bitwy. Oddac dowodztwo wiedzmie? Co powiedza Liepol Duxe i Yortch? -Musimy wyruszyc jutro, poniewaz jestesmy umowieni w lesie na spotkanie z przyjaciolmi. -Przyjaciolmi? -Tak, z elfami Matugolina. Obserwuja droge i beda dysponowac wiedza o ruchach nieprzyjaciela. Chlod scial Holleinowi krew w zylach. -Elfy z Tuniny nie sa przyjaciolmi Argonathu. To wrogie wszystkiemu dzikusy. Lessis przyjela to ze znuzonym usmiechem. -Niestety ostatnimi czasy elfy Matugolina sporo wycierpialy. Ci dobrzy ludzie znad Argo nie traktowali ich najlepiej. W rezultacie poddani Matugolina sa lzeni i przeklinani. Niemniej, zapewniam cie, ze lud lasu wciaz jest gotowy do walki z nieprzyjacielem. -Mowisz tak, jak gdybys dobrze znala te dzikie elfy. -Znam je - odparla krotko, a on jej uwierzyl. Zauwazyl, ze mlodsza siostra przypatrywala sie mu z blyskiem zainteresowania. Byla atrakcyjna, mloda kobieta. Hollein nie mogl powstrzymac sie od dokladniejszego jej obejrzenia. Zarumienila sie i odwrocila glowe. Niemniej pozostala w jego myslach. Jak mlodo wygladala. A mimo to, towarzyszyla tej Lessis. Czul, ze ma do czynienia z jedna z legendarnych wielkich czarownic. Nie bylo ich wiele, lecz mialy olbrzymie mozliwosci. Te dziewczyne dopuszczono do wielkich tajemnic. Zyla w swiecie szpiegow, agentow i tajemniczych wypraw w eteryczne krainy, pozostajacych poza percepcja reszty ludzkosci. Ciekawilo go, czy przezyje czekajace ja wyzwania. Czy pewnego dnia zostanie wielka czarownica? -No coz - oznajmil. - Musze zobaczyc jakis dowod, ze jestes tym, za kogo sie podajesz. Wiem, ze wladasz potezna moca, to samo jednak potrafi nasz wrog. Przez chwile w oczach Lessis zaplonal ogien. Niemniej przemowila spokojnie, wrecz beznamietnie. -Oczywiscie, mlody kapitanie, dostaniesz go. Nie sadz jednak, ze przeciwnik dysponuje wielka magia. Sztuka wroga jest wypaczona - bazuje na strachu i uprzedzeniach. Brakuje w niej umilowania zycia. Jego uroki i sztuczki sa zawsze zimne i bolesne. Nie karmia i nie rozwijaja. -Cieszy mnie, ze zostalem upomniany, gdyz te sprawy nie sa moja domena. Tutaj, w legionach, preferujemy prostszy, linearny sposob myslenia. -Zgadza sie i tak wlasnie powinno byc. Jestescie zolnierzami, a nie wywiadowcami. Uwierz mi, ze imperator i jego Rada wielce sobie cenia wasza odwage i umiejetnosci. Dajecie nam do reki rapier, ktorym przeszywamy powazniejsze knowania wroga. Zakon zas jest tarcza, tak wiec kazde z nas sluzy na swoj sposob. Przerwala, wymienila sie spojrzeniami z asystentka, po czym obrocila ku niemu. -A teraz powinnysmy chyba udac sie do namiotu chirurga i wesprzec go naszymi umiejetnosciami. Macie wielu ciezko rannych zolnierzy. Hollein chcial wstac i pozegnac sie z nimi, lecz jednoczesnie dotknely jego ramion. -Nie wstawaj, mlody kapitanie - rzucila Lessis. - Zachowaj sily na jutro. Nastepnie obydwie opuscily namiot dowodcy. Kiedy znalazly sie juz poza zasiegiem sluchu, odezwala sie Lagdalen. -Czy ptak naprawde zdola przeleciec tak szybko te odleglosc? -Ten tak. Bardzo przy tym zglodnieje, totez martwie sie troche o wiewiorki z Czerwonego Debu, niemniej wroci tu jutro. Rassulane wlada mowa sow i zaniesie moja wiadomosc generalowi Hektorowi. Za tydzien lub dwa pojawi sie tutaj oddzial zmiennikow. ROZDZIAL DWUDZIESTY TRZECI Na strome zbocza Czerwonego Debu zawital jasny, mrozny poranek. Po przebudzeniu Relkin ujrzal wokol siebie budzacy sie z wolna do zycia oboz, zalany jasnymi promieniami slonca.Odkryl, ze Bazil poszedl juz do strumienia, by ugasic pragnienie i pochlapac sie. Najwyzsza pora przetrzec oczy i rozejrzec sie za czyms do jedzenia. Z kuchni unosil sie zapach pieczonych ciastek i kalutu, ciemnej kawy z Ourdh, na ktorej opieraly sie legiony Argonathu. Przeciagnal sie. Wszystko go bolalo, zwlaszcza dzwigajace tarcze ramie, ktore niezle wczoraj oberwalo. Podczas marszu odkryl, ze boli go takze prawa noga i ma nadwrazliwa kostke. Ogromny stos pogrzebowy Sorika wypalil sie ze szczetem. Zostala po nim tylko kupka kopcacych wegielkow. Z laki dobiegaly odglosy kopania. To gromada okolicznych grabarzy trudzila sie nad masowym grobem dla martwych wrogow. Niewielu legionistow bylo juz na nogach, jedzac sniadanie lub stojac w kolejce do kowala, by naprawic bron, helmy i tarcze, ktore po wczorajszym dniu znajdowaly sie w oplakanym stanie. Kowal rozniecil kilka palenisk. Sapanie miechow mieszalo sie z brzekiem mlota o metal. Dla Relkina pierwszorzedna sprawa byla zmiana opatrunku na ramieniu Bazila i naprawa jego tarczy. Kowal nie bedzie uszczesliwiony tym zleceniem. Chlopiec uswiadomil sobie, ze tarcze i miecze wszystkich smokow musialy doznac wczoraj uszczerbku. To byla najpowazniejsza bitwa od czasow najazdu na zimowisko Elgomy. Przez najblizsze dni kowal i jego pomagierzy beda pracowac od switu do poznej nocy. Przy ognisku stala grupka zolnierzy, zajadajac pszenne ciasteczka i popijajac je goracym, czarnym kalutem. Jedli i rozmawiali. Relkin nadstawil uszu, slyszac strzepki rozmow. Noca przybyly dwie szare siostry i Kesepton zarzadzil, ze resztki ich oddzialu maja towarzyszyc im w wyprawie do wielkiego lasu na drugim brzegu Argo. Oznaczalo to zwiekszone prawdopodobienstwo kolejnych walk. Relkin wzial kilka pszennych ciastek i dzban grzanego piwa. Jadl szybko, sluchajac narzekan legionistow na dalsze narazanie ich na niebezpieczenstwa i mozolny marsz. Wszyscy byli na to stanowczo zbyt wyczerpani. O nastepnej bitwie nie bylo nawet mowy. Zostala ich jedna trzecia kompanii, jak mozna bylo oczekiwac od nich walki bez posilkow? Skonczyl posilek i wrocil na miejsce noclegu. Lezala tam bron Bazila, jego tarcza, zbroja i helm. Piocar byl dla Relkina zbyt dlugi i ciezki, totez za milczacym porozumieniem zajmowal sie nim Bazil. Wielki skorzany byl w mistyczny sposob zjednoczony ze swoim mieczem i tak czy owak spedzal mnostwo czasu na polerowaniu go i ostrzeniu. Jednak o reszte ekwipunku - miecz ogonowy, maczuge, helm i tak dalej - giermek musial dbac sam. Wyciagnal najbardziej poobijane rzeczy i juz mial udac sie z nimi do kowala, kiedy ktos zastapil mu droge. Ujrzal szare szaty i piwne oczy, uslyszal swoje imie i poczul, jak zalomotalo mu serce. -Lagdalen! -Relkin Sierota. Witaj, potezny wojowniku. Usmiechala sie, rozbawiona i ucieszona zarazem. Urosla, odkad po raz ostatni widzial ja w Marneri. Zmienil sie jej glos, zatracajac swoja dziewczecosc. Zauwazyl takze inne zmiany. Lagdalen dojrzala, stala sie kobieta. -A wiec to ty jestes jedna z dwoch szarych siostr, o ktorych slyszalem rano. -Tak, przybylysmy tu pozna noca. Lady Lessis odbyla dluga dyskusje z twoimi dowodcami. To byla naprawde pracowita noc. -Coz, my mielismy bardzo pracowity dzien. Bazil byl wielce zawziety na trolle, sam rozprawil sie z trzema. Pokiwala glowa. -Przez reszte nocy pomagalysmy lekarzom. Bylo mnostwo roboty. Jej oczy zdawaly sie przeszywac go na wylot. Wzdrygnal sie - nigdy nie lubil widoku chirurgow przy pracy. Bardzo ponury widok. -Tak, jestem tego pewny. Wszyscy omal nie skonczylismy wczoraj w brzuchach trolli. -Niemniej zwyciezyliscie - dokonczyla z usmiechem. Zmietliscie wroga z pola bitwy. Przypomnial sobie zakonczenie starcia. Gdzie podzialy sie posilki? Rozejrzal sie, lecz nie dostrzegl zadnej nowej choragwi, jedynie 13. Marneri. Dziwne. -Wciaz tego nie rozumiem. Znow swidrowala go wzrokiem. -Zrobiles sie grozniejszy od Relkina, ktorego poznalam w Marneri. Odwzajemnil jej spojrzenie. -A ty doroslas, Lagdalen z Tarcho. Rozesmiala sie i przez chwile wygladala jak dziewczyna, ktora pamietal. -Zupelnie, jakby wieki cale minely, odkad widzielismy sie w Marneri - stwierdzil. - Co wydarzylo sie po naszym wymarszu? -Niewiele - odparla. - Faktycznie, mam wrazenie, ze to bylo wiele lat temu. To dlatego, ze bylismy tacy zajeci. Odwiedzilam juz wszystkie miasta Argonathu: Bee, Volut, Kadein. Och, jak ja kocham Kadein. Tamtejsze kobiety ubieraja sie z wielkim smakiem. W porownaniu z Marneri to miasto jest takie wyrafinowane. Mysle, ze pewnego dnia chcialabym tam zamieszkac. Kobiety zawsze uwielbialy swoja pierwsza wizyte w Kadeinie; Relkin slyszal to juz z tuzin razy. Coz, przynajmniej wygladalo na to, ze Lagdalen wybaczyla mu jego role w wydaleniu jej z nowicjatu. -A co sprowadza cie do starego Czerwonego Debu nad Argo? -Te same sprawy, co i was. Przez cala zime scigalysmy czarodzieja Thrembode'a. Nadal wiezi ksiezniczke Besite, lecz lady Lessis uwaza, ze wreszcie go przygwozdzimy. Wasze smoki udadza sie z nami do Tuniny, gdzie go dogonimy i pojmamy. Relkin zagwizdal. -Obawiam sie, ze poki co, to te smoki zbytnio do niczego sie nie nadadza. Dostalismy wczoraj niezle lanie. Spowazniala. -Wszyscy bedziemy musieli zlapac drugi oddech, bo dzis rano przeprawiamy sie przez Argo. Relkin spojrzal na nia. -To niemozliwe. -Alez owszem, nie mamy czasu do stracenia. Dzisiaj musimy spotkac sie z elfami Matugolina. Jutro kolejna bitwa. -Och, Lagdalen, naprawde stalas sie szara siostra. Juz sciagnelas na nas nieszczescie. Jestesmy cali obolali i poranieni, mamy poobijany i pociety ekwipunek, a ty mi mowisz, ze musimy wyruszac z samego rana. Nie zrobilo to na niej wrazenia. -Niestety nie ma innej mozliwosci, przyjacielu. Musimy zdobyc sie na jeszcze jeden wysilek i ocalic ksiezniczke. Wkrotce potem przeprosila go i poszla wypelnic polecenie Lessis, obiecawszy mu wczesniej, ze spotka sie z nim jeszcze i opowie o swoich przygodach, a potem wyslucha jego historii. Relkin udal sie do kuzni polowej z porabana tarcza Bazila w reku. ROZDZIAL DWUDZIESTY CZWARTY Las Tuniny byl mroczny i niesamowity. Nad strumieniami tloczyly sie zagajniki swierkow. Rosnace na pagorkach potezne deby rozposcieraly konary obok klonow i jesionow.Kretym szlakiem wsrod olbrzymich drzew maszerowali znuzeni ludzie i smoki kapitana Keseptona. Hollein posadzil wszystkich podkomendnych na koniach. Do wozow takze zaprzegnieto swieze zwierzeta, dzieki czemu utrzymywali niezle tempo, za wyjatkiem bliskich wyczerpania smokow, ktore wlokly sie z tylu. Olbrzymy nie byly szczesliwe. Kepabar nadal cierpial na straszliwy bol glowy. Tylko Bazil i Nesessitas nadawali sie tego dnia do maszerowania. Giermkowie z trudem wyganiali swoich podopiecznych ze strumieni. Co gorsza, atakowaly ich roje gzow, przed ktorymi chlopcy bez ustanku oganiali sie szerokimi, skorzanymi pasami. Wszystkie smoki osiagnely granice cierpliwosci i gotowe byly mordowac. Relkin i Bazil maszerowali na czele. Giermek rozebral sie do pasa. Jak na wiosenny dzien bylo goraco i parno. A poniewaz Bazil byl zbyt zmeczony, by niesc go jako dodatek do swojego ekwipunku, chlopiec musial caly dzien isc o wlasnych silach. Bolala go noga i stopy. Mial ochote polozyc sie i zasnac na bardzo, bardzo dlugo. Piechota i jazda utrzymywaly stale tempo, wyprzedzajac ich o mile lub dwie. Relkin nie widzial po nich sladu, procz chmury wzbitego kurzu. Po pozycji slonca na niebie zorientowal sie, ze dochodzilo pozne popoludnie. Ciekawe, ile czasu jeszcze minie, zanim pozwola im zatrzymac sie i odpoczac. Byl pewny, ze smoki i ich giermkowie zasna natychmiast po uslyszeniu komendy "stac". Sciezke przecinal niewielki strumyk, wyplywajacy spomiedzy dwoch olbrzymich debow. Bazil przysiagl, ze zatrzyma sie i napije z najblizszego strumienia, po czym ochlodzi obolale stopy w zimnej wodzie. Relkin nie zamierza! protestowac. Niech Liepol Duxe sam pertraktuje ze smokami. Olbrzymie gady gotowe byly eksplodowac. Nagle na brzegu strugi pojawily sie smukle postacie. Relkin dostrzegl przybyszow i zagapil sie na nich. Elfy! Dzicy mieszkancy lasu. Z lukami w pogotowiu i strzalami o niewatpliwie zatrutych grotach. Wcale nie wygladaly przyjaznie. Relkin staral sie nie poruszyc, zeby ich nie zdenerwowac. Mogla ich juz otaczac cala armia tych istot o ponurych twarzach. Bazil zatrzymal sie raptownie. Byl tak zmeczony, ze dopiero teraz zobaczyl elfy. -Glupi chlopcze, mamy klopoty. Popatrz przed siebie. -Widze ich, Baz. Elfy Tuniny. Wszyscy ich juz dojrzeli. Smokowy Heltifer, dowodzacy obecnie 109., przesunal sie ostroznie naokolo. -Czy ktos wlada mowa lasu? - zapytal cicho. Nie odpowiedzial nikt, nawet Marco Veli. Po obu stronach pojawialo sie coraz wiecej elfow. Trzymali napiete luki, gotowi smuklymi strzalami siac spustoszenie wsrod ludzi i gadow. -Witajcie! - odezwal sie w koncu Heltifer. Elfy rozstapily sie na boki, przepuszczajac postac w stroju z ptasich pior, wskazujacym na wysoka pozycje noszacego go wsrod lesnego ludu. -Co to jest? - mruknal Bazil. -Ktos bardzo wazny, tyle wiem - odszepnal Relkin. -Cisza! - zgromil ich smokowy Heltifer. - Zaczekamy, az przemowia oni. Bazil prychnal z irytacja i oparl sie na mieczu. -Slyszalem, ze i tak mielismy spotkac sie dzisiaj z elfami oswiadczyl znizonym glosem. -Cisza - powtorzyl Heltifer. Zblizyl sie do nich elf w piorach. -Witajcie! - przemowil i uniosl dlon wnetrzem w ich strone. -No coz, przynajmniej mowi po argonacku - stwierdzil Relkin. -Przybywamy w pokoju - zapewnil go nerwowo Heltifer. -Przybywacie do Tuniny w towarzystwie gadow. Sciagacie na Tunine klopoty. Heltifer skrzywil sie; elfy mialy byc ich sojusznikami. -Sluchaj, jestesmy ariergarda oddzialu. Cala reszta maszeruje przed nami. Nie zechcialbys moze porozmawiac z kapitanem Keseptonem? Pierzasty elf podszedl blizej. Byl typowym przedstawicielem swojej rasy o srednim wzroscie i szczuplej budowie ciala, waskiej szczece i gleboko osadzonych oczach, ktore zawsze odroznialy elfy od ludzi. Relkin zauwazyl na jego skorze liczne, drobne, trojkatne plamki zieleni. Nie budzilo watpliwosci, ze wladca elfow byl rozgniewany. -Nie, kapitan nas nie wyslucha - syknal. - Rozmawiamy z toba i chcemy, zebys zabral smoki z naszego swietego lasu. Heltifer obrzucil go bezradnym spojrzeniem. -Ale mielismy spotkac sie z elfami Matugolina. -Jestem ksiaze Afead. Ta czesc Tuniny jest moim lennem, a ja nie zgadzam sie na obecnosc gadow na mojej ziemi. -Ale nadchodza trolle - wtracil sie Relkin. - Nie pokonamy ich bez smokow. -Ba, zostawcie je w spokoju, a same sobie pojda. Nie stanowia zagrozenia dla elfow. -Musze skonsultowac sie z kapitanem - oswiadczyl skonfundowany Heltifer. -Nie! - zawolal glosno elf, unoszac dlon. - Natychmiast zawrocicie i odejdziecie. Bazil i Nesessitas niecierpliwili sie. Wielki Vander podszedl, chcac samemu ocenic sytuacje. Relkin przeczuwal katastrofe. Porywcze smoki i negatywnie nastawione elfy mogly wywolac bitwe tu i teraz, niweczac wszystkie plany. W koncu Bazil nachylil sie nad Heltiferem i mruknal - Powiedz temu drzewoludowi, zeby zszedl nam z drogi. Mam zamiar zamoczyc stopy w strumieniu. Relkin uslyszal to i predko podszedl do smokowego. -Baz, jestes pewien, ze to najlepsza rzecz, jaka mozesz w tej chwili zrobic? -Tak. Nesessitas takze zirytowala ta sytuacja. -Moje stopy sa rownie rozpalone - ja takze zanurze je w chlodnej wodzie - oswiadczyla. Relkin obrocil sie do niej ze scisnietym strachem gardlem. Zwykle Nesessitas byla najrozsadniejszym smokiem w 109. Szwadronie. -I bedziemy walczyc o zycie z nie wiadomo iloma elfami. Te strzaly sa zatrute. -Dostane nowego giermka stwierdzil spokojnie Baz. - Moje stopy sa wazniejsze. -Och, wielkie dzieki, dobrze wiedziec. Nowy giermek. A co ze smokami tak naszpikowanymi strzalami, ze pozdychaja od trucizny? -Tragedia dla smokow, tragedia dla giermkow, ale teraz tragedia dla stop. Wszystkie smoki ruszyly na raz i rozsiadly sie w strumieniu z donosnymi pomrukami zadowolenia. Zdumiony wladca elfow wybaluszyl na nie oczy. Potem wyrzucil z siebie gwaltowny potok elfich slow. Relkin gotowy byl siegnac po kusze z nierealna nadzieja, ze zdazy strzelic do lucznikow, ktorzy w nich mierzyli. Za plecami slyszal mamrotania giermkow. -To cholernie glupi sposob na umieranie! - warknal Marco Veli. -Diabelna racja, mielismy byc po tej samej stronie, co te gorace glowy - dodal Rosen Jaib. -Raczej gorace strzaly - podsumowal Relkin. Nagle uslyszeli z oddali jakis krzyk, trzy ostre nuty kornetu, po czym od czola pochodu przygalopowalo do nich kilku jezdzcow. Dosiadajaca smuklej, bialej klaczy Lessis i towarzyszacy jej na pieknym, drobnokoscistym rumaku elf sciagneli wodze nad samym strumieniem, gdzie rozsiadly sie smoki, chlodzace odparzone stopy. Ten elfi wladca odziany byl w kostium z czerwonych i niebieskich pior, krotka kurtke, bryczesy i kapelusz. Odezwal sie w lesnej mowie do Lessis. Jej odpowiedz wywolala gromki wybuch smiechu. Elf zeskoczyl z konia, przeprawil sie przez strumien powyzej smokow, podszedl do ksiecia Afeada i zaczal sztorcowac go przyciszonym, gniewnym glosem. Afead puszyl sie i prychal, lecz jasne bylo, ze zajmowal nizsza pozycje i doskonale o tym wiedzial. Pojawili sie kolejni jezdzcy - subadar Yortch z kilkoma kawalerzystami i porucznik Weald. W porownaniu z konikami elfow ich rumaki byly ogromne. Lessis zeszla z konia i dolaczyla do elfich wladcow na drugim brzegu strumienia. Relkin obserwowal, jak krazy dyplomatycznie pomiedzy krolem Matugolinem a dumnym ksieciem Afeadem. Najpierw sklonila do smiechu krola. Potem wziela pod ramie ksiecia i odeszla z nim pare krokow, lagodnie mu cos klarujac. Afead mamrotal pod nosem, lecz kiedy wrocili do krola, uklakl przed nim na kolano i ucalowal krolewska dlon. Matugolin usciskal go i zakrzyknal gromko. Ksiaze przyjal to z zadowoleniem i odwzajemnil uscisk. Nastepnie razem podeszli do oczekujacych ludzi, elfow i smokow. Lessis spostrzegla stojacego w poblizu Relkina i pozdrowila go skinieniem glowy. -Witaj, Relkinie z Quosh. Lagdalen powiedziala mi, ze tu jestes. -Witaj, lady - wydukal chlopiec, pelen podziwu dla szybkosci, z jaka udobruchala obrazonego ksiecia. Krol elfow podszedl do nich brzegiem strumienia i przemowil do smokow. -Potezne smoki, wybaczcie prosze ksieciu Afeadowi jego pochopne slowa. Jestem krol Matugolin i witam was w Tuninie. Gady z przyjemnoscia chlodzily stopy w strumieniu. Nie zwracaly szczegolnej uwagi na krola. Smokowy Heltifer byl zbyt oszolomiony, by cos powiedziec. Relkin wykorzystal moment, wysunal sie przed pozostalych i uklonil gleboko. -W imieniu smokow ze 109. Smoczego Szwadronu dziekuje ci, o wielki krolu. Zauwazyl, ze Lessis przyglada sie mu z przychylna mina. Zachecony, ciagnal dalej. -W tej chwili smoki sa zbyt zajete obolalymi stopami, by odpowiedziec ze stosowna grzecznoscia wiem jednak, ze nie maja nic przeciwko temu, bym je reprezentowal. Krol Matugolin zamrugal oczami, zerknal na Lessis, po czym usmiechnal sie i obrocil do lucznikow, wolajac cos w jezyku elfow. Strzaly wrocily do kolczanow, a luki na ramiona. ROZDZIAL DWUDZIESTY PIATY Wieczorem zolnierze i smoki Keseptona rozbili oboz na polanie w sercu rozleglego lasu. Przebyli dwie trzecie odleglosci od starego szlaku handlowego, biegnacego przez lasy Tuniny ze wschodu na zachod i bedacego najbardziej prawdopodobna trasa ucieczki Thrembode'a.Rozpalono ogniska i kowal Cowstrap zabral sie za gore rzeczy do naprawy. Poradzenie sobie z tym zadaniem wygladalo na calkowicie nierealne. Jednak, kiedy tylko wraz z pomocnikami zaczeli kuc metal mlotami, spomiedzy drzew wyszlo pol tuzina elfich kowali, uginajac sie pod ciezarem kowadel i workow z weglem. Ludzie patrzyli szeroko otwartymi oczami na przybyszow, ktorzy rozniecili ognie i rozpakowali miechy, mloty i torby z sucha spoina. Najwyrazniej zjawili sie tu do pracy. Cowstrap i jego pomocnik, Rogin, szybko otrzasneli sie z pierwszego zaskoczenia. -Witajcie przy palenisku - odezwal sie kowal. - Od dawien dawna podziwialem sztuke starozytnych elfow-rzemieslnikow. -Dziekujemy za zaproszenie - odpowiedzial mu w imieniu elfow siwowlosy wasacz. - Pokazemy wam, ze bieglosc naszych antenatow nie zostala zapomniana. Jeden z walesajacych sie w poblizu giermkow zostal wyslany do kapitana Holleina z prosba o dzbanek whisky, majacej podtrzymac zapal kowali. Kesepton zgodzil sie i juz wkrotce dzbanek krazyl wsrod ludzi i elfow, spelniajacych toast za historyczne spotkanie w lesie Tuniny. Potem elfy zabraly sie do pracy, pokrzykujac z checi zmierzenia sie z wyzwaniem. Tuzin polamanych lub wyszczerbionych mieczy Marneri. Pociete tarcze i uszkodzone zbroje. Wszystko to przeznaczone dla ludzi, czyli znacznie ciezsze i masywniej sze od porownywalnych elementow uzbrojenia elfow. -Myslicie, ze cos na to poradzimy? - zapytal Cowstrap, demonstrujac im uszkodzona tarcze Bazila Zlamanego Ogona i wyszczerbiony miecz ogonowy Nesessitas. Elfy westchnely, widzac rozmiary i wage wymagajacego naprawy oreza. Potem jednak zatarly rece i uderzyly w ozywiona dyskusje. Miechy sapnely, podsycajac zar. Gdy Relkin powrocil z helmem Bazila, wgietym w wirze bitwy, trafil w sam srodek goraczkowej pracy. Masywna tarcza rozmiarow drzwi zostala rozgrzana nad dwoma ogniskami, az uszkodzony obszar przybral czerwona barwe. Obrabialy ja elfy z niewielkimi mlotami w dloniach, wyrownujac poszarpany obszar i wypelniajac ubytki magicznym spoiwem. Cowstrap odebral od niego helm. -Wyglada na to, ze bedziemy musieli to wyklepac. Twojego smoka musialo nielicho zabolec. -Caly jest obolaly, ale bedzie jutro walczyl, jezeli zostaniemy do tego zmuszeni. Oczywiscie zalezy to od tarczy, nad ktora tamci wlasnie pracuja. Cowstrap pokiwal glowa i rozesmial sie. -Przypuszczam, ze bedzie mocniejsza niz nowa. Wyprawiaja cuda z tymi spoiwami. Relkin zauwazyl zolnierska whisky. Zablysly mu oczy. -Zostalo cos w tym dzbanku? Cowstrap podniosl wzrok i chrzaknal. -Owszem, ale nie dla takich jak ty. Mam tu pol tuzina elfow i robote, od ktorej strasznie zasycha w gardle. - Przerwal i usmiechnal sie. - A poza tym, jestes na to za mlody. -Nieprawda! - wykrzyknal Relkin, wstrzasniety takim oskarzeniem. - Mam pietnascie lat i widzialem juz piec bitew. Pijalem juz whisky. -Wiesz co - zaproponowal Cowstrap. - Omow to z kapitanem, a ja dam ci polowe dzbanka. Rozczarowany Relkin obrocil sie na piecie. Wiedzial, ze nie ma co pytac kapitana. Odszedl, zasmucony. Byl doswiadczonym zolnierzem, a oni nie pozwalali mu dotknac kompanijnej whisky. Wysoce niesprawiedliwe. -Nastepny - zawolal Cowstrap. Relkin ujrzal Tomasa, uginajacego sie pod ciezarem pogietego helmu Kepabara. Giermek udal sie do kuchni, gdzie przygotowywano wieczorne kluski, i zaczekal tam na napelnienie wielkiej, smoczej michy. Wciaz tam tkwil, kiedy z mroku bezszelestnie wychynela Lagdalen. -Lagdalen - zawolal. -Relkin. A wiec przezyles marsz. -Ledwo. Jakiemus ksieciu Afeadowi nie spodobala sie obecnosc smokow na jego ziemiach. -Slyszalam o tym. Dla elfow z Tuniny dzikie smoki, jadowite weze i mantykory sa wyjete spod prawa. -Mantykory? -Ludzie o glowach lwow - wymarli dawno temu. Przynajmniej w tej czesci swiata. -Mowisz jak Marco Veli, ktory opiekuje sie Nesessitas. On tez wie wszystko. Lagdalen rozesmiala sie. -Tyle sie nauczylam. Nabywam wiedzy dzieki samemu towarzyszeniu Lessis, na przyklad o spiewie drozda, recytacji Birraka czy losie mantykor z Eardhy. Relkin nie mogl przeoczyc, jak slicznie wygladala, smiejac sie w ten sposob. Znow zalowal, ze nie jest starszy. Obydwoje dorosli od czasow Dnia Podwalin, niemniej Relkin byl bolesnie swiadomy, ze nadal jest tylko smoczym giermkiem, nawet nie smokowym, podczas gdy Lagdalen wciaz przebywala u boku lady Lessis, zaangazowana w walke na najwyzszych poziomach. Zazdroscil jej. -Wiesz, co wydarzy sie jutro? - zapytal. Pokiwala ostroznie glowa. -Bedziemy walczyc, wszyscy. Nadciaga nasz wrog... ma przewage liczebna. Jaka? -Ponad stu impow i przynajmniej piec trolli. -Nie dysponujemy wystarczajaca iloscia piechoty. -U naszego boku stanie dwiescie elfow. Pomoga nam ich strzaly. -Nie przeciwko trollom. Te nie dbaja o trucizny. Przytaknela ze smutkiem glowa. -Smoki beda musialy je pozabijac. -Nie sa w najlepszej formie. Kepabar wciaz widzi podwojnie. Vandera i Chektora bola stopy. -Bedziemy tam z wami. Lady wymysli sposob na wyrownanie szans. Powiedziala to z absolutna pewnoscia. Relkin pojal, ze prawdopodobnie wie o czyms, czego nie wiedzial on. -Nadal jednak czeka nas ciezkie starcie - piec wypoczetych trolli, setka impow - bedziemy musieli dac z siebie wszystko. -Bede tam, Relkinie - oznajmila. Odgarnela pole szaty i ujrzal przypiety do pasa krotki miecz. Dobyla go i zademonstrowala chlopcu ostrze z Kadeinu, waskie, lekkie i ostre, dlugosci okolo dwoch stop. -Z duma zawalcze u twego boku, Lagdalen z Tarcho. Pamietam, jak strzelilas we mnie tamtym kamieniem. Spodziewam sie, ze jestes rownie dobra we wladaniu tym przerosnietym sztyletem. Schowala go do pochwy, jakby zaklopotana pokazem. Zastanawiala sie, co w nia wstapilo. Lessis nigdy nie zaaprobowalaby takiego zachowania. -Coz, pobieram lekcje we wladaniu nim. Prawde rzeklszy, nie bralam jeszcze udzialu w rzeczywistym starciu, a juz na pewno nie utoczylam nikomu krwi. -W takim razie jutro bedziesz miala szanse - stwierdzil. Ujrzal wzywajacego go kucharza, trzymajacego ogromna miske klusek z akh. Relkin zachwial sie pod jej ciezarem i wrocil do grupy smokow. Bazil siedzial sam, ostrzac Piocara. Podniosl na niego wyglodniale oczy i oblizal grube wargi. -Aha, giermek przyniosl nareszcie cos do jedzenia dla umierajacego z glodu smoka. -Tak szybko, jak tylko zdazyli ugotowac, Baz. Dostalismy pierwsze kluski. Bazil odlozyl Piocara i wzial do lap miske i widelec. Najpierw wydzielil porcje dla Relkina, ktory jadl z jego stalowego helmu. -Mniej akh - poprosil chlopiec. -Nonsens, akh rownie dobry dla ciebie, jak dla smoka. Kluski bez akh mdle. Prawde rzeklszy, makaron bez akh sprawia, ze smoki mysla o powrocie do miesnej diety, a to oznacza koniec giermkow. -Co oznaczaloby koniec drapania po grzbiecie i masowania lusek. -Tak, to prawda, obysmy wiec mieli jak najwiecej akh, co? Przez kilka minut slychac bylo jedynie jedzacych chlopca i smoka, po czym Bazil wyprostowal sie i beknal. Zjadl pol buszla klusek, zaspokajajac pierwszy glod. -Coz w takim razie czeka nas jutro? - zapytal Relkina. -Walczymy. Piec trolli. -Do licha, odliczajac otepialego Kepabara, zostaly nam tylko cztery wyczerpane smoki. -Kep moze walczyc. -Mamy taka nadzieje... ale ja watpie. - Baz grzebal w kluskach. - Dlaczego tak malo akh? Wiesz, ze lubie mnostwo akh. -Tylko tyle na nas przypada. Nie wiadomo, jak dlugo bedziemy maszerowac. -Ba, potrzeba nam smoczego kucharza. W Dalhousie bylo dobrze. Mieli tam kucharzy, ktorzy wiedzieli, jak gotowac dla smokow. -Czemu nie zabrales kawalka ktoregos z pokonanych trolli? Myslalem, ze zamierzasz je upiec. -Zbyt ciezko niesc mieso trolla tak daleko. Ale jezeli jutro nie bedzie wiecej akh, smok bedzie musial uzupelnic diete tym, co mu wpadnie w lapy. Mowiac to, Baz wymownie klapnal szczekami i Relkin dokonczyl posilek w milczeniu. Jutrzejszy dzien zapowiadal sie na dlugi i meczacy. Mial nadzieje, ze przezyje go chociaz czesc smokow i bedzie dla kogo martwic sie o ilosc akh. Podczas gdy giermkowie zamartwiali sie przewidywana bitwa ich kapitan toczyl wlasna walke, tyle ze ze starszymi oficerami. W namiocie kolo kuchni, rozbitym jak najdalej od halasujacych kowali, spieral sie zaciekle z Duxem i Yortchem, przeciwnymi braniu udzialu w potyczce dla tak zwanej Szarej Pani. -Jest nas tak malo, ze musze skonsolidowac wszystkie formacje. Nie mamy nawet wystarczajacej ilosci wloczni. A ty chcesz ryzykowac wszystkim dla jakichs elfow na uslugach wiedzmy z Cunfshonu? - pytal z uparta mina Duxe. -Musimy walczyc, sierzancie. Ta kobieta ma stopien, ktory uprawnia ja do objecia dowodztwa i twierdzi, ze walczymy o uwolnienie ksiezniczki Besity. -Ba - rzucil Yortch. - Jestescie mezczyznami! Dlaczego walczycie w imie ustanowienia w Marneri rzadow kobiet? -Nie wtracaj sie, Talionczyku - warknal Kesepton. - Sukcesja tronu Marneri to nasza sprawa, nie twoja. -Moja, skoro moj dowodca zamierza marnowac zycie moich ludzi na rozkaz wiedzmy. -Odmawiasz sluzby dla imperatora, tak? -Oczywiscie, ze nie. - Yortch poczerwienial. -Ta wiedzma jest czlonkinia jego rady; przemawia w imieniu Imperatora. -Skad ta pewnosc? Jak mozemy byc pewni, ze nie jestesmy wykorzystywani do jej wlasnych celow? Wiedzmy chca krolowej. To zupelnie naturalne - zawsze wola krolowe od krolow. -Nie sadze, zeby tak bylo. W tej sprawie istnieja okolicznosci specjalne. Duxe nie przyjmowal tego do wiadomosci. -Nie, Yortch ma racje. Przeklete wiedzmy chca wyrugowac Eralda i sprezentowac nam te glupia Besite jako krolowa. Wowczas beda mogly robic w Marneri, co im sie bedzie zywnie podobalo, a zaczna od podniesienia podatkow. Wspomnisz moje slowa - opodatkuja powietrze i wode. -Sluchajcie - zaczal Kesepton, starajac sie zachowac rozsadek. - Wiecie, ze Erald ma za slaba glowe, zeby zostac krolem. Nie ma innego wyboru od Besity, chyba ze odwrocimy sie od linii Sankera i poszukamy wsrod szlacheckich domow. -Rozpetujac wojne domowa ktora zniszczy Marneri? Oczywiscie, ze nie. - Duxe kipial z gniewu i frustracji. - Niemniej, oczekujesz od nas, ze bedziemy jutro walczyc, nie majac rozkazow z Dalhousie. Jezeli sie mylisz i ta wiedzma bawi sie w jakas wlasna gre, wszyscy zawisniemy. -Czarownica poslala po rozkazy. -Przynajmniej ty tak twierdzisz. Rozmawia z dzikimi ptakami i zwierzetami, a pewnie takze z drzewami, a ty mowisz, ze jest to osoba uprawniona do dowodzenia 13 Marneri? -Nalezy do rady, sierzancie. -Do diabla z rada, mowie o naszych zyciach. W tym wlasnie momencie straznik odchylil wejscie i zaanonsowal przybycie lady Lessis. -Wpusc ja - zarzadzil Hollein po dlugiej chwili ciszy. Duxe prychnal. Yortch wymamrotal po cichu zaklecie przeciwko czarownicom. Lessis byla jak zwykle jasnooka, skromna, ubrana w prosta szarosc, drobna, a jednak wypelniala soba caly namiot. -Witajcie, panowie. Wierze, iz omawiacie wlasnie przeklenstwo kobiecych rzadow. - Jej usmiech lekko przy tym pochlodnial. Duxe zaczerwienil sie, a Yortch przygladal sie jej z obrazliwym niesmakiem. -Cos w tym rodzaju potwierdzil Hollein po dluzszej chwili niewygodnego milczenia. -Bez urazy, lady... - zaczal Duxe. -Nie zywie urazy, sierzancie Duxe. Chcesz tego, co bedzie najlepsze dla twoich ludzi. Rozumiem to. Jutrzejsza bitwa nie jest moim wyborem. Jezeli jednak mamy uratowac ksiezniczke Besite, musimy walczyc i zwyciezyc. -Ale czy Besita jest lepsza od Eralda? - zapytal Duxe. Dlaczego powinnismy przedkladac rzady glupiej kobiety nad wladztwo zepsutego dzieciaka? Lessis skinela glowa, jakby uznajac wage pytania. -Oczywiscie, oczywiscie, nalezy zadac sobie tego typu pytanie. Besicie brakuje byc moze sily woli krola Sankera i zdazyla podjac wiele watpliwych decyzji. Uwazamy jednak, ze kiedy zostanie krolowa, latwiej podda sie wplywom zdrowego rozsadku. Dobrze radzi sobie z odpowiedzialnoscia. Mlody Erald niestety nie. Obawiamy sie, ze objecie przez niego tronu oznaczac bedzie dla Marneri katastrofe. Zapowiada na przyklad, ze wraz z dworem przeniesie sie na pogranicze i osobiscie bedzie dowodzil legionami Marneri jako samodzielna armia. Co bedzie wtedy z twoimi ludzmi i toba, sierzancie Duxe? Duxe zbladl. -Nigdy o tym nie slyszalem. -Oczywiscie, ze nie. Masz wazniejsze rzeczy do roboty niz siedzenie w Marneri i wsluchiwanie sie w plotki z dworu. To nasze zadanie, sierzancie, Biura Sledczego. My obserwujemy dwory Argonathu i staramy sie przeciwdzialac wybujalym ambicjom ksiazecych rzadow. -Ba, wplywajac na wscibskie kobiety! - prychnal Yortch. Nie mamy takowych w Talionie. -Faktycznie, subadarze. Talion wspolpracuje z nami najgorzej, jest tez w nim najwiecej agentow wroga. Od szesciu pokolen rzadzi wami coraz slabsza rodzina Matulikow. Jezeli sadzisz, ze krol Fildo to klopotliwy monarcha, poczekaj na rzady jego syna, Esquina. Yortch nachmurzyl sie. -Wszyscy wiedza, ze krol jest slaby na umysle, niemniej, jest krolem. -A Esquin jest nieodpowiedzialnym dzikusem, ktory kompletnie ograbi Talion. Yortch zacisnal wargi, lecz nie odpowiedzial. Prawda byla taka, ze Talion juz zamieral na mysl o dniu, w ktorym dumny Esquin zasiadzie na tronie. Lessis uniosla dlon. -Wszystkie te troski sa jednak zupelnie zbedne. Przybylam tutaj, gdyz za chwile otrzymam rozkazy dla kapitana Keseptona, po ktore poslalismy wczoraj. -Skad wiesz? - mruknal Duxe. -Moja rzecza jest wiedziec o takich sprawach. Chodzcie, Chinook nie wleci do namiotu, musimy powitac go na zewnatrz. -To juz glupota - warknal Talionczyk. - Mamy czekac na zewnatrz na twojego tresowanego ptaka, ktory powinien odnalezc nas w samym sercu lasu? -Chinook nie jest tresowany. -Jeszcze lepiej. Mamy czekac, az odnajdzie nas dziki ptak. Usmiechnela sie slodko. -Skoro tak to ujmujesz. Owszem, zaczekamy na niego. Przyleci, zobaczycie. Yortch wyszedl z namiotu, wciaz mamroczac pod nosem. Czarownica zlozyla dlonie i wydala z siebie donosne pohukiwanie, ktore odbilo sie od drzew, mieszajac sie z halasem czynionym przez kowali. Zapadla cisza; wsrod drzew szumial wiatr. Mezczyzni zastanawiali sie, do jakiego stopnia ta wiedzma jest szalona. Nagle spomiedzy ciemnej masy drzew wypadl blady ksztalt, ktory wyladowal na maszcie namiotu Keseptona. Olbrzymia sowa zmierzyla ich spojrzeniem ogromnych oczu. Yortch zaklal, zaskoczony rozmiarami ptaka, i dal krok wstecz. Lessis wydala kolejny dziwaczny okrzyk, zachecajac ptaka do sfruniecia na jej podstawiona laske. Wiadomosc byla przytwierdzona do ptasiej nogi. Blyskawicznie odczepila ja i podala Holleinowi Keseptonowi. Przygladal sie jej przez moment. -Od samego generala Hektora. Prosze, oto jego pieczec. Podniosl pismo, zeby Yortch i Duxe dokladnie je sobie obejrzeli. Pomruczeli do siebie, ale zaprzeczyc nie mogli - pieczec byla autentyczna. - Rozkazuje nam walczyc jutro i wykonywac polecenia lady Lessis, dopoki bedzie potrzebowala naszych uslug. Duxe wciagnal powietrze. To bez watpienia byla pieczec Hektora, co oznaczalo, ze on i jego ludzie przechodza pod komende wiedzmy. Albo to, albo bunt i wypadniecie z lask na zakonczenie kariery. Yortch skrzywil sie i splunal wymownie na bok. -W takim razie pozostaje nam miec nadzieje, ze przezyjemy porazke. Lessis byla niewzruszona. -Och, moim zdaniem przezyjemy, subadarze, do tego sprawiajac ci spora niespodzianke. - Zlozyla dlonie, stykajac czubki palcow. - Oto moj plan. Wyruszymy wczesnie rano i przekroczymy Thun Brodem Traktowym. Jednak nie zastawimy tam pulapki - Matugolin zna lepsze miejsce pare lig dalej na zachod. Nasz przeciwnik bedzie sie spodziewal zasadzki przy brodzie, a nie natykajac sie na nia, moze nabrac nadmiernej pewnosci siebie i stac sie nieostrozny w chwili osiagniecia miejsca, ktore wybralismy. -Gdzie to jest? - zapytal Duxe. -Miejsce nazywa sie Ossur Galan. Powiada sie, ze tam wlasnie olbrzym Ossur dawno temu rozrabal skaly swoim toporem. -Olbrzym, tak? - mruknal Yortch po jej odejsciu. - A jutro trolle porabia moich ludzi toporami? ROZDZIAL DWUDZIESTY SZOSTY Dzien wstal szary i pochmurny. Niedlugo po swicie rozpadalo sie.Dla Lessis bylo oczywiste, ze w taki dzien nawet Thrembode nie wycisnie zbyt wiele z trolli i impow, eskortujacych go w lesie Tuniny. Dlatego tez poradzila Keseptonowi, by zarzadzil odpoczynek dla smokow i ludzi. Nastepnie, w towarzystwie subadara Yortcha, porucznika Wealda i Lagdalen pogalopowala obejrzec miejsce, zalecane przez Matugolina na zasadzke. Przeprawili sie plytkim brodem przez rzeke. Nigdzie nie widzieli najmniejszego sladu wroga. Lessis byla coraz bardziej pewna, ze zdazyli na czas. Po godzinie jazdy dotarli na miejsce. Wypietrzenie poszarpanych skal wulkanicznych utworzylo tu grzbiet, biegnacy z polnocy na poludnie. Garb przecinal pojedynczy przesmyk zwany Ossur Galan lub Cios Topora. Szlak zwezal sie tutaj do dwudziestu stop. Klasyczne waskie gardlo. Male sily, chronione z bokow przez skaliste zbocza, mogly tu z latwoscia uwiezic przeciwnikow i wybic ich z gory. Machniecie ze skaly oznajmilo im, ze krol Matugolin juz czeka. Wspieli sie na gore na spotkanie z nim. Znow zaczelo padac. Wszyscy byli mokrzy i przemarznieci, za wyjatkiem elfow, ktore zrezygnowaly z pierzastych okryc na rzecz kompletnie odpornych na wilgoc zielonych plaszczy ze spiczastymi kapturami. Matugolin energicznie zatarl dlonie. Kipial od wiadomosci. -Godzine temu otrzymalem swieze wiesci o nieprzyjacielu oznajmil Lessis, ktora jako jedyna wladala lesna mowa. - Dzis poruszaja sie bardzo powoli. Rankiem w obozie wybuchla bijatyka. Powieszono dwoch ludzi. -Swietnie, taka wlasnie mielismy nadzieje. Dzisiaj tu nie dotra. Matugolin machnal na skaly za plecami. -Ustawimy nasze sily nad przejsciem. Kiedy utkna w wawozie, pozabijamy ich strzalami i glazami. Lessis obeszla miejsce zasadzki, uwaznie je ogladajac. Bylo to jedyne waskie gardlo przed przelecza na polnoc od gory Ulmo. Pozniej, kiedy ulewa oslabla, dolaczyl do niej kapitan Kesepton. Polecil ludziom i smokom przekroczyc brod i dotrzec do Ossur Galan kolo poludnia, dzieki czemu na pewno znaj da sie na miejscu przed przeciwnikiem. Yortch niezbyt chetnie rozsylal ludzi na patrole. Byli zmeczeni, przemoknieci i potrzebowali odpoczynku. Czesc jezdzcow bardzo nieuwaznie strzegla bokow maszerujacego oddzialu. Nic dziwnego, ze przeoczyli odzianego w czern konnego, ktory podjechal pod Ossur Galan od polnocy i poznym popoludniem dostrzegl nadciagajaca kolumne. Zanim Talionczycy podjeli patrolowanie, wywiadowca zawrocil na wschod i zniknal za rzeka. Deszcz nareszcie ustal, a chmury rozstapily sie, odslaniajac zachodzace slonce, ktore oswietlilo gore Ulmo, nadajac bialej koronie odcien purpury i zlota. Kesepton zarzadzil wczesny posilek i jak najszybsze wygaszenie ogni. Kucharze otrzymali polecenie przyrzadzenia sniadania na zimno. Elfy przyniosly nowe wiadomosci o nieprzyjacielu. Thrembode przekroczyl rzeke i rozbil oboz. Trolle gotowaly sobie i zjadaly jakichs ludzi, ktorych zlapaly wzdluz Argo. Ta informacja blyskawicznie obiegla obozowisko, wzbudzajac gniewny szum wokol ognisk. Lessis zarzadzila wzmozenie czujnosci i ciagle patrole. Bala sie, ze Thrembode, zdajac sobie sprawe z natury Ossur Galan, odkryje zasadzke i zboczy ze szlaku na polnoc, miedzy skaly. Lecz we wrogim obozie bylo cicho; dopiero o swicie opuscily go pary niezbyt dociekliwych zwiadowcow. Lessis zaczela wierzyc, ze nareszcie schwyta podstepnego Thrembode'a i uwolni ksiezniczke. Poranek byl tak cudny, ze wszystkim marzylo sie o poszybowaniu wraz z bialymi cumulusami po niebieskim przestworzu. Zolnierze i smoki szybko zajeli pozycje. Gady mialy za zadanie utrzymac przejscie, podczas gdy ludzie i elfy kontrolowali szczyt wawozu. Lessis wyrazila zgode, by po rozgorzeniu bitwy na dobre Yortch i jego ludzie zaszli przeciwnika od tylu i zamkneli pulapke. Czekali. Elfy Matugolina informowaly ich o postepach wroga, ktory pokonywal lesny szlak w wolnym, miarowym tempie. Minela kolejna godzina; elfy zameldowaly, ze wrog jest blisko. Dwadziescia minut pozniej potwierdzilo to brzeczenie metalu i tupot ciezkich stop. Przez kilka dlugich minut piechurzy i smoki wpatrywali sie w waskie przejscie. Slyszeli zblizanie sie przeciwnika, nie widzieli jednak ani sladu impow czy trolli. Wreszcie na wschodnim krancu wawozu pojawila sie zbita masa impow w obronnej formacji, chronionej czarnymi tarczami i najezonej lasem wloczni. W Lessis zaczal narastac niepokoj. -Podejrzewa cos! - zawolala. - Musimy zmienic plan. Kesepton nie byl przekonany. -Alez pani, on wie, ze to miejsce jest niebezpieczne. Chce je zbadac, zanim tu wejdzie. -Czego nie zrobil, kapitanie. Boje sie, ze nas odkryl. Kesepton przygladal sie falandze impow na wschodnim krancu skalnego przesmyku. Nie wchodzili glebiej. Zaczal podzielac watpliwosci Lessis. Czarownica wciagnela nagle powietrze. -Szybko, kapitanie, kaz smokom dolaczyc do nas na szczycie. Ale bylo juz za pozno. Ledwo te slowa przebrzmialy, las na wschodnim stoku ozyl i z krzykiem wyroila sie z niego horda impow pod dowodztwem ludzi, za plecami ktorych kroczyly wysokie, purpurowe trolle. Elfy Matugolina obrocily sie, lecz zostaly wziete z flanki i choc zasypaly wrogow ulewa strzal, nie zdolaly ich powstrzymac. Zaraz potem obydwa oddzialy zwarly sie ze soba, zamieniajac sie w jeden wielki wir ludzi, elfow, impow i trolli. Na poludniowym krancu nagly atak stracil ze skal tuzin elfow, ktore spadly z krzykiem prosto w objecia smierci. W grupe zolnierzy Marneri wtargnal troll, rozcinajac dwoch piechurow jednym ciosem wielkiego miecza. Reszta cofnela sie, bliska paniki. Balansowali na krawedzi ucieczki. Kesepton starl sie z oficerem wrogich sil, smaglym mezczyzna o skosnych oczach Hazoga. Przez chwile miecze odbijaly sie od siebie z brzekiem, lecz Hollein byl zreczniejszy i jego krotka klinga wkrotce osiagnela cel. Oficer padl, a Kesepton poderwal do boju otaczajacych go ludzi. Stawiali wrogom zaciekly opor, dopoki nie dopadla ich chmara impow. Napor byl zbyt silny, zmuszajac ludzi i elfy do cofania sie w scisku uniemozliwiajacym walke, podczas gdy nieprzyjaciel scinal ich, niczym stojace drzewa. Na szczescie szybkonoga Lagdalen dotarla do smokow, ktore rozdzielily sie na dwie grupy i wdrapaly na zbocze, orzac poteznymi pazurami skaliste zbocze i donosnie sapiac z wysilku. Trolle obalaly ludzi i elfy na ziemie i rozdeptywaly na miazge. Impy nacieraly z krotkimi mieczami, probujac dosiegnac oczu i piersi. Ludzie walczyli z desperacka energia, lecz ich orez byl za lekki, a tarcze zbyt watle do potykania sie z trollami. W pewnej chwili sierzant Duxe otrzymal cios w glowe i uratowala go jedynie interwencja mocarnego Cowstrapa, ktory zlapal go za kolnierz i wyciagnal z zasiegu smiercionosnego topora. Kesepton stracil tarcze po ataku innego trolla i zostalby rozszczepiony na pol, na szczescie poslizgnal sie w kaluzy krwi i upadl pod naciskiem klebu mocujacych sie elfow i impow. Topory trolli wznosily sie i opadaly, szerzac straszliwe spustoszenie. Byli skazani na zaglade. I kiedy juz stracili nadzieje, pojawily sie smoki, ktore natychmiast wlaczyly sie do bitwy. Ich przybycie przerwalo zabojcze zapamietanie trolli i odepchnelo masy impow. Oczyszczony przed nimi obszar zaslany byl tuzinami martwych i dogorywajacych. Przez moment zdawalo sie, ze najgorsze maja za soba, ale nagle zagrzmialy bebny i rogi i z lasu wylonila sie nastepna grupa impow i dlugonogich trolli. Kesepton natychmiast zorientowal sie, ze smoki maja przeciwko sobie przewazajace sily. -Sformowac jeze! - zawolal do otaczajacych smoki zolnierzy. Elfy cofaly sie. Jeszcze chwila i ich odwrot zamieni sie w ucieczke. Na pozycjach utrzymywala ich jedynie obecnosc krola Matugolina, walczacego ramie w ramie z Lessis, ktora zabrala miecz martwemu zolnierzowi. Troll powalil pieciu elfow jednym straszliwym ciosem maczugi zakonczonej kula o rozmiarach ludzkiej glowy. Szereg walczacych zafalowal i pierzchl. Nagle Lessis znalazla sie osamotniona twarza w twarz z trollem. Z okrzykiem "Lessis!" przepchnela sie do niej szczupla postac w szarej szacie. W strone trolla zwrocily sie dwa male ostrza. Potwor zamachnal sie maczuga i siostry zanurkowaly pod kolczasta stala, wbijajac miecze w uda przeciwnika. Troll parsknal wsciekle, opedzajac sie od nich ogromna lapa. Zahaczyl o dziewczyne, ktora pokoziolkowala po ziemi. Lessis uniosla dlon i wypowiedziala slowa lodowatej mocy Troll prychnal, lecz zdolala odwrocic jego uwage na tyle, by potezna maczuga chybila i zaryla w glebe kilka cali od celu. A wtedy wsiadl mu na kark Bazil Zlamany Ogon. Piocar przecial ze swistem powietrze i troll rozpaczliwie poderwal maczuge, ratujac zycie. Krzeszac snop iskier, Piocar rozrabal uchwyt maczugi na dwoje. Potwor zagapil sie z glupia mina na zniszczona bron, a Bazil podszedl do niego i wyrznal tarcza w twarz, zbijajac go z nog. Lagdalen zachowala na tyle przytomnosci umyslu, by odpelznac spod masywnych stop zmagajacych sie nad nia olbrzymow, unikajac rozdeptania. Chwile pozniej zdyszany od wspinaczki po zboczu skorzany smok stanal przed Lessis. -Dziekuje ci, panie smoku. Rzadko kiedy mozna zobaczyc cios tak potezny i dobrze ulokowany. Bazil odetchnal i odzyskal rownowage. -Bedziemy potrzebowali wiecej takich, lady. Nadchodza. Powietrze przeszyl kolejny wrzask atakujacych impow. Teraz jednak zolnierze parli naprzod falanga w ksztalcie jeza z wysunietymi na zewnatrz wloczniami, tworzacymi lsniacy pierscien stalowych grotow. Formacja wbila sie z ogluszajacym hukiem w gesta mase impow. Widzac to, elfy, podbudowane obecnoscia smokow, odzyskaly ducha, zawrocily i przylaczyly sie do ataku. Lessis odnalazla Lagdalen i sciagnela ja z pola bitwy. Szybkie ogledziny nie wykazaly powazniejszych obrazen, choc dziewczynie wciaz dzwonilo w glowie od ciosu trollowej lapy. -Mozesz walczyc, dziewczyno? - zapytala Lessis. -Tak, lady, chyba tak. -Dobrze, najpierw jednak odzyskaj oddech. Potrzebujemy dzisiaj kazdego miecza, a ty musisz wrocic do pelnej sprawnosci. Faktycznie - walka na obydwu stokach wawozu przybierala na sile. Raz jeszcze ruszyly do ataku trolle, brnac przez rzesze impow niczym przez fale powodzi. Na kazdego smoka przypadaly trzy trolle. Proporcje straszliwe, lecz majac boki chronione jezami z ludzi, musialy stawiac czola tylko jednemu potworowi na raz. Bazil starl sie z pierwszym trollem. Zmylil przeciwnika mieczem ogonowym, po czym opuscil lewe ramie, zaczepil tarcza o okragly puklerz trolla i odciagnal go. Przeciwnik zareagowal podrecznikowym bledem, rzucajac sie wstecz i tracac rownowage, odslaniajac jednoczesnie piers. Bazil pchnal go Piocarem w zywot i pozostawil na ziemi, bezladnie mlocacego konczynami. Nastepny juz go atakowal - zwalisty brazowy z kwadratowa tarcza i mieczem, troll-szermierz. Slyszeli o nich - nowy gatunek, inteligentny i zreczny na tyle, by wladac mieczem. Niemniej, jak dotad, nie zetkneli sie z takowymi. -Kiedys musi byc ten pierwszy raz, co? - zawolal przez ramie Bazil. Relkin obiegl go, wystrzeliwujac belty tak szybko, jak tylko nadazal je ladowac. Ujrzal trolla z mieczem i zagwizdal. -Troll-szermierz, uwazaj na jego ostrze! - krzyknal. Dwoch zolnierzy z pobliskiego jeza rzucilo sie na potwora z wloczniami, ten jednak odbil ciosy tarcza, przepolawiajac blizszego uderzeniem miecza. Relkin trafil go pociskiem w ramie. Troll zaryczal z bolu i furii, obracajac sie ku Bazilowi w sama pore, by sparowac cios Piocara wlasnym ostrzem. Posypaly sie stalowe drzazgi i Piocar odbil sie od zastawy. Bazil nie otrzasnal sie jeszcze ze zdumienia, kiedy przeciwnik zadal cios z gory, ktory smok musial przyjac na tarcze. Mignal miecz ogonowy, uderzajac w helm wroga, nie wyrzadzajac mu jednak wiekszej krzywdy. Troll odskoczyl z zasiegu Piocara. Byl szybki! Zaszedl go z boku i pchnal ciezkim mieczem. Baz ledwie zdolal uniknac dzgniecia w brzuch. Zamachnal sie instynktownie ogonem, zbijajac z nog Relkina. Odwazny wojownik z formacji po prawej strome smoka wyskoczyl z szeregu i wrazil wlocznie w udo potwora. Ten odpowiedzial przerazliwym wrzaskiem, rzucajac mezczyzne na kolana ciosem tarczy, po czym jednym cieciem miecza przecial go od karku po krocze. Dokola trolla zaroilo sie od impow, chroniacych go przed ludzmi. Rozlegl sie ogluszajacy klekot krzyzujacych sie wloczni, probujacych przeniknac poza mur tarcz. Za nimi pojawil sie trzeci troll, uzbrojony w smocza lance o dlugim na jard ostrzu. Bazil wymienial z brazowym trollem tytaniczne ciosy. Otaczala ich chmura drzazg odlupywanych z tarcz. Troll z lanca czekal na odpowiedni moment. Nagle rzucil sie naprzod, wysuwajac przed siebie lsniacy czubek wloczni. Bazil w sama pore odskoczyl w bok, lecz lanca przeszyla mu tarcze, utykajac w niej. Rzucil sie wstecz, parujac Piocarem kolejny cios miecza brazowego, ale obciazona wlocznia tarcza znacznie ograniczala mu swobode ruchow. Relkin zerwal sie z ziemi i z zamierajacym sercem zobaczyl, ze brazowy zyskuje przewage. Zolnierze z jeza nie byli w stanie pomoc - walczyli z dwukrotnie liczniejszymi impami. Giermek dobyl miecza i wlaczyl sie do starcia. Przebiegl pod tarcza trolla, nim ten zdazyl sie zorientowac, a sekunde pozniej wbil mu miecz w noge. Wyszarpnal ostrze, trysnela czarna posoka. Brazowy chrzaknal z udreka i opuscil tarcze, zagarniajac jej skrajem giermka ku sobie, prosto na dzierzace miecz ramie. Blysnela klinga, lecz Relkin podskoczyl wysoko i ostrze przemknelo mu pod stopami. Niestety, potknal sie ladujac i potoczyl miedzy masywne nogi Bazila. -Glupi chlopak! - ryknal smok, zataczajac sie wstecz, by uniknac rozdeptania go. Potknal sie o wlasna stope i z jekiem runal na ziemie. Smocza lanca zlamala sie pod nim i smok zlapal ja za koniec lapa, w ktorej trzymal tarcze. Brazowy zadal kolejny cios, lecz Bazil zdolal go odbic, wymachujac na oslep wlocznia, ktora rozprysla sie w drzazgi w zetknieciu z hartowana stala trollowej klingi. Skorzany smok przewalil sie na bok i odtoczyl, o maly wlos nie rozgniatajac giermka. Troll gorowal nad lezacym na plecach smokiem, wznoszac do ciosu smiercionosny brzeszczot, gdy wtem na chwiejnych nogach stanal przed nim Relkin i z przepelnionym gniewem i rozpacza okrzykiem wbil mu w brzuch swoj niewielki mieczyk. Zanoszac sie od krzyku, chlopiec szarpnal ostrze w gore, szukajac serca potwora. Miecz brazowego trolla zadrzal w ogromnej lapie. Monstrum jeknelo rozdzierajaco i z ust buchnela mu naglym strumieniem czarna posoka, pokrywajac Relkina od stop do glow. Z drugim, jeszcze glosniejszym jekiem, troll zlapal sie za rozpruty brzuch i obalil na plecy. Potezny miecz lupnal o ziemie. Bazil dzwignal sie na nogi w sama pore, by odeprzec natarcie pozostalego przy zyciu trolla. Piocar odtracil topor, a smocze kolano wbilo sie w brzuch nacierajacego napastnika. Potwor znieruchomial, owiewajac smoka plugawym oddechem. Zablysnal Piocar i glowa trolla poleciala w tlum impow. Smocze slepia gorzaly ogniem, a nozdrza rozdely sie tak, jakby zaraz mial ziac plomieniami, niczym jego starozytni przodkowie. Pozostalym smokom szlo niemal rownie dobrze - ryczaly do siebie we wlasnym jezyku i lomotaly bronia o tarcze, wyzywajac wrogow, by je zaatakowali. Trolle zajeczaly w panice, niczym bydlo wystraszone grzmotami i blyskawicami. Opuscily glowy, odwrocily sie i uciekly. Ich atak zalamal sie. Zmykaly w dol zbocza, a za nimi gnaly impy, przerazone do tego stopnia, ze nie zwracaly uwagi na komendy dowodcow. Ostatni brazowy troll stal na skraju urwiska, obrzucajac ich obelgami i wywijajac ciezkim toporem. Nesessitas wymienila z nim pare ciosow, po czym ogluszyla mieczem ogonowym i stracila w przepasc. Potem obrocila sie i wyszczerzyla zeby. -Zaliczcie mi trzech! - zawolala triumfalnie. -Dwa! ryknal Bazil. -Ja tez dwa! - zawtorowal mu Kepabar. -I jeden dla mnie! - zakrzyknal Relkin Sierota, a potezne smocze lapy zlapaly go i uniosly w gore. -I jeden dla przekletego, glupiego chlopca! - Basowy glos zaryczal mu prosto do ucha. ROZDZIAL DWUDZIESTY SIODMY Wrog ustapil na chwile z pola, pozostawiajac sterty trupow. Pomimo katastrofalnego poczatku, wojsku Keseptona udalo sie uniknac calkowitej kleski.Mimo to, Lessis bylo ciezko na sercu. Straty byly straszne, ponadto zdawala sobie sprawe, ze podczas gdy oni tu walcza, Thrembode ucieka na zachod. Do zmroku przekroczy przelecz i raz jeszcze zdola wymknac sie jej z sieci. Ksiezniczka Besita wpadnie w plugawe objecia Zaglady w Tummuz Orgmeen, a przyszlosc bialego miasta Marneri znajdzie sie w rekach kretyna Eralda. Przeklela sie za glupie sluchanie wojennych porad elfa. Elfom wojaczka notorycznie nie wychodzila, co bylo glowna przyczyna spadania liczebnosci ich populacji na swiecie. W pewnej chwili stanela twarza w twarz z Keseptonem. Skrzywila sie, widzac jego zdradzone spojrzenie. -Dziekuje, kapitanie. Walczyliscie dzisiaj jak bohaterowie odezwala sie predko. Nie odpowiedzial, wiec po chwili obrocila sie i odeszla. Zostalo tam jeszcze sporo trolli. Ile tych potworow mial ze soba Thrembode? Nieprzyjaciel musial wysoko sobie cenic udane porwanie ksiezniczki, skoro wyslal ich az tyle. I trolle-szermierze! Zlowieszczy precedens. Przez ostatnie kilka lat Zaglada ciezko pracowala nad rozwojem intelektualnym brazowych trolli. Wyglada na to, ze nareszcie odniosla pewne sukcesy. Po stoku wspieli sie pozostali zolnierze i dwa smoki, Vander i Chektor. Kesepton zebral swoj nieliczny oddzial po poludniowej stronie przesmyku. Elfy oplakiwaly zabitych. Lessis zatrzymala sie przy rannym Matugolinie. Krol elfow otrzymal pchniecie w bok i nie byl juz zdolny do walki. Nastepnym krolem zostanie ksiaze Afead, co nie pomoze zbytnio sojuszowi elfow z ludzmi. Lessis nie mogla pomoc krolowi, ktory juz zaczynal majaczyc. Probowala przemawiac do niego, lecz albo nie slyszal, albo nie byl w stanie odpowiedziec. Reszta elfow wpatrywala sie w nia smutna i wstrzasnieta. Po dluzszej chwili podniosla sie i poszla dalej. Chcac sie na cos przydac, dolaczyla do mlodej Lagdalen, ktora pomagala lekarzowi. Na ziemi rzucal sie wrzeszczacy mezczyzna z otwartym brzuchem. Lagdalen probowala utrzymac w srodku jego wnetrznosci. Lessis przyklekla przy niej. Mezczyznie nic juz nie moglo pomoc. Ujela dlonie Lagdalen i odciagnela je. -Zajmij sie innymi, dziewczyno. Tego zostaw mnie. W jej oczach widziala sceny z pola bitwy, ktorych byla swiadkiem w ciagu ostatnich dni, potrafiacych zlamac serce kazdego, nie tylko nastoletniej dziewczyny. -Tak wielu, moja lady, tak wielu. -Wiem. Idz do chirurga, pomoz mu. Lagdalen oddalila sie. Lessis polozyla reke na czole umierajacego mezczyzny. Zamknela oczy, przywolala moc i po chwili jej dlon rozgrzala sie. Ranny uspokoil sie. Krzyki ucichly, a agonie zastapil blogostan lagodnego odejscia ze swiata zywych. Niedaleko wrzasnal mezczyzna, ktoremu wlasnie przylozono do rany rozpalone zelazo. Lessis zadrzala. Widziala juz dosyc bitew w zyciu i przez chwile zalowala, ze nie jest daleko stad, wypasajac owce na wzgorzach Rehba, odlegla od bolu, strachu, krwi i smierci, ktore dreczyly jej dusze. Zagral kornet. Sierzant Duxe przebiegl wzdluz pozycji, wzywajac zolnierzy pod bron. Dostrzegla Keseptona z obnazonym mieczem, machajacego do niej reka. Nadchodza! Jest ich jeszcze wiecej. Lessis z jekiem podzwignela sie z kleczek. Ranny mezczyzna nie zyl. Dobyla krotkiego, oblepionego krwia miecza. Czy ten dzien nigdy sie nie skonczy? -Sformowac jeze! - rozlegl sie okrzyk. -Smoki na czolo! Zagrzmialy nieprzyjacielskie rogi i z lasu wypadla chmara wrogow, ktora szybko pokonala stok. Rozpetala sie burza ciosow, w srodku ktorej polyskiwaly fragmenty tarcz i helmow scierajacych sie olbrzymow. Tym razem walczyli obok siebie Bazil i Kepabar, podczas gdy Nesessitas strzegla prawej flanki, a Vander z Chektorem lewej. Giermkowie uwijali sie za plecami swych gigantycznych podopiecznych, a ich kusze z trzaskiem posylaly belty w zbita mase wrogow. Raz jeszcze otoczyla ich fala impow, a brzek mieczy zmieszal sie z okrzykami i rykami wscieklosci. Wspieralo ich jednak mniej trolli niz przedtem, a w obliczu zgrupowanych w centrum smokow potwory nie byly w stanie przerwac obronnych linii ludzi. Jeze trzymaly sie dzielnie, a elfy zasypywaly wrogow pozostalymi im jeszcze strzalami. Trolle nie mialy checi do walki. Atakowaly ze znacznie mniejszym animuszem, a kiedy Kepabar usiekl jednego z nich, pozostale zawrocily i zbiegly po zboczu. Widzac obrot wypadkow, odziani w czern jezdzcy z Tummuz Orgmeen zadeli w rogi i trzasneli z batogow, lecz nadaremnie impy oddawaly pola. Teraz to ludzie z Marneri zakrzykneli i nacisneli mocniej, nacierajac wraz ze smokami na ustepujace masy wrogow. Bazil i Kepabar parli naprzod, spychajac trolle. Wydawalo sie, ze niedawni napastnicy zaraz zostana rozbici i przegnani z pola bitwy. Wtedy to Bazil uniosl wzrok i dojrzal szarzujaca spoza drzew linie konnych w czerni. Wojownicy z Tummuz Orgmeen wlaczyli sie do walki w rozpaczliwej probie odwrocenia losow bitwy. -Uwazaj, Kepabarze! - zawolal. Jezdzcy dzierzyli smocze lance, lecz Kepabar byl zbyt zajety trollami, by to zauwazyc. Jazda zderzyla sie z hukiem z pieszymi formacjami. Na chwile ludzie, impy, trolle, konie i smoki zbily sie w klab zbyt ciasny, by walczyc. A wtedy druga fala kawalerii opuscila lance i puscila sie w galop. Bazil wylapal pierwszy cios lancy tarcza i bezskutecznie zamachnal sie Piocarem na jezdzca. Nesessitas przechwycila inna lance, lamiac ja i stracajac jezdzca z siodla. Niestety staremu Kepabarowi zabraklo szczescia. Jego tarcza uwiezia pomiedzy nim a piechurem z formacji nie zdazyl uwolnic jej na czas i mogl tylko probowac sparowac lance mieczem. Klinga zwiazala drzewce, nie zdolala go jednak odtracic. Lsniace ostrze przeszylo smocza gardziel. Olbrzymi mosiezny gad zaskowyczal w agonii i osunal sie na ziemie, nadziany na ciezka wlocznie. Wyrwal jezdzcowi drzewce z rak, lecz nie byl w stanie sie uwolnic. Na oczach przerazonego Bazila Kepabar skonal, broczac czerwona, smocza krwia. Zlamany Ogon zaryczal z furii i zalu i otrzasnal sie z ludzi i koni. Wrogi kawalerzysta probowal przemknac kolo niego, lecz smok zdjal go z siodla jednym okropnym zamachem miecza. Kon stanal deba i uciekl na oslep, tratujac dwa impy. Droge zastapil mu troll, lecz Bazil z trzaskiem zacisnal mu kly na twarzy. Piocar wzniosl sie i opadl, powalajac trolla, a Bazil parl dalej, nie widzac nic przez krwawa mgle furii i mordujac wszystko, co stanelo mu na drodze. Na jego widok impy pierzchaly jak kroliki, a on scigal je przez las razem z zolnierzami Marneri, pozostalymi smokami i elfami, ryczac na caly glos i scinajac rozbitych wrogow. Tak zapamietal sie w szale zabijania, ze nie uslyszal wzywajacego do powrotu sygnalu kornetu i gnal dalej, goniac grupke impow, ktore uciekaly przed nim az na brzeg szerokiego strumienia. Impy wbiegly do potoku, porzucajac w panice bron. Bazil wskoczyl za nimi do wody. Nie ujda mu! Wszyscy zgina za biednego Kepabara! Na drugim brzegu impy rozbiegly sie, a on scigal je dalej, dopoki wreszcie nie spostrzegl, ze jest sam - giermkowie i piechurzy nie mogli za nim nadazyc! Mimo to, nie zwolnil zawsze musi byc ten pierwszy raz! Las po drugiej stronie strumienia szybko zmienil swoj charakter i Bazil wkrotce brnal w polmroku pod wiekowymi swierkami. Wpadl na wyczerpanego impa, rozciagnietego na materacu swierkowych igiel. Stanal nad nim z uniesionym mieczem, kiedy katem oka zauwazyl blysk stali i rzucil sie w bok, uderzajac glowa o pien drzewa. Uslyszal glosne lupniecie, z jakim smocza lanca pograzyla sie w drzewie. Na smoki starozytnosci, bylo blisko! Rzucila sie na niego para impow i czlowiek w czarnym uniformie Tummuz Orgmeen. Bazil oderwal sie od drzewa i warknal - Lepiej bylo zostac na polu bitwy i umrzec, nizli zmuszac mnie do uganiania sie za wami po calym lesie! Piocar zaswistal niczym wielki sierp, lapiac jednego impa w polowie skoku i rozcinajac go na dwoje w pioropuszu krwi. Widok rozwial wole oporu jego kompanow, ktorzy rozbiegli sie w przeciwnych kierunkach. Bazil puscil sie w pogon za czlowiekiem z lanca, lecz zgubil go szybko w labiryncie jelenich sciezek. Biegl jeszcze przez chwile, wyparskujac gniew i rabiac Piocarem okoliczne drzewa. W koncu zatrzymal sie, zdjety nagla niepewnoscia. Wytezyl sluch, lecz uslyszal jedynie szum wiatru w galeziach swierkow. Byl sam i zdecydowanie zgubil droge. Wscieklosc oslabla na tyle, ze mogl z powrotem racjonalnie myslec. Gdzie podziala sie reszta? A wlasciwie, to gdzie on teraz jest? Pod gestwina swierkowych galezi bylo niewiele swiatla nie mogl nawet okreslic pozycji slonca na niebie. Rozejrzal sie dokola. Ktoredy ma wrocic na pole bitwy, do reszty oddzialu? Po dlugich rozwazaniach wybral kierunek, ktory wydal sie mu wlasciwy. Wkrotce dotarl do strumienia, lecz nie byl on rownie szeroki jak tamten. Czy oznaczalo to inny strumien, czy tez znalazl sie powyzej miejsca, ktore przekroczyl wczesniej? W chwili namyslu wzruszyl ramionami, przebrnal przez wode i zapuscil sie miedzy drzewa na drugim brzegu. ROZDZIAL DWUDZIESTY OSMY Swierki ustapily brzozom, potem sosnom i debom, i nagle Bazil zdal sobie sprawe, ze wspial sie na calkiem znaczna wysokosc. Dalsza droga robila sie coraz bardziej stroma.Drzewa rosly tu rzadziej, widac bylo blekitne niebo i wiszace nisko nad horyzontem slonce. Kilka minut pozniej wyszedl spomiedzy drzew na wyzynna lake, podobna do tej na Czerwonym Debie, ktora dwa dni wczesniej zamienila sie w pole bitwy. Bazil potoczyl dokola dzikim spojrzeniem. Gdzie jest? I gdzie sa inni? Za plecami mial potezna, sniezna czape gory Ulmo, oswietlona promieniami popoludniowego slonca. Uswiadomil sobie, ze przebyl daleka droge i zgubil sie wrecz beznadziejnie. Przed nim rozciagala sie waska dolina, ktora rozszerzala sie wokol blekitnego jeziora, okolonego drzewami. Za jeziorem wznosila sie mniejsza, lesista gora. Kraina na zachodzie wygladala na sucha i plaska. Wiedzial, ze patrzy na bezkresny Gan. W przeciwnym kierunku widok ograniczony byl grzbietem Ulmo. Gdzies w tym rozleglym lesie znajdowal sie Relkin i pozostali. Jak ma ich odnalezc? To chyba niemozliwe. Przestal to roztrzasac. Mial bardziej palacy problem - bolaly go stopy. Rozejrzal sie f dokola i znalazl odpowiedni glaz. Osunal sie na niego, na ziemi przed soba polozyl Piocara w pochwie i oparl lapy o galke rekojesci. Wzial kilka glebokich wdechow. Byl tak zmeczony, ze moglby spac przez trzy dni i strasznie bolaly go nogi. Dwa dlugie dni marszu i walki po blisko dwudziestodniowej zegludze rzeka sprawily, ze Bazil oczekiwal krzepiacego, dlugiego wypoczynku. Z drugiej strony zauwazyl, jak gladkie i nabite ma cialo. Zimowa kampania i obecne walki w Argo przeobrazily lekko pulchnego skorzanego smoka, ktory zaciagnal sie jesienia do legionow, w sprawna maszyne do zabijania o twardych muskulach i plaskim brzuchu. Huknal sie w zywot i uslyszal w nagrode odglos jak po uderzeniu w beben. O tak, byl zahartowanym w bojach smokiem. Nawet smoki starozytnosci bylyby dumne z tego smoka! Zalaly go wspomnienia bitwy, a wraz z nimi zal za starym Kepabarem. Stary Kep odszedl na zawsze, razem z Sorikiem. Nie uslysza wiecej zabawnych monologow Kepabara ani jego zartow. Bez Kepa poziom humoru w szwadronie spadnie - zarowno Nesessitas, jak i Vander mieli tendencje do smoczej surowosci. Baz nie watpil, ze bedzie za nim tesknil. Siedzial niepocieszony przez dluzsza chwile, lecz raptem jego nozdrza pochwycily slad woni, od ktorej powieki uniosly mu sie z mimowolnym trzasnieciem. Podniosl glowe i badawczo wciagnal powietrze. Odnalazl go - slodki, ciezki zapach, bardzo slaby, lecz niewatpliwie dobiegajacy z wyzszej partii gory. Ani sie obejrzal, a juz byl na nogach, wspinajac sie po zboczu pod wiatr. Stopy dobijaly go, ale nie zwazal na to. Las zgestnial w niska dabrowe, lecz Bazil bez trudu przedarl sie przez gestwine. Na drodze stanela mu sciana splatanych jezyn, przez ktora musial wyciac sobie sciezke Piocarem. Za zaroslami rozciagalo sie zasilane strumieniem mokradlo, przez ktore przebrnal, nie zwazajac na siegajace do brzucha bloto. Nagle wyszedl na okolona sosnami polane. Na srodku wznosila sie sterta galezi splecionych w gniazdo. Na jego oczach gniazdo poruszylo sie. W srodku czailo sie cos duzego. Uslyszal intrygujace, rytmiczne posykiwanie. Bazil podreptal blizej i zajrzal przez krawedz do srodka. Ujrzal ciemnozielona smoczyce, zajeta splataniem galezi. Skorzany smok otworzyl szeroko slepia. Byla po prostu cudowna. Miala blyszczaca, zielona skore, a jej ruchy byly precyzyjne i pelne gracji. Przygladal sie zafascynowany, jak wplata swierkowe konary pomiedzy klody debu i olchy. Byla najpiekniejsza istota, jaka kiedykolwiek w zyciu widzial. Cale cialo mienilo sie roznymi odcieniami zieleni, za wyjatkiem czarnych jak sadza skrzydel. Podbrzusze miala jasniejsze i porosniete drobniejszymi luskami. Wzdluz grzbietu ciagnal sie grzebien wiekszych lusek, ciemniejacych prawie do czerni. Pazury przednich i tylnych lap byly ciemnoszare i dluzsze niz u smokow bojowych, ktore pozwalaly swoim giermkom na przycinanie ich, co ulatwialo trzymanie miecza. -Witaj! - odezwal sie w koncu w gardlowej, syczacej mowie smokow. Zielona samica, niemal tak wielka jak Bazil, podskoczyla na dzwiek jego glosu. Rozejrzala sie dokola i skupila wzrok na skorzanym smoku. Przed tym spojrzeniem kazde zywe stworzenie, moze za wyjatkiem naprawde duzych niedzwiedzi, zmykaloby gdzie pieprz rosnie w slusznej trosce o wlasne zycie. Bazil pozostal tam, gdzie byl, z prawa lapa wsparta na rekojesci miecza. -Na krew, kim albo czym jestes? - zapytala nagle. Mowila z akcentem najstarszych smokow, przeciagajac samogloski i donosnie syczac. Bazilowi przemknelo przez glowe, ze moze wlasnie sni o przodkach, uznal jednak, ze nawet jezeli tak jest, to bardzo mu sie podoba i nie zamierza jeszcze sie budzic. -Na imie mam Bazil - odrzekl. Zmierzyla go wzrokiem. Jak wszystkie dzikie smoki miala olbrzymie skrzydla, ktore po rozpostarciu zdawaly sie przeslaniac cale niebo. Swidrowala go spojrzeniem tych swietlistych, zoltych oczu o rozszerzonych, czerwonych teczowkach. Blysnela dlugimi szeregami zakrzywionych jak szable zebow. Bazila przeszyla strzala smoczej milosci. -Bazil! - kpila. - Niewolnicze imie dla smoka-niewolnika. Jestes jednym z nich! Jednym z tych pelzajacych, przykutych do ziemi robakow, ktore walcza dla ludzi. -A ty jestes najpiekniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widzialem - odparl pokornie. -Co? - Jej slepia rozblysly. Nie slyszysz, co o tobie mowie? -Kiedy sie zloscisz, masz takie wielkie oczy. Wiedzialas o tym? Cudowny widok. -Ja... - przerwala. Zamrugala slepiami. Byl smokiem ziemnym, bez skrzydel, a mimo to, robil wrazenie swoja mocna budowa. Te ludzkie przedmioty - helm i potezna stalowa tarcza - czynily go jeszcze grozniejszym. I naprawde wiedzial, jak oczarowac smoczyce. To doprawdy godne uwagi - wykazywal pewne maniery! Ale nie mial skrzydel! Na grzbiecie pozostaly mu jedynie obrzydliwe wyrostki, wskazujace miejsca, z ktorych powinny wyrastac skrzydla. Wiedziala, ze nie jest w stanie pokochac bezskrzydlego samca. Wyprostowala sie na cala wysokosc i spostrzegla, ze jest o pol glowy nizsza od niego i zdecydowanie mniej masywna. Troche ja to speszylo. -Co, na przodkow, taki dziwaczny mutant jak ty, robi w tych okolicach? To czas przyzywania smokow, a nie mutantow! Bazil nie zrozumial okreslenia mutant, zdawal sobie jednak sprawe, ze pogardzala nim i w ogole o to nie dbal. -W mojej wiosce byla samica, ktora zostalaby moja partnerka, gdybym nie opuscil domu. Nie byla jednak tak piekna jak ty. -Smoki w wioskach! A coz to za wynaturzenie? -Zadne wynaturzenie, sprawdza sie bardzo dobrze. Wszyscy maj a mnostwo j edzenia. -Ach, tak. - Ponownie zlustrowala wzrokiem jego grzbiet. Widze, ze przywykles do tego. Czegoz jednak innego oczekiwac od niewolnika! Hoduja cie jak bydlo - daja jesc i pic, i mowia, co masz robic. W normalnej sytuacji Bazil natychmiast powalilby tego, kto osmielilby sie powiedziec mu cos takiego w twarz, teraz jednak jakby zupelnie nie czul tych slow. Wiedzial, ze to wina zwyklej ignorancji. Kiedy tylko zapozna sie z prawda, przestanie wygadywac takie okropne rzeczy i wszystko bedzie w porzadku. -Jestem smokiem bojowym. Walcze o wolnosc wszystkich smokow. -Ba, a coz nas obchodza ich nie konczace sie wojny? Nie moga nas skrzywdzic! Nie rozumiesz. Nieprzyjaciel moze wyhodowac milion trolli, ktore rozdepcza wszystkie smoki i ludzi. To rzecz pewna - wiele slyszalem o wrogu i zapewniam cie, ze to wielki nieprzyjaciel smoczego rodu. Dlatego wlasnie przodkowie zgodzili sie zawrzec sojusz z ludzmi z Argonathu. -Wszyscy ludzie sa godni pogardy. Po co zawracac sobie nimi glowe? To robactwo rozpelzlo sie po wszystkich cieplejszych czesciach swiata, rzadko jednak widujemy ich w smoczej ojczyznie. -Ach, smocza ojczyzna. Czesto o niej slyszalem, lecz nigdy tam nie bylem. Wydala z siebie zduszony okrzyk rozbawienia. -Oczywiscie, ze nie, gdyz lezy ona za Polnocnymi Gorami, a poniewaz nie potrafisz latac, dotarcie tam zajeloby ci ponad rok. -Pewnego dnia zawitam w tamte strony. Kiedy bedziemy na emeryturze, Relkin i ja, pojdziemy tam i zobacze Smocza Ojczyzne. -Emerytura? Relkin? Kim jest Relkin i co to za imie? Baz machnal niezobowiazujaco lapa w przejetym od ludzi gescie. Smoczyca patrzyla sie na niego, nic nie rozumiejac. -To niewazne, sliczna - odrzekl miekko. - Swiat jest ogromny. Poznalem jego czesc, ty zapewne widzialas znacznie wiecej. Moglibysmy siedziec tu i godzinami rozprawiac o jego cudach i dziwach, wciaz nie wyczerpujac wszystkich naszych wspomnien. Mam jednak lepszy pomysl. -Och, doprawdy? -Tak. Powiedz mi, po co budujesz to wielkie gniazdo z galezi i lisci? -Jestem plodna i czekam na partnera. Czyz to nie oczywiste? -Coz, owszem, chcialem to jednak uslyszec od ciebie. -I? - zagaila z na wpol przymknietymi oczami. - Juz to uslyszales. -Masz juz partnera? - spytal. -Jeszcze nie, ale oczekuje, ze wkrotce zjawi sie takowy. Bazil wypial piers. -Czy moge zasugerowac, ze on juz tu jest, w osobie pewnego diablo sprawnego smoka bojowego? -Doprawdy! Proponujesz mi, ze zostaniesz moim partnerem? -Tak! - zawolal uszczesliwiony Bazil. Podniosla wzrok na niebo. No coz, to sie jeszcze zobaczy, jako ze pojawil sie wlasnie ktos o wiele bardziej odpowiedni dla takiej smoczycy jak ja. Patrz! To purpurowo-zielony z gory Hak - czyz nie wyglada wspaniale? Bazil uniosl glowe i ujrzal olbrzymiego, skrzydlatego smoka, krazacego nad zboczem gory Ulmo. W piersi wezbraly mu pierwotne emocje. ze zgrzytem stali dobyl Piocara i odczepil tarcze. Na widok miecza smoczyca zamrugala zaskoczona. Ta bron przewyzszala kazdy orez, jaki do tej pory widziala. -Co ty tym robisz? - zapytala. -Walcze. Parsknela z rozbawieniem. -Ty? Chcesz walczyc z purpurowo-zielonym? Przemysl to sobie. W gruncie rzeczy lepiej zmykaj, poki jeszcze jestes w stanie. Purpurowo-zielony jest wladca przestworzy. Zmiazdzy cie, a twoje resztki wdepcze w ziemie. Uciekaj, a bedziesz mogl opowiadac o tym innym niewolnikom w swojej wiosce. -Zostaje i walcze. -Uciekaj, poki mozesz. Bylo juz jednak za pozno na ucieczke. Purpurowo-zielony wyladowal na polanie, bijac skrzydlami powietrze. Byl calkiem przystojny, z jaskrawymi, purpurowymi luskami na spodzie i zielonymi na grzbiecie. Jego skrzydla przypominaly ogromne draperie z czarnego jedwabiu, poprzerastane zoltymi zylkami. Slepia mialy czarne zrenice, skupione obecnie na Bazilu. -Ktos ty? - zasyczal donosnie. -Smok bojowy! - odrzekl Baz i blysnal Piocarem. Purpurowo-zielony zblizyl sie jednym susem. -Smok bojowy? Niewolnik ludzi? Czego tu chcesz? -To moja smoczyca, odejdz stad. Czarne zrenice rozszerzyly sie. -Twoja smoczyca! Osmielasz sie wtracac pomiedzy mnie a te samice? -Odejdz. Dziki smok ryknal smiechem. -Zniszcze cie! Zamiast odpowiedzi Bazil tylko ponownie machnal Piocarem. Purpurowo-zielony zaryczal i podniosl sie na cala wysokosc. Bazil zauwazyl, ze dziki smok byl o pare cali wyzszy od niego i znacznie ciezszy. Zajal pozycje z tarcza przed soba i luzno opuszczonym Piocarem. Ogarnal go dziwny spokoj. To nie przypominalo walki z trollami uzbrojonymi w topory i tarcze. Pomimo obecnosci smoczycy nie ogarnela go krwawa furia. Nie czul tez strachu. Mial bron, a ten dzikus byl zwyczajnie bezbronny. Taki pojedynek mogl skonczyc sie tylko w jeden sposob. Uswiadomil sobie jednak nagle, ze nie moze zabic dzikiego smoka wlasnie dlatego, ze jest nieuzbrojony i nie ma pojecia o walce. Taki czyn okrylby hanba Bazila, jego przodkow, a nawet cala wioske Quosh. Zachichotal pod nosem - ale ambaras! Nie mogl zabic przeciwnika, ktory bez chwili wahania zabilby jego! Smok bil przednimi lapami w ziemie, a smoczyca patrzyla na nich z podziwem. Wygladala na bardzo podekscytowana tym, ze beda o nia walczyc. Jej wzrok ponownie przyciagnela lsniaca klinga w lapie Bazila. Wiedziala, jak ostre potrafia byc takie rzeczy. Pewnego razu, w dalekiej krainie doszlo do bolesnej sprzeczki pomiedzy nia a rycerzem, wladajacym takim orezem. Zjadla go razem z koniem, przedtem jednak stoczyli zacieta walke. Przeszedl ja lekki dreszcz niepewnosci. Purpurowo-zielony skoczyl z rykiem na przygarbiona postac, stojaca na zadnich lapach i kulaca sie bojazliwie za tarcza. Zderzyl sie z tarcza, lecz nie zdolal przewrocic oponenta, po czym natychmiast otrzymal ogluszajacy cios plazem miecza. Ryknal wsciekle. Przed oczami zawirowaly mu gwiazdy. Na wpol rozlozyl skrzydla i skoczyl ponownie, lapiac pazurami za tarcze i szarpiac ja z calych sil. Bazil stracil grunt pod nogami. Upadajac na ziemie uswiadomil sobie, ze nawet brazowe trolle nie dysponuj atak wielka sila. Potoczyl sie jak najdalej od przeciwnika, ten jednak rzucil sie na niego jak lew na zwierzyne. Bazil zdazyl podzwignac sie na kolano i uniesc tarcze, kiedy purpurowo-zielony spadl na niego calym ciezarem i razem upadli na grzbiety. Lezeli tak przez chwile bez ruchu, oszolomieni zderzeniem wielotonowych cielsk. Bazil pierwszy poderwal sie na nogi i zdzielil przeciwnika plazem Piocara po grubej czaszce. To go troche przystopowalo! Skorzany przygladal sie z satysfakcja, jak dziki smok odpelza powoli na czworakach. Lecz chwile pozniej ponownie znalazl sie na ziemi, kiedy purpurowo-zielony rzucil sie na niego przy samej ziemi, uderzajac go ramieniem w kolana. Chwile pozniej byl juz na nim. Wielkie zebiska klapnely cale od gardla Bazila. Skorzany smok wyprostowal przednie lapy i odsunal purpurowo-zielonego, po czym walnal go piescia w nos. Dziki smok zaryczal z bolu i odtoczyl sie, sciskajac w lapach zmaltretowane nozdrza. Bazil stanal na nogi i po kilku glebokich wdechach ruszyl do ataku z Piocarem w dloni. Purpurowo-zielony odpelzl poza zasieg lsniacej stali. -Nie zabije cie, smoku - warknal Bazil. - Poniewaz mam nad toba przewage. Ale zranie cie, jezeli bede musial. Purpurowo-zielony ryknal z wsciekloscia i pogarda, po czym raz jeszcze rzucil sie na skorzanego, lecz miecz natychmiast przecial powietrze pomiedzy nimi. Odskoczyl i krazyl czujnie poza zasiegiem ostrza. Bazil nacieral. Cofajac sie, purpurowo-zielony wpadl na gniazdo zielonej smoczycy i przelecial przez krawedz do srodka. Ryknal wsciekle i poderwal sie na rowne nogi, niszczac czesc budowli. Samica uciekla z gniazda, syczac przeklenstwa pod adresem obydwu adwersarzy. Purpurowo-zielony wyskoczyl w powietrze, chcac jednym susem zbic z nog bezczelnego, pozbawionego skrzydel smoka i przygwozdzic go do ziemi, ten jednak usunal sie sprytnie na bok i uderzyl nisko plazem miecza w nogi nadlatujacego przeciwnika. Purpurowo-zielony rabnal z jekiem o ziemie i potoczyl sie po lace. Podniosl sie, prychajac ze zlosci, i zaatakowal ponownie. Baz chcial powtorzyc manewr, dziki smok byl jednak na to przygotowany i w ostatniej chwili zmienil kierunek ataku, zderzajac sie z Bazilem i obalajac go na ziemie. Chcial wypatroszyc wroga zadnimi lapami, jednak pazury utknely w grubym, skorzanym kaftanie. Baz szarpnal sie i zrzucil go z siebie. Smoki natychmiast odskoczyly od siebie. Bazil okrecil sie dokola, straciwszy przeciwnika z oczu, zaraz jednak poczul go na swoim grzbiecie. Potezne lapy zlapaly go za glowe i zaczely odciagac ja do tylu. Bylo mu coraz trudniej oddychac, kark w kazdej chwili grozil peknieciem, a ten dzikus za wszelka cene chcial zacisnac kly na jego gardle. -Nie chcialem tego - mruknal Zlamany Ogon - ale nie dajesz mi wyboru. Nie bylo na co czekac. Wykrecil sie do tylu, uwalniajac prawe ramie, po czym cial go mocno w odsloniety bok. Zatopil Piocara w ciele oponenta, po czym uwolnil miecz i zadal drugi cios, tym razem w miesnie ramienia. Purpurowo-zielony stracil wladze w prawej lapie i Bazil stracil go z siebie, zdzieliwszy na pozegnanie plazem Piocara w tyl czaszki. Stanal chwiejnie na nogi. Gruba skora kaftana na przedzie wisiala mu w strzepach. Kilka pazurow zdolalo przeniknac przez ochrone i przeoralo mu skore. Smocza krew gromadzila sie na sprzaczce od pasa. Purpurowo-zielony znajdowal sie jednak w o wiele gorszym stanie, lezac bez ruchu na lace w powiekszajacej sie kaluzy krwi, broczacej z prawego ramienia. Ocknal sie po chwili i podzwignal z ziemi. Zmierzyl przeciwnika pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Nie mogl zrozumiec przegranej. Cos takiego bylo wrecz niewyobrazalne. Mial bezuzyteczne ramie, z ktorego krew splywala strumieniem na ziemie. Obrocil sie na odglos lkania za plecami. Stala tam smoczyca, wpatrujac sie z przerazeniem w purpurowo-zielonego. -On umiera! - zawolala. Bazil nie odpowiedzial. Nic mu nie bylo, procz krwawienia z ramienia - Piocar przecial zyle. Wykrwawi sie na smierc, jezeli nie otrzyma odpowiedniej pomocy. Gdyby byl tu jego giermek! Smoczyca przykucnela przy smoku. -Nie pomoze mu zaden oklad, jaki moglabym sporzadzic zawodzila. Faktycznie, tylko ciasne obandazowanie rany, zwierajace jej brzegi, mogloby powstrzymac krwotok. Nagle przypomnial sobie wlasny opatrunek na ramieniu z tarcza, okrywajacy rane zadana przez trolla podczas bitwy na Czerwonym Debie. Rana zabliznila sie juz pod strupem zaschnietej krwi, a poza tym, nie byla tak powazna jak ta. Zdjal bandaz. Byl troche zuzyty, przepocony i przybrudzony blotem, nie mialo to jednak znaczeni a w obliczu mozliwosci wlasciwego opatrzenia przeciwnika. Purpurowo-zielony zasyczal na widok zblizajacego sie Bazila. -Nie walcz - odezwal sie Baz. - Mam tu bandaz, wynalazek ludzi pomagajacy leczyc rany, nawet tak paskudne jak twoja. Dziki smok nie zrozumial go. Ani smoczyca. Niemniej, niedawnemu oponentowi przeszla ochota do walki i nie stawial oporu. Bylo to trudne zadanie dla grubych, niezgrabnych, smoczych paluchow, lecz Bazil zdolal obwiazac ramie przeciwnika i zacisnac bandaz na tyle, by zatamowac uplyw krwi. Odstapil na krok i podziwial swoje dzielo. -Chyba wystarczy. Odpocznij teraz i nie uzywaj tego ramienia przez pare dni. Smoczyca podeszla blizej. Wlasciwie, to ocierala sie bokiem o Bazila. Ich ogony splotly sie ze soba. -Wroce i nakarmie go - oswiadczyla. - Purpurow-ozielony przezyje. Spojrzala na Bazila, a jej wielkie oczy mialy calkowicie inny wyraz. -Gniazdo, ktore zbudowalam, jest kompletnie bezuzyteczne. Wykorzystam je do przykrycia purpurowo-zielonego. Najpierw jednak oddalimy sie, ty i ja - musimy znalezc wysoko polozone miejsce, gdzie bedziemy mogli byc razem. Sami. Potarla go ogonem. -Sami... tak... swietnie - Bazil jeszcze nigdy tak sie nie czul. Jej szyja owinela sie wokol niego. Wyszeptala mu cos do ucha i zniknela w lesie. Poszedl za nia. ROZDZIAL DWUDZIESTYDZIEWIATY Byl srodek nocy. Ksiezyc swiecil wysoko nad zachodnim Ganem. Wiejacy od Gory Ulmo wiatr niosl ze soba posmak mrozu.Stali tuz za zrujnowanymi murami - kapitan i dwie kobiety. Zburzone wieze przypominaly polamane zeby, a wymarle miasto, rozciagajace sie przed nimi w swietle ksiezyca, wygladalo jak skamieniala, pradawna bestia, odslonieta przez erozje zbocza gory. Kesepton byl niespokojny. To miejsce nawiedzaly okrutne widma. Most zwodzony obrocil sie w ruine dawno temu, a mimo to zgliszcza wciaz promieniowaly obecnoscia zla. -Lady, wolalbym, zebys tu nie wchodzila. To siedlisko grzechu - powiedzial. Na jej twarzy pojawil sie znajomy, smutny usmiech, pelen rozwscieczajacej wyzszosci. -Dziekuj e za troske, Kapitanie, mamy tu jednak wazne zadanie do wykonania. Nie zajmie nam to zbyt wiele czasu. -Posle z wami straznikow, nie bedzie to jednak mile widziane zadanie. -Nie widze takiej potrzeby. Nie ma tu nic, co mogloby nas skrzywdzic. Chyba, ze w ruinach zadomowil sie jakis niedzwiedz, o ktorym nie wiem. Byl wstrzasniety. -Bylas tu wczesniej? -Tak, lecz nigdy z taka misja, jak dzis. Keseptonowi zaschlo w ustach. Osobiscie nie mialby ochoty penetrowac tego przerazajacego miejsca, gdyz to jest Dugguth, Miasto Wladcy Demonow. Budowniczym tego grodu byl od dawna niezyjacy, lecz po dzis dzien pamietany Mach Ingbok, zbuntowany Wladca Padmasy. Przeklete wspomnienia o nim wciaz przesycaly tutejsze ruiny. -Jakiz to obowiazek moze sklonic kogos do wejscia do cytadeli Ingboka? - zastanawial sie glosno. Usmiechnela sie znowu, lecz nie udzielila mu odpowiedzi. Kiedy po chwili przerwy przemowila, odwrocila wzrok od ruin. -To kraina niedzwiedzi - oznajmila. - Lecz nawet wielkie niedzwiedzie brunatne nie lubia tego miejsca. Nie musimy martwic sie spotkaniem z walesajacym sie misiem. Lady zdawala sie bardzo lekko podchodzic do jego obaw. Rozgniewala go tym. A wiec nie bylo sie czym martwic, tak? W takim razie dlaczego w oczach mlodszej Szarej Siostry widzial taki niepokoj? Zerknal na dziewczyne i poczul, jak cos szarpnelo go za serce. Co sie dzieje? Ta dziewczyna byla niebezpiecznie piekna! Dobrze urodzona, sliczna, a mimo to w szalenie niebezpiecznej sluzbie u Wielkiej Czarownicy. W jakis sposob bylo to dla niego nienaturalne. W widoczny sposob roznila sie od innych mlodych kobiet z jej klasy. Zawstydzilo go wlasne tchorzostwo. Byl zaprawionym w bojach weteranem piecioletniej sluzby w legionach, a nie chcial wejsc do Dugguth, dokad wybierala sie ona. Ich oczy spotkaly sie i ujrzal, jak niepewna byla, i do jakiego stopnia przerazona. Martwe miasto Dugguth nie bylo miejscem, do ktorego wchodzilo sie z lekkim sercem, jako ze prawdziwe bylo powiedzenie, iz legendy o Machu Ingboku wypisano krwia i strachem. Lessis patrzyla na niego, oderwal wzrok od dziewczyny. Czarownica byla taka uwazna, taka spostrzegawcza. Czy wiedziala juz o jego fascynacji? Jak moglby ukrywac cos takiego? Przez glowe znowu przeszla mu straszna mysl. A co, jezeli ta czarownica specjalnie przyprowadzila ze soba dziewczyne, by latwiej akceptowal jej polecenia? To dla nich pestka - rzadzic mlodym oficerem poprzez jego uczucia do mlodej kobiety. Tacy oficerowie czesto miesiacami przebywali w polu, pozbawieni kobiecego towarzystwa. Jak prosto byloby zawrocic komus takiemu w glowie, zyskujac jego przychylnosc. Byc moze dlatego wlasnie czarownica wziela ja na swoja asystentke. Mezczyzni musieli zakochiwac sie w kims takim: byla mloda, lecz dojrzala kobieta, w dodatku nieodparcie piekna. Sila woli oderwal od niej wzrok. Wzdrygnal sie. Co ta kobieta z nim wyprawiala? -Do widzenia, Kapitanie - odezwala sie czarownica z lekkim rozbawieniem w glosie. - Przypuszczam, ze zobaczymy sie na sniadaniu. - Zwrocila swego kucyka w strone ruin. Dziewczyna pojechala za nia. Patrzyl za nimi i dumal, jak wspaniale byloby pobyc godzine lub dwie sam na sam z Lagdalen z Marneri. Spacer pod gwiazdami lub na sloncu, a moze w blasku ksiezyca. Rozmowa, spiew, moze nawet milosc. Takie rozmyslania podczas kampanii na pograniczu byly bardzo niebezpieczne, nie mogl sie jednak od nich opedzic, kiedy tak patrzyl na jej plecy i rozwiewane wiatrem wlosy. Zniknely mu z oczu w wylomie w murze. Obserwowal go stojacy na strazy kawalerzysta. Wiedzial, ze powinien wrocic do swoich ludzi, lecz zaczekal, dopoki nie ujrzal, jak wspinaja sie na brzeg fosy i mijaja rozbita brame, na szczycie ktorej niegdys tysiacami gnily poucinane glowy. Wrocil do obozu i zsiadl z konia, po czym znalazl jeszcze troche cieplych klusek z marynata i udal sie na narade z Wealdem. Porucznik dysponowal pelna lista poleglych, rannych i sprawnych zolnierzy. Usiedli razem i przejrzeli ja. To byla okropna rozmowa Zostala im niecala czterdziestka nadajacych sie do walki ludzi. W Ossur Galan pogrzebali dwunastu zolnierzy i spalili cialo kolejnego smoka. Wsrod rannych znajdowal sie wielki Vander, drugi skorzany, i kilku konnych Yortcha, ktory pod galeziami drzew stoczyl wlasna bitwe z kawaleria wroga i ledwo zdolal rozstrzygnac ja na swoja korzysc. Pierwsze dowodztwo Keseptona zamienilo sie w wielka kleske. Byl calkowicie pewny, ze nie dostanie innego oddzialu. Wywolana tym pustka w sercu w polaczeniu z miloscia do dziewczyny czynila go bardzo niespokojnym, wrecz nerwowym. Hollein Kesepton walczyl o utrzymanie samokontroli. Ta sytuacja mogla dodatkowo zszargac jego autorytet u podwladnych zewnetrzny spokoj byl nieodzowny. Na Boginie, z wlasnej woli nigdy nie chcialby znalezc sie w takiej sytuacji! Podczas gdy Kapitan Kesepton omawial ich polozenie z Wealdem, dwie Szare Siostry wedrowaly powoli przez ruiny niegdys poteznego miasta. W blasku ksiezyca popekane mury i strzaskane iglice rzucaly posepne cienie. Pozbawione szczytow wieze i powywracane glazy przesycone byly wspomnieniami zla. Tutaj zlosliwosc nie znala umiaru, wladza - ograniczen, a okrucienstwo - przeszkod. Niemal bezszelestnie przemykaly wymarlymi alejami, mijajac poniewierajace sie w kurzu posagi, niemal dwa stulecia temu obalone przez zwycieskie armie Argonathu. Zatrzymaly sie przed lukiem, oszczedzonym przez triumfatorow dla podkreslenia upadku calej reszty miasta Pomnik szalenstwa Wladcy Demonow skladal sie z dwoch wiazek kolumn oplecionych rzezbionymi wezami, ktore podtrzymywaly luk z wyobrazeniem przerazajacego Macha Ingboka, szczerzacego z uciecha kly. Wladca mial wylupiastooka twarz goblina i cialo czlowieka, znieksztalcone zadza bogactwa, rozkoszy i nieograniczonej mocy. Postacie w szarych szatach staly tam przez dluzsza chwile, wpatrujac sie w oblicze o obwislych wargach. Swiatlo ksiezyca przydawalo grubym rysom chlodu, czyniac je jeszcze mniej sympatycznymi, niz w rzeczywistosci. Kiedys prowadzono tedy wiezniow do kazamat ponizej, na smierc lub tortury. Teraz oblicze lsnilo na prozno w kurzu i ksiezycowym blasku. Lessis westchnela i poszly dalej, pozostawiajac poteznego Wladce Dugguth, zeby przez wiecznosc wpatrywal sie w ruiny swoich ambicji. Wreszcie dotarly do labiryntu pozapadanych galerii i pozbawionych stropow komnat. Na zewnatrz, na podwyzszeniu znajdowaly sie resztki symbolu terroru - gladka, kamienna kula, z ktorej wystawala rozdziawiona, zebata paszcza. Mlodsza z Siostr wyjela mala latarnie i przekrecila zapalajacy ja mechanizm, momentalnie przeganiajac cienie z dlugiej galerii w centrum labiryntu. Gdzieniegdzie zawalil sie dach, lecz w wiekszosci budowli podloga wciaz byla rowna i gladka. Poszly tym dlugim korytarzem i odnalazly szerokie schody, prowadzace do katakumb, gdzie kiedys oddawano czesc zlu. Natknely sie tam na strzaskany, kamienny oltarz, umieszczony obok okraglej studni, niczym obsceniczna chrzcielnica o monstrualnych rozmiarach. Mrok w studni lekko falowal. Na tym oltarzu wielu mlodych ludzi oddalo zycie, wrzeszczac z przerazenia. Na planie psychicznym komnata nadal rozbrzmiewala ich krzykami. Lessis musiala stlumic swoja wrazliwosc na ezoteryczne swiaty, zeby moc to w ogole zniesc. Zaswiecily latarnia nad studnia. Wypelniala ja pustka, proznia o falujacej powierzchni. To byl syfon martwego Pomiota, napawajacego groza obiektu czci, karmionego podczas rytualow ludzkimi ofiarami na oczach fanatycznych wyznawcow. Starsza z kobiet zsunela kaptur z glowy, po czym wydobyla spod szaty lyzke o dlugim trzonku i glebokiej miseczce. Pociagnela za raczke, ktora wyciagnela sie na cztery stopy. Sprawdzila jej wytrzymalosc, po czym wyjela buteleczke, odkorkowala ja i ustawila na skraju studni nicosci. Uklekla na krawedzi otworu i nachylila sie. Lagdalen uniosla wyzej latarnie i zamknela oczy. Lessis wymamrotala dluga inkantacje i wykonala szereg gestow nad lezaca przed nia lyzka. Nastepnie podwinela rekaw, ujela lyzke, przechylila sie nad studnia i zanurzyla czerpak w sam srodek lsniacej tafli pustki. Powierzchnia wzburzyla sie, falujac i wirujac w miare zaglebiania sie lyzki w otworze mroku. Lyzka dygotala i wibrowala w garsci kobiety, ta jednak zamieszala nia energicznie, po czym wyciagnela. Chwile pozniej wsypala do buteleczki niewielka ilosc czarnego proszku. Dwukrotnie powtorzyla cala operacje, po czym zapieczetowala flaszke. Zlozyla lyzke, schowala ja w faldy szaty i wetknela buteleczke do wewnetrznej kieszeni. Obie kobiety obrocily sie i wyslizgnely cicho w mrok. W studni na powrot zalegly ciemnosci, lecz lsniacy srodek jeszcze dlugo falowal i wirowal, nim wreszcie znieruchomial. Do postawionego przez Keseptona na skraju ruin konnego wartownika dolaczylo nagle trzech jezdzcow. Kawalerzysta Sarne ze zdumieniem zobaczyl Sierzanta Duxe'a, jadacego strzemie w strzemie z subadarem Yortchem i trzecim jezdzcem, Harknessem. -Sarne - zawolal Yortch - mozesz zejsc z posterunku. Wez sobie troche jedzenia, poki jeszcze cieple. Kawalerzysta nie zadawal niepotrzebnych pytan. Szturchnal konia w bok i poklusowal w strone obozowych ognisk, plonacych na zboczu wzgorza. Yortch, Duxe i Harkness wymienili przeciagle spojrzenia. -Nie mamy teraz odwrotu - obwiescil Yortch. Blysnal w ciemnosciach kawaleryjskim sztyletem. Harkness wyszczerzyl zeby w usmiechu. Zawsze byl gotowy na znak swojego subadara. Jednak Liepol Duxe nie podchodzil rownie ochoczo do sprawy. -Nadal nie podoba mi sie ten pomysl. Jezeli cos pojdzie zle, jestesmy skonczeni. -Do licha, wyrwij sie spod kontroli tych kobiet! - rzucil niecierpliwie Yortch. Mieszkancy Marneri przypominali czasami kukielki. - Posluchaj: jezeli ich nie zabijemy, one z pewnoscia doprowadza do naszej zguby. Nie oszukuj sie, czlowieku. Nikt nie powroci zywy z miejsca, w ktore nas zabieraja Nie musimy tego robic. Mozemy je aresztowac lub przepedzic. -Ach, blyskawicznie owina was sobie wokol malego palca. Widzisz, jak stara wiedzma wykorzystuje te mloda dziewke do odwracania uwagi kapitana? Tak wlasnie postepuja przeklete czarownice. -My, mezczyzni z Talionu, nie sluchamy tych przekletych wiedzm - dodal Harkness, osmielony zaangazowaniem subadara. Duxe nie mogl pozbyc sie niecheci do planu, nie widzial jednak innego wyjscia. Musza skonczyc z ta wiedzma, Lessis. Kapitan znajdowal sie pod wplywem jakiegos czaru - bez slowa protestu wykonywal wszystkie polecenia czarownic. W rezultacie mieli siedemdziesiat procent strat i przestali istniec jako jednostka militarna. Nie zostal prawie nikt: Duxe mial raptem dwudziestu sprawnych ludzi. W zasadzce przekletych elfow pozostawili dwanascie cial. Zolnierze grozili buntem. A teraz Liepol Duxe przygotowywal sie do popelnienia morderstwa. Harkness ponownie blysnal zebami i podzielil sie z nimi pomyslem, ktory od paru dni troskliwie holubil: -Proponuje, zebysmy najpierw zabawili sie z ta mala. Duxe obrocil sie ku niemu z jadowitym spojrzeniem. -Tylko sprobuj, a moj miecz znajdzie sie w twoim sercu, zanim zdazysz ja tknac! Harkness skrzywil sie. -Cos ty, po co marnowac okazje? To jedyna dobra rzecz, jaka przytrafila sie nam na tej szalonej wyprawie. Od paru dni snie o zdobyciu jej. Skoro zamierzamy ja zabic, to najpierw powinnismy zazyc z nia troche rozkoszy. Duxe nie chcial o tym slyszec. -To wojskowa operacja, zolnierzu - wtracil sie Yortch. Zatrzymaj swoje przeklete, lubiezne pomysly dla siebie. Zabijemy je, to wszystko, po czym upewnimy sie, ze nikt nie odnajdzie cial i przed switem wrocimy do obozu. Takie jest nasze zadanie i wykonamy je. Zrozumiano? Lecz Harkness dostrzegl blysk w oczach subadara i wlasciwie odczytal jego prawdziwe zamiary. Czemu nie mieliby pozbyc sie takze Duxe'a? A potem zabawic sie z ta mala dziwka? Duxe byl strasznie meczacy jesli go wyeliminuja, tylko oni beda swiadkami zajscia. -Tak jest, subadarze - wymamrotal. Liepol Duxe uspokoil sie. "Ufaj staremu Yortchowi - ten nie przegapi zadnego szczegolu" - pomyslal Harkness. Potem po plecach przebiegl mu lekki dreszcz. Oczywiscie, subadar bedzie chcial byc pierwszy. A kiedy bedzie zajety dziewka, Harkness bez problemu zadzga go od tylu Wystarczy jedno pchniecie. A potem, coz, poniewaz bedzie to opowiesc o tym, jak to zostali zaskoczeni przez impy, Harkness i dziewczyna po prostu znikna. Zaszyja sie gdzies w gorach i kto wie? Dziewczyna wystarczy mu na troche, zanim zabije jai powroci do cywilizacji z historyjka o ucieczce z lap wroga. Nie przezyje nikt, kto moglby wiedziec cos o Harknessie, ktory najbardziej skorzysta na calej sytuacji. Usmiechnal sie w myslach do siebie. Wspaniale! Coz za doskonaly koniec dla subadara Yortcha! -To proste - warknal Yortch do Duxe'a. - Slyszales ja, chce przejsc z nami przez Gan. Potem bedzie Chazendar i Biale Kosci. To sie nigdy nie skonczy. Wszystkich nas pozabija. Duxe rozejrzal sie dokola, rozpaczliwie szukajac jakiejs wymowki, po czym mruknal: -Tak czy owak, nie widze powodow, dla ktorych mamy zapuszczac sie do tego przedsionka piekiel. Zwykle Liepol Duxe staral sie nie miec nic wspolnego z czarami, ktore nie robily na nim zbytniego wrazenia. Ale to byl Dugguth i nawet on bal sie tego, co moze sie tam czaic. Yortch zaczal sie niecierpliwic. -Zaden z nas nie ma ochoty tam wchodzic, niemniej musimy. Przeciez nie ma tam niczego zywego, a demon zginal dwiescie lat temu. Nie moze nas skrzywdzic. -To ty tak mowisz. Duxe zauwazyl, ze Harkness wyraznie spowaznial, jak gdyby dopiero teraz dotarlo do niego, dokad sie wybierali. Przekleci Talionczycy zawsze byli gotowi do gwaltow i mordowania. Nienawidzil wspolpracy z nimi. Zadrzal. Nienawidzil tego wszystkiego, ale nie bylo innego wyjscia. Kesepton byl calkowicie opetany. Martwe miasto opromienial ksiezycowy blask. W tych kamiennych masywach wyczuwal cos zimnego i nieludzkiego. Okropne miejsce, gdzie zostanie zamieszany w hanbiace uczynki, przez ktore skaze sie na wieczne potepienie. Zalowal, ze nie ma odwagi powiedziec przekletemu subadarowi "nie", wygladalo jednak na to, ze za gleboko w to wszystko zabrnal. Zadrzal i popedzil konia naprzod. ROZDZIAL TRZYDZIESTY Ten sam ksiezyc, ktory opromienial ruiny wymarlego miasta, oswietlal gorska sciezke, wijaca sie przez sosnowy las. Maszerowal nia znuzony smok, nucacy wesolo pomimo odczuwanego zmeczenia.Co jakis czas zatrzymywal sie i scinal blokujaca droge roslinnosc - ze szlaku korzystaly zwykle mniejsze stworzenia. Melodia, ktora nucil, mogla brzmiec dziwnie dla ludzkiego ucha, opisywala jednak wyscig latajacych smokow i sumy, jakie stawiano na jednego z nich, ktoremu dawano najmniejsze szanse, a ktory mimo to, zwyciezyl dzieki heroicznemu wysilkowi, lamiac tuz przed meta skrzydlo. Bazil Zlamany Ogon dotarl do refrenu i celowo zanucil go jeszcze glosniej. Myslal o niej, matce swoich dzieci, zgadujac, co teraz porabia. Uznal, ze szybuje przez noc nad Tunina i poluje. Zgodzili sie, ze zostanie i bedzie lowic dla purpurow-ozielonego, dopoki ten nie bedzie w stanie wzbic sie o wlasnych silach w powietrze. Potem odleci na polnoc, gdzie poszuka odpowiedniego miejsca na gniazdo i wysiedzi ich mlode. Oczywiscie, bedzie to bardzo daleko, a smoczatka moga nie umiec latac. Bazil nie byl pewny owocow zwiazku bezskrzydlego smoka z latajacym, powiedzial jej jednak, ze gdyby urodzily sie bez skrzydel, ma odeslac je na poludnie, a on dopilnuje, zeby znalazly sie w legionach Argonathu. To zrodzilo mniej przyjemna mysl. Czy jeszcze ja kiedys zobaczy? Te gladka, zielona skore, gietki ogon i jedwabiste skrzydla? Nie potrafil powiedziec. Zamilkl. Umowili sie, ze za rok wroci na gore Ulmo. Jezeli Bazil zdazy na spotkanie, polacza sie ponownie. A jak smok bojowy mogl byc pewny powrotu dokadkolwiek o okreslonej porze? To byl pewien problem, uznal jednak, ze jakos go rozwiaze, powroci tu i jeszcze raz ja zdobedzie. Postanowienie wprawilo go w dobry nastroj i podjal melodie jeszcze glosniej niz przedtem. Dopoki nie przerwal mu gardlowy warkot, dobiegajacy z lasu przed nim, na prawo od sciezki. Wraz z warczeniem owionela go fala zapachow. Przede wszystkim surowego, krwistego miesa. Nastepnie duzego zwierzecia - pizmowego i blotnistego. Bazil przetrzasnal pamiec, ale nie mogl dopasowac go do niczego, co znal. Z pewnoscia nie byl to kot ani pies, ani wol, ani krowa, ani kon czy swinia. Na smoki starozytnosci, co to takiego? Nagle domyslil sie - to musi byc niedzwiedz! Niedzwiedz! Bazil zwolnil, przygladajac sie ciemnosciom. Smoki dobrze widzialy w nocy - moze nie tak wyraznie jak koty, ale lepiej od wiekszosci innych istot - a on zdecydowany byl zobaczyc tego niedzwiedzia. Niektore odmiany byly olbrzymie i prawdopodobnie bardzo agresywne. Nawet skorzany smok nie mial ochoty spotkac sie z jednym z nich. Pare chwil pozniej wypatrzyl go w cieniach - ogromna plame czerni w zalegajacym pod galeziami sosny mroku. Byl niedaleko, byl rozzloszczony i zaskoczony, szykowal sie do ataku i wygladal na bardzo duzego. Jednoczesnie zapach miesa wywolal u Bazila burczenie w brzuchu. Od ostatniego posilku minelo sporo czasu. Prawde rzeklszy, kiedy to sobie uswiadomil, doszedl do wniosku, ze umiera z glodu. Tylko czy byl wystarczajaco glodny, by pozrec surowe mieso? Jak jakis dziki smok? Byl rozdarty. Surowa dziczyzna nie przemawiala do bardziej cywilizowanej strony jego natury, ulozonej wedlug norm ludzi. Z drugiej strony konal z glodu, a glodny smok jadl wszystko, co napotkal na swej drodze. Glod przezwyciezyl ostroznosc. Podszedl blizej, sciagajac tarcze z ramienia i wsuwajac lewa reke w uchwyty. Nie zabierze wszystkiego. Zostawi misiowi troche jego zdobyczy. Oczywiscie moglo byc tak, ze to nie niedzwiedz upolowal te zwierzyne. Slynely one z odpedzania innych drapiezcow od ich lupow - dowiedzial sie tego w wiejskiej szkole w Quosh. Niedzwiedz wtargnal z rykiem na sciezke, stanal na zadnich lapach i zaryczal ponownie. Baz zagwizdal. Przeciwnik byl naprawde spory - dorownywal mu wzrostem i na oko mogl wazyc tone albo i wiecej. Jedyne niedzwiedzie, z jakimi mial dotad do czynienia, to czarne niedzwiedzie z prowincji Blekitnego Kamienia, nie przewyzszajace zazwyczaj rozmiarami czlowieka. Nie stanowily zagrozenia dla smoka i baly sie ludzi - zwlaszcza ich strzal i wloczni. To byla jednak zupelnie inna para kaloszy - gigantyczny brunatny niedzwiedz, ryczacy wyzywajaco z odleglosci dziesieciu stop od niego i owiewajacy go straszliwym smrodem. Mieszanina strachu i nienawisci wprawiala go w morderczy szal. Ryczal na to dziwacznie pachnace stworzenie, ktore wyskoczylo nagle z ciemnosci. Niedzwiedz mial juz siedem lat, lecz od dziecinstwa nie byl jeszcze tak zaklopotany, wrecz zaniepokojony. Nawet w nocnych koszmarach nie widzial czegos tak duzego jak Bazil Zlamany Ogon. Stwor nie pachnial niczym znajomym. Czul typowo czlowiecze wonie skory i metalu, smrod weza i zapach krwi, jakiej jeszcze nigdy nie zakosztowal. Ponownie wytyczal wyzwanie. Bazil wychwycil w nim zlosc, nie przerazilo go to jednak. -Przyjacielu, masz wiecej miesa, niz sam zdolasz zjesc przemowil najbardziej uspokajajacym tonem, na jaki mogl sie zdobyc. Jezeli nie masz nic przeciwko temu, ten oto smok zabierze ci tylko polowe. Niedzwiedz zareagowal na przemowe fatalnie, jak gdyby zrozumial intencje, nawet jesli nie slowa. Opadl na cztery lapy i runal na smoka, prychajac z wscieklosci. -Ach - mruknal smok. - Jednak masz cos przeciwko temu. Powital go wirujacym Piocarem i nadstawiona tarcza. Niedzwiedz wyrznal w tarcze, po czym zlapal ja i odepchnal Bazila kilka krokow w tyl. Tarcza pozostala jednak pomiedzy nimi i niedzwiedz palnal w nia z frustracja lapa. Cios prawie oderwal Bazila od podloza, zmuszajac go do kolejnego kroku wstecz. Niedzwiedz byl niesamowicie silny - co najmniej dorownywal brazowemu trollowi. Lecz nie mial broni i zaraz otrzyma lekcje pokory. -Przeklety, glupi niedzwiedz - mruknal Bazil, po czym przesunal sie w prawo i zdzielil zwierze w zad plazem Piocara, az echo poszlo po lesie. Niedzwiedz zaskowyczal ze zdumienia i bolu. Piocar ponownie przecial powietrze, nie uderzajac jednak rownie mocno j ak przed chwila. Niedzwiedz podskoczyl i omal sie przewrocil. Baz zaryczal po smoczemu, unoszac miecz do kolejnego ciosu. Od uderzenia zadzwieczalo niedzwiedziowi w glowie. Upadl na ziemie, zaraz jednak przetoczyl sie, lamiac male drzewka, i wrocil po wiecej. Baz opuscil tarcze, blokujac niedzwiedzie lapy, i zaczal okladac zwierze plazem po zadzie i bokach. Przeciwnik sprobowal ugryzc tarcze krople gestej sliny opryskaly Bazila. Strzasnal je z pyska i cofnal sie, pchany olbrzymia sila zwierzecia. Znieruchomieli na moment. Niedzwiedz znow stanal na tylnych lapach, jakby rozwazal sytuacje. To do niczego nie prowadzilo, a zad piekl go od bolesnych ciosow. Przyjrzal sie potworowi, z ktorym walczyl. Czy naprawde bylo warto? Obrywac od przeciwnika, ktorego nie mogl nawet dosiegnac? Nie byl tego taki pewny. Nagle smok zaryczal i ruszyl do ataku. Niedzwiedz przestraszyl sie. Nagle okrecil sie i umknal w gaszcz. t Dalsze stawianie czola temu potworowi dla starego losia, ktorego upolowal, naprawde nie mialo sensu. Pora udac sie gdzie indziej. Jeszcze nigdy nie uciekal, najwyrazniej jednak kiedys musi byc ten pierwszy raz. Bazil nie tracil czasu na podziwianie losia. Zdobycz byla stara i wychudzona. Po prostu nie byl juz w stanie uciec niedzwiedziowi. Pewnie bedzie twardy i bardzo, bardzo gumowaty. Westchnal i podzielil tulow losia na pol, po czym zabral przednia czesc. Nieporadnie porabal mieso mieczem, ktory wytarl dokladnie przed schowaniem do pochwy. Usiadl na skale i pozarl losia, zujac go i zmiekczajac slina. Najwieksze gnaty cisnal w krzaki, reszte zmiazdzyl w zebach i polknal. Nie byly to kluski z akh ani pieczony losos czy jakies bardziej wyrafinowane jedzenie ludzi, ktorzy wyniesli sztuke kulinarna na poziom nieznany innym rasom. Niemniej zucie twardego miesa starego losia obudzilo w Bazilu cos dzikiego i pierwotnego. Do tego wlasnie byl stworzony, tak samo jak do walki o samice, zdobycie ja i legniecie razem na szczycie gory. Poczatkowo kwasny i tlusty smak stawal sie stopniowo znosny, wrecz przyjemny. Konczyl wlasnie swoja polowe losia, kiedy uslyszal jakis halas. Wsrod drzew rozlegly sie grozne powarkiwania i parskania. Obejrzal sie przez ramie i ujrzal, ze do drugiej polowy zabrala sie juz grupka mniej szych zwierzat. Po odglosach zidentyfikowal watahe kojotow, walczacych z czyms, co bardzo zaprzatalo ich uwage. Bazil podkradl sie blizej. Jak wiekszosc smokow potrafil bardzo cicho poruszac sie po lesie. Wiatr wial mu w pysk, dzieki czemu mniejsze zwierzeta nie mialy pojecia o jego obecnosci. Nad losiem kucala mala, ciemna istota o wielkiej paszczy i przerosnietych klach. Parskala i klapala zebami na trio otaczajacych ja kojotow, odpedzajac je od zdobyczy. Jednak za kaz dym razem, kiedy rzucala sie na jednego z nich, pozostale doskakiwaly do niej i gryzly w zad lub ogon. Bazil obserwowal starcie przez dluzsza chwile. Wygladalo na to, ze trzy kojoty nie sprostaja temu nieposkromionemu maluchowi. Nagle zmienil sie wiatr, niosac walczacym jego zapach. Bazil ujawnil sie i syknal glosno. Kojoty o malo co nie wyskoczyly ze skor i w mgnieniu oka zniknely w gestwinie. W odroznieniu od malego zwierzecia, ktore zostalo przy zdobyczy, zaczepnie prychajac. Bazil przygladal sie mu przez chwile. W blasku ksiezyca trudno bylo rozroznic szczegoly, zaraz jednak wszystko zrozumial. -Ach, to gulo - prychnal. Przestal sie dziwic - ta najzacieklejsza ze wszystkich istot predzej zginelaby, niz porzucila taki lup. Smok obrzucil go bacznym spojrzeniem, raz czy dwa zamarkowal natarcie z Piocarem w lapie, wywolujac jedynie pelen furii skowyt, po czym ze smiechem dal mu spokoj i ruszyl sciezka przed siebie. Miejsce, gdzie niedawno spozywal losia, zamienilo sie w stol biesiadny dla lasic i norek. W swietle ksiezyca ujrzal przed soba ciemny, rozlegly Gan, poprzecinany polyskujacymi wstegami rzek. Zamierzal tam zejsc, odnalezc Argo i pojsc wzdluz niej az do Dalhousie, po czym przeprawic sie przez rzeke i zameldowac w forcie. Uznal, ze bedzie to pewniejsze, niz przetrzasanie ogromnego obszaru Tuniny w poszukiwaniu niewielkiego oddzialu kapitana Keseptona. Poczul uklucie winy na wspomnienie swego giermka, pozbawionego smoka, ktory by sie nim zaopiekowal. Nigdy sobie nie wybaczy, jezeli chlopcu przydarzy sie cos podczas ich rozlaki. Co w niego wstapilo, zeby tak biegac po lesie i gubic droge? Byl przeciez wyszkolonym smokiem bojowym, a mimo to stracil rozsadek na widok smierci starego Kepabara. Coz, przynajmniej zdawal sobie sprawe, ze nie ma sensu szukac ich w Tuninie. Poprzez Dalhousie w koncu jakos sie zejda. W Tuninie bladzilby calymi latami, niepokojony przez elfy i zmuszony do odzywiania sie losiami i niedzwiedziami! Nagle las sosnowy przerzedzil sie i smok wyszedl na jelenia sciezke, wiodaca wzdluz wybiegajacej z gory skalistej ostrogi. Na jej koncu ujrzal cos, co przyciagnelo jego uwage - mury i wieze wzniesionej przez ludzi fortecy! Nie mial pojecia, czy stacjonuje tam jakis legion, lecz jesli tak, to wszystko bardzo sie upraszczalo. Wysle wiadomosc i w ciagu paru dni dolaczy do Relkina i 109. Marneri. Przyspieszyl, przecinajac porosniete debami i brzozami parowy. Wreszcie wyszedl z ostatniego wawozu i znalazl sie na skraju wyschnietej fosy. Wtedy to dokonal nieprzyjemnego odkrycia - mury lezaly w gruzach. Dno fosy wypelnialy luzne kamienie, polyskujace w blasku ksiezyca. Zebate wieze wzdluz frontowego muru zostaly zburzone. Ruiny wygladaly na bardzo stare. Zaintrygowany, pokonal fose i znalazl wylom w umocnieniach, przez ktory wslizgnal sie do srodka. ROZDZIAL TRZYDZIESTYPIERWSZY Oboz znajdowal sie mniej niz mile od miasta - prawde rzeklszy, tylko na taka odleglosc zolnierze zgodzili sie podejsc i rozbic namioty, rozniecic trzy wielkie ogniska i wzniesc zagrode dla koni.W obozie bylo cicho: ci, ktorzy przezyli dwie ciezkie bitwy, byli zszokowani, poturbowani i zmeczeni. Zbyt wiele walki i umierajacych przyjaciol, by teraz bawic sie przy ogniskach. Lepiej bylo uwaznie dobierac tematy rozmow. Nawet kowal, mocarny Cowstrap, byl zbyt znuzony, by naprawiac uszkodzona bron. Po wieczornym posilku, splukanym wydzielona przez kapitana porcja whisky, na spoczynek legli wszyscy, za wyjatkiem pechowcow, ktorzy wylosowali warte. Pod warstwa zmeczenia krylo sie jednak cos gorszego - ludzie znalezli sie na krawedzi buntu. Po bitwie o Ossur Galan pojawily sie plotki, co ich czeka dalej. Twierdzono, ze wiedzma zabiera ich w glab Ganu. Mieli teraz wystarczajaca ilosc koni, by nikt nie musial isc pieszo, tak wiec pojada do piekla konno pod przewodem czarownicy. Opowiadano, ze kapitan zostal zauroczony przez mloda pomocnice wiedzmy. Nikt nie mial ochoty towarzyszyc czarownicy w podrozy przez Gan i zaginac w morzu traw, zostac zasieczonym przez nomadow lub, co gorsza, popasc w niewole i zostac sprzedanym w Tummuz Orgmeen. Nikt nie powiedzial tego glosno, lecz jesli kapitan wyda rozkaz marszu przez Gan, straci zycie on, wiedzma i dziewczyna. Ponadto, zgina wszyscy, ktorzy popra kapitana, a ocalali opowiedza wladzom, ze tamci polegli w bitwie. Nie wyplynela jeszcze kwestia, co bedzie, jezeli nie zgodza sie na to ocalale smoki. Przy ognisku 109. Szwadronu giermkowie dyskutowali o plotkach. Zalowali Tomasa, ktory zginal u boku Kepabara i Kastrula, giermka Sorika, znalezionego po bitwie w gaszczu, zasieczonego podczas zwycieskiego poscigu za rozbitym wrogiem. Trzy ocalale smoki: Chektor, Vander i Nesessitas, spaly wokol ogniska, przypominajac strome diuny. Pozostali giermkowie drzemali wtuleni w ich boki. Relkin i Marco lezeli zwinieci przy Nesessitas, lecz ten pierwszy nie spal, rozpaczajac nad utraconym smokiem, bladzacym po nieznanym lesie. Nikt nie mial pojecia, co przytrafilo sie Bazilowi Zlamanemu Ogonowi. Jego wsciekla szarza przypieczetowala ucieczke wrogow, a potem byl szalenczy poscig przez las, po ktorym skorzany smok z Quosh zaginal. Nie wiedziec czemu, Relkin byl pewny, ze jego smok zyje. Gdyby zginal, na pewno poczulby cos, a niczego takiego nie zauwazyl. Co nieuchronnie prowadzilo do domyslow, ze byc moze lezy gdzies w lesie ze zlamana noga lub otrzymal rane zbyt powazna, by sie poruszac. Czyjego smok umrze w samotnosci, zdychajac z glodu? Na taka mysl lzy wypelnily mu oczy, choc byl zahartowanym w bojach pietnastolatkiem. Bazil zgubil sie i moglo mu sie przytrafic dokladnie wszystko. Relkin byl wyczerpany, nie mogl jednak zasnac. Slyszal spiewna przemowe Rosena Jaiba do zasypiajacego Vandera. Jego smok mial paskudnie zraniona noge - nie dotrzyma im kroku i bedzie musial wrocic do Argo, jak tylko bedzie mogl chodzic o wlasnych silach. Obok niego pochrapywala cicho Nesessitas. Marco spal, Heltifer takze. Nawet przyslane przez Matugolina elfy-tropiciele drzemaly pokotem niedaleko smokowego. Nic nie odciagalo mysli Relkina od jego zaginionego smoka. Przewracal sie z boku na bok, by wreszcie wstac i powloczyc sie Po innych ogniskach obozu. Zastanawial sie, czy nie zlamac rozkazow i nie wyprawic do lasu na poszukiwania Bazila. Szukaly go juz elfy, lecz Relkin nie ufal lesnemu ludowi, jezeli chodzilo o smoki. Czy na pewno zameldowaliby im o rannym, umierajacym z glodu smoku? Giermek podszedl do najwiekszego ogniska, na ktorym warzono wieczorna strawe. Jedyny ocalaly kucharz, Rosso, spal wyczerpany. Tak samo kowal Cowstrap. Zolnierze Marneri drzemali zakutani w koce. Relkin poszedl dalej, do ogniska talionskich kawalerzystow, oddalonego nieco od pozostalych i otoczonego palikami z uwiazanymi konmi. Tylko paru mezczyzn trzymalo sie jeszcze na nogach. Wzmocnili porcje rumu flaszka czarnego spirytusu, zdobytego na polu bitwy. Ciemna gorzalka z Tummuz Orgmeen byla slodka i piekaca, zaprawiona czarna magia, majaca podsycac bitewny zapal. Pol kubka tego napoju, wmuszone w oporne gardlo, zamienialo najbardziej tchorzliwego impa w walecznego lwa. Oczy jezdzcow blyszczaly mrocznym ogniem alkoholu. Przepocone, dlugie wlosy opadaly bezladnie na ramiona. Pomimo chlodu nocy porozpinali plaszcze. Glosno prowadzili wulgarne rozmowy. Relkin przykucnal nieopodal, ignorowany przez mlodych mezczyzn, wsrod ktorych niestrudzenie krazyla flaszka. Rozmowa zeszla na narzekania na wiedzmy. U jednego z nich - Jorse'a, grubasa z Vo - przerodzilo sie to w obsesje. Kiedy kawalerzysta Menster podal mu flaszke ze slowami - I na pohybel wszystkim czarownicom! - Jorse ryknal w odpowiedzi - Przekleta racja, niech ida do piekla! Po chwili jednak cos sobie przypomnial. -Z jednym wyjatkiem. Zatrzymamy sobie te mala, brazowa dziwke z Marneri. He? He? Zatrzymamy ja. Mowiac to, szarpal za dlugie wasiska. Pozostali wybuchneli smiechem, trzepiac rekoma o uda. -O tak, Jorse ma dobry pomysl. Zatrzymamy ja sobie. -Piekna bestyjka. Na bogow, skad one ja wytrzasnely? -Tak, moi przyjaciele. Warto zakrecic sie wokol takiej myszki. -Oto szkatulka godna otworzenia, co? -Ha, ha. Warto by poswiecic na to wieczor lub dwa. -Tak czy owak, ja juz ja mialem - oswiadczyl Jorse. -Co? - zawolali z niewiara inni. Jorse byl chwalipieta, lecz to bylo za wiele nawet jak na niego. -A owszem, przelecialem ja w lesie tamtej nocy, kiedy obozowalismy z elfami. -Doprawdy? - dopytywal sie Menster z przesadzona troska. - A jak uchroniles ja przed elfami? Dostaja obledu, kiedy wyniuchaja podniecona kobiete. -Umowilem sie z ich ksieciem, ze moze ja wziac po mnie. -Zaloze sie, ze az podskoczyl z radosci. -Zgadza sie. A ona byla slodziutka, slodziutka i bardzo chetna. Czego oni ucza te wiedzmy - toz to prawie zbrodnia! -Nie wierze! - huknal Menster z niedowierzajacym usmiechem, zabarwionym jednak nutka niepokoju. Czy to mozliwe? Czy ten wol Jorse naprawde dorwal sie do tej przepysznej dzieweczki? Menster nie mogl zniesc takiej mysli. Nie on jeden. Piekacy policzek wyrwal Jorse'a z radosnego blogostanu. -Co u licha? - ryknal, zaskoczony. Naprzeciwko niego stal smoczy giermek ze lsniacym sztyletem w dloni. -Zszargales dobre imie Lagdalen z Tarcho. Odwolaj wszystko, co powiedziales, i przyznaj, ze to wierutne lgarstwa, albo odpowiesz za nie bezposrednio przede mna. No juz! Ten przeklety giermek odwazyl sie mowic do niego w ten sposob? -Odpowiem przed toba, tak? No coz... z przyjemnoscia! Jorse poderwal sie z ziemi i wyciagnal wlasny sztylet, ciezszy i o szerszym ostrzu niz Relkina. -Z rowna przyjemnoscia wytne ci watrobe, ty gadzi szczeniaku! Pozostali takze zerwali sie na nogi. -Nie, Jorse - zawolal Menster. - To tylko chlopiec. Przyloz mu, ale bez zadnych nozy. - Lecz Jorse nie sluchal. Rzucil sie na Relkina, upojony wscieklym szalem. Chlopiec odskoczyl w lewo i wbil kolano w krocze atakujacego go mezczyzny. Jorse steknal, potknal sie i opadl na kolana. Zgial sie wpol, kaszlac i plujac. Relkin stal nieopodal, modlac sie w duchu, zeby kawalerzysta nie zdolal wstac i popatrywal niespokojnie na pozostalych. Wygladali, jakby zaraz mieli rzucic sie na niego. Niestety, Jorse wracal do siebie. Byl doswiadczonym zolnierzem i nie raz juz bral udzial w bijatykach. -Ty maly gnojku! - warknal i zerwal sie na rowne nogi, a jego sztylet przecial powietrze o wlos od czubka nosa Relkina. Piesc zatoczyla szeroki luk i trafila chlopca w ramie, odrzucajac go za ognisko. Jorse zwalczyl wywolane kopniakiem nudnosci i zamachnal sie sztyletem. -Na wszystkich bogow ludzi, zaraz utne mu ten kochajacy wiedzmy jezyk! ryknal. Reszta zolnierzy podniosla sie z ziemi, zaden jednak nie wtracal sie inaczej, jak apelujac do Jorse'a, zeby okazal litosc. Zabicie chlopaka skonczy sie dla starego Jorse'a sadem polowym, jednak nikt nie chcial zwady z oszolomionym czarnym spirytusem nozownikiem. Giermek sam sie w to wpakowal i sam musi sie z tego wykaraskac. Po drugiej stronie obozu, przy malym ognisku, siedzieli kapitan Kesepton i porucznik Weald, omawiajac obecna sytuacje. Nie byla dobra. Wcale a wcale. Nawet spokojny i poczciwy z natury Weald osiagnal kres wytrzymalosci. -Alez kapitanie, ta kobieta chce, zebysmy wkroczyli do Ganu bez rozkazow z Dalhousie. Zgadzam sie, ze otrzymalismy polecenie spotkania sie z krolem Matugolinem i podjecia walki z wrogiem, ale zaginiecie w Ganie? To zamieni nas w dezerterow. Czeka nas sad polowy, a potem szubienica. Kesepton pokiwal bezradnie glowa. -Obawiam sie, ze masz racje. Niemniej, rozkazy, ktore nam pokazala, nie byly jasno okreslone. Widziales je. Lady kaze nam isc, a jezeli jej nie posluchamy, narazamy sie na oskarzenie o bunt. Za to na pewno zawisniemy. -Wobec tego, tak czy owak bedziemy wisiec, kapitanie. Weald mial zwyczaj pakowania palucha w jatrzaca sie rane. -Na to wyglada, Weald, chyba ze jakims cudem uda sie nam zlapac uciekinierow, ktorych sciga. Wtedy, byc moze, przeoczony zostanie fakt, ze w ciagu tygodnia wytracilem prawie caly oddzial. -Przeciwko przewazajacym silom, kapitanie. Ludzie walczyli jak tygrysy - zabilismy dwa razy tyle wrogow, ile sami liczymy. Smoki zgladzily dwadziescia trolli. -Niestety, w Dalhousie nie rozumuja w ten sposob. Patrza na liste strat, za ktora stane przed sadem. -A jezeli zlapiemy Thrembode'a? -Coz, to juz zalezy od jego i naszych koni. Zgubilismy go po bitwie, wiemy jednak, ze musieli udac sie na polnoc i prawdopodobnie wspiac na gore Tamarack. To ich troche spowolni. Przez caly dzien rozsylalismy zwiadowcow, a ci nie widzieli zadnego oddzialu, ktory zmierzalby na polnoc. Jesli nie wyruszy tej nocy, bedziemy scigac sie z nim leb w leb do rzeki. -Patrzac po tym, co tu sie dzialo, przypuszczam, ze ma gdzies swieze konie. -Mozliwe. -Oraz swieze trolle. Nie widzialem jeszcze tylu trolli z tak niewielkim oddzialem impow. Zwykle na caly regiment przypada kilka tych potworow, a tutaj za kazdym razem mamy do czynienia z calym ich tuzinem. Zaden nie powiedzial tego na glos, lecz obydwaj pomysleli o zalosnych, wyczerpanych resztkach smoczego szwadronu. -Wiem, wiem. Nie mozemy pozwolic sobie wiecej na bitwe z tak licznym przeciwnikiem. Mamy mniej niz trzydziestu pieciu sprawnych zolnierzy - to za malo. -Stracilismy Vandera, stary Kepabar nie zyje, a Zlamany Ogon albo polegl, albo zaginal w puszczy. Nie mozemy walczyc z trollami, majac tylko Nessie i Chektora. Przerwal im donosny krzyk. Na drugim krancu obozu ktos z brzekiem przewrocil wiadro. Stal zadzwonila o stal. -Co u diabla? - rzucil Hollein, zrywajac sie od ogniska. Zauwazyl, ze ma strasznie obolale nogi. -Bojka u Talionczykow - wyjasnil Weald. - Niech Yortch sie tym zajmie. Lecz Kesepton zdolal cos dojrzec. Ruszyl tam natychmiast. Weald powlokl sie za nim z jekiem. Ujrzeli przypartego do glazu chlopca, pozbawionego sztyletu i krwawiacego z ust. Dwukrotnie wiekszy od niego kawalerzysta Jorse zblizal sie don z blyszczacym sztyletem w reku. Nagle okryta butem stopa Jorse'a wystrzelila naprzod, zahaczajac o noge Relkina i rzucajac go na ziemie. Drugi kopniak dosiegnal jego brzucha, przewracajac go na plecy. Mezczyzna pochylil sie nad lezacym chlopcem. -No dobra, szczurku-parszywku, koniec z toba! - parsknal, unoszac sztylet. Wtem zamarl, zahipnotyzowany. Nagle przed twarza przemknelo mu szerokie ostrze z uzywanej, choc wypolerowanej na blysk stali. Ujrzal w nim swoje odbicie. Zza plecow dobiegl go basowy glos. -Taaak, mezczyzna wygral walke z chlopcem. Walka skonczona, chyba ze mezczyzna chce walczyc ze mna. Jak na smoka, glos brzmial calkiem lagodnie. Jorse podniosl wzrok na Nesessitas. Przelknal sline i odetchnal, opierajac sie smoczemu paralizowi. -Mezczyzna chce walczyc ze mna? - szydzil glos. Ogarnal go paraliz. Szturchnela go niecierpliwie czubkiem ogona. Otrzasnal sie ze znieruchomienia i cofnal, dygoczac. Reszta jezdzcow dobyla broni, zaden jednak nie mial ochoty zadzierac z rozzloszczona smoczyca, uzbrojona w jeden z tych dlugich mieczy. Chwile pozniej na scenie pojawili sie Kesepton i Weald. Kapitan wepchnal sie wojowniczo pomiedzy nich. -No dobrze, co sie tu dzieje? - zapytal Zapadla cisza. Wreszcie odezwala sie smoczyca. -Nic specjalnego - odrzekla. Jorse otrzasnal sie z paralizu. Ponownie ogarnela go wscieklosc. -Przekleta gadzino, sztorcowalem go dla jego wlasnego dobra! -Walczylabym z toba rowniez dla twojego dobra, czlowieku. -Jestesmy sojusznikami, pamietasz? -Chlopiec takze, dlaczego wiec go zabijac? Kesepton machnal reka. -Dosyc! Kawalerzysto, odloz bron. Niech ktos mi powie, od czego sie zaczelo. Po chwili odezwal sie Menster. -Siedzielismy sobie przy ognisku, kiedy nagle podszedl do nas ten maly nicpon i uderzyl Jorse'a w twarz. Obawiam sie, ze Jorse stracil panowanie nad soba. Relkin podniosl sie juz z ziemi. Bolaly go zebra i noga, lecz cierpienie nie przycmiewalo gniewu. -Faktycznie uderzylem go i nie zaluje tego. Zszargal dobre imie Lagdalen z Tarcho, a nikt nie zrobi tego bezkarnie w mojej obecnosci. Kesepton odwrocil sie do chlopca. -Ach, to przeciez Relkin z Quosh. Moglem sie spodziewac, ze to ty chciales walczyc z dwukrotnie wiekszym od siebie zolnierzem. O co chodzi z tym dobrym imieniem Lagdalen z Tarcho? -Nie powtorze tego, co powiedzial, ale zmusze go, zeby to odwolal. -Spokojnie, spokojnie, nic takiego nie zrobisz. - Obrocil sie do Jorse'a, ktory poruszyl sie niespokojnie pod spojrzeniem Holleina. - Poniewaz ja sie tym zajme. Jorse zmierzyl go wscieklym wzrokiem. -No dalej, zolnierzu, powtorz mi, co powiedziales o mlodej lady. -To klamstwo, sir. W ogole o niej nie mowilem. Zostawiam to jej kochankom i wiesniakom, sir. Kesepton poczerwienial. Wiedzial, ze chodzilo o niego. -Trudno mi uwierzyc, ze chlopiec uderzyl cie, narazajac sie na smierc dla zwyklego kaprysu. -To maly klamca, sir. Nie dalem mu powodu do uderzenia mnie, a on rzucil sie na mnie ze stala w reku. Nikt w taki sposob... Nesessitas poruszyla sie. Jorse dostrzegl to katem oka i umilkl. Kesepton obrzucil go dlugim, chlodnym spojrzeniem. Jezdziec przestapil z nogi na noge, lecz dalej patrzyl wyzywajaco. -Nie zycze sobie w tym obozie zadnych walk - oswiadczyl stanowczo kapitan. - Kazdy, kto dobedzie tu broni, stanie przed sadem polowym. Zrozumiano? Jorse pokiwal po chwili glowa. -Swietnie. - Kesepton wrocil do chlopca. - A ty wynos sie stad i idz spac. - Obrocil sie do Wealda. - A tak w ogole, to gdzie jest Yortch? Porucznik wzruszyl ramionami. Subadar Yortch byl nieprzewidywalny. Nesessitas odprowadzila Relkina do pozostalych giermkow. Spali, Chektor podobnie. -Widzisz, co powinni teraz robic giermkowie? - zapytala. Przytaknal. Na wardze zasychala mu lepka krew. Okropnie bolaly go zebra, najgorsze jednak bylo poczucie straty. -Gdzie jest moj smok? - rzucil. Smoczyca zaczerpnela powietrza. -No coz, chlopcze, Zlamany Ogon to duzy smok. Poradzi sobie. Polozyla sie i poczula, jak chlopiec lka, wtulony w jej bok. Owinela go ogonem, majac nadzieje, ze nie myli sie co do Quoshity. Tesknila za nim i obawiala sie, ze niedlugo beda go bardzo potrzebowac. ROZDZIAL TRZYDZIESTY DRUGI Smoki baly sie bardzo rzadko, a jednak Bazil Zlamany Ogon nie mogl pozbyc sie dziwnego uczucia zaniepokojenia, jakie zdawalo sie emanowac z otaczajacych go ruin.Blask ksiezyca oswietlal przewrocone wieze i zapadniete galerie. Nieliczne ocalale budynki przypominaly trupie czaszki, straszace oczodolami pustych okien. Zlapal sie na skradaniu, jakby obawial sie wykrycia. Biale swiatlo srebrzylo masywne mury i sterty gruzu porosniete karlowatymi drzewkami. Zle przeczucia przybieraly na sile. Wyszedl na szeroka aleje wylozona kamiennymi plytami. Nad ulica majaczyl luk Macha Ingboka. Przez dluzsza chwile smok wpatrywal sie w wykute w kamieniu oblicze szalenca. Na kamiennej twarzy malowaly sie tylko okrucienstwo i niezdrowa zadza wladzy. Z obrzydzeniem odwrocil wzrok i zanurzyl sie w labiryncie zrujnowanych dziedzincow. Postanowil zawrocic. Nie bylo tu nic procz gruzow i przytlaczajacej obecnosci zla. W drodze do luku uslyszal cos z prawej strony, z glebi miasta. Zatrzymal sie i zaraz uslyszal to ponownie, tym razem wyrazniej - czyjes glosy. Wsluchal sie i uznal, ze to dwie kobiety. W glosie jednej z nich bylo cos znajomego. Cos mu przypominal. A wtedy dostrzegl trzech mezczyzn z obnazonymi mieczami i sztyletami, podkradajacych sie w strone glosow. Ich zamiary byly oczywiste - zamierzali zabic pograzone w rozmowie kobiety. Uslyszal smiech jednej z nich i podniosl zaskoczony wzrok. Tak smiala sie Lagdalen, przyjaciolka smoka z Marneri. Uzbrojeni mezczyzni zaraz ja zamorduja! Bazil przekradl sie szybko wzdluz stromej alei i okrazyl sterte kamieni. Znalazl sie niedaleko mezczyzn i zobaczyl tez kobiety, Lagdalen i Lessis, w szarych plaszczach z kapturami naciagnietymi na glowy dla ochrony przed wiatrem. Rozpoznal takze zamachowcow - na plaszczach mieli godlo 6 Lekkiej Kawalerii Talionu. Czy oni naprawde zamierzali je zabic? W jakim innym celu dobywaliby broni i czaili sie za resztkami budowli? Coz to za oblakana zdrada? Postacie w szarosciach byly juz bardzo blisko. Bazil cichutko dobyl Piocara i podszedl blizej. Przez chwile bal sie, ze zobaczyl go jeden z napastnikow. Stal w cieniu, tuzin krokow od niego, po tej samej stronie alei. Obrocil glowe w jego kierunku, zaraz jednak wrocil spojrzeniem do kobiet. Niczego nie zauwazyl. Kobiety minely Bazila i mezczyzni wyskoczyli z ukrycia. Blysnely miecze. Dziewczyna krzyknela i rzucila sie do ucieczki, skrecila sobie jednak noge w kostce i upadla. Lessis odskoczyla w tyl, dobywajac sztyletu. Trzech mezczyzn z nozami przeciwko wzietej z zaskoczenia kobiecie. Nagle znalazl sie przy nich Bazil z Piocarem w lapie. Mezczyzni jekneli, wybaluszajac oczy. Surowa twarz sierzanta Duxe'a wykrzywil grymas zdumienia. Po chwili na zolnierskie oblicze wypelzla rozpacz. -Co tu sie dzieje? - zapytal gromkim glosem smok. Stojacy posrodku subadar Yortch byl okazem zaskoczenia. -Hej, to przeciez Zlamany Ogon i lady! - zawolal. -Na starych bogow, omal ich nie zabilismy - zawtorowal mu stojacy obok kawalerzysta. Lessis trzymala sztylet przed soba, a jej oczy blyszczaly rownie zlowrogo jak czarodziejskie ostrze. Moze nawet bardziej. Omiotla mezczyzn wzrokiem - Duxe przygarbil sie. Wiedziala, co planowali. -Zlamany Ogonie, myslelismy, ze zaginales na dobre - odezwal sie Yortch napietym, lekko zalamujacym sie glosem. Bazil obejrzal sie na Lessis - mial ich pozabijac? -Opusc miecz, panie smoku - przemowila. - Musi istniec jakies wytlumaczenie. Z pewnoscia doszlo do pomylki. Yortch wciaz walczyl o odzyskanie kontroli nad sytuacja. -Otrzymalismy meldunek o impach, pani. Sa ponoc w miescie. Zasadzilismy sie na nie. -Impy? - upewnila sie. -O tak - potwierdzil kawalerzysta. - Widzialem j e na wlasne oczy - wspinaly sie na mur. Powiedzialem o tym subadarowi, a on uznal, ze powinnismy przyjrzec sie temu blizej. Kiedy was uslyszelismy, sadzilismy, ze to one. -Oczywiscie - skwitowala jego slowa z usmiechem. - Coz, skoro w miescie czaja sie impy, lepiej bedzie, jak podejmiecie patrol, odszukacie je i wyeliminujecie. Powiem kapitanowi Keseptonowi, ze wrocicie, jak tylko je znajdziecie. Duxe wygladal jak krolik zahipnotyzowany przez lasice. Lessis odprawiala ich na przetrzasanie miasta w poszukiwaniu wymyslonych impow. Niemniej, przed chwila sami twierdzili, ze na tym wlasnie polega ich zadanie. Teraz nie mieli wyjscia. Stlumil jek. Byl skonczony. Wiedzial, ze lady domyslila sie, co zamierzali. Zniszczy jego kariere. Lessis pomogla Lagdalen wstac i razem odeszly w glab alei. Mezczyzni byli zbyt oslupiali, by pomoc. Z poczatku kostka bardzo dziewczynie doskwierala, jednak stopniowo bol minal. Bazil obrzucil ich przeciaglym spojrzeniem, schowal Piocara, po czym podazyl za para w szarosci. Dogonil je po paru krokach. Lady obrocila sie ku niemu. -Powiedz mi, Bazilu z Quosh, jak to sie stalo, ze pojawiles sie w tak szczesliwym dla nas momencie? -Hm, no tak! To dluga historia. Ujmijmy to tak - zabladzilem, a teraz sie odnalazlem. -Odnalazles sie w sama pore. - Lessis wyciagnela reke i uscisnela mu pazur. Nie wiedziec czemu, poczul, jak serce rozpiera mu duma. Szybko opuscili miasto i rozpoczeli wspinaczke prowadzaca do obozu sciezka. Bazil poczul wielka ulge na widok obozowych ognisk i porozrzucanych swiatel. Ledwo wszedl miedzy namioty, kiedy uslyszal za plecami podekscytowany glos, obrocil sie, a jego giermek rzucil mu sie na szyje, oplatajac ja chlopiecymi ramionami. ROZDZIAL TRZYDZIESTY TRZECI Przy ognisku, przed pojsciem spac, Lagdalen wyartykulowala wreszcie watpliwosci, meczace ja, odkad opuscili wymarle miasto Dugguth.-Moja lady, jak mamy dalej podrozowac z tymi ludzmi? Chcieli nas zamordowac. Jakze wiec mozemy im ufac? Na pewno beda bali sie oskarzenia i zabija nas, zeby uniknac staniecia przed sadem wojennym. Lessis jedynie pokiwala glowa. -Oczywiscie. Jednak jeszcze nie wykonalismy zadnego ruchu. Rano wyglosze mowe do zolnierzy. Lagdalen zauwazyla to charakterystyczne zadarcie brody u Lessis, ktore oznaczalo, ze czeka ja wielki wysilek. Byla wielka czarownica, czarodziejka o wielkiej mocy. Lagdalen zastanawiala sie, czy zmiana umyslow tych mezczyzn jest w ogole wykonalna. Po chwili zreflektowala sie jednak, ze Lessis potrafi wywierac na ludziach niesamowite wrazenie. -Chcieli nas zabic, prawda? -Tak, kochanie, obawiam sie, ze tak - odparla lagodnie Lessis. - I bedziemy musialy bacznie sie im przygladac. Wykorzenienie zla z ich serc moze byc trudne z tych wlasnie przyczyn, ktore wymienilas. Strach przed kara stanie sie odzwierciedleniem ich obaw przed smiercia w Ganie. Niemniej, pomysle o nich. -Dlaczego chcieli naszej smierci? -Poniewaz przegralismy bitwe pod Ossur Galan. I poniewaz ich strach stanie sie przyczyna ich zguby. - Przerwala, jak gdyby cos rozwazajac. - Niestety pewnie maja racje. Problem polega na tym, ze musimy uwolnic ksiezniczke, a jezeli w tym celu trzeba bedzie poswiecic zycie wszystkich zolnierzy i smokow, zrobimy to. -Ksiezniczka jest az taka wazna? -Tak. Wszystkie prognozy losow Marneri pod rzadami Eralda zgodnie przewiduja zwyciestwo zepsucia, ktore doprowadzi do upadku morale tego miasta. Nie mozemy na to pozwolic. Marneri jest zbyt wazne - to najcenniejsze ze wszystkich dziewieciu miast. -A Kadein? Jest przeciez wiekszy. -Ach, Kadein. Gdyby tylko tamtejsi mieszkancy wiedzieli, jak pracowac. Niestety to miasto kupieckie, poblogoslawione bogactwem Minuendu. Nie, Kadein to wielka metropolia - uwazam, ze pewnego dnia zacznie konkurowac rozmiarami z Ourdh - lecz Marneri jest istotniejsze. Nasi najlepsi generalowie i kapitanowie morscy zawsze pochodza z Marneri i Talionu. Niestety ci ostatni sa tak trudni we wspolzyciu, ze trzymaja sie wlasnego grona, co pozostawia nam jedynie najlepszych z Marneri. -I dlatego musimy odnalezc Besite. -Musimy ja uwolnic i sprowadzic do Argonathu zywa i nietknieta przez Moc. Jezeli damy tej zlowrogiej skale z Tummuz Orgmeen troche czasu, zeby nad nia popracowala, stanie sie bardziej niebezpieczna niz Erald. Lagdalen przelknela sline - pojada az tam, do tego przerazajacego miejsca? Lessis przygladala sie jej uwaznie, bezblednie odczytujac mysli. -Dogonimy ich i znajdziemy sposob na uwolnienie ksiezniczki. Nie bedziemy musieli jechac az tak daleko. Lagdalen uwierzyla jej. Czarownica troche rozwiala jej strach przed posepnym miastem Zaglady. -Martwi cie cos jeszcze, dziecko. Czuje to. Lagdalen zarumienila sie. -No dalej, dziewczyno, mozesz mi powiedziec Wlasciwie, to nawet musisz Nalegam na to. Musiala sie przyznac. -Och, moja lady, obawiam sie, ze jestem zakochana. -Zakochana? - upewnila sie lagodnym tonem Lessis. Nie byla jednak zaskoczona. -Tak. -Zaloze sie, ze nie po raz pierwszy. Lagdalen wzdrygnela sie. -Coz, nie. Obawiam sie, ze nie. Lessis usmiechnela sie. Dziewczyna poczula przyplyw ulgi. -Kiedy bylam w twoim wieku, zakochiwalam sie przecietnie raz na tydzien. W koncu poslubilam mezczyzne, wspanialego mezczyzne. Lagdalen zaskoczylo tak osobiste wyznanie z ust wielkiej czarownicy. -Co sie stalo? -Z Hujo? Och, wciaz jestesmy dobrymi przyjaciolmi, choc nie bylismy ze soba jak mezczyzna i kobieta od wielu lat. Rozdzielila nas praca. On zarzadza wioska i tak pozostanie do jego smierci. Wioska? Potezna Lessis byla wiesniaczka? Lagdalen zwykla uwazac chlopow za nieokrzesanych ignorantow, ustepujacych mieszczanom. Informacja, ze Lessis pochodzila ze wsi, zburzyla wiele zakorzenionych w niej uprzedzen. -Kim jest ten szczesliwiec? - zapytala Lessis. Lagdalen oblizala wargi. -To kapitan Kesepton. Wiem, ze jest mna zainteresowany. Widze to w jego oczach. Lessis cicho klasnela w dlonie. -Ach, mlodosc! Jak moglam tego nie przewidziec? Lessis, starzejesz sie! - Obrocila sie do dziewczyny. - Zauwazylam spojrzenia kapitana, moja droga, i powinnam byla przewidziec, ze go zainteresujesz. Jest mlody i przystojny, z pewnoscia. Ale... uniosla ostrzegawczo palec, zaraz jednak pohamowala sie. - Coz, jestes mloda, choc wyczuwam w tobie rosnaca madrosc, moje dziecko Niedlugo w ogole nie bede mogla cie tak nazywac Niestety w sprawach serca madrosc nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Zdajesz sobie oczywiscie sprawe, ze kapitan jest zolnierzem i ma przed soba jeszcze co najmniej dziesiec lat sluzby w legionach. A ty zostaniesz zona zolnierza i osiadziesz na pograniczu. Opuscisz Marneri, swoja rodzine i przyjaciol. Lagdalen najwyrazniej byla gotowa na takie poswiecenia. Lessis usmiechnela sie powtornie. Ta dziewczyna miala takie dobre serce. Wiedziala, ze dokonala slusznego wyboru. Niemozliwym bylo orzec, jak nalezy przejsc zawirowania wieku mlodzienczego i wzrost zainteresowania plcia przeciwna. Albo ta sama, jezeli juz o tym mowa. Lessis wiedziala, ze jej poprzedniczka, wielka czarownica Fyine, przedkladala towarzystwo kobiet nad mezczyzn, zarowno w lozku, jak i poza nim. Nie przeszkodzilo jej to jednak polozyc znaczacych zaslug w sluzbie imperium. Pokrecila glowa. Nie mozna bylo przewidziec, jak to sie dalej potoczy. Moze bedzie musiala wkrotce poszukac zastepstwa dla mlodej Lagdalen, a moze nie. -Musisz takze pamietac, kochanie, ze mlody Kesepton wezmie udzial w licznych bitwach. Moze nie przezyc wystarczajaco dlugo, by utrzymac rodzine. Lagdalen liczyla sie z takim ryzykiem. Zobaczyla, jak wyglada bitwa. Nigdy nie zapomni wrzaskow, stekniec, loskotu stali i odglosow stykania sie ostrza z cialem, helmem lub maczuga. Nigdy. A jej ukochany raz za razem bedzie pograzal sie w tym piekle. Przez cale lata. Czasami bala sie, ze tego nie zniesie. -Wiem - odrzekla. Poczula, jak lzy naplywaja jej do oczu. Czy to zle, moja lady? Czy to zle nam rokuje? -W zadnym razie. A kiedy razem z kapitanem upewnicie sie, ze sie kochacie, z przyjemnoscia udziele wam slubu. Nastapi to jednak dopiero po powrocie do Dalhousie lub innego bezpiecznego fortu po zakonczeniu misji. Najpierw obowiazek. Serca musza byc posluszne, a nam trzeba skoncentrowac sie na zadaniu. Nie mozemy pozwolic sobie na porazke. Rozumiesz to, oczywiscie. Lagdalen pokiwala glowa. -Oczywiscie. - Odprezyla sie. Ujawnila swoja tajemnice, o ile faktycznie nadal byl to sekret. Przy Lessis nie mozna bylo niczego byc pewnym. Osunela sie na koc. - Moja lady, tak sie ciesze, ze pochwalasz moje zamiary. Lessis wzruszyla ramionami. -"Pochwalac" nie jest do konca wlasciwym slowem, kochanie. Lecz ta oto stara kobieta jest na tyle madra, by wiedziec, ze nie nalezy wchodzic w droge milosci. - Zachichotala, jakby przypominajac sobie jakies zdarzenie w przeszlosci. O nie, nie ma nic glupszego. Wszystko ma swoj rytm i pore, pore i rytm. - Wyciagnela reke i delikatnie pogladzila dziewczyne po policzku. Wkrotce potem Lagdalen zasnela. Lessis wyjela z zanadrza buteleczke z pylem z syfonu w swiatyni i obejrzala ja dokladnie. Pyl blyszczal za szklem. Potrzasnela flaszeczka i obserwowala, jak drobiny pylu wiruja i opadaja prawdziwy odczynnik nie z tej ziemi. Takie dziwaczne substancje znajdowaly wiele zastosowan, a imperialne laboratoria na Cunfshonie czekaly na jej powrot z probka. Odstawila buteleczke i wpatrzyla sie w ogien. Musi przygotowac na rano krotka mowe do zolnierzy. Otrzymali tegie lanie. Oczywiscie zwyciezyli, lecz jakim kosztem. Potrzeba byla tak rozpaczliwa, a oni zupelnie nie nadawali sie do dalszej kampanii. Na pewno nie w ich wlasnym mniemaniu - po dwoch ciezkich bitwach w ciagu trzech dni i utracie dwoch trzecich towarzyszy. Niestety byli wszystkim, czym dysponowala, wobec czego musza byc przekonani o koniecznosci podjecia wielkiego wysilku. Ona zas musi uwazniej zastawiac pulapki. Ossur Galan zdawal sie byc wlasciwym wyborem. Matugolin byl tego taki pewny, ze dala sie porwac jego entuzjazmowi. Niestety dobry krol byl martwy - stal sie ofiara wlasnego bledu. To bylo takie oczywiste miejsce, tak idealne do zablokowania drogi. Wrogowie zbadali teren, zauwazyli ich i wykorzystali to na wlasna korzysc. Westchnela. Trudno jej bylo nie popadac w samooskarzanie sie - co sie stalo, to sie nie odstanie. Musieli isc naprzod. Wrocila do ukladania przemowy Prawie skonczyla, kiedy delikatne drganie podloza wyrwalo ja z zamyslenia. Siegnela instynktownie po sztylet, lecz to byl tylko elf Powital ja lekkim uklonem. Byl mlody, zdazyl juz jednak zasluzyc na naszyjnik z czaszek lasic - oznake doswiadczonego tropiciela. Przemowil szybko w mowie Tuniny, ktora Lessis rozumiala, choc nie tak dobrze, jak jezyk elfow z lasow wybrzeza. Kiedy skonczyl, wstala, podziekowala i odprawila go do ogniska, przy ktorym spali pozostali tropiciele. Nastepnie udala sie do namiotu Keseptona i obudzila kapitana. Po pieciu godzinach niczym nie zakloconego snu Kesepton byl poczatkowo nieco rozkojarzony, ale pod spojrzeniem Lessis szybko przyszedl do siebie. -Nasz przeciwnik wyszedl z lasu na polnoc od gory Tamarack. -Tamarack? - mruknal. - To okolo tuzina mil stad. -Spotkal sie tam z plemieniem Baguti, Czerwonymi Pasami. -Plemie? - upewnil sie przerazony kapitan. - Nie sadze, zebysmy mieli wystarczajaca ilosc ludzi do walki z calym plemieniem. Lessis byla nieugieta. -Baguti sa bardzo przesadni, latwo wywolac wsrod nich panike. Moze uda sie nam ich zaskoczyc. -Ludzie moga sie zbuntowac. Pomysl zaatakowania calego plemienia jest dosc... hm... smialy. -Ludzie nie zbuntuja sie - odparla z niezwykla pewnoscia. Bedziemy jednak musieli przeprawic sie przez Oon przed naszymi przeciwnikami. Wtedy bedziemy mogli przygotowac zasadzke w jednym z wawozow na drugim brzegu Wiem, gdzie przekrocza rzeke - Baguti zawsze korzystaja z brodu przy Czarnej Skale. -Ilu ich jest? -Duzo, moze nawet trzystu mezczyzn i okolo piecset kobiet i dzieci. Maja ze soba bydlo, ktore zamierzaja wypasac na swiezej trawie na poludnie od Oon. -Trzystu! Zostaniemy zmasakrowani. Baguti robia z wiezniami straszne rzeczy, wiedzialas o tym? -Oczywiscie. Jednak tym razem bardzo uwaznie dobierzemy miejsce zasadzki. Kesepton nie mial ochoty na dalsza dyskusje. Wygladalo na to, ze Duxe mial racje - czarownica zamierzala zabic ich wszystkich w daremnym poscigu za czarodziejem Thrembode'em. -Oznacza to, ze musimy jutro narzucic niezle tempo i to od samego rana. -Zolnierze zbuntuja sie. -Nie, przemowie do nich z samego rana. Pojda, zobaczysz. Nie wierzyl w to, ale nie sprzeczal sie - wiedzial, ze to bezcelowe. ROZDZIAL TRZYDZIESTY CZWARTY Mieszkajaca niegdys w Marneri Besita z trudem rozpoznawala w tej szczuplej, mlodej kobiecie o twardych rysach twarzy i pustych oczach ksiezniczke porwana tamtej zimnej nocy, tyle miesiecy temu.Zmian bylo sporo. Zamiast krolewskich gronostajow i jedwabi nosila prosta szate kobiety-nomada, a na ramieniu dzwigala trzy wielkie buklaki, ktore zamierzala napelnic w pobliskim strumieniu. Ociezalosc ciala, ktora tak gryzla sie w Marneri, zniknela bezpowrotnie wraz z szansa na przejadanie sie tlustymi potrawami. Przybyli tu poprzedniej nocy, opuszczajac nareszcie mroczna, lesna gestwine i wychodzac na otwarta przestrzen. Rownina byla plaska i rozlegla, tylko gdzieniegdzie urozmaicona niskimi, ciagnacymi sie na zachod wzgorzami. Ludzie nazywali ja Gan. Gasper Rakantz z oddzialu kapitana Ushmira opowiadal jej o rowninie od wielu dni, wlasciwie odkad weszli do lasu. Wedlug niego Gan byl okrutnym, dzikim miejscem, gdzie ludzie pokroju Gaspera bez skrupulow zabijali zwierzyne i zabawiali sie z kazda napotkana kobieta. Gan to trawiasta pustynia rzadzona przez nomadow, ktorymi dowodzili ludzie tacy jak Gasper. Tam moze sie zdarzyc wszystko, szeptal jej Gasper, nawet nieoczekiwane zabojstwo nieokrzesanego maga, bardziej aroganckiego niz to przystoi czlowiekowi. Na rowninie Gan moze uwolnic sie od Thrembode'a... Z niejasnych przyczyn ten pomysl nie cieszyl jej tak, jak powinien. Strumien plynal prosto przez obramowany bialymi skalami wawoz. Wody bylo tak duzo, ze nie musiala robic nic wiecej, jak tylko zanurzyc buklaki i trzymac je, az sie napelnia. Woda byla zimna, a jej chlod odpowiadal mrozowi, jaki zalegl w jej sercu. Przestala rozumiec sama siebie. I nie do konca byla to wina czarodzieja Thrembode'a. Z poczatku jej porwanie oznaczalo ciasne wiezienie, wiezy i knebel, szmuglowanie w zwinietym dywanie na poklad statku i spedzenie jednej nocy w kufrze w kostnicy w Ryotwie. Pozniej, w Kadeinie, bylo juz lepiej. Luksusowe pokoje w okazalym hotelu, pelna pasji milosc z Thrembodem i wspolne rozkoszowanie sie sztuka i muzyka w wielkim miescie. W jej sercu nastapily pewne zmiany. To bylo takie romantyczne - zycie w utajnionym, nielegalnym luksusie. Thrembode mial wszedzie przyjaciol i slugi. Odszukali go agenci czarownic, lecz wymknal sie im z latwoscia, nie doprowadzajac do sekretnych komnat hotelu Tablor. Przestala myslec o ucieczce. Nie opierala sie juz jego zalotom, wrecz przeciwnie, zaczela sie nimi rozkoszowac. Czy to byla milosc? Czy mogla pokochac okrutnego, szorstkiego mezczyzne, zdolnego jednakowoz do takiej lagodnosci, ze z ochota mu sie poddawala? Z drugiej strony, jakze mogla mu sie oprzec? Porazala ja jego moc, przytomnosc umyslu i inteligencja. Tak bardzo przewyzszal wszystkich znanych jej dotad mezczyzn, ze zdawal sie byc istota zupelnie innego rodzaju. Prawde powiedziawszy, byla jego niewolnica. I byla szczesliwa. Czasami tylko trudno bylo jej zrozumiec, dlaczego. Nie, zeby bil ja czesto, przynajmniej od tamtego zajscia w rozowej willi pod Kadein. Wtedy mu oddala i dostal furii. Posunal sie odrobine za daleko, zostawiajac ja sponiewierana na podlodze. Opanowal sie wtedy, zaslepiony wsciekloscia, lecz swiadomy wartosci swojego wieznia. Potrzebowal jej, od tego zalezalo jego zycie. Wladcy nie zaakceptowaliby porazki, a jej smierc bylaby smutna kleska. Uswiadomila sobie wtedy swoj wplyw na niego. Nie mogl jej zbyt powaznie skrzywdzic, niezaleznie od tego, co zrobila. Mimo to, nie korzystala z tej wiedzy - wystarczalo jej sluzenie mu. Myslala sobie, ze byc moze wlasnie pokutuje za plytkie, wygodne zycie, jakie prowadzila. Teraz poznaje twardsza strone bytowania. Dziwne, ale czula sie bardziej zywa niz przedtem. Uginajac sie pod ciezarem trzech pelnych buklakow, wspinala sie z powrotem do obozu. Nie przestawalo jej to zdumiewac byla ksiezniczka krolewskiej krwi i nosila swemu panu wode niczym zwykla sluzaca, a mimo to, nie czula zlosci. Nie widziala powodow do narzekan. Rozbili namioty w kepie krzakow na szczycie niewielkiego pagorka. ze wszystkich stron otaczal ich plaski Gan, za wyjatkiem wschodu, gdzie ciemnial las, wspinajacy sie na stoki gory Tamarack. Daleko na poludniu wznosil sie potezny szczyt gory Ulmo. Patrzyla na pokryty sniegiem masyw. Gdzies za ta gora lezal jej dom. Dom - to slowo powinno wywolywac w niej zywsze emocje, tak jednak nie bylo. Dom nie oznaczal juz dla niej tego, co kiedys. Ten brak emocji wprawial ja w zaklopotanie. Kochala Marneri, gdziez indziej moglaby chciec przebywac? A potem przypomniala sobie Thrembode'a, rozciagnietego na lozu w Kadeinie i jego sniada skore, oswietlona promieniami zimowego slonca. On byl jej domem, jej bogiem. Poczula zar miedzy udami. Potrzebowala go i to rozpaczliwie. Nie liczylo sie nic, procz tej gwaltownej tesknoty za jego cialem. Woda byla ciezka, lecz zdolala wniesc ja na gore, do obozu. Byla w tym coraz lepsza. Poczatkowo byla przerazajaco slaba i bezradna. Stawiala wlasnie swoje brzemie przed namiotem, kiedy uslyszala glos swojego pana. -Umyj mnie, kobieto. Nalala wody do niewielkiej miski, wziela pare czystych recznikow i weszla do srodka. Thrembode siedzial na malym stolku. Mial na sobie tylko buty. Zadrzala. Byl gotowy ja wziac. Po to wlasnie zyla. Opadla na kolana i zdjela mu buty. Nastepnie umyla mu stopy i nogi. Jego dlon zmierzwila jej wlosy. Podsunela sie blizej i znieruchomiala. Na zewnatrz namiotu ktos glosno zakaszlal. -Hm, mistrzu Thrembode. Czarodziej wytrzeszczyl oczy. Jezeli to kolejna impertynencja ze strony Gaspera Rakantza, to osobiscie dopilnuje, by tego gorzko pozalowal. Mial dosc tych jezdzcow. Zorientowal sie juz, ze sa grupa aroganckich matolow, niczym wiecej. -Co jest? Nie zycze sobie, zeby mi przeszkadzano. Potrzebowal tej kobiety. Byla jedyna przyjemnoscia jaka mu obecnie pozostala. Ta nie konczaca sie jazda przez lasy i stepy nie byla w oczach Thrembode'a kwintesencja szczesliwego zycia. Zostal stworzony do bardziej wyrafinowanego swiata wielkich miast i wyzszych sfer. -Sa tutaj Baguti Wodzowie chca sie z toba widziec. Oczy Thrembode'a niebezpiecznie rozszerzyly sie. Z przeklenstwem odepchnal usta kobiety. Bogowie, robila sie coraz piekniejsza, zatracajac miekkosci cywilizacji. Dobrze ja wytresowal. Szkoda bedzie ja stracic, lecz w Tummuz Orgmeen zajmie sie nia wieksza potega. I cale szkolenie pojdzie na marne, jako ze Zaglada jest zwyklym, okraglym glazem, monstrum zagrzebanym w miescie posrodku stepu. Nie zna ludzkich zadz, za wyjatkiem checi zemsty na wszystkich zyj acych istotach. Co za strata. -W porzadku, za chwile do nich dolacze. Obrocil sie ku Besicie. -Przepraszam cie, ksiezniczko. Podczas gdy bede zajety z tymi ludzmi, moze zechcialabys sprawdzic, co kapitan Ushmir i jego ludzie szykuja do jedzenia i przyniosla mi troche To byl ten delikatny Thrembode, taki uprzejmy i ujmujacy. Uwielbiala go za to. -Tak, panie - wykrztusila i przycisnela twarz do jego butow. Thrembode naciagnal spodnie i kurtke, po czym wyszedl powitac wodzow Baguti. Kobieta wyslizgnela sie za nim z namiotu i popedzila do ognisk konnicy. Baguti przyjrzeli sie jej, a jeden z nich zagwizdal. Nie obejrzala sie. Thrembode momentalnie przymruzyl oczy, po czym wrocil spojrzeniem do Baguti. Byli niscy i jak wszyscy stepowi nomadzi mieli charakterystycznie zakrzywione nogi. Mowilo sie o nich, ze rodzili sie w siodle i prawda bylo, ze wielu predzej nauczylo sie jezdzic konno niz chodzic. Stali odziani w przykurzone koszule i skorzane spodnie, z metalowymi helmami na glowach i z falszywymi usmiechami na okraglych, ogorzalych twarzach, rozgladajac sie nerwowo dookola i uwaznie oceniajac czlowieka, na spotkanie z ktorym przybyli. Wyczuli emanujaca od niego moc. Naprawde byl sluga poteznych. Musza byc ostrozni. Powinni dostarczyc go bezpiecznie razem z ta slodka dziewka, ktora mu towarzyszyla. A szkoda. Taka kobieta byla na stepie wielka rzadkoscia. Kobiety Baguti sa niskie, krzywonogie i klotliwe, podobnie do swoich mezczyzn, ktorych nasladowaly takze w innych dziedzinach, zwlaszcza w upodobaniu do nozy i czarnego alkoholu. -Witaj w Ganie - odezwal sie Pashtook, wodz wodzow Baguti Czerwonych Pasow. Wygladal na przebieglego koniokrada, ktorym w istocie byl. Thrembode powital go skinieniem glowy. -Witaj - mruknal Dodbol, wodz wloczni Czerwonych Pasow. Jak kazdy wojownik, Dodbol gardzil innymi ludzmi. Nosil miedziane oslony nadgarstkow i gruby bicz, obijajacy mu sie zabawnie o nogi. Czarodziej wyczul w nim wyzwanie, powstrzymal sie jednak przed rzuceniem czaru, pozwalajac sobie jedynie na lodowate spojrzenie i brak uklonu. Jezeli wynikna jakies klopoty, to naj prawdopodobniej z jego strony. Byl mlody, dobrze zbudowany i przesadnie dumny. Trzecim wodzem byl Chok, wodz koni Czerwonych Pasow. Byl starszy od pozostalych, a z jego oczu wyzierala madrosc. Nie powiedzial nic, skinal jedynie glowa Thrembode'owi, ktory odwzajemnil sie lekkim uklonem. -Siadajcie - zaprosil ich czarodziej, wskazujac na rozlozone przed namiotem koce. Wodzowie przykucneli nigdy nie siadali, chyba ze w siodle. Thrembode rozsiadl sie na stolku. Wyciagnal z kurtki flaszke, otworzyl ja i wzniosl toast. -Za odwaznych i wolnych - obyscie dlugo przemierzali stepy i nazywali je waszymi. Baguti mieli klopoty ze zrozumieniem, gdyz slabo radzili sobie z innymi jezykami, lecz na widok butelki rozblysly im oczy. -Przywiozles dobry, czarny alkohol? - upewnil sie Dodbol, natychmiast zapominajac o rezerwie. -Najlepszy, sam go uwarzylem. Bardzo mocny. Uwazajcie. -To mi sie podoba. Dodbol pociagnal szczodrze z flaszki. Glupcy. Prosci, glupi nomadzi - pomyslal Thrembode. Butelka krazyla miedzy wodzami. -Powiedzcie mi, jakie nas czekaja warunki? - zapytal swym najbardziej dyplomatycznym tonem Thrembode. Chok oddal mu flaszke. -Swieza trawa na calej drodze do rzeki. Na drugim brzegu tez. Bedziemy mieli niezle tempo. Thrembode'a przeszylo okropne przeczucie. - Ilu was jest? -Cale plemie. Wypasamy tu konie i chwytamy niewolnikow na sprzedaz. Czarodziej poczul wzbierajacy w nim gniew. Dlaczego nikt nie potrafil zrobic niczego dobrze? -Mialem spotkac sie z niewielkim oddzialem, zeby jak najszybciej dostac sie do miasta. Chok splunal na ziemie. Miasto to zle miejsce, niszczace ludzi, przynajmniej Baguti. Zle bylo o nim slyszec. -Nie pojdziemy z toba do samego miasta. Thrembode przytaknal. -Oczywiscie, ze nie. Tylko do Piesci. Niemniej, wystarczy mi dwudziestu ludzi. Poscig jest juz bardzo nieliczny. Wpadli w nasza zasadzke w lesie. Na samo wspomnienie poczul przyplyw euforii. Odniosl wielkie zwyciestwo. Oczywiscie wszystko za sprawa bystrookich zwiadowcow Gaspera Rakantza, wciaz jednak byl to sukces, ktory mile urozmaici jego raport. Mial nadzieje, ze nie bedzie musial jechac poza Tummuz Orgmeen, w glab Hazogu. Miasto bylo najblizej serca wielkiej mocy. Panowalo tam zawsze takie nieprzyjemne zimno i dyscyplina. Wszyscy byli paranoicznie podejrzliwi, a tajna policja wrecz wszechobecna. Zaglada przekaze im wszystko, co beda chcieli wiedziec. Z pewnoscia nie beda mieli ochoty widziec sie z nim osobiscie. Odezwal sie wodz wodzow. -Cale plemie zmierza w te sama strone, co ty. Pojedziemy wszyscy. Dopiero wtedy bedziesz naprawde bezpieczny. Na mrocznych bogow, dlaczego zawsze musialo przytrafiac mu sie cos takiego? Odnosil wrazenie, ze zostal przeklety. Najpierw kapitan Ushmir, potem gromada niedorobionych trolli, ktore nie zdolalyby przebic sie przez jedwabne przescieradlo, a co dopiero przez pare smokow bojowych, a teraz ci zwariowani Baguti, z ktorymi bedzie sie wlokl w kurzu i smrodzie przez cale dni. Niestety, nie mogl na to nic poradzic. Zostalo mu tylko pieciu ludzi - nie zaryzykuje przeprawy przez Gan z tak nieliczna grupa. Zmiazdzyl wrogow w Ossur Galan, lecz to oni zwyciezyli w polu, niszczac jego oddzial trolli i impow. Pozostalo im wciaz pare tuzinow sprawnych zolnierzy i mieli konie. Potrzebowal co najmniej rownej im sily, zeby sprawnie przejsc przez stepy. -Bede bezpieczny z mala grupa. Twoje plemie moze pozostac na poludnie od Oon i do woli wypasac zwierzeta. Wodzowie pokiwali glowami. Chok zachichotal i powiedzial cos w mowie Baguti. Potem zwrocil sie do Thrembode'a. -Musisz lubic Baguti, skoro tak mowisz. - Rozesmial sie ponownie. Czarodziej nie zrozumial zartu. Na calym swiecie nikt nie lubil Baguti i to z diablo dobrych przyczyn. Chok opanowal sie. -Wkrotce i tak musielibysmy wyruszyc - mamy dobrych niewolnikow dla Mocy. Totez idziemy teraz, zeby szybko wrocic z kolejna wizyta na poludnie od Oon. Wiec o to chodzilo. Mieli wiecej niewolnikow, niz mogli wyzywic, i chcieli jak najszybciej zawiezc ich na targ. Przeklete, chciwe dzikusy! W Thrembodzie zawrzalo, lecz nie dal nic po sobie poznac. Nadal ich potrzebowal. Nagle odezwal sie Dodbol. -Podrozujemy razem. Wypozyczysz nam twoja kobiete. My wypozyczymy ci nasze. To odwieczny zwyczaj naszego plemienia. Czarodziej walczyl, zeby na jego twarzy nie pojawily sie zadne emocje. -Podrozujemy razem, ale nie bedziemy wymieniac sie kobietami. Dodbol przesunal sie w przod. Kwadratowa twarz wykrzywily gniew i podejrzliwosc. -Co? Chcesz obrazic mezczyzn Baguti? -W zadnym wypadku. Ale ta kobieta udaje sie do samej Zaglady. Na przesluchanie, rozumiesz. -I co z tego? - odparl Dodbol, wzruszajac ramionami. - Zaglada to tylko wielka skala. Ma moc, lecz nie potrzebuje kobiet. -Nie rozumiesz, prawda? Kobieta jest bardzo waznym wiezniem. Zaglada moze nawet chciec skrzyzowac ja z wybranymi mezczyznami. Musi byc w odpowiednim stanie. Dodbol skrzywil sie. -Dlaczego wielka skala chce zmarnowac dobra kobiete? Thrembode oblizal wargi i obejrzal sie na Pashtooka - czyzby tamten nie widzial, ze to niemozliwe? Pashtook doskonale to rozumial. Wiedzial, ze Zaglada moze im nigdy nie wybaczyc naruszenia jej wieznia. Z drugiej strony, byl absolutnie pewny, ze czarodziej sam sie z nia zabawial, a poza tym istnialy rozkosze, ktore nie naruszaly zdolnosci do rodzenia dzieci. Niemniej, rzadzil dlatego, ze byl ostroznym czlowiekiem, totez jednym gestem uciszyl swojego wodza wloczni. -Niewazne, dlaczego. Skoro moc chce kobiete, zaden Baguti nie bedzie jej w tym przeszkadzal. Wtedy wlasnie rozkolysanym krokiem wrocila Besita i zaraz zniknela w namiocie. Baguti wpatrywali sie w nia jak wilki w kurczaka. Thrembode odchrzaknal. W oczach wodza wloczni widzial zapowiedz klopotow, zanim jednak ktokolwiek zdazyl sie odezwac, na skraju obozu wszczelo sie glosne zamieszanie. Baguti blyskawicznie zerwali sie na nogi. Thrembode rozgladal sie ponad nimi. Z lomotem podkow nadjezdzali dwaj Baguti. Prowadzili trzeciego konia ze zwiazanym jencem. Zatrzymali sie. Blyskajac zebami i pokrzykujac wyjasniali cos wodzom. Potem zeskoczyli z siodel i cisneli wieznia Thrembode'owi do stop. Byl nim mlody elf, jeszcze zywy. -Szpieg. Zlapalismy go w lesie, niecala mile stad. -Szpieg... swietnie, doskonala robota. - Thrembode byl zadowolony z tej przerwy. - Przesluchamy go i dowiemy sie o ruchach przeciwnika. Rozpieli elfa na topornym, drewnianym krzyzu i zaniesli do ogniska, czarodziej zas poszedl po swoje przybory. Podczas torturowania czas zdaje sie stac w miejscu w oczekiwaniu na moment, w ktorym ofiara zlamie sie i wszystko wyzna. Tym razem czas wlokl sie niemilosiernie - elf nie poddawal sie. Przypiekali go rozzarzonym zelazem i zdarli mu wiekszosc skory z konczyn, a jednak wciaz niewiele wiedzieli, kim jest i skad pochodzi. Nazywal sie Barritook i mieszkal w gaju Gavulon - to wyznal im na samym poczatku. Twierdzil, ze krol Matugolin wyslal go, zeby ich odnalazl. Upieral sie, ze nigdy nie slyszal o Lessis ani o Szarej Lady, ani miejscu pobytu jej czy jakiegokolwiek oddzialu, chocby i ze smokami. Czarodziej zaczynal mu wierzyc. Zdecydowal sie na ostatnia probe. Uzywajac rozzarzonego preta, zaczal oslepiac elfa. Na poczatek wypalil mu jedno oko. Siedzaca w namiocie Besita slyszala sapanie i skowyt konajacego elfa. Z niewiadomych przyczyn nic to dla niej nie znaczylo. Zdawala sie byc pozbawiona uczuc, zupelnie jakby ktos zastapil jej serce kawalkiem skaly. Dumala, w kogo sie zamienia, skoro nie wzruszaja jej takie cierpienia. Elf nie udzielil zadnych informacji. -Uparty, pozbawiony wyobrazni lud - wymamrotal Thrembode. I taki odporny na dzialanie mocy! Gdyby ludzie przypominali pod tym wzgledem elfy, wladcy Padmasy rzadziliby tylko swoimi lodowatymi kryptami! Wyjal mu drugie oko. Tym razem elf nawet nie pisnal. Czarodziej odrzucil z niesmakiem rozpalone zelazo. Krew elfa byla bladozielona. Plonac, wydzielala zapach pieczonych jablek. -Zabijcie to scierwo i spalcie cialo - warknal do Gaspera Rakantza i wrocil do namiotu. ROZDZIAL TRZYDZIESTY PIATY Polnocna czesc Ganu nie byla taka plaska, jak pamietal Kesepton z poprzednich wypraw na jego poludniowe polacie. Nie byla to rowniez na wpol pustynia, upstrzona akacjami i dajaca schronienie antylopom i lwom. Krolowala tu trawiasta preria, a w zaglebieniach terenu rosly zagajniki olch, osik i sosen. Na wiosne zazielenila sie niska trawa. Wysokie zdzbla wciaz skryte byly pod uschlymi, zeszlorocznymi lupinami.Pierwszy dzien podrozy byl pochmurny. Z zachodu wial im w twarze chlodny wiatr. Na noc zatrzymali sie na niewielkim, otoczonym skalami, pagorku w poblizu jeziorka, gdzie mogli napoic konie i uzupelnic zapasy. Nie rozpalali ognisk. Zjedli tylko zimne racje, ugotowane poprzedniej nocy. Zaraz po zapadnieciu zmroku na poludnie od nich zaryczal lew. Skads z polnocy odpowiedzial mu drugi. Wielkie koty ryczaly tak do siebie przez pare godzin. Pozbawieni ognia ludzie czuli pierwotny lek przed tymi drapieznikami. Starali sie spac tak blisko smokow, jak tylko sie osmielili. Lwy byly meczace, lecz zapach ludzi i koni zwabil stado hien. Kesepton musial poderwac na nogi kilku zolnierzy i postawic ich na strazy koni, by przeganiali natretne zwierzaki. Hieny nie baly sie ludzi. Trzeba bylo odpedzac je wloczniami. W panujacych ciemnosciach zadanie bylo prawie niewykonalne. Sytuacja polepszyla sie po wzejsciu ksiezyca. Lessis rzucila zaklecie, ktore wprawilo hieny w zaniepokojenie, nie zdolalo ich jednak przegnac na dobre. Wtedy poproszono o pomoc smoki. Podzwignely sie z ziemi i ruszyly na hieny. Czworonogi nie baly sie ludzi, znaly jednak strach przed gadami i na widok szarzujacych na nie olbrzymow wpadly w panike i juz nie wrocily. Lwy wciaz ryczaly do siebie, w dodatku ten z polnocy zblizyl sie i przemiescil na zachod. Szedl ku nim pod wiatr i wyczul zapach ludzi, koni i czegos jeszcze - gadow. Konie pachnialy jedzeniem, ludzie klopotami, a smoki - istotami pokroju sloni, ktorych lwy zazwyczaj starannie unikaly. Olbrzymi kot minal ich, szukajac latwiejszego lupu. Wyczerpani mezczyzni powoli zasypiali, za wyjatkiem strazy i kapitana Keseptona. Dzieki temu wlasnie kapitan dostrzegl wymykajace sie z obozu dwie postacie w szarych szatach. Hollein podniosl sie. Dziewczyna wyszla bez meskiej opieki w mrok pelen lwow, hien i nie wiadomo czego jeszcze. Chcial pojsc za nimi i zrobilby to, gdyby nie swiadomosc, ze czarownice bardzo by jego postawa rozbawila. Zastanawial sie, co one tam u licha robily? Poprzedniej nocy bylo miasto wladcy demonow, teraz bezdroza Ganu. Co noc oddalaly sie w jakichs tajemniczych sprawach. Moze rozmawialy z ptakami i zwierzetami zbyt dzikimi, by zblizyc sie do takiego skupiska ludzi, w odroznieniu od dziennych ptakow, ktore podlatywaly do nich podczas jazdy i otwarcie witaly sie z Lessis. Przez caly dzien przysiadaly jej na ramionach, glowie lub nadgarstku i spiewaly do niej lub straszyly piorka. Po sowie w Tuninie Keseptona nic juz nie powinno zdziwic. Byla wielka czarownica. Ptaki najwidoczniej wiedzialy o tym na rowni z ludzmi. Taka czarownica wladala olbrzymia moca. Po paru godzinach kobiety wrocily i Kesepton mogl nareszcie pojsc spac. Drugiego dnia bylo znacznie gorecej. Ani sladu chmur na niebie czy wietrzyku, ktory moglby polepszyc warunki podrozy. W takim skwarze coraz bardziej doskwieraly im tnace niemilosiernie muchy, dopoki Lagdalen nie zwrocila na to uwagi Lessis. Czarownica natychmiast przyzwala do siebie jedna z much. Nawet Lagdalen, ktora widziala juz, jak Lessis wplywa na duze i male zwierzeta, zaskoczyl widok duzej, szarej muchy, siadajacej poslusznie na grzbiecie dloni lady. Po minucie, potrzebnej na utkanie czaru, owad odlecial. Wkrotce potem muchy przestaly ich niepokoic. Na ten widok po plecach Keseptona przebiegl lodowaty dreszcz. Ptaki, muchy, czy rownie latwo kontrolowala ludzi? Przypominal sobie, jak zdobyla jego ludzi rankiem pierwszego dnia wyprawy. Nie bylo zadnej magii, rzucania czarow, czarodziejskich proszkow, plomieni czy dymow. Zwykla przemowa z ust kobiety dosiadajacej spokojnej, bialej klaczy. Niemniej, jej slowa zawieraly ladunek prawdy i piekna, ktory otworzyl serca zolnierzy, zdobywajac sobie ich lojalnosc. Tamtego ranka ludzie znajdowali sie na skraju buntu. Po trzech dniach walk oddzial prawie przestal istniec. Dwie trzecie stanu osobowego ofiar i dwunastu towarzyszy pogrzebanych w Ossur Galan. Czarownica odpowiadala przynajmniej za polowe tej rzezi, zmuszajac ich do marszu w glab Tuniny i podjecia walki po tak ciezkiej bitwie na Czerwonym Debie. A teraz zamierzala powiedziec im, ze musza jechac dalej, do Ganu, na spotkanie nie wiedziec jak strasznego przeznaczenia. Ludzie byli zdecydowani powiedziec "nie". Czarownica musi zrozumiec, ze zrobili juz dla niej bardzo duzo i nie moze prosic ich o wiecej. A wowczas przemowila do nich i stopniowo ucichli. Odmalowala ich bohaterstwo, przypominajac bitwy, ktore stoczyli. Widziala, jak kazdy z nich dokonywal odwaznego czynu. Wymienila imie kazdego zolnierza. Zebrani czuli, jak jej slowa zapadaja im gleboko w serca. W Argonathcie zawsze beda spiewac piesni o nich - bohaterach dorownujacych tym, ktorzy walczyli w wojnach z wladca demonow. To bylo pewne - wystarczylo juz to, czego dokonali do tej pory. Lecz to, co zamierzali zrobic teraz - kontynuowala rozniesie sie po calym swiecie. Udadza sie w glab Ganu, scigajac smiertelnie groznego agenta wroga. Wytropia go i dopadna, niweczac jego diaboliczne plany. Ten cios oszczedzi w najblizszej przyszlosci tysiace zywotow. Musieli podjac sie tego zadania od tego zalezal los calego Argonathu. To bylo piekne, chwytajace za serce i tak prawdziwe, ze wszyscy trwali zauroczeni. Kiedy skonczyla, doczekala sie trzykrotnych owacji i przysiegi, ze beda scigac przeciwnika az do smierci. W powietrze pofrunely miecze. Lessis podziekowala im, a oni wskoczyli na siodla i wyruszyli. Serca mieli pelne zapalu, jednoczyl ich wspolny cel. Uniesienie nie opuscilo ich do dzisiaj, wciaz byli gotowi na wszystko. Kesepton byl zachwycony. Nigdy nie widzial zolnierzy, ktorzy brneliby tak daleko bez slowa skargi. Czy byli jak te muchy? Tak latwo bylo nimi sterowac? Moze wszyscy spali, poruszajac sie jak kukielki na sznurku subtelnego zaklecia. Czy poswieci ich wszystkich, jezeli bedzie musiala? Przypuszczal, ze tak. Potrzasnal glowa, chcac pozbyc sie ponurych mysli, zaraz jednak zastapily je inne. Na przyklad, o jego dalszej karierze w legionach. Prawdopodobnie przestanie byc oficerem. Bitwy na Czerwonym Debie i w Ossur Galan zredukowaly jego oddzial niemal do zera. To byl cios dla honoru legionu. Zapewne nazwa to przekletym patrolem. Czeka go sad wojskowy i wydalenie z szeregow. Chyba, ze go powiesza. Nikt nie moze wracac z misji z jedna piata oddzialu. To zle wplywa na morale. Przyszlosc rysowala sie mu w ponurych barwach. Oczywiscie byl jeszcze jeden aspekt calej tej sytuacji, ktory powinien rozwazyc, musial jednak powstrzymywac sie od patrzenia w tamta strone i podziwiania stylu jej jazdy i wszystkiego, co mialo zwiazek z jej osoba. Lagdalen - zadziwialo go, jak szybko wzroslo jego zainteresowanie ta dziewczyna. Za kazdym razem, kiedy na nia patrzyl, czul rosnace w nim napiecie. Urzekala go jej uroda i gracja. Nigdy jeszcze nie czul czegos takiego do zadnej kobiety. Och, od czternastego roku zycia mial sporo dziewczat, zadna jednak nie wywarla na nim takiego wrazenia. Co gorsza, obiekt jego milosci byl asystentka wielkiej czarownicy, prowadzacej szalencza misje na terytorium wroga. A on uczestniczyl w tej samej misji, od zakonczenia podrozy dzielilo go wiele mil, scigal przewazajace sily wroga i mial mnostwo wazniejszych spraw do rozwazenia niz rozkolysany chod tej dziewczyny! Tyle tylko, ze diabelnie ciezko bylo mu o tym nie myslec za kazdym razem, kiedy w zasiegu jego wzroku pojawiala sie postac Lagdalen, dosiadajaca brazowej klaczy i klusujaca u boku lady. Kazdy ruch, kazda kraglosc jej figury wypelniala mu serce tesknota. Musial odrywac od niej wzrok i wpatrywac sie w horyzont nad rozfalowana trawa. Zolty blysk zdradzil pojawienie sie kolejnego ptaka. Niewielki drozd z nakrapianym brazowo przodem. Podfrunal do nadgarstka Lessis i po chwili odlecial. Po niedlugim czasie przylecial inny ptak. Tym razem niebieski ze sterczacym grzebieniem. Przycupnal na reku czarownicy, machajac skrzydelkami. Po chwili on takze odfrunal. Taki widok powinien wzbudzac niepokoj, jednak Kesepton zaczal juz to akceptowac. Badz co badz, byla jeszcze tamta sowa - ktoz moglby zapomniec o czyms takim? Przymknal oczy. Ta cala magia byla poza nim, nie miescila sie w kanonach militarnego myslenia. Zaczal rozmyslac o innych sprawach. Po chwili jednak wrocil myslami do Lagdalen. Jakie mial u niej szanse? Probowal rozwazyc to racjonalnie, punkt po punkcie. Jezeli przezyje, co jak sobie uswiadomil - moze byc dosc trudne, zwazywszy na dotychczasowy przebieg misji, byc moze znajdzie chwile, zeby pobyc z nia sam na sam i zapytac o uczucia wobec niego. Mial wrazenie, ze ona takze cos do niego czuje. Parokrotnie zlapal ja na spojrzeniu sugerujacym, jego zdaniem, ze moze byc nim zainteresowana. Moze po powrocie do Dalhousie przejda sie nadrzeczna promenada, ulubionym miejscem spacerow tamtejszych par. Zaraz jednak w jego glowie rozlegl sie krytyczny glos, pytajacy, kogo on wlasciwie oszukuje? Nie byl wysoko urodzony. Ona tak. To prawda, ze jego dziadek byl slawnym generalem, lecz ojciec odszedl z wojska i handlowal ziarnem w Blekitnych Wzgorzach. Matka pochodzila ze starozytnego rodu, spokrewnionego z Cunfshonem, jednak w porownaniu z Tarcho przypominali wiesniakow. Nie, byl czlowiekiem z pospolstwa, a ona szlachcianka - z tej jednej przyczyny jego milosc skazana byla na kleske. Oczywiscie Lagdalen nie byla typowa przedstawicielka klasy wyzszej. Dlaczego zostala asystentka lady Lessis, jezeli mialaby przypominac innych ze swojej sfery? Czemu poswiecala rozrywki miasta i zycie w komforcie na rzecz ciezkiej sluzby w Ganie? Doskwierala mu ta mysl. Byc moze nie bylo jej przeznaczone poslubienie bogacza, moze byla na tyle niezwykla, by popatrzec przychylnym okiem na Holleina Keseptona, przyszlego ekskapitana legionow, o ile ten oczywiscie nie zawisnie. Wyobrazenie sobie, ze byla buntowniczka, szukajaca ucieczki ze swojej klasy spolecznej, dawalo mu strzep nadziei, ktora go teraz meczyla. Chcac tego uniknac, zaczal ukladac plany na przyszlosc, po zakonczeniu misji i degradacji. Jednym z pomyslow bylo kupienie kawalka ziemi na pograniczu i zalozenie farmy. Majac dwa muly i odpowiednie narzedzia, wykarczuje las, obsieje pola i pewnego dnia zacznie mu sie dobrze powodzic. Stworzy z Lagdalen rodzine i wychowaja twardych, mlodych pogranicznikow. Z Lagdalen. Potarl oczy. Na Boginie, to straszne byc zakochanym! Probowal oczyscic umysl z niepozadanym rozwazan. Czekala ich rzeka Oon i ryzykowna przeprawa przez przybrana na wiosne wode. Drugi brzeg wznosil sie stromo, przechodzac w pustkowia Ganu. W wynioslych urwiskach tylko gdzieniegdzie zialy przerwy. Wyznaczaly one jedyne mozliwe miejsca przeprawy na najblizsze dwiescie mil. Inne brody prowadzily na drugi brzeg, nie bylo tam jednak mozliwosci wspiecia sie na urwiska. Lessis poinformowala go, ze zna droge przez klify. Zaraz na drugim brzegu zamierzala zastawic pulapke. Tyle tylko, ze tym razem ich lupem mialo pasc cale plemie nomadow! W tym momencie Keseptonowi zaczynalo brakowac wyobrazni. Jak dwudziestu pieciu ludzi i garstka smokow mialy pokonac setki ludzi? Lady zarzekala sie, ze ma plan. Hollein zywil jedynie nadzieje, ze nie ukladaly go ptaki. Wreszcie pojawila sie przed nimi para jezdzcow, ucinajac te ponure rozwazania. Mezczyzni zjechali ku nim po zboczu, a potem przecieli umajona wiosennym kwieciem lake. Wkrotce okazalo sie, ze to wracali z rekonesansu porucznik Weald i kawalerzysta Jorse. Zatrzymali sie tuz przed nim. Lessis trzymala sie celowo z przodu, poza zasiegiem sluchu. -Droga do rzeki czysta, sir - meldowal Weald. - Zadnych sladow, procz tropow antylop. -Drugi brzeg rzeki tworza klify wysokie na okolo szescdziesiat stop. Nie znalezlismy przez nie zadnej drogi. -Doskonale - stwierdzil Kesepton. - Ruszamy. Przyblizona odleglosc od rzeki? -Okolo trzy mile, sir. Za tym wzniesieniem grunt opada do samej wody. Potem zaczynaja sie urwiska. Kesepton wzruszyl ramionami. -Nie martw sie, Weald. Spodziewam sie, ze ptaki zdradzily lady, jak przedostac sie przez urwiska. -Ptaki, sir? - Weald obrzucil go dziwnym spojrzeniem. -Nie zauwazyles, ze leca przed nami? Coz innego moglyby robic, procz zwiadu? -Coz, sam nie wiem, sir. - Glos porucznika opadl do szeptu. - Przypuszczam, ze wszyscy znajdujemy sie w jakims transie i mozemy widziec rzeczy, ktorych tak naprawde nie ma. Kesepton pokiwal glowa. -Moze masz racje, poruczniku, dopoki jednak nie bedziemy wiedziec tego z cala pewnoscia, musimy jechac naprzod. Zgadza sie? -Tak jest, sir. -Jorse, powiedz subadarowi Yortchowi, ze na moj rozkaz ma wyslac kolejny dwuosobowy patrol. Konny usmiechnal sie bezczelnie. -Sir, skoro pomagaja nam ptaki, to mozemy chyba zapomniec o wlasnych patrolach? Kesepton nie mial nastroju do zartow. -Zolnierzu, kiedy bede potrzebowal twej rady, poprosze o nia. Jednak do tej pory zachowuj swoje uwagi dla siebie. A teraz przekaz moje polecenie subadarowi. Jorse tracil konia w bok i odjechal. Kesepton nie spuszczal wzroku z Wealda. -Nie ufasz chyba ptakom, sir? - szepnal porucznik. -Oczywiscie, ze nie, Wealdzie. Opowiedz mi o rzece jaka jest gleboka i jaki ma nurt? Zatrzymali sie po wjechaniu na wierzcholek wzniesienia, pozwalajac dogonic sie smokom. Z raportu Wealda wynikalo, ze beda potrzebowac ich pomocy przy przeprawie. Woda siegala miejscami do pasa, byla zimna i wartka. Nie porwie jednak smokow, ktore uchronia reszte przed zniesieniem w dol rzeki. Smoki dolaczyly do nich i usiadly ciezko na ziemi, zadajac krotkiego odpoczynku. Kesepton byl niespokojny. Obawial sie, ze moga potrzebowac kazdej sekundy. Nad ich glowami krazyl maly sokol, ktory zdecydowal sie w koncu wyladowac na nadgarstku Lessis. Po minucie poderwal sie w powietrze, blyskawicznie nabierajac wysokosci. Czarownica podjechala do Keseptona. -Dobre wiesci, kapitanie. Nasz przeciwnik porusza sie wolno, obarczony taborami i calym plemieniem nomadow. Mamy czas na spokojna przeprawe i zajecie pozycji po drugiej stronie brodu, z ktorego skorzysta przeciwnik. Kesepton podniosl wzrok na sokola, ktory zdazyl juz zamienic sie w punkcik na niebie. -Skoro tak twierdzisz, lady - mruknal cicho. Czy ten ptak przyniosl mu wyrok smierci? ROZDZIAL TRZYDZIESTY SZOSTY Smoki potraktowaly przeprawe przez rzeke jako wyczekiwane wytchnienie po dlugim marszu. Zimna woda cudownie chlodzila przegrzane, gadzie ciala. Chlapaly sie w rzece, formujac lancuch, majacy uchronic ludzi i konie przed porwaniem przez wartki nurt.W tym czasie Marco Veli, ktory byl najlepszym plywakiem, przeprawil sie na drugi brzeg z lina. Z asekuracja liny i smokow, dwudziestu pieciu zolnierzy i ponad piecdziesiat koni znalazlo sie na drugim brzegu szybko i bez strat. Smoki niechetnie opuszczaly przyjemna wode. Skusila je dopiero wizja zimnych klusek z obfitoscia akh. Wszyscy zabrali sie za jedzenie, a Lessis i Lagdalen udaly sie na poszukiwanie ukrytego przejscia przez urwiska. Znalazly je w niecale pol godziny, skryte w podcieciu klifu. Przesmyk byl niewielki, lecz uslany wygodnymi skalami, przypominajacymi rozmieszczone co pare stop toporne schody, ulatwiajace wspinaczke zarowno ludziom, jak i wierzchowcom czy smokom. Te ostatnie i tak zostaly wystawione na ciezka probe, jako ze szerokosc parowu z ledwoscia umozliwiala im przecisniecie sie, zwlaszcza Chektorowi. W pewnym sensie mieli szczescie, ze olbrzymi, mosiezny Vander zostal odeslany z powodu zranionej nogi, gdyz najprawdopodobniej by tu utknal. Wreszcie wszyscy staneli na szczycie gorujacego nad rzeka urwiska. Daleko na wschodzie majaczyly osniezone wierzcholki gor - Ulmo i Sniegowej Opaski. Kiedy spojrzeli w innym kierunku, zobaczyli Gory Bialych Kosci, lancuch postrzepionych, bialych szczytow, ciagnacych sie rownolegle do rzeki i zakonczonych pojedynczym masywem o pieciu wierzcholkach. -Shtag - wyjasnil Liepol Duxe Keseptonowi. - Zaraz po drugiej stronie lezy Tummuz Orgmeen. -Wiem, sierzancie. Duxe obrzucil go badawczym spojrzeniem. Odkad rozpoczeli wedrowke przez Gan, sierzant wydawal sie trzymac na uboczu, jakby czekajac na nieuchronny cios. -Sir? - zaczal. -Tak, Duxe. -Ja... hm... ja... - zolnierz przelknal sline. No dalej, czlowieku, wykrztus to z siebie. - Hollein jeszcze nigdy nie widzial, zeby Liepol Duxe tak sie wahal. -Po prostu mam nadzieje, ze nie skonczymy gdzies tam. -Gdzie, sierzancie? Duxe machnal w kierunku Shtag, "Piesci" otaczajacej przerazajace miasto Zaglady. Kesepton zerknal tam i wzruszyl ramionami. -Jezeli nie sprostamy zadaniu, caly swiat bedzie stamtad rzadzony, tak przynajmniej powiedziala mi lady. Duxe ponownie obrzucil go tym spojrzeniem. -Rozmawiales z wiedzma, sir? -Oczywiscie, sierzancie. Liepol toczyl jakas wewnetrzna walke, lecz nic nie powiedzial. -Naprzod, sierzancie - rzucil Kesepton, spinajac konia. Nim slonce zetknelo sie z czubkami Bialych Kosci, znalezli sie kilka mil w gore strumienia i ujrzeli przejscie Lessis, szeroki kanion, z ktorego niewielka rzeczka zasilala Oon tuz nad najpopularniejsza przeprawa przez potezna rzeke. Od glownego parowu odchodzilo kilka odnog, wszystkie uslane glazami. Lessis osadzila konia i z wyrazna ulga przygladala sie miejscu. Ani sladu Baguti. Ptaki okazaly sie odpowiedzialnymi informatorami. Nomadowie podrozowali powoli, wypasajac po drodze swoje stada na swiezej, wiosennej trawie. Po raz pierwszy od wielu dni Lessis poprawil sie humor. Misja zaczynala juz zamieniac sie w koszmar. Od jej wyniku zalezaly jej prestiz i pozycja na imperialnym dworze. Ten przeklety czarodziej wyslizgiwal sie jej w calym Argonathcie. Najpierw w Marneri, potem przez kilka miesiecy w Kadeinie, Pennarze, Bei i Talionie. W tym ostatnim byla juz bardzo blisko i dopadlaby go, gdyby nie zdrada w swiatyni Talionu. Raz jeszcze dokonala cudu, docierajac przez piec dni i nocy do Gornego Argo, w sama pore, by znalezc kapitana Keseptona i jego niewielki oddzial i zabrac go na polnoc, do Tuniny. W Ossur Galan zostala przechytrzona i omal nie zginela. Haniebna przegrana, za ktora ponosila pelna odpowiedzialnosc. Mimo to, nie poddawala sie. Ksiezniczka byla dla wroga zbyt cenna zdobycza. Bez niej Marneri oslabnie i to w chwili, kiedy Kadeinem i Talionem rzadzili slabi mezczyzni, nieefektywni wladcy, tolerujacy korupcje i handel z nieprzyjacielem. Taki obrot spraw sciagnalby katastrofe na caly Argonath. Teraz jednak odzyla w niej nadzieja. Po zwyciestwie pod Ossur Galan Thrembode z pewnoscia utraci czujnosc. Musial wiedziec, ze dysponowala malymi silami, zupelnie wyczerpanymi po ostatniej bitwie. Wiedzial takze, ze elfy nie opuszcza schronienia, jakie zapewnial im las. Czego mial sie obawiac z jej strony? Prowadzil ze soba trzystu konnych lucznikow Baguti i to w ich wlasnym kraju. A ona podejmie jeszcze jedna probe. Miala szczuple zasoby, jednak proszek z syfonu pomiota dawal jej szanse na wydostanie sie z otchlani. Baguti przybeda tu poznym rankiem. Nie znajda zadnych sladow, zadnych oznak zastawionej pulapki. Westchnela. To najlepsze, co mogla teraz zrobic. Pozostalo jej tylko modlic sie, zeby tym razem wystarczylo. Porazka byla wprost nie do pomyslenia. Podjechal do niej kapitan Kesepton. Jego ludzie kladli sie na ziemi i odpoczywali. Slonce juz zaszlo, lecz w wawozie bylo jeszcze calkiem widno. Kapitan mial zmartwiona mine. Ujela go swoja przemowa tak samo jak innych, wiedziala jednak, ze ulepiono go z twardszej gliny niz pozostalych. Zastanawial sie ponadto, czy jego zauroczenie mloda Lagdalen nie bylo przypadkiem dzielem czarownicy. Nie bylo. Lessis nie czula potrzeby zjednywania go sobie w tak paskudny sposob. Wrecz przeciwnie. Poniewaz jego zainteresowanie znajdowalo zywy oddzwiek u Lagdalen, czarownica mogla wkrotce stanac przed koniecznoscia poszukania sobie nowej asystentki. Mimo to, kapitan wciaz zmagal sie z podejrzeniami byloby nieludzkie, gdyby tego nie robil. Wskazala na druga odnoge w poludniowej scianie glownego wawozu. Wejscie do niej bylo szczegolnie waskie, a sciany strome i wysokie. -Tu wlasnie wybudujemy barykade - oznajmila. Kesepton nie mogl powstrzymac sie przed okazaniem konsternacji. Wybrany przez nia wawoz mogl z latwoscia zamienic sie w smiertelna pulapke. -Nie rozumiem - przyznal gluchym glosem. Co ona wyprawiala? Czyzby zamierzala ich wszystkich pozabijac? Zeby nie pozostal ani jeden swiadek jej kleski w Ossur Galan? Kesepton domyslal sie mgliscie, ze nawet wielka czarownica moze przed kims odpowiedziec za utrate tylu ludzi i smokow. -Oczywiscie, ze nie. Czemu mielibysmy zamykac sie w takiej pulapce? Musimy jednak pamietac, ze po przekroczeniu rzeki wsrod Baguti bedzie panowal chaos. W tym momencie beda bardzo wrazliwi na atak. Jego czolo przeciely zmarszczki zadumy. -Nie miales wczesniej do czynienia z nomadami, prawda, kapitanie? -Nie, moja lady. -Stanowia niezorganizowana sile o niewielkiej dyscyplinie. Wykorzystamy to. -Na Boginie, potrzebujemy czegos, co wyrowna szanse Usmiechnela sie. -Kiedy przeprawia sie przez rzeke, ich sily skupia sie na drugim brzegu. Beda martwic sie bezpiecznym przeprawieniem rodzin i bydla. Przynajmniej przez godzine wszyscy beda krecic sie przy brodzie. Wtedy wlasnie uderzymy. Kesepton zerknal na nia spod oka. Jak dwudziestu pieciu ludzi i kilka znuzonych smokow mialo "uderzyc" na trzystu konnych Baguti? -Najpierw wyslemy kawalerie, zeby zaatakowala i odskoczyla. - Ujrzala, jak wytrzeszcza oczy. -Tuzin jezdzcow? -Zrzucimy z siodel kilku zaskoczonych nomadow, zranimy pare koni, przestraszymy kobiety. -To z pewnoscia sciagnie na nas ich uwage. -W rzeczy samej. Nastepnie kawaleria wroci do naszej barykady, zeskoczy z koni i dolaczy do piechoty. Kesepton probowal wyobrazic sobie Talionczykow porzucajacych wierzchowce i zamykajacych sie w smiertelnej pulapce. Nie bylo to latwe. -Baguti beda ich scigac, nie wszyscy, lecz to wystarczy. Zaatakuja barykade, a my odeprzemy ich, zadajac im dalsze straty. Odjada kawalek i zasypia nas strzalami, zas kilku z nich wroci nad rzeke i opowie pozostalym, co sie dzieje. Jak juz mowilam, brak dyscypliny jest ich najslabsza strona. Wielu z nich, byc moze wszyscy, pogna do wawozu, by wziac udzial w walce z nieliczna grupka argonackich zolnierzy. To pokusa nie do odparcia dla lowcow skalpow i preparatorow czaszek Kesepton zbyt latwo wyobrazil sobie wlasna czaszke, kurczaca sie nad ogniskiem, by zawisnac na szyi pierwszej zony ktoregos z wodzow. -Czyli tu wlasnie stoczymy boj z trzema setkami Baguti. -Dokladnie. Wreszcie zeskocza z koni - przynajmniej wiekszosc z nich - i sprobuja zdobyc barykade. Przytaknal Poniesie ich duma i strach przed okazaniem slabosci przed innymi. Przypominali w tym Teetoli. -Bedziemy musieli odeprzec ich szturm, lecz to bedzie walka na naszym terenie i na naszych warunkach. Dokonamy tego. Przelknal sline. -Jak dlugo? -Niezbyt dlugo, tylko tyle, by wpadli we wscieklosc. Wtedy damy sygnal smokom. -Och, a gdziez one beda? -Ukryja sie w rzece, powyzej brodu. Kiedy otrzymaja nasz sygnal, wynurza sie z wody i zaatakuja tabor i stada koni. Kesepton wybaluszyl oczy. -To dodatkowo rozwscieczy Baguti. -W tej samej chwili odpale troche fajerwerkow. Musisz wbic wszystkim do glow, zeby na sygnal koniecznie zaslonili twarze i zamkneli oczy. Patrzyl na nia zdezorientowany. -Fajerwerki? - zaczal. -Owszem, to chyba najlepsze slowo. - Po czym wyjasnila dokladniej, co zamierza i Kesepton otworzyl szeroko oczy. To albo przejdzie do historii, albo ich czaszki niedlugo udekoruja szyje Baguti. Przy odrobinie szczescia zdazymy skryc sie w lesie, zanim nas dogonia zakonczyla. Wiedzial, ze poddawanie tego planu w watpliwosc bylo bezcelowe. Poza tym nie mial innej propozycji. Mimo to, niepokoilo go kilka rzeczy. -Co ze zwierzetami, gdzie bedziemy je trzymac? -Popilnuja ich Lagdalen i giermkowie na koniach, ktorzy sprowadza je, jak tylko bedziemy ich potrzebowac. Wizja Lagdalen, odpedzajacej lwy gdzies w Ganie, mocno Keseptona zaniepokoila. -Lagdalen? - powtorzyl. Lessis usmiechala sie spokojnie. -Wiem, mlody kapitanie. Wiem, ze jest tu zaangazowane twoje serce. Musisz jednak pamietac, ze ta dziewczyna jest zaradna i odwazna. Zreszta nie bedzie sama. Inaczej me podjelabym takiego ryzyka. -Moje serce? - wymamrotal. -Owszem - potwierdzila. - Ale to nie moja sprawka, zaufaj swym uczuciom. Nie ma w tym zadnej magii, za wyjatkiem tej tkanej przez sama wielka matke. Opanowal sie z pewnym trudem. Coz, wyjasnilo to kilka kwestii, choc jednoczesnie zrodzilo nowe pytania. Czy byl taki latwy do odszyfrowania? Najwyrazniej tak. -Jezeli Baguti beda nas scigac przez Gan, stracimy smoki nie nadaza za nami - zatroskal sie. Posmutniala, zaciskajac jednoczesnie szczeki z determinacja. -Wtedy stracimy trzy dzielne smoki, bedziemy jednak musieli, jezeli mamy odzyskac ksiezniczke. Kesepton zostawil ja i wrocil do oddzialu, by naradzic sie z Wealdem i Duxem. Jadac do zolnierzy, minal sterte glazow, przy ktorej odpoczywaly smoki, kurujace obolale stopy. Giermkowie skupili sie nad strumieniem, napelniajac buklaki, smoki zas pograzyly sie w cichej rozmowie we wlasnym jezyku. -Na jajo, jestem zmeczona tym lazeniem. Smoki nie zostaly stworzone po to, by w tak szybkim tempie zajsc tak daleko oswiadczyla Nesessitas. -Moje stopy sa zbyt opuchniete, by dalej maszerowac. Chektor trzymal zadnie lapy w powietrzu, badajac obolale stopy. -Ani slowa o stopach. Staram sie zapomniec, ze cos takiego w ogole istnieje - warknal Bazil. -W taki razie, co z zoladkiem? O nim rowniez zapomnisz? To niepodobne do ciebie. -Na smoki starozytnosci, jestes jak bol ogona, wiesz o tym? -Taaa, ogon tez mnie boli. Za duzo walki ogonem. - Chektor potrafil byc nieublagany. -Moze niedlugo cos zjemy - wyrazila nadzieje Nesessitas. Wyglada na to, ze dotarlismy na miejsce, gdziekolwiek by to nie bylo. -Oby. Nie mozna zmuszac smoka do calodziennego marszu bez karmienia go. -Albo jej. Bazil zerknal na Nesessitas. -Slusznie. - Poruszyl sie i podrapal po swedzacej lusce. Wiesz, Nessi, musze cos powiedziec. Dopoki nie ma chlopcow. -Powiedz. -Mam u ciebie wielki dlug. Uratowalas skore bezwartosciowemu giermkowi. Slyszalem, co zrobilas. Ten chlopiec wiele znaczy dla tego oto smoka. -Bezwartosciowy giermek? Nieprawda. Chlopiec walczyl, gdyz kawalerzysta obrazil mloda czarownice. Bazil poderwal glowe. -Kawalerzysta obrazil Lagdalen, przyjaciolke smoka? Nesessitas wzruszyla ramionami. -No wiesz, ludzkie poczucie honoru. - Lecz Zlamany Ogon nadymal juz piers, a jego dziwacznie wygladajacy ogon wyprostowal sie niebezpiecznie. -Bezwartosciowy chlopiec slusznie walczyl. Kawalerzysta mial szczescie, ze to ty tam bylas, a nie ja. Smoczyca obnazyla w usmiechu szablaste kly. -Tez tak mysle. ROZDZIAL TRZYDZIESTY SIODMY To byly ciezkie dni dla czarodzieja Thrembode'a. Calodzienne przebywanie w konskim siodle bylo zle samo w sobie, lecz to towarzystwo wystawialo jego nerwy na naprawde powazna probe.Baguti byli zwyczajnie zwariowani na punkcie kobiet, zwlaszcza pieknosci spoza stepow. Cala chmara trutni starala sie chocby zamienic slowo z Besita, jadac tuz za nia lub wpychajac sie pomiedzy nia a Thrembode'a i pozostalych jezdzcow z Tummuz Orgmeen. Czarodziej wykorzystal zaklecia. Kiedy zawiodly, razem z pozostalymi uciekl sie do palek, a gdy i to nie przynioslo efektu, dobyli broni i zagrozili Baguti ucinaniem glow. Stary Pashtook wydal rozkaz, zeby zostawic ksiezniczke w spokoju, lecz mlodzi zapalency zignorowali go. Pashtook nie mial u nich posluchu, w przeciwienstwie do wodza wloczni, Dodbola. Dodbol dal do zrozumienia, ze bedzie zobowiazany za zabicie czarodzieja i porwanie kobiety, ktora chetnie podzieli sie z innymi, dopoki i ona nie umrze. W ten sposob Pashtook zostal postawiony w sytuacji, w ktorej sprzeciwial sie zyczeniom plemiennej mlodziezy. Dodbol dodawal, ze po usmierceniu czarodzieja poinformuja Zaglade, ze Thrembode zginal z rak elfow na skraju lasu. Tak zacheceni mlodziency niestrudzenie podejmowali kolejne proby. Thrembode i Besita przezyli najgorsze chwile w nocy, ktora spedzili w namiocie w Ganie. Czarodziej nie zmruzyl oka, a jego ludzie na zmiane trzymali straz, odpedzajac mlode koguty Baguti. Trzykrotnie mlodziency potykali sie o drut i zostawali odparci ciosami palek. Za trzecim razem bylo ich szesciu, a bojka, jaka sie wywiazala, zakonczyla sie na namiocie Thrembode'a. Czarodziej zostal zmuszony do wlasnorecznego pozbycia sie mlodego wojownika, ktory probowal zniknac z Besita w mrokach nocy. Odeslal jego glowe wraz ze skarga Pashtookowi. Odpowiedziala mu znaczaca cisza. Rankiem do Thrembode'a i szostki jego zolnierzy podjechal Dodbol z grupka wojownikow. Pashtooka nigdzie nie bylo. Czarodziej mial nerwy napiete jak postronki, w kazdej chwili spodziewajac sie zdradzieckiego ataku. Dwoch jego ludzi, Siurd i Joab, zdolalo rankiem odlaczyc sie od reszty i rozplynac w przepastnym Ganie. Widzac, jak sie sprawy maja, uznali, ze nie maja ochoty, by ich odpowiednio pomniejszone czaszki zostaly dodane do naszyjnikow kobiet Baguti. Wreszcie powrocili zwiadowcy, przynoszac wiesci, ktore wprawily nomadow w podniecenie. Przed nimi rzeka. Przeprawia sie przez nia wieczorem i zanocuja w Wysokim Ganie. W ciagu godziny ujrzeli linie niskich urwisk, przecinajacych plaski Gan. Zblizali sie i wkrotce dostrzegli rzeke - szary, zakrecajacy nurt spienionej wody. Thrembode nie przejmowal sie przeprawa, zakladajac, ze wodzowie Baguti wiedza, co robic. W sumie dokonywali tego dwa razy do roku, przez cale swoje zycie. Niestety, ku jego rosnacemu zaniepokojeniu, przeprawa zamienila sie w chaos. Baguti nie znali pojecia dyscypliny. Poszczegolne grupy zwierzat wpedzano do wody bez zadnego porzadku. Jedno ze stad o malo co nie zostalo porwane przez nurt rzeki i wsrod kobiet wybuchla bijatyka o to, kto byl temu winny. Potem na samym srodku brodu zlamalo sie kolo wozu wiozacego wszystkie kosztownosci Pashtooka. Mezczyzni rzucili sie trzymac dobytek, wyciagajac jednoczesnie wehikul z wody Kiedy Baguti przeprawili sie wreszcie na druga strone, do wody wjechali Thrembode i Besita, pomimo ostrzezen o wartkim nurcie. Ich wierzchowce dobrze sobie radzily, choc w pewnej chwili Besita omal nie spadla z siodla. Na szczescie kon zdolal sie wyprostowac i dobrneli na przeciwlegly brzeg, mokrzy i roztrzesieni, lecz bezpieczni. Panowal tu calkowity chaos. Plemie dopiero probowalo zaprowadzic jakis porzadek. Mnostwo luzno biegajacych koni mieszalo sie ze zwierzetami jucznymi i taborem. Kobiety Baguti byly wszedzie, rozplatujac postronki i uwalniajac zwierzeta. Towarzyszyl temu ogluszajacy halas. Thrembode powrocil nad wode. Przeprawiali sie jego ludzie - niestety, tylko trzej. Kiedy do niego dolaczyli, natarl z furia na Rakantza. Gdzie jest Streik? -Pewnie jedzie wlasnie na poludnie - odrzekl Rakantz. -Przeklety zdrajca - Zaglada pozbawi go glowy. -O ile przezyjemy, by jej o tym powiedziec. Z moich karcianych doswiadczen wynika, ze Streik zwykle madrze obstawia. -Hmmm. - Thrembode'a to nie rozsmieszylo. Mieli przed soba ponad setke mil - co najmniej cztery dni bez zmieniania koni. Potrzebowal kazdego czlowieka, jezeli Besita miala pozostac nie tknieta przez Baguti. Nie chcial myslec o tym, jaki czekal go los, gdyby przyjechal bez dziewczyny lub dopuscil do uszkodzenia jej przez nomadow. Zaglada potrafila byc naprawde okrutna wobec tych, ktorzy wzbudzili jej gniew. Thrembode przegnal z trudem takie mysli, odwrocil sie do Besity i przekonal sie, ze ta juz otworzyla wodoszczelny pakunek, szukajac dla nich suchych okryc. Westchnal. Przynajmniej zdejmie te mokre ciuchy i ogrzeje sie. Jego ludzie zebrali sie mozliwie najdalej od rzeki, u wylotu wawozu. Zeskoczyli z koni i probowali sie osuszyc. Thrembode i Besita przebrali sie w suche ubrania za oslona skal. Czarodziej nareszcie poczul sie troche lepiej. Zaczal nawet rozgladac sie za jakims jedzeniem. Postanowil, ze rozbija oboz dokladnie tam, gdzie sie znajdowali, i rozpala wlasne ognisko. Baguti jeszcze dlugo beda zaprowadzali porzadek, a biorac pod uwage klopoty Pashtooka, Thrembode nie mial ochoty ponownie prosic nomadow o zywnosc. Ponadto, majac za plecami skalne urwisko, a z boku rzeke, byli juz z dwoch stron chronieni przed mlodzieza Baguti, co moze okazac sie wielce przydatne, jezeli zblizajaca sie noc bedzie rownie aktywna jak poprzednia. Moze powinien zobaczyc sie z Pashtookiem. Moze Pashtook nie zdaje sobie sprawy, iz Zaglada orientuje sie, ze stary wodz jest z nimi i doskonale bedzie wiedziala, kogo ukarac, jesli wiezien nie dotrze do niej zywy i w dobrym zdrowiu. Nagle rozmyslania przerwal mu zgielk dobiegajacy z kanionu po drugiej stronie masy koni, wozow i ludzi. Halas nasilal sie. Zalomotaly konskie podkowy i oczom Thrembode'a ukazala sie grupka talionskich, szarych jezdzcow, ktorzy przemkneli przez tabory Baguti, tnac wszystko, co znalazlo sie w zasiegu ich szabel. Czarodziejowi serce zamarlo w piersi. Czyzby wiedzma otrzymala posilki i zdolala go wyprzedzic? Jak? To raczej niemozliwe. W lesnej bitwie poniosla straty nie do odrobienia. Po chwili przemkneli kolo niego konni Baguti, wrzeszczac przenikliwie. Besita wspiela sie na siodlo, chcac zapewnic sobie lepszy widok. Ujrzala niewielka grupke jezdzcow galopujacych w glab wawozu i sciganych przez piecdziesieciu - szescdziesieciu mlodych Baguti. Thrembode poszedl za jej przykladem. Rozgladal sie dokola nerwowo w poszukiwaniu oznak niebezpieczenstwa. To byla robota wiedzmy. Nieomal wyczuwal jej obecnosc - bezksztaltna grozbe, wymykajaca sie natychmiastowemu dostrzezeniu. - Co oni robia? - zapytala Besita. Czarodziej nie byl pewny. Zsiedli z koni - odezwal sie Rakantz. - U wejscia do jednego z wawozow znajduje sie jakas fortyfikacja. Thrembode wyciagnal lornete, z trudem jednak mogl skupic wzrok na odleglej scenie, siedzac na grzbiecie wierzchowca zaniepokojonego panujacym dokola zamieszaniem. Wreszcie zeskoczyl z konia i wdrapal sie na pobliskie skaly. Stamtad nareszcie cos dojrzal. Glupcy przegrodzili wlot bocznego wawozu kamiennym murem. Po dziesieciu, dwudziestu Baguti staralo sie sforsowac przeszkode, lecz grupki za kazdym razem napotykaly na szczycie nieustepliwa linie zolnierzy z lsniaca stala w dloniach. Na oczach czarodzieja z rak argonackich wojownikow padlo siedmiu smialkow Baguti. W zasiegu wzroku pojawili sie kolejni jezdzcy. Czarodziej odlozyl lornetke. W strone bitwy zmierzal strumien konnych. -Teraz leza tam wszyscy! - wykrzyknal. - Uwierzylibyscie? Maja mniej rozumu od swoich koni. Bezsilny Thrembode patrzyl, jak Baguti podjezdzaja do bocznego przesmyku, zeskakuja z siodel i zasilaja rosnacy pod barykada tlum. Nagle rzucili sie cala chmara pod gore i starli z obroncami. Czarodziej zbladl. Przynajmniej tuzin nomadow zginal w pierwszym starciu, a klingi obroncow wznosily sie i opadaly miarowo, kladac pokotem kolejnych atakujacych. -Co za niewiarygodne swinie! - ryknal. - Patrzcie, w jaka rzez sie pchaja! Cale to starcie sprawialo wrazenie zbyt glupiego, zeby moglo odbywac sie naprawde. Dlaczego zolnierze Argonathu sciagali na siebie wszystkie sily Baguti? Dlaczego nomadzi marnowali zycie w tym gwaltownym natarciu? Raptem Thrembode'owi scierpla skora. Wiedzma! Kryla sie gdzies tam, a to byla czesc jej przerazajacych knowan. Wlosy na karku stanely mu deba. Wrazenie jej obecnosci otulalo ich niczym mgla. Obrzucil wzrokiem otoczenie. Konie miotaly sie, stloczone przy brzegu rzeki. Posrodku zbila sie olbrzymia masa wozow, gdzie uwijaly sie tuziny kobiet Baguti, kierujacych konmi, wolami i dlugimi szeregami niewolnikow, przewaznie bezradnych teetolskich wiesniakow. Przy wtorze trzaskania z batow i ochryplych, kobiecych krzykow z chaosu zaczynal wylaniac sie pewien porzadek. Czarownica do czegos zmierzala. Mag obejrzal sie na walke o barykade. Starcie na jej szczycie osiagnelo punkt kulminacyjny. Wtem w poblizu rozlegly sie choralne wrzaski, z czego jeden tuz za nim. Ledwo utrzymal rownowage, unikajac groznego w skutkach upadku. Okrecil sie blyskawicznie. -Co, w imie... - slowa zamarly mu na wargach. Z rzeki wynurzyly sie olbrzymie bestie i rozchlapujac wode pobrnely w strone brzegu. Bojowe smoki z tymi ich straszliwymi, dlugimi mieczami w lapach. Wytrzeszczyl oczy. Smoki znalazly sie na brzegu, w samym srodku taboru. Wrzaski kobiet zmieszaly sie z nowymi odglosami, kiedy miecze uniosly sie i opadly. Czarodziej patrzyl w zadziwieniu, jak jedna z bestii odrywa i wyrzuca w powietrze dach wozu. Natychmiast podjal decyzje. Wycofywac sie! Wracamy na wschodni brzeg i znikamy stad. Zasadzka! Parszywa pulapka! Mozg przeszylo mu oczywiste wyjasnienie. Bitwa w lesie byla podstepem. To tutaj wiedzma zastawila prawdziwa pulapke. Nic dziwnego, ze z taka latwoscia oskrzydlil ja i pokonal. Byl to tylko fragment rozleglejszego planu. Zacisnal zeby i wpedzil konia do rzeki. Coz, przeliczyla sie, przeklete niech beda jej oczy. Chyba ze tkwilo w tym wszystkim cos jeszcze, czego dotychczas nie odkryl. Zdjety lekiem zerknal na drugi brzeg, lecz nie dostrzegl niczego podejrzanego. Co bedzie, jezeli czeka tam na nich kawaleria Talionu? Jezeli wiedzma przewidziala kazde jego posuniecie i po prostu oczekiwala go tam? Thrembode zamarl, rozdarty watpliwosciami. Na czarnych bogow, wszedzie czailo sie niebezpieczenstwo. Nie potrafil podjac decyzji. Smoki zblizaly sie - nie bylo chwili do stracenia! Ruszyl naprzod, trzymajac wodze wierzchowca Besity i ciagnac ja za soba. Za drugim razem rzeka byla rownie zimna, toczac swe wody w zapadajacym zmierzchu. Jego kon ostroznie badal dno rzeki. Ponaglil go niecierpliwie. Zwierze stanelo nagle na zadnich nogach i stracilo rownowage, przewracajac sie do wody. Thrembode spadl glowa w dol do rzeki i w tej samej chwili blysnelo oslepiajace swiatlo. Czysto i wyraznie ujrzal muliste dno, lawice ryb w oddali, kraby i kamienie. A kiedy wyplynal, by zaczerpnac tchu, wszyscy i wszystko wokol niego osleplo. ROZDZIAL TRZYDZIESTY OSMY To byla rozpaczliwa walka w budzacym rozpacz miejscu. Dwudziestu pieciu zolnierzy, kilku giermkow i kobieta przeciwko paru setkom wojownikow Baguti. Ich jedyna oslone stanowila prymitywna sciana z odlamkow skal, ktora wzniesli rano.Lecz Baguti brakowalo dowodcy i atakowali ich z samymi bulatami w rekach. Ten swietny do walki z konskiego grzbietu orez nie nadawal sie raczej do starcia w ograniczonej przestrzeni. Z pierwszym szturmem poradzili sobie bez trudu. Zolnierze Marneri utworzyli dwie linie: szermierzy i wlocznikow. Na obydwu flankach skupili sie smoczy giermkowie i kawalerzysci Talionu. Za formacja czekali Kesepton, Weald, subadar Yortch i Duxe, gotowi zapelnic kazda luke, jaka sie ewentualnie pojawi. Kesepton i Weald dobyli swych krotkich mieczy, podobnie Duxe, Yortch dzierzyl jednak tylko kawaleryjska szable - bron o ograniczonej wartosci w walce w tloku i scisku. Za murem, nad niewielkim ogniskiem kucala czarownica o sciagnietej w grymasie koncentracji twarzy. Na podolku trzymala wypatroszonego szczura, jako ze magia wroga zawsze opierala sie na ofierze z zycia. W jednej dloni sciskala malutki mieszek, wypchany proszkiem z pomiota, wydobytym ze studni w swiatyni w wymarlym Dugguth. W drugiej skupiala ducha zabitego gryzonia. Z warg sciekala jej krew, gdyz w tym zakleciu jej smak takze odgrywal istotna role. Majac te skladniki, splatala prymitywne zaklecie, okrutny czar, ktory mogl ich kosztowac zycie. Byla dobrze obeznana z tajnikami sztuki wladcow, prawdopodobnie lepiej niz kazda inna wielka czarownica, o tym czarze wiedziala jednak mniej, nizby sobie zyczyla. Na przyklad nie miala pojecia, jak gwaltowny bedzie wywolany przez nia efekt. Zaklecie moze zadzialac zgodnie z jej zamyslem, lecz rownie dobrze moze zniszczyc pol Ganu kula ognia, ktora wstrzasnie swiatem. Niestety nie miala innego wyjscia - musiala sprobowac tej desperackiej strategii. Zolnierze Marneri przyjeli na siebie pierwszy szturm Baguti, odbili bulaty tarczami i puscili w ruch dzgajace miecze. W jednej chwili padlo siedmiu nomadow, dwoch nastepnych polozyli giermkowie beltami z kusz, a reszta - okolo piecdziesieciu wojownikow - uciekla, ogarnieta panika na widok tak naglych strat. Przegrupowali sie jakies osiemdziesiat krokow od nich. Chlopcy wstrzymali ostrzal, nie chcac marnowac pociskow na strzaly z dystansu. Baguti podjeli spiew i ochryple okrzyki bitewne. Kilku z nich zawrocilo, by powiadomic kamratow i zapewnic sobie wsparcie. Reszta siegnela po luki i zaczela szyc strzalami w glab wawozu. Przykucniety za barykada Relkin obserwowal pracujaca przy ognisku Lessis. Wyczuwal narastanie furii magii. Wlosy na karku stanely mu deba. Budowalo sie tutaj zrodlo tajemnej energii, cos ogromnego i przerazajacego, nieczystego i okrutnego. Przelknal z trudem i omiotl wzrokiem linie zolnierzy. Bitwa rozgrzala ich, a oczy blyszczaly zapalem. Miecze drzaly w chetnych dloniach. W pierwszym starciu nie otrzymali nawet zadrapania - z ochota czekali na wiecej. Sierzant Duxe oderwal sie od barykady i zaintonowal wojenna piesn. -Argonath! - ryknal. -Nie zachwieje sie! - odkrzykneli zolnierze. -Argonath! Nie ustapi! - Argonath! -Wytrwa az do zwyciestwa! -Argonath! Nad barykada zaroilo sie od strzal, ktore przemknely im ze swistem nad glowami i odbily sie od tylnej sciany plytkiego wawozu. Baguti walczyli zupelnie jak pozbawieni wodza Teetole. Argonathcy legionisci nie obawiali sie o wynik takiej potyczki. -Argonath! - zawrzasneli. Loskot kopyt obwiescil przybycie kolejnych Baguti. Z chrapliwymi okrzykami zeskoczyli z koni i pobiegli w strone barykady. Po drodze przeklinali obroncow, ktorzy odparli szturm i wyzywali ich teraz od tchorzy i niewolnikow. Slyszac to, piecdziesieciu wojownikow bioracych udzial w pierwszym ataku takze pognalo naprzod. Szuranie stop na skalach bylo dla zolnierzy Marneri sygnalem do ponownego wspiecia sie na zapore i przywitania Baguti tarcza w tarcze. Liczba napastnikow zmienila nieco oblicze starcia, ktore jednak nie przynioslo Baguti lepszych rezultatow. Gineli rownie szybko, jak wdrapywali sie po kamiennym rumowisku, a ciala tloczacych sie w pierwszych szeregach nomadow utrudnialy pozostalym wojownikom manewrowanie dlugimi bulatami. Osuwajace sie na ziemie trupy kompanow z pierwszej linii wyrywaly tarcze z rak napierajacych z tylu wojownikow. Te zbita mase raz po raz dzgaly miecze i wlocznie legionistow, odnajdujac odsloniete szyje i brzuchy i utaczajac z nich krew. Niestety na lewej flance, gdzie walczyli Talionczycy nienawykli do takiego sposobu wojowania, zaczynala dawac o sobie znac przewaga liczebna wroga. Kilku z nich runelo na ziemie i Kesepton z Wealdem musieli szybko zapelnic powstala wyrwe. Wtedy zwiekszony napor Baguti rozerwal prawe skrzydlo. Zaalarmowana Lessis uniosla glowe - nomadzi przedzierali sie, a zaklecie nie zostalo jeszcze ukonczone. Relkin obejrzal sie na nia i dostrzegl jej pospieszny ruch glowa, po czym z pozostalymi giermkami pognal na prawa flanke. Katem oka dojrzal krzywonogiego wojownika o obnazonej, lsniacej od oliwy piersi. W powietrzu blysnal bulat i chlopiec przyjal cios na tarcze, omal nie tracac rownowagi od impetu uderzenia. Kompletnie zdretwialo mu ramie. Wyskoczyl na wojownika Baguti, zmuszajac go do obrony przed blyskawicznymi sztychami krotkiego miecza. Relkin zajal sie juz kims innym. Pojawila sie przed nim wrzeszczaca, wykrzywiona wsciekle twarz. Chlopiec uskoczyl przed cieciem i zdazyl zablokowac tarcza nastepny cios. Dzgnal instynktownie mieczem. Pchany z tylu Baguti nie zdolal uniknac sztychu, ktory przyszpilil go do tarczy stojacego za nim wojownika. Osunal sie na ziemie z obrzydliwym jekiem, wyrywajac Relkinowi miecz z dloni. Giermek odskoczyl w tyl, zaskoczony i przerazony. Odbil cios atakujacego go z lewej strony Baguti i potknal sie o cialo talionskiego jezdzca, omal sienie przewracajac. Inny kawalerzysta zatoczyl sie z krzykiem na Lessis, przeszyty celnym pchnieciem bulata. Czarownica nawet nie mrugnela okiem. Plunela krwia szczura w plomienie i wypowiedziala ostatnie slowa zaklecia. Skupiona w jej dloni moc dygotala i podskakiwala, zadna powolania do zycia w przerazajacej postaci. Prawie skonczyla. Najgorszy jednak byl ostatni etap, w ktorym musiala przeksztalcic substancje pomiota w prostsza energie. Skupila sie, koncentrujac wzrok na mieszku, az ten zaczal dymic. Prawa flanka zolnierzy Marneri chwiala sie pod naporem Baguti. Relkin osunal sie na kolana, porazony ciosem w helm, zadanym przez silnie zbudowanego mlodzienca. Baguti runal na ziemie z nozem w brzuchu. Inny nomad konal z przeszytym sercem, nadbiegali jednak nastepni. Lecz oto pojawil sie kapitan Kesepton w towarzystwie jeszcze jednego legionisty i wrzeszczacego subadara Yortcha, a ich miecze zamigotaly w starciu z naporem Baguti. Blyskawicznie urosla przed nimi sterta cial, a Kesepton porwal za soba pozostalych, spychajac Baguti ze szczytu barykady. Hollein dyszal ciezko. Nawet jego mocarne ramie znuzone bylo od ciezkiej pracy. Zauwazyl Relkina, pochylil sie po miecz i cisnal go smoczemu giermkowi. -Zblizaj a sie z lewej, sir - wychrypial Weald. Kesepton obejrzal sie i pognal w tamta strone. Yortch zmierzyl spojrzeniem Lessis. -Uwazam, ze wszyscy tu umrzemy - oswiadczyl. -Nie sadze, subadarze - sprzeciwil sie Kesepton. - Nie sadze. Nomadzi uderzyli raz jeszcze, ponownie przebijajac sie samym impetem. Kawalerzysta z Talionu przewrocil sie, a jeden z wlocznikow Marneri zatoczyl sie, dzgniety w plecy. Kolejny cios pozbawil go glowy. Relkin starl sie z poteznym wojownikiem Baguti o ramionach i piersiach chronionych zbroja plytowa. Bulat blysnal i napotkal zastawe krotkiego miecza. Sila ciosu sprawila, ze chlopcu zdretwial nadgarstek. Nie zdazyl uniesc tarczy, by oslonic sie przed nastepnym uderzeniem. Uskoczyl, a zakrzywiona klinga zadzwonila o bok jego helmu. Zachwial sie. Baguti postapil naprzod, chcac rozpruc mu brzuch, lecz nagle czyjas wlocznia ugodzila go w gardlo. Wojownik uniosl rece do drzewca i pociagnal za nie. Wlocznik oparl stope na jego udzie, naparl na wlocznie i przewrocil nomada na ziemie. Relkinowi dzwonilo w glowie. Kierujac sie instynktem, podniosl tarcze na czas, by uchronic wlocznika przed atakiem wojownika z jego lewej strony, i przyjal silny cios, od ktorego az zadygotala mu reka. Dzierzace tarcze ramie bylo ciezkie jak z olowiu, dzwonilo mu w glowie, nie mogl zebrac mysli. Probowal przelknac sline, lecz tylko zadrapalo go w gardle. Nagle nad rzeka wybuchla wielka wrzawa, podniesiona przez kobiety Baguti. Mezczyzni ucichli i zawahali sie. Juz ponad trzydziestu z nich zaplacilo zyciem za ten nieprzemyslany atak. Nie tak zwykli walczyc. Lecz byl wsrod nich wodz wloczni, ktory zawrzasnal i raz jeszcze poderwal ich do szturmu. -Atakuja ich smoki! - zawolal jeden z wlocznikow. Lecz nadciagali Baguti, a legionisci byli wyczerpani. Nie odepra kolejnej napasci. Raptem na szczyt barykady wbiegla Lessis, trabiac szalenczo na kornecie. Strzala swisnela cal od jej glowy. -Na ziemie! - ryknal Kesepton i wszyscy rzucili sie na kamienie, a Lessis uniosla ramie, otworzyla piesc i wypowiedziala ostatnie slowo. Swiat zadygotal i zakolysal sie w posadach. Relkin spadl z hukiem z barykady. Upadek wycisnal mu powietrze z pluc, mimo to, zgodnie z rozkazem, trzymal szczelnie zacisniete powieki. I ciemnosc stala sie jasnoscia! Swiat zalalo swiatlo tak intensywne, ze przycmilo slonce. Zaraz jednak zgaslo, pozostawiajac wszystko ciemniejszym niz kiedykolwiek. Otworzyl oczy, przed ktorymi plywaly czerwone i zielone punkty, jak gdyby zbyt dlugo wpatrywal sie w slonce. Niemniej widzial, a Baguti nie. Nomadzi wrzeszczeli z przerazenia i wscieklosci. Kapitan poderwal sie na rowne nogi. -Do roboty, zolnierze - zawolal. Lessis przelazila przez zapore. Relkin upuscil ciezka tarcze i poderwal sie z ziemi, walczac o odzyskanie tchu. Wspial sie na mur. Baguti znajdowali sie w rozsypce. Czesc jezdzcow pospadala z koni i pelzala po ziemi, inni biegali w te i z powrotem, wyjac jak ranione zwierzeta. Zolnierze Marneri przebiegli kolo nich, gnajac za Lessis, ktora co sil w nogach pedzila wawozem. Mineli rozwrzeszczane kobiety Baguti i galopujace na oslep stado ogarnietych panika koni. Nad rzeka znalezli smoki, siedzace przy porozbijanych wozach z zywnoscia i raczace sie petami salami i calymi platami suszonego lososia. W poblizu stala oszolomiona gromada blisko stu mezczyzn i kobiet o zakutych w stal kostkach. Niewolnicy przeznaczeni do pracy u Nieuchronnej Zaglady. Wszyscy mieli na plecach slady batow. -Biedacy - mruknal ktos. -Uwolnic tych ludzi! - rozkazal Kesepton. Zolnierze rzucili sie do oswobadzania im nadgarstkow i przecinania lancuchow. Rozpalono ognisko, a mocarny Cowstrap wyciagnal mlot. Lagdalen i Rosen Jaib przyprowadzili konie, spedzone do dalej polozonego kanionu, by ochronic ich wzrok. Ocalali kawalerzysci czym predzej wskoczyli w siodla. Zolnierze Marneri wzieli z nich przyklad, Lessis takze, dosiadajac bialej klaczy i galopujac nad brzeg rzeki. Jezdzila tam i z powrotem, przepatrujac okolice niespokojnym wzrokiem. Gdzie byl czarodziej? Schwytali garsc odzianych w czern jezdzcow z Tummuz Orgmeen, jednak nie bylo z nimi ani ksiezniczki, ani maga. Lessis wjechala na pagorek, lecz w gestniejacym mroku nie dostrzegla ani sladu uciekinierow. Czarownica pogalopowala z powrotem, zmuszajac klacz do wiekszego wysilku niz zazwyczaj. -Przeszukac wozy! - zawolala lamiacym sie z niepokoju glosem. Musial gdzies tu byc - nie mogl znowu jej uciec! ROZDZIAL TRZYDZIESTYDZIEWIATY Pomimo mokrego ubrania, utraty wszystkich zolnierzy i nieprzyjemnego osamotnienia na stepie, Thrembode uwazal siebie za szczesliwca.Faktycznie mial szczescie, gdyz po tym wszystkim nadal widzial i to obydwojgiem oczu. Co wiecej, konie takze ocalily wzrok i mogly ich teraz wiezc przez rownine. To one znalazly ukryte przejscie znad rzeki w Gan. A wiec szczescie nie opuscilo go jeszcze z kretesem. Z drugiej strony, Besita byla na wpol slepa. Blysnelo w chwili, kiedy przymknela prawe oko, spadajac z konia do rzeki. Lewe oko zarejestrowalo rozblysk. Nic nim nie widziala i nie potrafila zrozumiec, czemu. Wciaz byla oszolomiona, wrecz odchodzila od zmyslow i parokrotnie musial poczestowac ja batem, by rozladowac zlosc za jej glupote. Besita mogla nie rozumiec, co sie stalo, lecz Thrembode i owszem. Co wiecej, domyslal sie zrodla ich klopotow. To wiedzma, przeklenstwo na jej glowe! Wykorzystala cos niesamowicie poteznego jako oswietlacz, material tak silny, ze lezal daleko poza zasiegiem jego pojmowania. Zobaczyl ten rozblysk pod woda i przez zacisniete powieki. Zrobilo sie jasno jak w dzien. Kazdy, kto przebywal wtedy w wawozie z otwartymi oczami, zostal oslepiony, byc moze na cale zycie. Zlapal sie na podziwianiu smialosci jej planu. Nie mogla miec wiecej niz trzydziestu ludzi plus kilka smokow. Jasny ksiezyc wisial wysoko na niebie. Step przeksztalcil sie w szary, plaski jedwab, rozpostarty pod czarnym przestworem, na ktorym blyszczaly gwiazdy. Bylo zimno. Mieli przemoczone ubrania, ktore wysuszy wiatr. Nie bylo ani chwili do stracenia. Thrembode ponownie podziekowal mrocznym bogom za uratowanie z pulapki wiedzmy. Gdyby nie smoki i wzniecona przez nie panika, zostalby tam, z reszta tych biednych glupcow, kompletnie slepy i bezradnie czekajacy na decyzje czarownicy. Zamiast tego, wymknal sie jej po raz kolejny, przemierzajac Wysoki Gan na zachod, gdzie o dzien drogi lezaly popieliste kaniony. Kiedy juz tam dotrze, bez trudu zgubi poscig. A potem wyscig po rowninie na polnoc, do bram Tummuz Orgmeen. Wiedzma na pewno odnajdzie jego trop, bedzie jednak pare godzin w tyle. Zmusi ja to do podjecia decyzji - scigac go przez kraine kanionow, czy odrobic straty, zmierzajac prosto na polnoc i probujac zastawic kolejna pulapke gdzies na pustyni lawy. Pokiwal z ponura mina glowa tak wlasnie postapi. Pojedzie na polnoc, zorganizuje armie szpiegujacych dla niej ptakow i zwierzat, po czym sprobuje zaskoczyc go w nocy. Coz, istnialy srodki ostroznosci, ktore bedzie musial przedsiewziac! A samotna jazda dawala sposobnosc utrzymania dobrego tempa, przynajmniej dopoki nie padna konie. Przynajmniej nie musial martwic sie wiecej przekletymi Baguti. Nie do pomyslenia byla nastepna noc w otoczeniu pozadajacych ksiezniczki mlokosow. Tego typu napiecia prowadzily jedynie do potwornych incydentow, najpewniej masakry. Tak, lepiej bylo uwolnic sie od Dodbola i jego zuchow i podrozowac we wlasnym tempie. Thrembode chcial jedynie bezpiecznie dotrzec do Shtag, nie tracac po drodze wieznia. Potem oczekiwal przydzialu do jakiejs innej czesci swiata Zaklal bycie mokrym i przemarznietym to zaden interes! Na dalekim horyzoncie lsnily eterycznym blaskiem lodowe wierzcholki Gor Bialych Kosci, tworzace szydzaca z nich palisade. Thrembode mial dosc zimna, lodu i czarownic. Gdy tylko wykona zadanie, udaje sie w cieplejsze rejony. Ksiezniczka Besita takze byla zziebnieta i przemoczona. Polowiczna slepota byla straszna - bala sie, ze moze okazac sie trwala. Wciaz na nowo rozpamietywala tamto jasne swiatlo, ten niesamowicie jaskrawy rozblysk. Thrembode twierdzil, ze to magia czarownicy. Przychylala sie do jego zdania. Oslepila ja. To bylo bardzo niesprawiedliwe. Wpatrywala sie przycmionym wzrokiem w odlegly lodowiec. Probowala nie myslec o celu jej podrozy na dalekiej polnocy, za lodowymi gorami, gdzie lezalo miasto Zaglady. Przez cale zycie bala sie tej istoty, a teraz zabierano ja wlasnie do niej. Kiedy spogladala na polnoc, zamieralo w niej serce, a cale jestestwo przenikal chlod zblizony do tego, ktory ja otaczal. W takich chwilach przenosila wzrok na Thrembode'a, a jej serce rozgrzewala fala fascynacji. Miala nadzieje, ze wkrotce sie zatrzymaja i bedzie mogla oddac mu sie, przemarznieta i mokra, pod gwiazdami. Bedzie przed nim pelzac, zrobi wszystko, co rozkaze. Zadna z jej licznych poprzednich milosci nie byla tak intensywna jak ta! Z Thrembode'em wspinala sie na wyzszy poziom doznan. Oczywiscie to jej przystojny czarodziej odnalazl ja i wyciagnal z wody. Byl dobrym plywakiem. Wszystko co robil, robil doskonale. Odszukal konie i zdolal wyprowadzic je na piaszczysta lache, laczaca sie z brzegiem. I, oczywiscie, nie pozwolil jej lezec na piachu i lamentowac nad polowiczna slepota. Nie, pognal ja bez litosci w dol rzeki, potykajaca sie o kamienie, a potem w glab Ganu, pod porywisty wiatr. Gdy ksiezyc schowal sie za gorami, Thrembode zeskoczyl z konia i zgonil z siodla Besite. Maszerowali w ciemnosciach, prowadzac konie i uwazajac, zeby nie skrecily sobie nogi w kroliczej norze. Bez wierzchowcow przekleta wiedzma wciaz moglaby ich zlapac. I choc czarodziej byl skostnialy z chlodu, czul cos o wiele zimniejszego na mysl o konsekwencjach schwytania go. ROZDZIAL CZTERDZIESTY Zolnierze zgromadzili sie wokol ogniska. Zjedli zywnosc zdobyta w taborach Baguti, popili niewielka iloscia whisky i legli strudzeni.Smoki takze polozyly sie po posilku, a ich chrapanie wkrotce wstrzasnelo obozem. Giermkowie skulili sie pomiedzy cielskami podopiecznych. Lagdalen nie mogla jednak natychmiast zasnac. Przezywala we wspomnieniach miniony dzien, kiedy czekala ze stadem koni tuzin mil na zachod, dopoki niebo nad rzeka nie pobielalo od naglego, poteznego rozblysku. Wowczas natychmiast pognali do wawozu, gdzie na brzegu rzeki znalezli Lessis i legionistow Marneri, kompletnie ignorujacych wrzeszczacych Baguti, czolgajacych sie bezradnie po kamieniach wsrod oslepionych wierzchowcow. Dziewczyna wciaz jeszcze miala punkciki swiatla przed oczami. Rozblysk byl jasniejszy od blyskawicy, a nawet od slonca. Nadal czula podziw. Lessis wyjasnila jej wszystko rzeczowo w trakcie budowy zapory. Czarownica zamierzala uwolnic energie substancji pomiota, ktora zdobyli w tamtym posepnym miejscu, w miescie Dugguth. Aby tego dokonac, musiala posunac sie do bluznierczego skorzystania ze sztuki nieprzyjaciela, gdyz rozana magia wysp nie dzialala na materie pomiota, ktora byla calkowicie obca ich swiatu. W efekcie Baguti oslepli na kilka dni, moze tygodni. Niektorzy moze nawet na cale lata. Nie stanowili juz zagrozenia. To bylo tak fantastyczne, ze czasami zastanawiala sie, czy naprawde prowadzi takie zycie, czy jedynie sni. Pomyslec, ze ledwie pare miesiecy temu tkwila w nowicjacie, szorujac podlogi i uczac sie na pamiec katechizmu. Teraz wygladalo to jak zycie kogos innego, na zupelnie innym swiecie. Lecz po tylu dniach spedzonych w siodle Lagdalen nie byla w stanie napawac sie zbyt dlugo takimi rozwazaniami. Wkrotce zapadla w sen. W odroznieniu od Lessis, ktora byla jednym klebkiem nerwow. Przesluchala zolnierzy z Tummuz Orgmeen, lecz ci wiedzieli niewiele. Kiedy pojawily sie smoki, czarodziej zawrocil do rzeki, zaraz jednak rozblyslo swiatlo i nie widzieli nic wiecej. Czarownica zazgrzytala zebami. Piekielne szczescie tego czlowieka zdawalo sie nie miec kresu! Musial poplynac w dol rzeki, zapewne nawet nietkniety przez blysk. Mimo wszystko, ten przekletnik zdolal uciec i nadal mial ksiezniczke. To bylo nie do zniesienia. Oczywiscie znacznie gorsze bylo to, ze w walce na barykadzie poniesli kolejne straty, choc to akurat przewidziala. Gorzka byla mysl, ze poswiecila cudze zycie na marne. Kiedy juz bedzie po wszystkim, poprosi o urlop. Moze zajmie sie wypasem owiec w jakiejs gorskiej wiosce - to widocznie jedyne zajecie, do jakiego sie nadawala. Rowno ze switem obudzila Lagdalen i udala sie na poludnie wzdluz brzegu rzeki. Najbardziej bala sie, ze odnajdzie ksiezniczke martwa, utopiona i wyrzucona na plaze. Jednak przed poludniem dotarly do ukrytego przejscia na Gan, nie znajdujac zadnych trupow, chocby konskich. Lessis pozwolila sobie na nadzieje, ze Besita wciaz zyje. Zeskoczyla z konia i uwaznie rozejrzala sie po okolicy. Trudno bylo wylowic konkretne slady po przejsciu piecdziesieciu koni, ktore przegnali tedy poprzedniego dnia, w koncu jednak zdobyla pewnosc, ze mezczyzna i ksiezniczka przeszli tedy, prowadzac pare luzakow. Ich tropy byly odrobine wyrazniejsze, prawie czyste w porownaniu z reszta. Na gorze, w chaosie sladow ich wlasnych wierzchowcow pozostawionych w twardszej ziemi, odnalezienie tropu uciekinierow bylo o wiele trudniejsze. Kiedy dolaczyli do nich Kesepton i reszta zolnierzy, Lessis rozeslala ich na skraj stratowanego obszaru, by odnalezli trop. Potrwalo to troche, wreszcie jednak dokonali tego - dwa konie szly kamienistym dnem potoku, po czym ruszyly na zachod, w glab trawiastego stepu. Lessis podupadla na duchu. Czarodziej gnal ku kanionom. Wieczorem dotrze do rowniny popiolow, rankiem zniknie w wawozach. Znikome byly szanse odszukania ich tam. Tego sie wlasnie obawiala - totalnej kleski. Mezczyzni czekali na nia w napieciu, stojac przy koniach na krawedzi urwiska. Rozpalono ognisko, by zagrzac nieco herbaty i owsianki. Smoki siedzialy na skraju klifu z giermkami u boku. Lessis czula, jak peka jej serce. Walczyli tak wspaniale, zaszli tak daleko i wszystko na prozno. Podszedl do niej kapitan Hollein Kesepton, prowadzac za soba konia. Lady wygladala na bardziej zadumana niz zwykle. A dziewczyna stala piecdziesiat stop dalej, odwracajac wzrok i trzymajac klacze - widomy znak, ze Lessis goraczkowo rozmyslala. Musial powiedziec cos swoim ludziom. Oznaczalo to koniecznosc naruszenia jej samotnosci. -Jakie sa twoje wnioski, lady? - zapytal. Sprawiala wrazenie spokojnej, niemal obojetnej. -Zapowiada sie piekny dzien, kolejny piekny dzien. Faktycznie, wygladalo na to, ze ladna pogoda utrzyma sie - na niebie nie bylo ani jednej chmurki. Kesepton czekal, wpatrujac sie w nia z uwaga. Wszyscy oczekuja ode mnie polecen - pomyslala. Coz, wziela za nich odpowiedzialnosc i byla im to winna. -Zachod - oznajmila w koncu. - Pojechal na zachod. Znasz kraine popiolow, kapitanie? -Nie, moja lady, do tej pory przebywalem na poludniu. Prawde rzeklszy, dotychczas nawet nie przekroczylem rzeki Oon. Na poludniu to wlasnie ona stanowi granice z Teetolami. -A granice trzeba szanowac. No coz, na zachod stad lezy rownina popiolow wulkanicznych, ciagnaca sie do samej Piesci. Cala kraina poprzecinana jest kanionami, tworzacymi istny labirynt kryjowek i slepych zaulkow. -Chcesz powiedziec, pani, ze nie zdolasz go tam wytropic? Westchnela. Przyznawala sie do tego z nienawiscia. -Nie z takiej odleglosci, choc rozesle ptaki. Jednak do tego czasu porywacz moze juz byc bezpieczny. Zbila tym Keseptona z pantalyku. -A wiec zawiedlismy - wyszeptal. Zdusila westchnienie. Wciaz mieli szanse na wyrwanie zwyciestwa z samej paszczy kleski. -Jak dotad. Nie mozemy sie jednak poddac. Udamy sie na polnoc. Zastawimy na niego pulapke u wrot krainy lawy, w poblizu Piesci. -Kraina lawy? -Czarna kraina, gdzie woda wrze wsrod skal, a z dziur w ziemi tryskaja pioropusze pary. Nadal wstrzasaja nia smiertelne drgawki gory, ktora urodzila Piesc. Oczywiscie musimy zachowac ostroznosc - znajdziemy sie blisko umocnien Shtag i tamtejszych patroli - ta okolica znajduje sie pod ciagla obserwacja. -I sprobujemy ich tam schwytac? -Nie tylko sprobujemy. Tym razem dorwiemy ich. Kesepton czul wielkie znuzenie. Nie tylko zrujnowal sobie kariere i wytracil powierzony mu oddzial, lecz oto wlazil w objecia smierci, prowadzac swoich ludzi na obrzeza Tummuz Orgmeen - samego serca potegi wroga. Nie pozwolil jednak, by ktoras z tych mysli znalazla odbicie w jego glosie. -Wydam rozkazy. Idziemy do czarnej krainy. ROZDZIAL CZTERDZIESTYPIERWSZY Siedem dni pozniej rozproszyli sie wzdluz grzbietu czarnej lawy, ukryci w zalomach wulkanicznej skaly, skapo porosnietej roslinnoscia.Nad pustynia wznosilo sie piec pomarszczonych wierzcholkow Piesci. Kazdy ze szczytow otoczony byl fortyfikacjami i poprzebijany tunelami, gdyz za nimi lezalo Tummuz Orgmeen, mroczna gwiazda rzadzaca Wysokim Ganem. Na wprost ich pozycji rozposcierala sie plaska przestrzen, pokryta ciemnoszarym piaskiem. To pustkowie rozciagalo sie na mile lub dwie, az do mlodszych jezorow lawy. Tylko gdzieniegdzie surowosc pustyni i cieni przerywaly powykrecane sosny. Relkin sadzil, ze kraina popiolow byla jalowa, lecz w tamtejszych kanionach i zaglebieniach pienily sie krzaki i drzewa, a nawet kepy trawy, ktora mogly skubac konie. Tutaj nie bylo nic, procz czarnych skal, wciaz cieplych od przerazajacej erupcji, ktora zniszczyla potezna gore, formujac palce Piesci. Dzieki Lagdalen giermek poznal nazwy wierzcholkow. Feiger to stozek popiolow po lewej, trojkat o gladkich, ciemnoszarych zboczach. Naprzeciwko nich wznosil sie Mor, postrzepiona turnia, oblana u podstawy lawa. Po lewej stronie skupili sie towarzysze Mora: Lo, Bazook i Mik. Za tymi podobnymi szponom wzniesieniami znajdowalo sie wielkie miasto. Noca widzieli swiatla, odbite od chmur. Potezna byla moc kontrolowana przez Zaglade - zapewniala darmowe oswietlenie calemu miastu. Widok wywarl na Relkinie wielkie wrazenie. Razem z Lagdalen oddalili sie od obozu, wspinajac na polozony wyzej teren. Chcieli porozmawiac i pobyc z dala od starszych od nich. Lagdalen poinformowala go, ze kocha kapitana. Relkin przyjal to z zalem, uznal jednak za nieuniknione. Wiedzial, ze kocha Lagdalen, zdawal sobie jednak sprawe, ze to uczucie nie mialo racji bytu. Byla starsza od niego o kilka lat i pochodzila ze swietnej rodziny, podczas gdy on nie mial innej niz 109. Smoczy. Jednak najwieksza przeszkoda byla roznica wieku. Wszystkie inne staralby sie pokonac. Niestety bycie mlodszym od niej, bycie chlopcem, podczas gdy ona byla juz kobieta, uniemozliwialo mu wygloszenie slow, ktore pragnal jej powiedziec. Obawial sie, ze uzna go za glupca, gorzej nawet - za dziecko, skoro osmielil sie wygadywac przy niej takie rzeczy. Przysluchiwal sie jej dalszym wywodom jednym uchem, podziwiajac jednoczesnie fantastyczne swiatla, wydobywajace z mroku sylwety gor i przypominajace blask ogromnego ognia lub starozytnego wulkanu. Widok pomagal w jakims stopniu uporac sie z bolem, zadawanym przez jej slowa. Jeszcze gorszy od wyznania Lagdalen okazal sie widok kapitana Keseptona w obozie. Relkin podziwial oficera, ktory wciaz na nowo dowodzil swej dzielnosci na polu bitwy. Nie potrafilby znienawidzic go tak samo, jak nie byl w stanie przestac kochac Lagdalen. Teraz jednak musial wyrzucic z umyslu wszystkie te rozwazania. Na rowninie lawy byli intruzami, a wokol nich znajdowalo sie mnostwo czujnych oczu, wypatrujacych najmniejszego chocby poruszenia. Relkin obrzucil bacznym spojrzeniem przedpole lawy. Lessis wymagala od nich teraz szczegolnej uwagi. Ich lup mogl probowac przemknac tedy doslownie w kazdej chwili. Przykucniety giermek uslyszal kapitana, przechadzajacego sie wzdluz szeregu zolnierzy. Za grzbietem wzgorza dwa ocalale smoki rozprawialy o czyms basem. Chektora zostawili na brzegu Oon. Mial zbyt opuchniete stopy, zeby porywac sie na podroz przez wyboiste bezdroza krainy lawy. W oddali dostrzegl kolujacego sokola. Ptak ladowal z raportem dla Lessis, skrytej w jednej z dziur z Lagdalen. Lady byla pewna, ze Thrembode podrozuje najblizszym nich kanionem i w kazdej chwili moze wylonic sie na otwartym terenie. Zgodnie z planem, zaraz po tym, jak go zobacza, mieli go otoczyc i uwiezic. Potem nastepowalo najtrudniejsze zadanie, gdyz rownina byla obserwowana z gor, skad natychmiast wyrusza jezdzcy i impy, by ich pojmac. Aby sie przed tym uchronic, Lessis planowala podzial grupy na dwie czesci. Sama natychmiast zabierze Thrembode'a i ksiezniczke na poludnie pod eskorta dwoch zolnierzy i Lagdalen. Reszta pogna wzdluz grzbietu lawy i odciagnie poscig. Majac ze soba dwa smoki zdolaja pokonac kazdy wyslany za nimi oddzial, chyba ze beda w nim trolle. Wowczas beda musieli jak najszybciej schronic sie w labiryncie kanionow. Kiedy Relkin po raz pierwszy uslyszal o tym planie, poczul w sercu pustke. Zrozumial, ze byl to prawie pewny wyrok smierci dla nich wszystkich. Z drugiej strony, wlasnie po to tu przybyli, nieprawdaz? Byli bohaterami, tak przynajmniej mowila Lessis, wiec powinni zginac jak bohaterowie, zeby bardowie mogli ich uniesmiertelnic w swych piesniach, wyspiewywanych po wsze czasy. Kapitan Kesepton byl taki spokojny i zdeterminowany, kiedy im to oznajmial. Zdaniem Relkina ich dowodca pogodzil sie ze smiercia. Taki final i tak byl lepszy od prawdopodobnego sadu wojskowego i nielaski, co czekalo go po powrocie do Argonathu. Uslyszawszy szczegoly planu, przygnebione smoki dlugo milczaly. Teraz gadaly o glupstwach, na przyklad o palacym sloncu w pogodny, wiosenny dzien. Ani Baz, ani Nesessitas nie wspominali wiecej chocby slowem o zamiarach Lessis. Wszyscy zdawali sobie sprawe, ze tu umra, za wyjatkiem szczesliwcow - kawalerzystow Jorse'a i Hooksa - ktorzy mieli eskortowac Lessis i jencow. Przynajmniej Lagdalen przezyje, pocieszal sie Relkin. Wyobrazal ja sobie jako dojrzala kobiete, poslubiona jakiemus szlachcicowi w Marneri. Czy bedzie o nich pamietac? O przystojnym, mlodym kapitanie? Smoku ze zlamanym ogonem? I jego giermku? Sokol przekazal meldunek i poderwal sie w powietrze, kolujac leniwie, by po chwili odleciec na wschod. Wkrotce potem na wzgorzu pojawily sie Lessis z Lagdalen, by razem z nimi obserwowac gory i rownine. Czekali. Thrembode spoznial sie na spotkanie z przeznaczeniem. Lessis denerwowala sie. Dysponowala jedynie raportami ptakow - dwa konie, mezczyzna i kobieta. Wszyscy posuwaja sie kanionem. Nie widzial ich jednak zaden czlowiek. Ufala ptakom, zdawala sobie jednak sprawe, ze nie potrafily one powiedziec, czy widziani przez nie ludzie byli tymi, ktorych scigala. Co bedzie, jezeli Thrembode ma dublerow? Czarodziej byl podstepny i zdazyl wyprowadzic ja w pole tuzin razy. Czemu nie mialby sprobowac raz jeszcze, poprawiajac wynik? Pograzyla sie w gorzkich rozmyslaniach. Ci ludzie, ci bohaterscy zolnierze i smoki mieli zostac poswieceni w imie zlapania przekletego magika i uwolnienia ksiezniczki. Musialo tak byc. Sprawa byla zbyt wazna dla Argonathu, lecz ta wiedza w niczym Lessis nie pomagala. A potem doszlo do katastrofy! Znikad rozlegl sie dlugi dzwiek rogu, odbijajac sie echem od czarnej gardzieli kanionu po urwiska Gory Mor. Chwile pozniej na rowninie pojawil sie szwadron osiemdziesieciu jezdzcow. Przecinali pustkowie, furkoczac czerwonymi proporczykami przytwierdzonymi do grotow lanc. Kiedy byli w polowie drogi do kanionu, wyjechala z niego dwojka konnych. Mezczyzna i kobieta w plaszczach jechali stepa na znuzonych koniach. Thrembode i Besita, nie bylo najmniejszych watpliwosci. Bezpieczni - Lessis nie widziala szansy pojmania ich i obronienia przed osiemdziesiecioma jezdzcami na swiezych koniach. Kompletna, ostateczna kleska! U boku czarownicy pojawi! sie Kesepton. Mial zatroskana mine. -Co teraz, lady? Powiedz slowo i zaatakujemy ich. -I zginiecie bez sensu. Nie. Musimy wymyslic cos innego. Kesepton obrzucil niespokojnym spojrzeniem postrzepione czubki Shtag, Piesci. -Musimy dostac sie do srodka. Zacisnela szczeki. Teraz nie bylo juz odwrotu. -Obawiam sie, ze tak. Zaluje, ze nie ma innego sposobu. Podniosla na niego czarne, nieprzeniknione oczy. - Nie mamy wyboru, kapitanie. Nie mozemy zawiesc. Musimy wygrac. Zbyt wiele od tego zalezy. Kesepton wpatrywal sie w piec zlowieszczych wierzcholkow. W kazdym roilo sie od tysiecy zolnierzy wroga, bezpiecznych za umocnieniami solidnych fortec. Nie mial pojecia, jak tego dokonaja. -Oczywiscie - bylo cala jego odpowiedzia. ROZDZIAL CZTERDZIESTY DRUGI Tak oto znalezli sie w cieniu rzucanym przez kreze lawy u podnoza gory Mor. Piecdziesiat stop nad ich glowami otwierala sie brama do nizszej fortecy tego masywu. Skaly nad brama otoczone byly poteznymi blankami, sposrod ktorych strzelaly w niebo wiezyczki. Z tuzinow szczelin strzelniczych i waskich okien bily jasne swiatla.Glowne budowle kryly sie wewnatrz gory. Wszystkie wzniesli niewolnicy, zapedzeni biczem do pracy przy stworzeniu fortecy dla Zaglady, stanowiacej obecnie serce Tummuz Orgmeen. Przez brame dniami i nocami przechodzily oddzialy konnych ludzi i pieszych impow, ktorych podkute zelazem buty dudnily na skalnym podlozu. Lessis przekonala sie na wlasne oczy, ze Zaglada skupia wokol siebie olbrzymia armie, przygotowujac sie do zadania Argonathowi miazdzacego ciosu. Po zmierzchu przyzwala mgle, pod oslona ktorej przebyli ostatnie metry rowniny do kaluzy cienia, rozlewajacej sie u podnoza gory. Wybor prowadzacej do fortecy, rozjechanej przez wozy drogi, odwrocil od nich uwage szpiegow. Wszystko zalezalo teraz od umiejetnosci utrzymania iluzji. Bylo ich wszystkiego dwudziestu zolnierzy, garstka giermkow, dwa smoki, dziewczyna i staruszka. Wedlug szacunkow Lessis w fortecy Moru przebywalo przynajmniej dwa tysiace zalogi i drugie tyle impow. W zwiazku z tym czarownica poprosila ich o zglaszanie sie na ochotnika. Ku jej zaskoczeniu, wszyscy wystapili naprzod, nawet talionscy kawalerzysci. Pomimo tego, ze wciaz ich zawodzila, w tej rozpaczliwej grze gotowi byli postawic wlasne zycie. Nie trzeba bylo nawet przemowy czy podnoszacego morale zaklecia. Napedzal ich wlasny czar i byli gotowi pojsc chocby na koniec swiata, jezeli tylko zaistnieje taka potrzeba. Thrembode i Besita znikneli za brama kilka godzin wczesniej, Lessis byla jednak pewna, ze zatrzymaja sie na noc w fortecy, nim rankiem stana przed Zaglada. Pojmana byla wazna, czarownica zdawala sobie jednak sprawe, ze Nieuchronna Zaglada czuwala nad tysiacami takich operacji i spiskow. Teraz podpelzla do konca szczeliny i wypuscila trzy male nietoperze, ktore trzymala we wlosach. Pisnela do nich i wyslala w noc. Forteca byla ogromna. Miala nadzieje, ze niewielkie umysly nietoperzy poradza sobie ze wszystkimi informacjami, ktorych potrzebowala. Jezeli mylila sie co do rozkladu twierdzy, poszukiwania Thrembode'a moglyby zabrac im zbyt wiele czasu. Czekajac, probowala rozproszyc niepokoj, przebiegajac w pamieci szczegoly planu. Wszystko opieralo sie na jednym zalozeniu - Thrembode musi teraz czuc sie idealnie bezpieczny. Jedynie wielka armia bylaby w stanie dosiegnac go za murami twierdzy obsadzonej tysiacami zolnierzy, a doskonale wiedzial, ze takie sily po tej stronie Oon po prostu nie istnieja. Bedzie zachwycony mozliwoscia wykapania sie, ogolenia i zalozenia czystego ubrania. Lessis znala jego przyzwyczajenia - czarodziej byl czlowiekiem wielkich miast, dandysem czulym na punkcie eleganckiego wygladu. W rownym stopniu, co ksiezniczka, bedzie chcial zrzucic przepocone szaty, ktore nosil podczas podrozy stepem. Pierwsza rzecza, jaka zrobi, bedzie dluga, goraca kapiel. Nastepnie zje kolacje z wysokim straznikiem wrot. Oczekiwano tego od niego, a Thrembode bez watpienia spragniony bedzie wina i dobrego jedzenia. Poza tym bedzie mial czym sie pochwalic przed oddanym audytorium, zlozonym z oficerow strazy i ich zon, palacym sie do wysluchania opowiesci o jego przygodach w slawetnych miastach poludnia. Zycie w Tummuz Orgmeen nie bylo szczegolnie ciekawe. Rankiem zas uda sie na audiencje do Zaglady. Usmiechnela sie ponuro. Powrocil pierwszy nietoperz i z piskiem wplatal sie jej we wlosy, by po chwili odleciec na polowanie na cmy. Nie przyniosl szczegolnie cennych informacji. Forteca byla bardzo rozlegla i szybko zgubil sie w srodku. Lessis zacisnela wargi, wbrew wszystkiemu wierzac w powodzenie misji. Po paru minutach przylecial drugi nietoperz, tym razem z lepszymi wiesciami. Odnalazl schody i dotarl na najwyzszy poziom gorskiej fortecy. Przelecial tam przez pelne ludzi komnaty. Przyjecie na czesc Thrembode'a, bez watpienia. Nietoperz wylecial przez okno i wrocil do czarownicy. Poglaskala go po malej glowce, uwazajac na ostre jak igielki zabki. Pracowite malenstwa, acz skore do gryzienia. Spojrzeli sobie w oczy i nietoperz pisnal cos bez sensu, po czym odfrunal w mrok w poszukiwaniu czegos do jedzenia. Obrocila sie raptownie. Podpelzl do niej sierzant Duxe. Zesztywniala i juz miala polozyc reke na sztylecie, kiedy ujrzala, ze miecz mezczyzny skryty jest w pochwie, a on sam ma absolutnie niegrozna mine. Na twarzy zolnierza goscil wyraz najwyzszego smutku. -Wszystko gotowe, sierzancie? - zapytala. Podszedl blizej, a jego oczy rozswietlil dziwny blask. -Nic nie powiedzialas, prawda? - wyszeptal. - Mam na mysli kapitana. -Nie. Wyraz twarzy nie zmienil sie, choc poczula, jak cos w nim dziko podskoczylo. -Dlaczego? Usmiechnela sie. W poblizu uslyszala pisk wracajacego nietoperza. -Sierzancie Duxe, jestes czlowiekiem wielkiego serca i sily. Wierze, ze to w goracej wodzie kapani Talionczycy zwiedli cie na manowce. Spodziewalabym sie czegos takiego po nich. Dzialales pod presja, to wszystko. -To wlasnie napiszesz w raporcie? O ile powrocimy, oczywiscie. -W moim raporcie nawet nie wspomne o tym incydencie, sierzancie. O ile przezyje, zeby takowy sporzadzic. -Nie rozumiem. -Legiony potrzebuja ludzi takich jak ty, sierzancie. Nie jest moim zadaniem niszczenie twej kariery. Juz po sprawie. Zapomnialam o niej, a ty? Stal tam, krecac glowa przepelniony zloscia. -Zauroczylas nas. Wszyscy sa jak otumanieni. -Jestescie bohaterami, sierzancie, wszyscy. Beda o was pamietac i spiewac przez setki lat. Skrzywil sie. -Ach, a jednak wszyscy tu umrzemy. Przynajmniej w tym jednym Talionczycy mieli racje. -Nie, jesli tylko bede mogla cos na to poradzic. Nie, jezeli bedziemy dzialac razem. Nasz przeciwnik rozluznil sie. Uwaza, ze uciekamy na poludnie, scigani przez czarnych jezdzcow. Duxe najwyrazniej zalowal, ze tak nie jest. -Wszystko, o co prosze, to zebys odegral swoja role, sierzancie, kiedy przyjdzie wlasciwa chwila, a zapewniam, ze ta niedlugo nastapi. Trzeci nietoperz wyladowal jej we wlosach, piskiem przekazujac meldunek. Duxe wzdrygnal sie na ten widok i odszedl. Lessis poglaskala czolo malej istotki i wypuscila ja w powietrze. Wiedziala juz nie tylko, gdzie znalezc Thrembode'a, lecz rowniez jak uciec, kiedy go pojmie. Nadszedl czas na ostatni rzut koscmi. Po upewnieniu sie, ze trakt jest pusty, Lessis i Duxe ruszyli w strone bramy. Za nimi szlo dziesieciu ludzi w samych tunikach i nogawkach, o glowach ogolonych na modle teetolskich wojownikow. Wszyscy mieli szyje i nadgarstki powiazane rzemieniami Baguti, jak kazda grupa niewolnikow wedrujaca stepem do tych wrot piekiel, tyle tylko, ze ich wiezy byly odpowiednio poluzowane. Za grupka "jencow" jechalo dwoch konnych z szablami u boku, rozebranych do pasa jak Baguti. Duxe takze ubral sie na modle Baguti. Co i rusz strzelal nad glowami pojmanych z bata, raczac ich wybranymi epitetami w szorstkiej mowie nomadow. Lessis omiotla grupe zatroskanym spojrzeniem. Przebranie bylo tak bliskie doskonalosci, jak tylko mogla to osiagnac. Duxe naprawde wygladal na lowce niewolnikow. Mial na twarzy te sama twardosc, nawet jesli byl zbyt blady i jasnowlosy jak na prawdziwego mieszkanca Ganu. W konskich jukach ukryty byl tuzin krotkich mieczy, przygotowanych do wziecia we wlasciwej chwili. Byla bolesnie swiadoma dziesiatek par oczu, obserwujacych ich od momentu wynurzenia sie z mgiel. Wszystko zalezalo od niedbalstwa wartownikow, ktorym nie powinno chciec sie oglaszac alarmu. Podobne oddzialy przybywaly do nich dosc czesto, nawet jesli tych konkretnych ludzi nigdy tu nie widziano. Na jeden sygnal rogu na murach mogly pojawic sie tuziny lucznikow. Wtedy czekalaby ich bardzo szybka smierc. Lessis starala sie nie wyobrazac sobie strzal i wrazen, towarzyszacych zaglebianiu sie grotow w ciele. Nie odezwal sie jednak zaden rog. W koncu dotarli do bramy. Duxe zalomotal w nia rekojescia bicza. -Kto idzie? - rozlegl sie glos z gory. Lessis odpowiedziala w szorstkiej mowie Teetoli. -Niewolnicy, dobrzy, silni niewolnicy dla Zaglady. Otwierajcie. Za murami rozlegly sie okrzyki. Wsrod czekajacych na zewnatrz ludzi napiecie osiagnelo trudny do zniesienia poziom. Jezeli zostana zdemaskowani, zgina w kilka sekund lub, co gorsza, zostana blyskawicznie uwiezieni. Powrocil straznik. -O tak poznej porze bramy mozna otwierac tylko za okazaniem przepustki. -Mamy przepustke, glupcze, od samego czarodzieja Thrembode'a. -Aha, kolejna robota tego przystojniaka Thrembode'a, co? Tej nocy robia wokol niego mnostwo szumu! Przybyl raptem kilka godzin temu, a juz postawil wszystkich na nogi. Lessis wzruszyla ramionami. -To jego niewolnicy, chociaz jeszcze za nich nie zaplacil. ze zgrzytem zawiasow w bramie uchylila sie mala furtka. -Zamknij te marudna gebe, kobieto! Zadnych wiecej skarg na dzielnego maga Thrembode'a! -Dzielny Thrembode jest mi winien okragla sumke za tych niewolnikow. Lepiej niech mi zaplaci, jezeli zamierza jeszcze kiedys kupowac na kreche u lowcow niewolnikow Ganu. -Och, na pewno ci zaplaci. - W drzwiach pojawil sie straznik. Byl niski, lecz dobrze zbudowany. Przypominal impa. Mial zbyt wielkie, wylupiaste oczy i za duze zeby. -No coz, rzucmy na nich okiem - prychnal, rozwijajac bicz. Skrepowani mezczyzni trzymali glowy spuszczone, pokornie milczac. -I co my tu mamy? - ciagnal straznik, wyciagajac z szeregu szczegolnie jasnoskorego zolnierza. -Dezerter z wybrzeza - odparla Lessis, zagladajac za brame, podczas gdy wartownik szturchal mlodzienca. -Zaloze sie, ze wolalby teraz zeglowac po odleglych krainach, co? Zaloze sie, ze wolalby tu nie przychodzic, co? Pozbawia go meskosci i zatrudnia w kanalach. Robota tam zabija w pol roku, lecz Zaglada nie dba o to. Chce przetrzebic wybrzeze. Lessis zobaczyla, ze pozostali straznicy graja w kosci, nie zwracajac na nich uwagi. Wartownik wepchnal mlodziana z powrotem do szeregu i obrzucil dlugim spojrzeniem Duxe'a, ktory zblizyl sie, by odpedzic go od "niewolnikow". Mierzyli sie przez chwile groznym wzrokiem. Wartownik splunal glosno i obrocil sie do czarownicy. -No dobra, pokaz mi te przepustke od wielmoznego pana Thrembode'a. Lessis siegnela pod plaszcz, jednak zamiast dokumentu wydobyla lsniacy sztylet, ktorym przeciela gardlo zolnierza. Ten tylko cicho zagulgotal. Duxe poprawil mocnym ciosem w tyl glowy wartownika, powalajac go na droge. "Niewolnicy" rzucili sie do koni. Zabrzeczala stal. Postawny Cowstrap schylil sie po miecz straznika. Pozostali juz wbiegali do srodka. W pokoju strazy wywiazala sie krotka walka. Wartownicy pochlonieci byli koscmi, kiedy wypadli na nich legionisci Marneri. Zaskoczenie bylo calkowite i fatalne w skutkach dla straznikow, ktorych bron zabrali napastnicy. Sily Lessis rozsypaly sie po okolicach bramy, starajac sie nie rzucac w oczy. O tej porze na najnizszym poziomie gorskiej fortecy panowala cisza i spokoj. Tylko co jakis czas w zasiegu wzroku pojawial sie dokonujacy obchodu samotny zolnierz. Czarownica z przyjemnoscia przekonala sie, ze jej nietoperze calkiem dokladnie opisaly ogolny plan twierdzy. Za glowna brama w glab gory prowadzil szeroki korytarz o zakrzywionym sklepieniu. Wychodzily na niego liczne, okute zelazem drewniane drzwi. Jedyne oswietlenie zapewnialy rozmieszczone co piecdziesiat stop latarnie. Lessis odeslala Lagdalen na zewnatrz, po reszte ludzi i smoki. Oczekujaca sygnalu pozostala czesc oddzialu wybiegla z kryjowki wprost ku bramie, ktora otworzyla sie na ich przyjecie. W ostatniej chwili ktos spojrzal w dol i zobaczyl smoki. Natychmiast rozleglo sie zawodzenie alarmu. Za brama Lessis powiodla ich szerokim przejsciem, prowadzacym do podstawy schodow. Z bocznych drzwi wyszedl imp, niosac tace z pucharami. Zza jego plecow dobiegala wrzawa czyniona przez spora grupe jedzacych kolacje pobratymcow. Imp skamienial, wybaluszajac oczy, po czym z trzaskiem upuscil tace i chcial wrzasnac. Chwile pozniej gardlo przeszyl mu belt z kuszy Relkina, powalajac go na kamienne plytki podlogi. Lessis cichutko zamknela drzwi. Jedzace impy nawet nie podniosly glow znad talerzy. Niestety alarm na wyzszych pietrach trwal w najlepsze. Musieli dzialac szybko. Wbiegli cicho schodami na drugie pietro. Slychac tu bylo wielu mieszkancow. W glebi korytarza otwieraly sie i zamykaly drzwi, dochodzil ich daleki pomruk rozmow. Na schodach powyzej uslyszeli tupot stop i podniesione glosy. Wtem na dole odnaleziono martwego impa. Rozlegl sie okrzyk wscieklosci, jakis halas i jeszcze glosniejszy ryk. -Szybko - zawolala Lessis, wbiegajac po schodach na trzeci poziom tak szybko, jak tylko mogla. Byla zmeczona. Po tym dlugim i wyczerpujacym poscigu znajdowala sie u kresu sil. -Gazak! Smok! - zaskrzeczal glos. Otworzyly sie nastepne drzwi. Z pierwszego pietra dochodzila rosnaca wrzawa. Gazaki! Smoki! Na trzecim pietrze napotkali dwoch straznikow o wytrzeszczonych oczach, ktorzy natychmiast uciekli na widok Lessis otoczonej przez Keseptona, Wealda i Cowstrapa z obnazonymi mieczami w dloniach. Otworzyly sie drzwi, w ktorych pojawil sie jakis czlowiek. Widzac kroczaca za Cowstrapem Nesessitas, wskoczyl z powrotem do komnaty i zaryglowal za soba drzwi. Lessis zatrzymala sie popelnienie tu pomylki byloby fatalne w skutkach. Rozejrzala sie na prawo i lewo, po czym wybrala prawy korytarz. Na pierwszym zakrecie napotkali piatke impow i straznika. Drugi zolnierz znikl. Blysnely miecze. Kesepton scial najblizszego impa, a pozostali uciekli. Lessis i reszta poszli za nimi. Otworzyly sie inne drzwi, zza ktorych dobiegly ich odglosy biesiady i wrzawa czyniona przez licznych, podekscytowanych ludzi. W korytarzu przed nimi rozdarl sie wnieboglosy imp w stroju sluzacego. Czlowiek w czarnym mundurze Tummuz Orgmeen dobyl broni i zginal od ostrza Liepola Duxe'a. Podeszli do podwojnych drzwi, za ktorymi slychac bylo glosy wielu ludzi. Alarm jeszcze tu nie dotarl. Lessis zwrocila sie do najblizszego smoka, byl nim Bazil z Quosh. -Panie Bazilu, czy bylbys tak uprzejmy i wylamal te drzwi? Skorzany smok blysnal zebami. Ruszyl naprzod i naparl na wrota ramieniem. Drzwi zadygotaly, lecz nie ustapily. Bazil zaklal, cofnal sie i ponownie rzucil naprzod. Tym razem drzwi nie wytrzymaly. Otwarly sie z trzaskiem i potezne cielsko smoka wpadlo do srodka, przewracajac sie na oczach czterech setek przerazonych biesiadnikow. Nad smokiem stal straznik z ceremonialna pika w rekach, byl jednak tak zaskoczony, ze zemdlal, zanim ktokolwiek zdazyl go zabic. Rozpetalo sie pieklo. Dwiescie zon wyzej postawionych straznikow fortecy zerwalo sie na nogi, wrzeszczac unisono. Ich mezowie albo krzyczeli razem z nimi, albo probowali dobyc mieczy i walczyc. Na przedzie komnaty stal stol, za ktorym siedzial czarodziej Thrembode. Trzeba mu przyznac, ze szybko otrzasnal sie ze zdumienia. Blyskawicznie uswiadomil sobie zagrozenie, pojal niesamowite ryzyko, na jakie powazyla sie czarownica, byle tylko go zlapac, i zerwal sie z krzesla, po czym pognal do najblizszego wyjscia, lapiac po drodze Besite i niosac ja przed soba. Ksiezniczka krzyknela, zaskoczona oderwaniem jej od rozmowy z zona wysokiego straznika o modzie w Kadeinie i poniesieniem przez Thrembode'a bez slowa wyjasnienia. Zaraz jednak dostrzegla smoka i dziewczyne, ktora ze zdeterminowana mina wskoczyla na stol i z malym mieczem w dloni zastapila czarodziejowi droge. Thrembode zaklal i upuscil niedbale ksiezniczke, ktora upadla ciezko na podloge. Pamietala mgliscie twarz tej dziewczyny z Marneri, z dobrego domu, sluzacej w nowicjacie. Lezala na podlodze, probujac odzyskac oddech i patrzyla, jak czarodziej rzuca sie na dziewczyne ze sztyletem w rece, probujac ja kopnac. Przeciwniczka uchylila sie przed ostrzem i sparowala kopniecie wlasnym, trafiajac Thrembode'a w noge i zmuszajac do odskoczenia przed ciosem jej miecza. Uciekajaca kobieta potknela sie i wpadla na czarodzieja. Ten zlapal ja, obrocil i cisnal na dziewczyne z mieczem. Upadly razem. W nastepnej sekundzie Besita zostala poderwana na nogi i pociagnieta przez drzwi dla sluzby na zaplecze komnaty. Lessis znajdowala sie kilka jardow za nia przedzierajac sie przez tlum ogarnietych panika zon. Ledwo powstrzymywala sie przed wrzeszczeniem z frustracji. Byli juz tak blisko! Pokazala na wyjscie dla sluzby. Kesepton dostrzegl jej gest. -Za tamtymi drzwiami! - krzyknela. Kapitan odepchnal z drogi forteczne damy, nie zwazajac na trzask prujacych sie sukien i koronek. Lessis uwolnila sie od grubej kobiety, ktora darla sie na cale gardlo. Dolaczali do niej nastepni. Stol przewrocil sie z trzaskiem, a talerze i sztucce pofrunely w powietrze. Zadzwieczala stal - to straznicy przytomni na tyle, by pamietac, iz sa uzbrojeni, stawili opor intruzom. Jednak w powietrzu swisnely miecze smokow, tnac wszystko na swej drodze, nie wylaczajac mebli. W drugim krancu komnaty rozwrzeszczany tlum ludzi skupil sie pod oknami. Niektorzy probowali wspinac sie na parapety. Lagdalen i Lessis pognaly korytarzykiem dla sluzby i wpadly do zespolu kuchni. Powital je chaos. Impy i kuchciki wlazili na sciany. Kucharze siedzieli pod stolami. Na koncu pomieszczenia Thrembode otwieral wlasnie niskie drzwi, prowadzace do piwnicy z winem. Przepchnal przez nie Besite, a nastepnie wskoczyl tam sam, po czym pomachal kpiaco Lessis i zatrzasnal drzwi. Dopadla ich chwile pozniej i uslyszala zasuwajace sie rygle. Nie udalo sie jej powstrzymac ich zakleciem. Czarodziej rozproszyl czar i domknal zamkniecia. Zalamala sie. Rygle oznaczaly, ze piwnica ma drugie wyjscie i pomyslana jest jako droga ucieczki. Rozejrzala sie z desperacja w oczach. Zaden czar nie otworzy tych drzwi szybciej niz w godzine. Beda musieli je wywazyc. Miala smoki. Niestety drzwi byly dla nich zbyt niskie, by mogly wylamac je ramieniem. Zlamany Ogon podjal probe, lecz albo drzwi byly zbyt masywne, albo on nie mial mozliwosci przylozenia odpowiedniej sily. Nesessitas poczestowala je kopniakiem, odlupala jednak tylko pare drzazg. Nagle uslyszeli wolanie Relkina. Chlopak pchnal w strone smokow dwa olbrzymie tasaki. Pasowaly doskonale do wielkich lap smokow. Dokola polecialy drzazgi. Od strony wejscia do kuchni doszly ich odglosy poscigu. Zabrzmial rog i do srodka wpadl tuzin uzbrojonych impow. Zolnierze Marneri stawili im czola z mieczami w rekach. Rozgorzala bitwa. Do srodka wpychalo sie coraz wiecej impow i Lessis uznala, ze niedlugo moga ich zmiazdzyc sama przewaga liczebna. -Nesessitas - zawolala. - Zablokuj drzwi! Zielona smoczyca upuscila tasak, podniosla dlugi, kuchenny stol i wykorzystala go jako taran, ktorym wypchnela impy na korytarz. Nastepnie zaklinowala blat w otworze wejsciowym, tworzac bariere, broniaca wstepu do kuchni. Rozpoczela sie walka o jej utrzymanie, teraz jednak Kesepton i jego ludzie znalezli sie w znacznie lepszej sytuacji. Ich miecze unosily sie i opadaly, siekac impy i ludzi, starajacych sie wedrzec do kuchni. W tym czasie Bazil zdolal przebic sie do piwnicy. Drzwi rozpadly sie na szczapy pod ciosami trzymanego w olbrzymich lapach tasaka. W korytarzu zagrala trabka. Rozlegly sie podniecone glosy. Lessis domyslila sie, ze przybyla jakas potezna odsiecz dla wroga. Pokazala Bazilowi, ze ma przerwac, po czym wsunela dlon w wyrabana szczeline i odsunela bolce. Drzwiczki otworzyly sie. Za plecami uslyszeli okrzyk -Przejscie dla Hogo! Czarownica poczula, jak po plecach przebiegaja jej dreszcze. Zlapala Lagdalen i pociagnela za soba. Zaraz za nimi pobiegl Relkin. -Pospiesz sie, dziewczyno! - warknela na Lagdalen, schodzac do piwnicy. Do kuchni wkroczyla grupa impow w ozdobnych maskach na twarzach, pchajac przed soba metalowe pudlo na kolach. Kesepton i Duxe wymienili zdezorientowane spojrzenia. Porucznik Weald wzruszyl ramionami. -A coz to jest, u licha? - zapytal subadar Yortch. -Zostawcie to i za mna! - zawolala Lessis, wiedziala jednakowoz, ze bylo juz za pozno. Relkin zawahal sie i musiala wciagnac go brutalnie do srodka. - Biegiem! - syknela i sama rzucila sie pedem w glab piwniczki. Drzwiczki pudla odskoczyly ze szczekiem i ze srodka wylazla niska kreatura, ksztaltem przypominajaca dynie o poziomych, czerwonych pasach. Zolnierze wpatrywali sie w nia ze zdziwieniem. Stwor mial waska glowe, zakrzywiona do tylu na podobienstwo ogorka. Z wilgotnej dziury z przodu "twarzy" wysuwal sie i chowal zielony jezyk. Czerwone oczka swiecily jak szklane paciorki. -Obrzydliwe! - uznal Cowstrap. Nagle cialo monstrum napuchlo do swej dwukrotnej objetosci. Skora napiela sie jak powloka balonu i pekla z dziwnym, miekkim odglosem. Do kuchni niczym zywa istota wpelzla chmura szarej mgly. Wraz z nia pomieszczenie wypelnil smrod gorszy od najstraszniejszego odoru, jaki mieli nieszczescie poczuc w zyciu. Kombinacja najobrzydliwszych mozliwych zapachow uderzyla w nich z ogluszajaca sila. Mezczyzni osuneli sie na kolana, chwytajac powietrze i wymiotujac, po czym znieruchomieli na podlodze. Bazil przypatrywal sie temu ze zdziwieniem, dopoki chwile pozniej do jego nozdrzy nie dotarl ten sam powalajacy odor. Zapiekl go nos. Wytrzeszczyl oczy. W uszach rozlegl sie przeciagly ryk. Relkin patrzyl na niego z piwniczki, jak przewraca sie na posadzke, poddajac sie naporowi ogarniajacej go ciemnosci. ROZDZIAL CZTERDZIESTY TRZECI Tajemne wyjscie z piwniczki wiodlo przez falszywa beczke. Na szczescie Thrembode zbyt sie spieszyl, by prawidlowo je zamknac. Przejscie otworzylo sie, kiedy Lagdalen potracila je przypadkiem, przechodzac obok.Lessis wyszeptala dziekczynna modlitwe - matka ich wszystkich naprawde uwazala na swe slugi. Biorac pod uwage ostatnie wydarzenia, czarownica zaczynala juz w to watpic. -Szybko, do srodka! Relkinie, nie oddychaj! Mlodzieniec mial zaniepokojone spojrzenie. -Co to bylo, lady? -Wchodz, nie mamy czasu. To Hogo - poradzil sobie ze wszystkimi. Uwieza ich. -Pudlo wygladalo na takie male, ze nie... -Mozesz wreszcie tam wlezc, panie Relkinie?! Przeszedl przez otwor, a ona za nim. W ich strone biegly juz impy z pochodniami i mieczami w dloniach. Beczka kryla waskie drzwi, prowadzace na surowy korytarz o kamiennych scianach i podlodze. Do zasuwki trudno bylo sie dostac. Zapewne dlatego wlasnie czarodziej nie zamknal za soba przejscia. ze srodka beczki rozleglo sie lomotanie impow. Ktorys zlapal za zasuwe, starajac sie ja odciagnac. Relkin natychmiast ujrzal zagrozenie. Lady nie miala wystarczajaco duzo sily, by zamknac przejscie. Odepchnal ja i walnal przegubem dloni w zasuwke. Bolec trafil do gniazda i beczka pozostala zamknieta. Lessis probowala opanowac ogarniajace ja drzenie. Jeszcze chwila i stawialiby czola mieczom i pikom impow. -Dziekuje, panie Relkinie, dobra robota. Sciskal skaleczona o skobel dlon, starajac sie nie krzyczec z bolu. -To moja wina - poprzednio bylem za wolny. Nie zrozumialem. Odzyskala oddech i rozejrzala sie. Nie mogli marnowac czasu. Bylo zimno i ciemno choc oko wykol. Czuc bylo wilgocia. Lessis uniosla pierscien na prawej dloni i wymamrotala czarodziejskie slowa. W niewielkim, blekitnym kamyku zaplonelo swiatelko, wywolujac cienie w dlugiej, mrocznej sztolni. Swiatla bylo tylko tyle, by widzieli droge przed soba. -Hogo, moja lady? - dopytywal sie Relkin. -Nowe diabelstwo z laboratoriow Zaglady. Roztacza wokol siebie smrod tak okropny, ze wiekszosc ludzi mdleje. Smoki takze nie sa na to odporne, choc trolle najwyrazniej tak. Na widok miny Lagdalen Lessis stracila cierpliwosc. -Nie ma teraz czasu na dluzsze wyjasnienia. Na nasza trojke spadla straszliwa odpowiedzialnosc. Sami musimy schwytac czarodzieja. -Tylko my zostalismy? - rzucil Relkin, kwestionujac oczywiste. -Obawiam sie, ze tak. Lagdalen byla za madra, zeby sie odzywac. Zastanawiala sie tylko, jak sami maja pokonac potege calego Tummuz Orgmeen. Za plecami uslyszeli stukot siekier, rabiacych ukryte drzwi. Impy nie zaprzestaly poscigu. -Tedy - odezwala sie Lessis z absolutna pewnoscia w glosie, kierujac sie w glab korytarza. Relkin i Lagdalen poszli za nia. Dotarli do skrzyzowania z wiekszym korytarzem. Odglosy rabania przybieraly na sile. -Pospieszcie sie - ponaglila ich czarownica. Skrecili. Po chwili zadumy powiodla ich innym tunelem. Gdzies z przodu uslyszeli blagajacy o litosc kobiecy glos. Mezczyzna odpowiedzial jej cos szorstko. W Lessis wstapila nadzieja. -To oni. - Przyspieszyla. Skrecili ponownie. Glosy przyblizaly sie. Za nimi rozlegl sie glosny trzask i triumfalny, bydlecy ryk. Wyszli zza rogu i ujrzeli mezczyzne w bialej koszuli i czarnych nogawicach, zmuszajacego kobiete w zielonej, wieczorowej sukni do wspiecia sie po drabinie ku klapie w suficie, spoza ktorej saczylo sie zoltawe swiatlo. Rzucili sie biegiem do drabiny. Thrembode pchnal poteznie tyl kobiety, ktora zniknela z okrzykiem za klapa. Lessis skoczyla na drabine i zaczela wspinac sie po niej ze sztyletem w zebach. Tym razem jej nie ucieknie! Niestety skryl sie juz do pasa w otworze. Zerknal w dol, zobaczyl ja i zbladl z przerazenia. Wyprostowal ramiona i zaczal przeciagac sie przez otwor. Z cichym okrzykiem Lessis ujela sztylet i dzgnela go przez podeszwe buta. Thrembode wrzasnal z bolu i wierzgnal druga stopa stracajac czarownice z drabiny i omal samemu nie spadajac, utraciwszy rownowage. Balansowal przez chwile, dopoki szukajace na oslep palce nie wymacaly kostki Besity. Przytrzymal sie jej na tyle dlugo, by zlapac druga reka za szczebel. Chwile pozniej zatrzasnal klape i usiadl na niej, sciskajac stope i wyjac z bolu. Lessis spadla na Relkina, ktory wywrocil sie na podloge. Na szczescie nikomu nic sie nie stalo i juz po chwili wstali, korzystajac z pomocy Lagdalen. Nad glowami slyszeli wrzaski Thrembode'a. Oznaczaly kolejna porazke Lessis. Czula narastanie niepokojacego zaklopotania. Sytuacja stawala sie coraz bardziej rozpaczliwa. -Nadchodza oznajmila Lagdalen. Faktycznie - zblizalo sie mnostwo impow. Ich przerazliwe okrzyki niosly sie echem po korytarzu. Lessis uslyszala szczek zamykanej klapy. Odebralo jej to wiekszosc nadziei. Thrembode otrzymal ostrzezenie, ze wciaz go sciga, a jednak zdolal jej uciec. Cala gora wyruszy na polowanie na uwieziona tu wielka czarownice. Jak sie miala stad wymknac? Zabije sie, zanim ja dostana - nie mogla ryzykowac wydarcia jej tajemnic przez Zaglade lub jej chlodnych tworcow. Nie byla tu jednak sama. Opiekowala sie para mlodych ludzi, niemal dzieci jeszcze, ktorych nie mogla opuscic, po prostu umierajac. Uciekali, prowadzeni slabym swiatelkiem oczka w pierscieniu. Wrzawa scigajacych ich impow byla coraz blizej. Dotarli do skrzyzowania i juz mieli skrecic w prawo, kiedy kilka jardow przed nimi otworzyly sie z trzaskiem drzwi, zalewajac przejscie swiatlem. Na korytarz wybieglo kilku mezczyzn z mieczami w dloniach. -Sa tutaj! - ryknal jeden z nich i z przejscia wypadla gromadka impow z wysoko wzniesionymi kordelasami. -Biegiem! - zawolala Lessis, pchajac Relkina w druga strone. Gnali przed siebie, lecz impy siedzialy im na plecach, kiedy tunel zakrecil raptownie i lekko sie pochylil, konczac sie nagle niska barierka, za ktora otwierala sie otchlan. -Pulapka! jeknal Relkin, obracajac sie z mieczem w dloni. Lessis wyhamowala przy samej barierce. Stracila nadzieje. Byla gotowa do poddania sie. To bylo dziwne, obce jej uczucie. Nigdy przedtem nie czula sie tak ostatecznie pobita. -Skaczmy! - zaproponowala Lagdalen. - Tam w dole musi byc woda. Dziewczyna miala racje. Poczula przyplyw nadziei. Niewielki, bo niewielki, ale zawsze. -Ma racje. - Czarownica szykowala sie do przejscia przez barierke. Relkin wciaz stal twarza do korytarza, z obnazonym mieczem w dloni. - Lagdalen ma racje, mlody czlowieku - skaczemy. Nagle zaroilo sie wokol nich od impow. Ostrze Relkina blysnelo, spotykajac sie z kordelasem, sparowalo nastepny cios, po czym rozplatalo gardlo przeciwnika. Chlopak wyczul z boku drugiego impa i uskoczyl. Poslizgnal sie, potknal o barierke i runal w mroczna otchlan. Spadajac, zobaczyl jeszcze, jak inny imp wbija miecz w bok lady Lessis. Chwile potem spowila go ciemnosc i zaraz wyladowal z impetem w glebokiej, zimnej wodzie. Zanurzal sie coraz glebiej i glebiej, nogami naprzod, po chwili jednak zaczal plynac ku powierzchni. To bylo twarde ladowanie. Bolalo go cale cialo. Wyplynal na powierzchnie, plujac i napelniajac umeczone pluca powietrzem. Nagle poczul na ramieniu czyjas dlon. Obrocil sie gwaltownie. Lagdalen. -Gdzie ona jest? - zapytala. Nie byl w stanie mowic, wciaz walczyl o powietrze. Lecz Lagdalen cos zobaczyla swiatelko pierscienia, bijace nieopodal spod wody. Odwrocila sie od giermka i poplynela w tamta strone. Po chwili podtrzymywala glowe Lessis nad woda. Lady byla nieprzytomna. Relkin odetchnal wreszcie na tyle, by moc wykrztusic - Widzialem, jak ranil ja imp. Lessis jeknela. -Bardzo krwawi. Z boku. - Lagdalen szarpnela cialo. - Musimy wydostac ja z tej wody. Nagle w poblizu rozlegl sie donosny chlupot. -To impy. Zrzucaja kawalki skal. -Za mna. - Relkin obrocil sie i poplynal w strone slabo fosforyzujacego kregu, ktory zauwazyl okolo pietnascie jardow od nich. Kolejne rozbryzgi obmyly ich falami, kiedy mozolnie oddalali sie od urwiska, holujac za soba czarownice. Wysoko na gorze opuszczono latarnie. Lagdalen podniosla wzrok i dostrzegla tlum malych figurek, tloczacych sie w waskim przejsciu. Zanim jednak padl na nich blask latarni, odkrywajac ich przed wrogiem, dziewczyna poczula pod stopami staly grunt. Juz po chwili brnela po sliskim, skalnym dnie, wyciagajac przy pomocy Relkina Lessis z wody. Zaglebili sie w okragly tunel, wypelniony slaba luminescencja z wodorostow, porastajacych grubym kozuchem sciany i strop. W niklym blasku dojrzeli, ze dno korytarzyka wysypane bylo piaskiem, spod ktorego tu i owdzie wystawaly na wpol zakopane przedmioty. Latarnie dotykaly juz niemal lustra wody, oswietlajac przy okazji tunel przed nimi. Ciagnal sie, jak okiem siegnac, zakrecajac lekko w prawo. -Musimy isc - powiedzial Relkin. Lagdalen pokrecila glowa. Badala bok czarownicy, przyswiecajac sobie jej pierscieniem. -Nie pojdzie zbyt daleko - spojrz. Faktycznie: Lessis krwawila z szesciocalowej rany przebiegajacej po dolnych zebrach. -Mozemy zatamowac krwawienie? Umrze, jesli tego nie zrobimy. Lagdalen nie odpowiedziala. Poprula ociekajaca woda suknie i zaczela drzec ja na pasy. Swiatla sprzed tunelu zniknely. Goniacy ich z satysfakcja przekonali sie, ze uciekinierzy nie plywali sobie w glebokim stawie. Przez ostatnie kilka dni Lagdalen zdobyla spora wiedze o ranach. Widziala Lessis opatrujaca cale mrowie mezczyzn. Zabrala sie do pracy, starajac sie odtworzyc to, czego byla swiadkiem. Z pomoca Relkina w kilka minut zamknela rane i obandazowala ja. Oczywiscie jej suknia byla calkowicie zniszczona, co oznaczalo, ze zostala jej tylko cienka, welniana, przemoczona koszula. Objela sie ramionami, nie mogla jednak powstrzymac dygotu. Relkin zdjal wlasna koszule. Wyzal ja dokladnie i zarzucil jej na ramiona. Protestowala, lecz on nalegal. -Drzysz tak, ze doprowadzasz mnie do szalu. Zakladaj to. Zostaly mu jeszcze skorzany kaftan i nogawice. Kiedy wyschna, zapewnia mu dosc ciepla. O ile kiedykolwiek wyschna w tym wilgotnym miejscu. -Musimy juz isc - ponaglil ja. Podniosl ranna Lessis. Byla zaskakujaco lekka - nie wazyla wiecej od dziecka. Poszedl za Lagdalen tunelem w glab gory. ROZDZIAL CZTERDZIESTYCZWARTY Thrembode'a okropnie bolala stopa. Co gorsza, bandaze uniemozliwialy zalozenie buta i musial nosic groteskowy kapec, spreparowany przez lekarza Bramy Moru. Pomimo bolu staral sie isc wyprostowany i bez utykania. Zaglade bardzo niecierpliwily ludzkie niedoskonalosci, takie jak bolesne rany.Kilka lat temu mlody, biedny glupiec kichnal w jej obecnosci. Zniknal w otchlani, by pozbawiony uszu i jezyka sluzyc jako Oczy Zaglady. Znal jeszcze kilka podobnych historyjek, wobec czego ze wszystkich sil staral sie ignorowac bol promieniujacy ze zranionej stopy. Przekleta wiedzma! Mezczyzna walnal ciezkim mlotem w stalowa plyte. Rozwarly sie przed nim wielkie, podwojne wrota. Poteznie zbudowani, ponurzy mezczyzni, przypominajacy troche trolle, zaprosili go skinieniem do srodka. Komnate oswietlaly wysoko polozone, waskie okna. Widac przez nie bylo miasto i amfiteatr. Nad wszystkim dominowala jednak metalowa krata, otaczajaca Tube Zaglady. Byla tam. Poczul przyplyw uczuc, bynajmniej nie milosnych. Doskonala kula czarnego marmuru o srednicy trzydziestu stop, wewnatrz ktorej drzemala przewrotna inteligencja, bedaca Nieuchronna Zaglada. Stworzona przez wladcow w ich mrocznej cytadeli, byla odzwierciedleniem ich samych, tylko im podlegla i powolana do istnienia po to, by rozszerzac ich panowanie nad swiatem. Tuba byla z jednej strony otwarta, umozliwiajac podejscie do Zaglady tym, z ktorymi zyczyla sobie rozmawiac. Kula podwieszona byla na sieci stalowych lin, ktore zbiegaly sie wysoko w gorze w poteznych kolowrotach i wielokrazkach, zwisajacych z poteznego haka, wbitego w sufit Tuby. Przed Tuba stala gromadka mamroczacych do siebie mezczyzn, odzianych w czern poprzecinana podluznymi, zlocistymi pasami. Mijajac ich, Thrembode czul palace spojrzenia i wyobrazal sobie goraczkowe kalkulacje i intrygi, jakie snuli. Z brzekiem lancuchow z otchlani wynurzyly sie Oczy Zaglady. W waskiej klatce stal chudy, nagi mezczyzna o wylupiastych oczach. Na przedzie czarnej sfery pojawil sie pulsujacy powoli czerwony punkt. Thrembode zatrzymal sie. Obcasy trzymal zlaczone, choc stopa bolala go tak, ze musial zaciskac zeby, by nie krzyczec z bolu. Oczy mierzyly go wzrokiem z waskiej klatki. Thrembode ukleknal i zlozyl hold Zagladzie. Zagrzechotaly kolejne lancuchy - podciagnieto Usta. -Aha! - rozdarly sie. - Wrociles do nas, czarodzieju Thrembode, po dlugim pobycie w miastach wroga. Zasiales tam zamet i przyslales nam mnostwo uzytecznych raportow. A teraz przywiodles nam wielce interesujaca branke. Tak, to bardzo dobrze. Usta byly olbrzymim mezczyzna, oslepionym i pozbawionym sluchu, wtloczonym do rownie waskiej klatki. Czasami przemawial gromkim glosem, innym razem mruczal i syczal, zmuszony przez Zaglade do oddawania pewnych niuansow. -Jednak musimy porownac te osiagniecia z zalozeniem, ze miales pozostac w Marneri i dopilnowac gladkiego przejecia korony przez ksiecia Eralda. Zapiszczaly wielokrazki i na swojej pozycji znalazly sie Uszy, niesamowicie tlusta kobieta, ktora wrecz wylewala sie ze swojej klatki. Thrembode odchrzaknal. Nienawidzil tego uczucia slepego przerazenia, jednak coz innego mogl czuc tak blisko tej rzeczy, tej okropnosci wladcow. -Tak, to prawda - przemowil slabym, pelnym wahania glosem. - Ale zmienily sie okolicznosci. W wydarzenia w Marneri zaangazowaly sie sluzby imperialne. Zostalem odkryty, zapewne wskutek zdrady umieszczonych tam naszych agentow. Czerwony punkt zablysl na moment. -Albo przez twoja niedbalosc, magu. Nie sadze. Zawsze jestem ostrozny. Ale w tych rzadzonych przez wiedzmy miastach najmniejszy drobiazg moze doprowadzic do zdemaskowania. -To prawda. W moim miescie takze, jak sie zdaje. Thrembode milczal. Wkraczali na niebezpieczny grunt. Usta kontynuowaly. -Agent nieprzyjaciela z garstka zolnierzy najechal Brame Moru i niemal dopadl ciebie i wieznia. Znasz tozsamosc tego zapalczywego szpiega? -Tak, to sama wielka wiedzma, Lessis z Valmes. Zaglada milczala przez chwile. Czerwony punkt pulsowal niespiesznie. Usta zlapaly prety krat, sliniac sie obficie. Wreszcie Zaglada przemowila. -Tak. Tak sie przynajmniej uwaza. Ale nie mamy ciala. Zaginelo w otchlani pod gora Mor. -Nie ja bylem odpowiedzialny za poszukiwania, o potezna. -Nie. Powiedziano mi, ze zostales okaleczony. -Zwykla rana, nic wiecej. -Jestes pewny, ze mozesz poprowadzic poszukiwania? Oczywiscie. Zapadla znaczaca cisza. -Dobrze. - Zaglada ponownie umilkla. Obsceniczne przedstawienie kukielkowe z udzialem Uszu i Ust trwalo w najlepsze. -Chce miec te wiedzme, zywa lub martwa. Wiemy, ze nie byla sama - w upadku w otchlan towarzyszyla jej co najmniej dwojka ludzi. -Jestem pewny, ze twoje sluzby bezpieczenstwa juz ich tropia, potezna. -Byc moze, ja w to jednak watpie. Wyznaczam ciebie do specjalnej komisji, ktorej zadaniem bedzie odnalezienie wiedzmy lub jej zwlok i dostarczenie jej do mnie. Thrembode zbladl. Wahal sie. Zdal sobie jednak sprawe, ze proba wykrecenia sie od odpowiedzialnosci nie miala sensu. -Oczywiscie, potezna. -Czyzbym uslyszala w twym glosie wahanie, czarodzieju? -To raczej radosc, o potezna. Poswiece sie temu zadaniu bezgranicznie. -To dobrze, poniewaz jesli nie ujrze jej w ciagu trzech dni, bede chciala uzyskac wyjasnienie, dlaczego. -Tak, potezna - odrzekl Thrembode, ponownie oddajac jej hold. Przyszlo mu cos do glowy. - Chcialbym tylko zaznaczyc, ze oprocz ksiezniczki Besity pojmalismy jeszcze innych wrogow. -Tak - potwierdzily cicho Usta. - Dwa smoki - wspaniale. Wierze ponadto, ze ksiezniczka bedzie dla nas wielce przydatna. Jednakze - w jednej chwili cieply glos zamienil sie w zimny, niepokojac Thrembode'a nie mozemy przeoczyc faktu, iz stracilismy bardzo duzo trolli, ludzi i impow. Co wiecej, dotarla do mnie informacja, ze Baguti Czerwone Pasy sa calkowicie wylaczeni z walki. Stworzylo to potezny wylom w naszym systemie obronnym Wysokiego Ganu. Zas moje sily w lasach Tuniny zostaly zredukowane niemal do zera. Thrembode milczal, a Zaglada ciagnela nieublaganie. -Niedawno byl tu z raportem general Erks. Mial wiele uwag do twojego dowodztwa podczas wyprawy, magu. -Z calym szacunkiem do generala, nie bylo go tam. W Ossur Galan zaszlismy ich z boku i starlismy na proch. Czerwony punkt rozblysnal. -Starliscie ich na proch? Glos z powrotem byl donosny i gniewny. -No coz, zostala zaledwie garstka zolnierzy i pare smokow. -Co wobec tego przydarzylo sie Baguti Czerwonym Pasom? Thrembode wzruszyl ramionami. -To sprawka wiedzmy. Wyczarowala oslepiajace swiatlo, jasniejsze od slonca w poludnie. Czerwona kropka na boku Zaglady pulsowala. -Ach, czyli byla to magia nie z tego swiata. Musiala odwiedzic Dugguth. Wciaz znajduje sie tam syfon pomiota. -Nie rozumiem. -To sekret pozostajacy poza twym zasiegiem, czarodzieju. -Coz, to potezny orez. Na szczescie patrzylem w inna strone, lecz Baguti oslepli i stali sie bezuzyteczni. -Martwi mnie to, co tu slysze. Jakims sposobem wiedzmy odkryly tajemnice osmego poziomu. Musza miec szpiega w najwyzszej hierarchii Padmasy. Thrembode zadrzal. Wywiadowca wiedzm w otoczeniu wladcow? Nie do pomyslenia. Zaglada milczala przez chwile, jakby cos roztrzasajac. -Tak czy owak, twoja misja skonczyla sie i wiele nas kosztowala. Jesli jednak znajdziesz dla mnie te wiedzme - w miare mozliwosci zywa, choc wystarcza rowniez jej zwloki - wszystko ci wybacze. Mam misje dla czarodzieja na poludniu, na Przyjaznych Wyspach. Thrembode zmusil sie do wstania bez jednego jeku bolu. Skala zakolebala sie i raptownie zjechala na dol przy akompaniamencie zgrzytu lancuchow, naciaganych przez pracujacych na samym dole niewolnikow. Ponownie minal dwor Zaglady. Przezyl, a jego autorytet urosl. W oczach dworakow ujrzal szacunek i troske o wlasne pozycje, gdyby czarodziej zdolal ujac wiedzme zywa. Przekleta czarownica! Jesli jednak schwytanie jej oznaczalo podroz poludniowymi morzami na Przyjazne Wyspy, to zostanie schwytana. Thrembode klal sie na wszystko. ROZDZIAL CZTERDZIESTY PIATY Tunel ciagnal sie i ciagnal. Po porosnietych swiecacymi glonami scianach pracowicie pelzaly jaskiniowe slimaki i skalne zuki, pozostawiajac za soba krzyzujace sie szlaki.W miare posuwania sie w glab korytarza robilo sie coraz cieplej. W niektorych miejscach na podlodze stala letnia woda. Powietrze pachnialo mokradlami i rozbrzmiewalo graniem walczacych i parzacych sie owadow. Relkin musial sie w koncu zatrzymac. Lady nie byla ciezka, lecz po milowej wedrowce jego ramiona potrzebowaly odpoczynku. Troche poniosla ja Lagdalen, lecz wkrotce chlopiec ponownie przejal od niej brzemie. W koncu tunel rozszerzyl sie w jaskinie z jeziorkiem na srodku. Powietrze przesycone bylo zapachem siarki, a woda w zbiorniku wrzala. Spod powierzchni wydostawaly sie babelki gazu. W kilku miejscach oberwaly sie fragmenty skalnego sklepienia. Znalezli plaska jak stol plyte i ulozyli na niej Lessis. Relkin osunal sie pod skala. Ramiona pulsowaly mu bolem. Skupil sie na oddychaniu. Po twarzy i szyi splywal mu pot - byl caly mokry. Po chwili spostrzegl, ze sciany jaskini pokryte byly peknieciami, biegnacymi od sufitu do samej podlogi. Niektore z nich byly wystarczajaco szerokie, by mogl sie w nich zmiescic. Lagdalen badala Lessis, przyswiecajac sobie blekitnym kamieniem w pierscieniu. Rezultaty byly jednoczesnie pocieszajace i wprawiajace w rozpacz. Bandaz wytrzymal i najgorsze krwawienie ustalo, niemniej czarownica byla nieprzytomna, ajej puls slabl. Dziewczyna przerazila sie, ze lady umrze w tym wilgotnym, ponurym miejscu. Przejela sie tym do tego stopnia, ze nie zwazala prawie na grozace jej niebezpieczenstwa. Zas kiedy udawalo sie jej oderwac mysli od Lessis, to tylko po to, by z rozpacza uswiadomic sobie, ze Hollein Kesepton nie zyl lub - co gorsza - znajdowal sie w mocy Zaglady. Nie widziala chocby promyka nadziei. Znalazla sie w samym centrum okropnej katastrofy. Wiedziala, jak wazna dla imperium byla Lessis z Valmes. Podczas polrocznej sluzby dowiedziala sie wiele o prawdziwej sile Imperium Rozy, lecz takze o jego slabosciach. Utrata lady bylaby kleska. W obliczu takiego kataklizmu jej troska o przystojnego, mlodego kapitana byla az nazbyt trywialna. Nie pozwalalo jej to jednak lekko traktowac jego smierci. Relkin stopniowo odzyskiwal sily. Konal z pragnienia, lecz goraca woda w jeziorku przesycona byla solami nadajacymi jej gorzkiego posmaku. -Musimy zdobyc wode pitna oswiadczyl. -Ona umiera, Relkinie. Przelknal sline, walczac z suchymi ustami i przelykiem. Musieli cos zrobic. -Musimy isc, nie mozemy tu zostac. -Nie mozemy jej niesc - prawdopodobnie w ogole nie nalezalo jej ruszac. -Potrzebujemy wody i jedzenia. Przytaknela. -Jedno z nas zostanie z nia tutaj. - Wskazal reka na Lagdalen. - Drugie pojdzie dalej i sprobuje znalezc jakies wyjscie. -I jakies jedzenie i picie. -Racja. Zebral sie w sobie. Lagdalen podala mu pierscien. -Przypuszczam, ze tobie przyda sie bardziej niz mnie. Pokiwal glowa, a wtedy ona zmienila temat. -Jak myslisz, gdzie teraz jestesmy? -Pod gora. - Wzruszyl ramionami. - Marco Veli mowil, ze to dawny wulkan, pod ktorym powinna byc goraca woda. -Mial racje z ta woda. Relkin wzial ich jedyny buklak i chuste Lagdalen, po czym poprawil buty. -Nie zapuszczaj sie za daleko, Relkinie. Wracaj predko. Usmiechnal sie do niej nagle, zapominajac o wszelkich watpliwosciach. -Zaluje, ze nie jestem wystarczajaco stary, by powiedziec ci, ze cie kocham, Lagdalen z Tarcho. Prychnela. -Na szczescie nie jestes, wiec wynos sie juz stad. I nie zapominaj, ze nasza misja jest wazniejsza od zywionych do siebie nawzajem uczuc. Jednak w trakcie mowienia twarz jej zlagodniala. Nie potrafila zbyt dlugo gniewac sie na Relkina. Rozesmial sie. -Zalujesz, ze nie jestem kapitanem, co? -Nie. To ty zalujesz, ze nim nie jestes. Idz juz, potrzebujemy wody. Wciaz ogladal sie za siebie. -Jestem dla ciebie za stara, Relkinie Sieroto i nie zamierzam czekac, az dorosniesz. - Usmiechnela sie. - Poza tym, nie wyglada na to, zebysmy mieli pozyc wystarczajaco dlugo, by dorosnac. Nadal stal, niezdecydowany. -Idz! - warknela. - I znajdz cos do jedzenia. Po drugiej stronie jaskini odkryl ciemny i zlowieszczy wlot innego tunelu. W nim takze blyszczaly porosty, a dzieki pierscieniowi Relkinowi udalo sie osiagnac o wiele szybsze tempo. Korytarz zdawal sie nie miec konca. Ciagnal sie przez mile lub dwie. Nie byl rownie szeroki i prosty jak pierwszy. Gdzieniegdzie podloze pokryte bylo rumowiskiem glazow lawy W scianach i stropie otwieraly sie niewielkie przejscia i odnogi. Po pewnym czasie ujrzal inne swiatlo, cieplejsze i czerwiensze, dobiegajace skads z przodu. Wraz z nim dobiegly go niewyrazne, przytlumione dzwieki. Chyba loskot metalu uderzajacego o metal. Wreszcie dotarl do plamy czerwonawego blasku na podlodze. Swiatlo wylewalo sie z dziury w scianie tuz pod samym stropem. Po wspieciu sie na nagromadzony tam skalny gruz mozna bylo dosiegnac otworu. Zajrzal do dziury. To bylo okno na zupelnie inny swiat. Tamten korytarz byl wyciety w skale i wylozony kamiennymi plytami. Swiatlo i halas dobiegaly z jednej strony. Korytarz nie byl w dobrym stanie. Ze stropu oderwalo sie kilka plyt i cegiel. Tu i owdzie gruz pietrzyl sie do kolan. Relkin wydzwignal sie z trudem przez dziure, odpoczywajac potem przez kilka minut na podlodze. Powietrze bylo tu gorace i smierdzialo siarka. Chlopiec podniosl sie zwolna na nogi i ruszyl w strone czerwonego blasku. Wkrotce pokonal zakret, za ktorym swiatlo przybralo na sile, a halas stal sie ogluszajacy. Ujrzal w oddali otwor w scianie korytarza - zrodlo swiatla. Minute pozniej wyszedl na malenka, wykuta w skale galeryjke, wysoko nad podloga ogromnego pomieszczenia. Ponizej plonely paleniska kuzni Nieuchronnej Zaglady. Z podziwem przypatrywal sie paru ogromnym trollom, ktore gigantycznymi szuflami sypaly rude w jeziorko plynnego metalu. W innym miejscu grupa polnagich ludzi, odzianych jedynie w skorzane fartuchy, wykuwala miecze, piki i topory. Chmury dymu towarzyszyly przeplywaniu stali przez piasek do tygli. Nieco dalej ustawiono tuziny law, na ktorych inni mezczyzni kuli i ostrzyli stal, ladujac ja nastepnie na wozki, wiozace je w miejsce, gdzie zaopatrywano je w jelce, rekojesci i trzonki, przygotowujac nowy orez dla armii Nieuchronnej Zaglady. Olbrzymie wrota otworzyly sie z trzaskiem i z innej sali wylonil sie woz pelen rudy, ciagniety przez spoconych niewolnikow. Nad glowami strzelal im z bata imp o szczegolnie wrednym pysku. Woz zatrzymal sie przy trollach z szuflami. Niewolnicy pobiegli przechylic go i wysypac rude na stos, z ktorego giganci zasilali jeziorko metalu. Przy akompaniamencie trzaskajacych batow nieszczesnicy wyprostowali woz i zawrocili z nim, opuszczajac kuznie. W pewnej chwili Relkin zobaczyl, jak jeden z nich przewraca sie i upada. Impy zaczely go bic. Podzwignal sie na kolana, zaraz jednak przewrocil sie ponownie. Woz juz odjechal, lecz impy nadal znecaly sie na niewolnikiem. Po paru minutach zlapaly go za bezwladne rece i nogi i zaciagnely do otworu nad ogniami gory, z ktorego saczyla sie smuzka dymu. Bez wahania wrzucily cialo do dziury. Blysnelo. Relkin wyobrazil sobie, ze dym lekko zgestnial. Impy zawrocily i ruszyly za wozem. Potezne odrzwia zatrzasnely sie z hukiem. Giermek wzdrygnal sie. Jeden z trolli obrocil glowe, a jego czerwone slepia zdawaly sie patrzyc prosto na niego. Relkin przykucnal z lomoczacym sercem. Nie rozlegl sie jednak zaden alarm, totez po kilku sekundach wyjrzal zza naturalnej, kamiennej barierki. Troll wrocil do sypania rudy w ton rozpalonego do bialosci metalu. Robotnicy otworzyli ujscie, wypuszczajac strumien plynnej stali, ktora z rykiem i syczeniem wsiakala w piasek. Relkin odczolgal sie i wrocil do korytarza. Rozumial, ze w pewnym sensie ujrzal wlasnie serce potegi Zaglady. Produkcja broni na tak wielka skale umozliwiala jej uzbrojenie hordy impow i ludzi, ktora zgniecie legiony Argonathu. Kolejny raz miasta Argonathu otoczone zostana morzem wrogow. Niedaleko galeryjki tunel rozgalezial sie na trzy przejscia. Jedno bieglo prosto, drugie w dol, a trzecie w prawo. Zrezygnowal z prowadzacego w dol korytarza z obawy, iz moze on prowadzic do kuzni i trolli. Droge na wprost spowijal mrok, a w przejsciu na prawo majaczylo slabe swiatelko. Wybral swiatlo i dosc szybko doszedl do waskiego okna w scianie, rzucajacego blask na wijace sie w dol waskie schody. Za oknem widac bylo kolejna wielka, choc slabo oswietlona przestrzen, z ktorej dobywal sie przerazajacy smrod. Z drzeniem ruszyl w dol po schodach i dotarl do slepej sciany na dnie glebokiej studni. Gladz sciany zaklocaly jedynie dwie cegly, celowo z niej wystajace. Chlopiec dotknal ich, a potem na nie naparl. Nic sie nie stalo. Pchnal jedna, a pozniej druga, nadal bez efektu. Juz mial sie poddac i wrocic na gore, kiedy wpadl na pomysl pociagniecia cegiel ku sobie. Natychmiast waska sekcja sciany obrocila sie, czyniac przejscie do spizarni oswietlonej wybitym trzydziesci jardow dalej swietlikiem. Pod jedna sciana staly beczki ze swieza woda. Pod druga skrzynie do polowy wypelnione owsem. Z dziekczynna modlitwa do Bogini Relkin odszpuntowal beczke, pozwalajac strumieniowi swiezej wody splywac mu wprost do przelyku. Kiedy juz napil sie do woli, napelnil ziarnem chuste, zwiazal ja i wsunal pod kaftan. Nastepnie nalal wody do buklaka. Nacisnal cegly i wydostal sie na tajemna klatke schodowa, gdzie zostawil jedzenie i wode, po czym wrocil do spizarni i kontynuowal zwiedzanie. Odkryl ciag magazynow o roznych ksztaltach i przeznaczeniu. Jeden byl dosc maly i przesycony wonia rumu, dobywajaca sie z setek umieszczonych tu barylek. Pilnowali go straznicy, wysocy, ponurzy mezczyzni w czerni z pikami i lukami. Relkin zawrocil na ich widok i sprobowal z innym pomieszczeniem. Przechowywano tu wosk w blokach dlugich na trzy stopy, a szerokich na jedna. W kolejnej salce znalazl tuby smoly i musial sie tu ukryc, podczas gdy nadzorowani przez impy niewolnicy ladowali ciezka tube na wozek, ktory nastepnie wypchneli z pomieszczenia. W koncu uznal, ze zobaczyl dosc. Lagdalen potrzebowala wody i jedzenia, a jego nie bylo juz stanowczo zbyt dlugo. Odszukal spizarnie i otworzyl ukryte przejscie. Wrocil dlugimi korytarzami kolo kuzni do dziury w podlodze, wiodacej do powstalych w lawie jaskin. Przecisnal sie przez otwor z woda i prowiantem i ruszyl fosforyzujacym korytarzem. Nie zauwazyl zoltych slepi, obserwujacych go z mroku, ktore towarzyszyly mu, trzymajac sie cieni. ROZDZIAL CZTERDZIESTY SZOSTY Bazil ocknal sie z glebokiego, pozbawionego marzen snu. Przypominalo to powolne wychodzenie z mrocznej, bezdennej studni. Wreszcie otworzyl oczy. Bylo jasno, choc swiatlo bylo przycmione. Smierdzialo strasznie.Sprobowal poruszyc sie. Zabrzeczal metal i poczul ucisk na nadgarstkach, kostkach i wzdluz ogona. Zajeczal z rozpacza. Wszystko sobie przypomnial - desperacka walke u drzwi kuchni i Hogo, czarnego stwora, ktory eksplodowal niczym chory balon, kielbasa wypchana zepsuciem. Byl przykuty do sciany. Kazda konczyne opasywalo piec poteznych, stalowych bransolet, zatrzasnietych i przyspawanych do ciezkich lancuchow, przymocowanych metalowymi sworzniami do muru. Nawet ogon mial skrepowany. -Aha - rozlegl sie w poblizu smoczy glos. - Zlamany Ogon nareszcie sie przebudzil. Nesessitas! -We wlasnej osobie. Przynajmniej nie byl sam. -Gdzie u licha jestesmy? Zielona smoczyca stala rozkrzyzowana i przykuta do przeciwleglej sciany. -Nie mam pojecia. Kiedy sie obudzilam, juz tu bylam, tak samo jak ty. -Co z innymi - kapitanem Keseptonem, giermkami? -Wiesz tyle samo, co i ja, przyjacielu. Bylo tu calkiem nudno, przynajmniej do tej chwili. Bazil klapnal szczekami. Coz za paskudne polozenie dla smoka. -Co mozemy zrobic? -Niewiele - odrzekla znuzonym glosem. - Proponuje czekac. I czekali, zdaniem Bazila przez cala wiecznosc, choc sadzac po nasilaniu sie i slabnieciu swiatla wpadajacego przez malenkie okienko pod sufitem, minely zaledwie dzien i noc. A potem drzwi otworzyly sie z hukiem i do srodka wkroczyla bunczucznie czereda impow w czarnych mundurach, zdobionych zlotem i szkarlatem. Uzywajac blaszanych gwizdkow, przywolali czworke masywnych trolli, jakich Bazil nigdy wczesniej nie widzial. Mialy mlecznobiala skore i rozowe dlonie, stopy i uszy. Blade, pozbawione koloru oczy osadzone byly nad pyskami, z ktorych wystawaly wielkie kly. Ciagnely ciezki wozek na dwoch kolach. Impy okrazyly cele, z bezczelna buta sprawdzajac smocze okowy. Potem skupily sie wokol Bazila, gestykulujac i paplajac w swoim gardlowym jezyku. -Wyglada na to, ze idziesz na pierwsze danie, Zlamany Ogonie. -Mam dla nich wiadomosc - ten homar nie pojdzie zywy do garnka. Nesessitas zachichotala. -Nie sadze, zebys zmiescil sie do jakiegokolwiek garnka. Moze zjedza cie na surowo. -Diabelnie twarde mieso do zucia. Stary smok - zylasty smok. Olbrzymie trolle podreptaly naprzod i zaczely go rozkuwac. Nie bylo to latwe: niezgrabne paluchy nie przywykly do kluczy. Bazil poczul, jak opadaja z niego kajdany, oswobadzajac po kolei nogi, ramiona i ogon. Nastepnie trolle zlapaly go za lapy i gladko uniosly w powietrze. Dwa impy pochwycily ogon. Pozbawiony oparcia byl bezradny, no, prawie bezradny. -Mowiono mi, ze smoki strasznie sycza, kiedy wklada sie je do wrzatku - dorzucila Nesessitas. -Jeszcze nie wsadzili mnie do kotla - odparowal. Napial miesnie i sprobowal wyrwac sie z usciskow czterech trolli albinosow. Zakolebal sie i szarpnal, zaskakujac ich swoja zywotnoscia, zaraz jednak wzmocnili chwyt. Lecz impy nie byly przygotowane na sile drzemiaca w wykrzywionym, polamanym ogonie. Z okrzykami przerazenia poszybowaly przez cala cele, z gluchym lupnieciem uderzajac o sciane. Bazil zlapal uwolnionym ogonem jednego z oprawcow za kostke i przewrocil go, czyniac z calej grupy klebowisko muskularnych konczyn i masywnych cielsk. Smok pierwszy stanal na nogi. Reszta impow w celi wrzasnela ze strachu i zakotlowala sie w drzwiach. Bazil zlapal pierwszego trolla z brzegu i cisnal go glowa naprzod w drzwi. Impy uciekly, a troll utkwil w przejsciu. Reszta olbrzymow zerwala sie juz z podlogi i zagrzewany do boju przez Nesessitas Bazil Zlamany Ogon dal im lekcje prawdziwej walki. Przewaga byla, oczywiscie, po ich stronie, tyle ze byly powolne. Okladal je kulakami, wybijajac kly i zostawiajac na lbach i ramionach dlugie skaleczenia. Ich blada krew, rownie bezbarwna jak reszta ciala, wypelnila powietrze specyficznym, slodko-slonym zapachem. Kamienna podloga zrobila sie mokra i sliska. W koncu zapedzily go do kata, powalily i skopaly. Zaraz do celi wpadly spieszace z odsiecza dwa kolejne trolle albinosy i w niewielkim pomieszczeniu zrobilo sie ciasno od zwalistych cielsk. Ponownie zakuty w lancuchy Bazil zostal podniesiony z ziemi i polozony na oczekujacym wozku, ktorym ruszyl w podroz po olbrzymim, podziemnym miescie Zaglady. Bazil przygladal sie kamiennym murom i stropom, szerokim alejom i waskim sztolniom. Wzdluz rozleglych bulwarow ciagnely sie jasno oswietlone sklepy i warsztaty. Wszedzie jezdzily riksze i niewielkie powozy ciagniete przez przykutych do dyszli ludzkich niewolnikow. Powozami poruszali sie glownie mezczyzni i kobiety, ktorzy wybrali sluzbe dla Zaglady. Pochodzili z roznych ras i krain, lecz laczyla ich twardosc rysow i arogancja. Eskorta trolli doprowadzila go do ogromnych, czarnych wrot. Podwoje otwarly sie, wpuszczajac ich do mrocznego wnetrza przestronnych komnat i korytarzy. Po minieciu dwoch nastepnych bram, znalezli sie w wielkim holu, gdzie z sufitu zwieszala sie olbrzymia, czarna kula, przypominajaca pajaka rozmiarow domu. Przestrzen, gdzie wisiala kamienna sfera, ograniczona byla z trzech stron stalowa krata. Czwarta strona pozostala otwarta. Pod plonacymi na scianach pochodniami stali uzbrojeni mezczyzni. Trolle podjechaly wozkiem pod sama kule. Baz uniosl lekko glowe i zobaczyl, ze wozek stoi na samym skraju ciemnej przepasci, uciekajacej pionowo w dol. Uslyszal chrobot lancuchow i krazkow. Czarna sfera obnizyla sie, majaczac groznie tuz nad nim. Przekonal sie, ze byla to kula zwyklej, czarnej lawy, wypolerowana i gladka, opieta siatka stalowych lancuchow. Wiele slyszal o tym dziwacznym tworze nieprzyjaciela, jednak az do tej chwili nie przyjmowal do wiadomosci jego istnienia. To nie byl zwyczajny kawalek skaly. W tym kamieniu wyczuwalo sie obecnosc, ktorej nie mogl przeoczyc nawet niewrazliwy smok - potezna, nieprzejednana, okrutna. Ta straszliwa inteligencja skupiala sie teraz na nim. Na powierzchni glazu pojawila sie pulsujaca, czerwona kropka wielkosci jablka. Nagle rozlegl sie brzek cienszych lancuchow i z otchlani wychynely trzy wysokie, waskie klatki, ustawiajac sie przed ogromna, czarna sfera. W srodkowej klatce stal szczuply mezczyzna bez uszu i powiek. Sciskal metalowe prety, wpatrujac sie wytrzeszczonymi oczami w Bazila. Po prawej stronie znajdowala sie monstrualnych rozmiarow kobieta, ktorej tluste cielsko wylewalo sie przez kraty. Byla slepa i miala zaszyte usta, pozostawiono jej jednak duze, odstajace uszy. Nagle mezczyzna w klatce po lewej zlapal grube kraty i przemowil gromkim glosem. -Witaj w moim miescie, wladco smokow. Oczy Zaglady gwaltownie obnizyly sie i dyndaly teraz tuz nad Bazilem. Usta ucichly do pomruku. -To rzadka przyjemnosc goscic tu kogos z twej rasy. Zaprawde nieczesto mamy ten honor. - Nagle glos zrobil sie zrzedliwy. - Prawde rzeklszy, smoki wola raczej umrzec, nizli zgodzic sie na odwiedzenie mnie w moim miescie. - Zaraz jednak Usta uspokoily sie. - Ty jednak tu jestes. To wspaniale, nawet jesli bedziemy musieli skazac cie na smierc. Bazil probowal dojrzec, za pomoca jakich mechanizmow kontrolowano klatki, w ktorych trzymano Oczy, Uszy i Usta Zaglady. Zajrzal w glab otchlani. Daleko w dole dostrzegl niewyrazne poruszenia i uslyszal trzaskanie batow. Potezne trolle nadzorowaly tam grupy niewolnikow, obslugujacych liny i kolowroty. -Zainteresowalo cie dzialanie naszych mechanizmow, wladco smokow? Smok przeniosl w milczeniu wzrok na skale. -Niewazne - ciagnely Usta. - Jestes tutaj i obiecujemy sobie wiele rozrywki z tego powodu, chyba ze okazesz rozsadek... Oczy odfrunely, zastapione przez kobiete z uszami. Najwyrazniej oczekiwano od niego odpowiedzi. Graj na czas - rozlegl sie cichy glos w jego glowie. -Co to jest? Kim jestes? - zapytal Bazil. Oczy wrocily na swoje miejsce, wybaluszajac sie na niego. -Kim jestem? - ryknely Usta. - Nie wiesz? Czy to mozliwe? Bazil poczul, jak ogarnia go gniew. -Tak, kim jestes? Widze tylko golego czlowieka w klatce. Nagiego brudasa. Rozlegl sie przerazajacy smiech. -Nic nie widzisz, gadzie. To sa moje oczy. - Lancuchy zagrzechotaly, podnoszac chudego mezczyzne o wytrzeszczonych oczach. -A to sa moje uszy! Klatka z tlusta kobieta uniosla sie i zatrzymala. -A to sa moje usta! - I zwalisty mezczyzna poruszyl sie w gore i w dol. Bazil odczekal chwile. -A wiec zyjesz wewnatrz skaly, tak przynajmniej twierdzisz. Znow uslyszal okropny smiech. -Bystry jestes, jak na gada. Baz najezyl sie. "Gad" bylo ludzkim okresleniem, serdecznie nie cierpianym przez wiekszosc smokow. -Posluchaj mnie, smoku. Posluchaj, przyjacielu. -Nie jestem twoim przyjacielem, skalo. Uwolnij mnie, a bardzo szybko ci to udowodnie. Smiech. -O tak, wyobrazam to sobie, na szczescie jednak nie bedziesz mial okazji, zeby mnie skrzywdzic, o nie. To wielce nieprawdopodobne. Masz jednak jedyna szanse ocalenia swej zalosnej skory. Co wiecej, twoja sytuacja moze sie znaczaco poprawic. Po dluzszej chwili. -Jak? -Uwolnie cie i obsypie zaszczytami, jezeli obiecasz sluchac mnie i walczyc dla mnie. Bylo to tak absurdalne, ze Bazil wpadl w furie, wywolana rozmiarami obrazy. -Zabijasz smoki, zabijasz ludzi, trzymasz niewolnikow. Nie mam z toba nic wspolnego. Glos powrocil do mruczenia. -Och, nie marnuj takiej szansy. Nie dostaniesz nastepnej. Tylko pomysl - mozesz albo zginac marnie ku uciesze gawiedzi, albo zyc jako moj sluga, dumny i holubiony. Gardlo Bazila stezalo z nienawisci. -Odkad tylko wyklulem sie z jajka, wiedzialem, ze ty i twoi wladcy jestescie zli. Nigdy nie bede ci sluzyl. Marnujesz czas, skalo. Lecz Zaglada jeszcze nie skonczyla. -Mam nadzieje, ze nie. Zastanow sie. Uczynie cie generalem, zbierzemy armie smokow, ktore beda walczyc w naszej sprawie. Bazil wybuchl, omal nie stracajac wozu w otchlan. -Smoki nigdy nie beda ci sluzyc. Myslisz, ze walczylibysmy u boku trolli, ktore hodujesz do zabijania innych smokow? Nigdy, durna skalo, przenigdy! Na dlugi czas zapadla cisza. Czerwony punkt pulsowal. Wreszcie Usta ozyly. -Coz, wobec tego musze przyjac, ze jestes tak glupi, jak mi mowiono. Dobrze. Umrzesz wiec dla naszej przyjemnosci. Swietnie, tlumy potrzebuja nowych wrazen. - Usta poderwaly gwaltownie glowe. - Zabrac go! - ryknely. ROZDZIAL CZTERDZIESTY SIODMY Siedzieli w ciemnosciach i przezuwali przyniesiony przez Relkina owies. To byla ciezka praca, niemniej tak wygladal pierwszy posilek, jaki mogli zjesc od bardzo dlugiego czasu.Lessis byla szczuplym ksztaltem rozciagnietym na skale. Umierala, a oni nie mogli na to nic poradzic. Lagdalen walczyla ze wzbierajacym w niej placzem. Sytuacja wygladala beznadziejnie. Relkin probowal ja pocieszyc, lecz odsunela sie od niego. Od tej chwili siedzieli blisko siebie, nie dotykajac sie jednak i skupiajac na zuciu. Z nieznanych blizej przyczyn Relkina przepelniala dziwna nadzieja. Podroz przez podziemia Tummuz Orgmeen zaszczepila w nim dziwaczna mysl, ze jakos zdolaja stad uciec. Nie chcial myslec o niczym ponadto. Zbyt wiele bolu. Stracil smoka - moze juz nie zyl, a moze wlasnie konal. Musi go jakos odszukac. Co prowadzilo do dalszych nieprzyjemnych kwestii. Co bedzie, jak juz go odnajdzie? Jak ma uratowac smoka, byc moze ciezko rannego, niezdolnego do marszu? Westchnal w duchu. Skupi sie na wydostaniu sie stad. To pierwszy krok. Przelknal i napil sie odrobine wody. Katem oka dostrzegl jakis ruch w ciemnosciach. Podniosl glowe i poczul, jak krew scina mu sie w zylach. Oczy! Miliony slepi, otaczajacych ich niczym blyszczace, zle swiecidelka. Lagdalen zauwazyla, jak tezeje, uniosla wzrok i wydala cichy okrzyk. Jaskinia byla jak wylozona futrem. ze spowijajacych ich mrokow wylonily sie tysiace tysiecy szczurow. Gruby dywan gryzoni pelznacy wolno w ich strone. Relkinowi zaschlo w ustach. Dobyl miecza i wstal powoli, nie zwazajac na trzesace sie kolana. To bedzie bez watpienia straszna smierc. Pozarci przez armie gryzoni. Cisze macily jedynie chrapliwe oddechy Relkina i Lagdalen oraz szuranie szczurzych lapek po skale. -Pomoz nam, matko - szepnela dziewczyna. Szczury sunely ku nim cicho i nieublaganie, nagle jednak cos gwaltownie powstrzymalo ich pochod. W sam srodek hordy gryzoni z gniewnym miauknieciem zeskoczyl ze skaly czarny kot. Szczury cofnely sie, zostawiajac pusta przestrzen wokol muskularnego kocura, najwyrazniej leciwego, o bialym pyszczku i mnostwie blizn na lebku. Nadal jednak te gorejace gniewem slepia i ostre, pozolkle kly budzily szacunek. To nie byl tlusty, domowy kotek, pupilek do noszenia na rekach. Miauknal znowu i szczury umknely mu z drogi, nie dosc szybko jednak i kocia lapa w mgnieniu oka uderzyla szesc razy, rozrzucajac gryzonie na wszystkie strony. Relkin zauwazyl kolejna dziwna rzecz - kot nie wysunal pazurow i nie utoczyl ani kropelki szczurzej krwi. Odrzucone precz gryzonie wyladowaly bezpiecznie na ziemi i natychmiast zanurkowaly w dajaca bezpieczenstwo horde kompanow. Szczury cofnely sie i kocur podszedl do mlodych ludzi, stojacych przed cialem wielkiej Lessis. Syknal, polozyl plasko uszy i napial miesnie, jak gdyby zamierzajac skoczyc na chlopca. Relkin wpatrywal sie w niego w zadziwieniu, niemniej machnal mieczem przed soba. Kot sprawial grozne wrazenie, lecz byl tylko kotem, a jemu nieobce bylo wywijanie mieczem. Jesli do tego dojdzie, to bedzie martwy kot. Nie chcial wyobrazac sobie, co moga wtedy zrobic szczury. A co robily teraz? Kompletnie niewytlumaczalne. Czy ten kot byl krolem szczurow? Dlaczego zwykle nieprzejednani wrogowie zachowywali sie w taki sposob? Kocur zasyczal i skoczyl. Relkin zamachnal sie mieczem, lecz spudlowal i kot w mgnieniu oka znalazl sie na kamiennej plycie u boku Lessis. Giermek uniosl miecz. Kocur przycupnal kolo czarownicy i zasyczal, lecz nawet nie drgnal. Chlopiec zawahal sie. Kocur wydal z siebie przeciagle, zalosne miauczenie. Lagdalen nagle scisnela Relkina za ramie. -Nie. Zabicie tego kota nie byloby chyba dobrym pomyslem. Opuscil bron. -W porzadku. Nie robi jej krzywdy, ale czego, u diabla, chce? Nie znala odpowiedzi. -A co z nimi? - Machnal rekaw strone szczurow. Pokrecila glowa. -Nie wiem, Relkinie. Kot obrocil sie do nich tylem, skupiajac sie calkowicie na Lessis. Usiadl kolo jej ramienia i zdawal sie ogladac ja uwaznie, po czym znieruchomial. -Nie rozumiem - wyznala Lagdalen, ogladajac sie na zbita mase szczurow. Drzala jak lisc. Czula sie bardzo nieswojo. Jeszcze nigdy tak sie nie bala, nawet kiedy troll rzucil sie na nich w piwnicy gospody Pod Czarnym Ptaszyskiem. Relkin wzial ja za reke. Choc raz jej nie wyrwala. On takze dygotal, lecz jej dotyk pozwalal mu opanowac sie. -Nie wiem, sam nie wiem, co o tym myslec - wymamrotal. Kot odwrocil sie ku nim, zasyczal i znowu polozyl plasko uszy, po czym zeskoczyl ze skaly i z miauczeniem rzucil sie na szczury, rozrzucajac je dokola. Znow jednak obeszlo sie bez krwi, kocie pazury pozostaly schowane. Tak potraktowane szczury nie protestowaly ani nie staraly sie bronic. W powietrzu pojawilo sie dziwne napiecie, ktore zaraz zniklo, a wszystkie szczury poruszyly sie jednoczesnie, obiegajac ich i przemykajac miedzy nogami, po czym wspiely sie na plyte, gdzie spoczywala Lessis. Lagdalen gwaltownie wciagnela powietrze. -Nie - wyszeptala. Gryzonie nie zwracaly jednak na nich uwagi. Wtloczyly sie pod cialo lady, ktore kilka sekund pozniej zostalo podniesione na setkach grzbietow i przesuniete na skraj plyty. Czekaly juz tam tysiace nastepnych szczurow, tworzacych zywy pagorek. Czarownica zostala delikatnie przeniesiona i wzgorze rozplynelo sie, unoszac ja ze soba. Czarny kocur prychnal i znowu wyrzucil w powietrze kilka gryzoni, nie czyniac im jednak zadnej krzywdy. Szczury szczerzyly tylko na niego zeby, a przewrocone, blyskawicznie stawaly na nogi i wracaly do swoich zadan. Cialo lady oddalalo sie od nich, unoszone przez rzeke gryzoni. -Nie - lkala Lagdalen. Relkin zerwal sie na rowne nogi. -Chodz, pojdziemy za nimi. Nie sadze, zeby zamierzaly wyrzadzic krzywde jej lub nam. Lagdalen patrzyla za Lessis. Jak to mozliwe? Czarownica miala wielu przyjaciol, zwlaszcza wsrod zwierzat - ale te szczury? Nie mieli jednak innego wyjscia, a Lessis oddalala sie od nich coraz bardziej. Poszla chwiejnie za Relkinem, sledzacym stado malych, brazowych figurek, ktore przeciely dno jaskini i znikly w waskiej szczelinie. Kocur zatrzymal sie tam, mierzac ich tymi swoimi zoltymi slepiami. Chlopiec podszedl do niego wolno i ostroznie. Zwierze nie poruszylo sie ani nie ostrzeglo go najmniejszym chocby parsknieciem. Kiedy Relkin znalazl sie na wyciagniecie miecza od niego, kot wydal serie cichych, zalosnych miaukniec, po czym obrocil sie i smyrgnal w waska, boczna jaskinie. Relkin i Lagdalen poszli za nim. Po paru jardach dotarli do miejsca, w ktorym jaskinia zwezala sie do otworu o wysokosci dwoch i szerokosci trzech stop. Kot przeszedl przez niego i zamiauczal z drugiej strony. Chce, zebysmy za nim poszli... chodzmy. - Giermek wczolgal sie do srodka. Przejscie bylo waskie, lecz mialo tylko szesc stop dlugosci, po przebyciu ktorych chlopiec znalazl sie w wiekszym pomieszczeniu. Tu takze rosly swiecace porosty. Szczury zlozyly Lessis na stercie siana, przyniesionym tu przez nieznane dlonie, po czym otoczyly ja morzem malych cial, nie podchodzac jednak blizej niz do skraju legowiska. Byly niesamowicie zdyscyplinowane, nawet kiedy w sam ich srodek wskoczyl kot, ponownie wyrzucajac kilka z nich w powietrze. Po prostu odsunely sie od niego, nie wykazujac checi odwetu. Kocur podszedl do twarzy Lessis, usiadl i wpatrzyl sie w nia powaznie. Relkin i Lagdalen wymienili zaskoczone spojrzenia. W panujacej ciszy poczuli narastanie napiecia, mocy, ktora emanowala z hordy malych zwierzatek. Mrowila ich skora, a wlosy na karkach i ramionach uniosly sie. -Czujesz? - zapytala po chwili Lagdalen. -Czy czuje? Prawie poderwalo mnie z ziemi! -To dla niej - one to robia dla niej. -Ale co to jest? Co one robia? Lagdalen nie zdazyla odpowiedziec. Wszystko wywietrzalo jej z glowy na widok budzacej sie Lessis, ktora po chwili uniosla glowe. -Lady! - zawolala, myslac, ze ma halucynacje. Czarownica zamrugala oczami, spojrzala na Lagdalen i usmiechnela sie. -A wiec wciaz zyjemy! Ciesze sie. - Przeniosla wzrok na kota. - Ach, stary przyjacielu, nadal tkwisz w tym miejscu smierci. Coz, ciesze sie, ze cie widze, i rozumiem, iz przybyles splacic dlug. Obawiam sie, ze musze zazadac splacenia go w calosci, poniewaz znajdujemy sie w wielkim niebezpieczenstwie, a ja jestem bliska smierci i choc potrafilabym ja zaakceptowac, to jednak nie wolno mi tego uczynic. Sprawa, ktorej sluzymy, wciaz mnie potrzebuje, dlatego tez musze zyc. Jestem pewna, ze to rozumiesz, stary druhu. Kot trwal niewzruszony. Szczury jednak byly niespokojne. Lessis zauwazyla to. -Widze was wszystkich i ciesze sie, ze dobrze sobie radzicie. Jest was o wiele wiecej niz niegdys. Relkinowi scierpla skora. Szczury zaklebily sie dokola. Byly zadowolone! Obmyla ich fala szczurzej radosci. Coz, bylo ich tu naprawde mnostwo, nie mozna zaprzeczyc. Lessis przemowila znowu. -Ale wybiegam zanadto naprzod. Bede potrzebowala paru rzeczy. Utracilam mnostwo krwi, a nie mamy zbyt wiele czasu. Relkin wysunal sie do przodu. -Co mozemy zrobic, lady? -Ach, Relkin Sierota. Powinnam byla wiedziec, ze przezyjesz. Razem z Lagdalen. Coz, potrzebuje kilku rzeczy i musze prosic was o ich przyniesienie. Chlopiec uniosl kciuk. -Z miasta? Tak. -Jest to do zrobienia - znalazlem droge. -Oczywiscie, ze tak. Kiedy zobaczylam cie po raz pierwszy, kradles cos, pamietasz? Relkin przelknal sline. -Tak, moja lady. Usmiechnela sie. -Teraz znowu musisz cos ukrasc, tym razem jednak nie mozesz dac sie zlapac. Giermek przysiagl, ze do tego nie dopusci. -To dobrze, poniewaz musisz udac sie do Ogrodu Czarodziejow. Pewne grzyby rosna tylko tam. Potrzebny mi jest zloty kapelusz - maly grzybek, nie wiekszy od guzika przy twojej koszuli. Magowie wykorzystuja go do roznych rzeczy, lecz dla mnie jest niezbedny do tego, co musze tu zrobic. Potrzebuje go, a takze swieczki i czegos do jej zapalenia. -Gdzie znajde Ogrod Czarodziejow, moja lady? -Opisz mi, co widziales podczas swojej wycieczki. Relkin szybko wypelnil jej polecenie. -Dobrze. Jestesmy blisko kuzni, co oznacza, ze znajdujemy sie pod komora. Bedziesz musial znalezc okno i wspiac sie po scianie na pierwsze umocnienia. Zobaczysz stamtad Ogrod Czarodziejow - blekitna pagode, stojaca w samym koncu ogrodu. Giermek zerwal sie na rowne nogi. -Zaczekaj - powstrzymala go Lessis. Rozkaszlala sie. Miala nienaturalnie blyszczace oczy. - Napotkasz trudnosci. Przy murze ogrodu... sluchaj uwaznie. Relkin pochylil sie nad nia, by nie uronic ani slowa. ROZDZIAL CZTERDZIESTY OSMY Najtrudniejsze nie bylo sforsowanie bramy Ogrodu Czarodziejow, jak przewidywala Lessis, lecz wydostanie sie z wnetrza wiezy, otaczajacej komnate Zaglady, na zewnetrzny mur i powrot stamtad.Jedyna droga, jaka znalazl Relkin, prowadzila przez waskie, wykuszowe okno, skad mogl zeskoczyc na zewnetrzny mur, gdzie widzial juz szereg potencjalnie uzytecznych uchwytow dla rak. Celowal w pieciostopowa szczeline pomiedzy murami. Ponizej ziala szescdziesieciostopowa przepasc, gdzie czekala pewna smierc. Uznal, ze dostanie sie na mur bylo mozliwe, wrecz relatywnie latwe. Nierealny byl natomiast powrot bez pomocy drugiej osoby. Dlatego wlasnie musiala czekac na niego Lagdalen, by w odpowiednim momencie wywiesic line lub pas, ktorego bedzie sie trzymac tak dlugo, az zarzuci noge na okno i wgramoli sie do srodka. Oznaczalo to, ze dziewczyna musiala mu towarzyszyc w wedrowce przez labirynt tuneli dziurawiacych komore i pozostac tam, ukrywajac sie w spizarni i co pietnascie minut wygladajac przez okno, czy juz powrocil. Wykusz okna znajdowal sie na szczycie schodow laczacych poludniowy kompleks podziemi ze srodkowymi poziomami twierdzy, gdzie zgromadzone byly straze. Miejsce bylo ciche i spokojne - nie zagladal tu nikt procz zablakanych straznikow. Mimo to, ryzyko bylo olbrzymie, a juz kompletna zagadka pozostawalo, czy Lagdalen ma wystarczajaco silne ramiona, by utrzymac skorzany pas, na ktorym bedzie wisial Relkin, zanim zdola wdrapac sie do srodka. Kiedy juz znalazl sie na zewnetrznym murze, wszystko stalo sie prostsze. Podpelzl szczytem muru do bramy wiezy. Odkryl tam dobre uchwyty dla rak i ruszyl w gore, w poprzek sciany pod sama wiezyczka. W wiezyczce siedzial straznik, lecz nie uslyszal Relkina, przemykajacego dziesiec stop nizej. Zewnetrzny mur wykonany byl z surowych glazow, ulatwiajacych wspinaczke. Giermek nie mial zadnych klopotow ze schodzeniem i pozostawaniem w cieniu pomiedzy murem a wieza. Bez problemow zszedl na dol, mijajac po drodze dachy kilku magazynow wybudowanych w poblizu samej bramy. Zeskoczyl do zakurzonej alejki, prowadzacej na szeroki bulwar, ciagnacy sie w kierunku bramy. Niedaleko ujrzal blekitna pagode Ogrodu Czarodziejow. Szedl spiesznie ulicami Tummuz Orgmeen. W poblizu twierdzy nie bylo zbyt tloczno. Dalej rozciagala sie starozytna dzielnica, gdzie bylo znacznie wiecej ludzi, lecz przy samej wiezy znajdowaly sie tylko baraki strazy i inne budynki niezbedne rzadom Zaglady oraz swiatynia i ogrod magow. Ustawil sie w kolejce do wejscia do ogrodu. W polowie tworzyli ja chlopcy, starsi lub mlodsi od niego. Wiekszosc ubrana byla byle jak, tylko nieliczni nosili jedwabie z bialymi ponczochami i czerwonymi podwiazkami. Ci ostatni obnosili sie takze z perukami i rozem na policzkach. Wyroznialo ich to jako starszych uczniow waznych czarodziejow. Tak czy owak, wszyscy byli pomagierami magow i nikt nie spojrzal po raz drugi na odzianego w przybrudzony, podrozny stroj Relkina. Przy bramie kazdy byl szybko odpytywany przez wartownika. Relkin powtorzyl dokladnie to, co wczesniej ustalil z Lessis byl uczniem Spurgiba, czarodzieja Piatego Nadejscia. Mial przyniesc swemu szacownemu mistrzowi zloty kapelusz. Zapytany o haslo Spurgiba, odrzekl: "Ralta!" i po sprawdzeniu w ksiazce kodow zostal wpuszczony do srodka. Mogl jedynie zgadywac, skad Lessis znala haslo czarodzieja faktycznie mieszkajacego w Tummuz Orgmeen - Szara Lady naprawde miala przyjaciol w wielu dziwnych miejscach. Ogrod byl istnym labiryntem sciezynek i rabatek, na ktorych rosly jaskrawe kwiaty, paskudne grzyby i inni tajemniczy przedstawiciele swiata flory. Relkin ujrzal pare staruszkow, pielegnujacych kepe krzewow o brazowych lisciach i czarnych galeziach. Uwaznie smarowali liscie mlekiem i spulchniali ziemie dokola. Niedaleko nich poteznie zbudowany mezczyzna zrywal owoce smierci z wysokiego drzewa o bialej korze. Owoce przypominaly ksztaltem niewielkie czaszki, a zawarta w kazdym z nich trucizna wystarczala do usmiercenia dwudziestu ludzi. Od kolejnego staruszka Relkin uzyskal informacje, gdzie moze znalezc zebrane na dzis zlote kapelusze. Dolaczyl do krotkiego szeregu uczniow, obslugiwanych przez staruszka o wielkim nosie. Kiedy nadeszla jego kolej, otrzymal jeden grzybek i zawinal go w szorstki papier. Nastepnie wrocil na ulice i do alejki. Stamtad wspial sie na dachy i dalej na mur. Szybko dotarl na szczyt umocnien i zatrzymal sie na chwile, odzyskujac oddech. Juz mial ruszac dalej, kiedy niecale dwadziescia stop od niego otworzyly sie z trzaskiem jakies drzwi. Zanurkowal za rog wiezy. Na mur wymaszerowalo dwoch straznikow. Szli w jego kierunku. Blyskawicznie zszedl nizej i przytulil sie do skarpy na zewnatrz muru, wysoko nad miastem. Mial tu kiepskie uchwyty, a stopy z ledwoscia utrzymywaly sie na stromej skarpie. Nie utrzyma sie tu zbyt dlugo, nawet jesli nikt nie dostrzeze go z dolu. Mezczyzni zatrzymali sie dokladnie nad nim, rozprawiajac o jakiejs premii, ktorej im nie wyplacono, co najwyrazniej wielce ich wzburzylo. Chlopiec zrezygnowal z wedrowki do waskiego okna, gdzie oczekiwala go Lagdalen. Musial znalezc droge na dol, a przynajmniej nizej, gdzie zdola znalezc lepsze oparcie dla rak. Ostroznie przesunal sie w bok, po czym zaczal schodzic w dol, wymacujac oparcia dla stop. Piecdziesiat stop nizej odkryl waski, lecz uzyteczny wystep, opasujacy mur na calej jego dlugosci. Oznaczal on miejsce, gdzie nadbudowano mur z okazji pojawienia sie w Tummuz Orgmeen Nieuchronnej Zaglady. Korzystajac z wystepu, szybko udal sie do sasiedniej wiezy. Po dotarciu do niej zszedl nizej, chroniony cieniem przed ciekawskimi spojrzeniami z dolu. Wkrotce powrocil do labiryntu alejek. Dotarl szerokim lukiem na tyly twierdzy, wzniesionej na wschodnich obrzezach Tummuz Orgmeen. Daleko przed nim, za stara dzielnica, majaczyly mury wielkiej areny wybudowanej przez niewolnikow Zaglady ku uciesze mieszkancow. Zaglebil sie w starozytnym bazarze, szybko gubiac sie w kurzu i zgielku olbrzymiego rynku. To tutaj znajdowalo sie serce miasta, miejsce, ktore bylo wielka metropolia na dlugo przed pojawieniem sie Zaglady. Lecz chociaz Tummuz Orgmeen bylo miastem kupieckim, polozonym przy naturalnym szlaku handlowym do Hazogu, od zawsze cieszylo sie okrutna reputacja. To bylo miasto odwiecznego zla, miejsce, gdzie dzikie, wedrowne szczepy poddaly sie zepsuciu i dekadencji. Te stare wzorce wladcy ujeli jedynie w karby zelaznych rzadow swego przerazajacego tworu. Dookola niego kupcy-nomadzi targowali sie z mieszczanami o wszystko, od konskiego miesa, przez dywany i owoce po metale. Wrzawa byla straszna, lecz dla Relkina nie roznila sie niczym od zgielku dowolnego miasta Argonathu. W Marneri bylo podobnie. Po chwili minal targ niewolnikow i natychmiast zrozumial ogromna roznice pomiedzy miastami Argonathu a ich nieprzyjacielem. W Argonathcie nikt nie byl niewolnikiem, wszyscy byli wolni, choc przykuci wiezami ekonomicznymi do swojego miasta, wioski lub klanu. W tym wlasnie momencie chlopiec pojal przyczyne swojej tu obecnosci i pochwycenia go przez tryby tych tytanicznych zmagan. Na podwyzszeniu prezentowano wlasnie mloda, atrakcyjna dziewczyne. Byla naga, a prowadzacy aukcje zachwalal jej wdzieki lubieznymi gestami i oblesnym tonem. Jej twarz nie zdradzala zadnych uczuc. Byla jak wykuta w kamieniu. Rownie dobrze mogla to byc Lagdalen. Ta mysl zmrozila mu serce. Poszedl dalej. Nastepni byli mlodzi teetolscy wojownicy. Na obliczach widac jeszcze bylo slady po farbie. Nosili obroze na szyjach, a w oczach wciaz gorzala furia ich rodzinnych lasow. Ogladala ich grupka brzuchatych przedsiebiorcow, potrzebujacych nowych rak do przenoszenia glazow i cegiel. Relkinowi zal bylo tych biednych chwatow, porwanych z ojczyzny, pozbawionych wolnosci i skazanych na krotkie, pelne cierpienia zycie nosicieli kamieni. Nagle ujrzal elfa w klatce, przypominajacego dzikiego ptaka. Malujaca sie w zielonych oczach rozpacz byla tak namacalna, ze serce chlopca ponownie ogarnal smutek. Odwrocil wzrok. Nie mogl na to wszystko nic poradzic, przynajmniej nie tu i nie teraz. Jego zadanie polegalo na powrocie do lady Lessis z grzybkiem w kieszeni. Minal zagrode ze starszymi kobietami, wyniszczonymi niewolnicza praca i przeznaczonymi na sprzedaz dla czarodziejow do ich okrutnych eksperymentow. Trzasnal bicz. Ktos krzyknal z bolu. Szedl przed siebie z nienaturalnie sciagnieta twarza i zacisnietymi zebami, ktore nie wypuszczaly na zewnatrz buzujacych mu w piersi przeklenstw. Dotarl do rogu i skrecil, po czym oparl sie o sciane, oddychajac powoli i czekajac, az serce przestanie mu walic, a pot na czole obeschnie. Podszedl do niego starzec z niewolniczym powrozem w reku. Relkin odsunal sie, lecz intruz zlapal go za ramie. -Hej, sliczniutki, a co ty tu robisz? - zagruchal, probujac zarzucic Relkinowi petle na szyje. Smierdzialo mu z ust, a oczy blyszczaly goraczkowa radoscia. Chlopiec uderzyl go piescia w nos, szarpnieciem unikajac sidel. Starzec zlapal sie za nos i bluzgnal stekiem wyzwisk, niemniej zelazny chwyt na lokciu Relkina nie oslabl. Wrecz przeciwnie - ucisk nasilal sie i giermek ponownie zdzielil go kulakiem, tym razem zbijajac z nog. Mimo to, uscisk nie zelzal. Lowca niewolnikow nie zamierzal go puscic. Relkin kopnal go i dobyl sztyletu. Przylozyl mu stal do gardla. -Pusc mnie albo umrzesz - wyszeptal chrapliwie. Uchwyt na ramieniu natychmiast oslabl i Relkin wyrwal mu sie. Starzec wrzasnal i zaczal wzywac straze. Relkin wycofal sie blyskawicznie z rynku, przecial ulice z budynkami pelnymi swin - zapach byl tu bardzo silny - i dotarl do plytkiego rowu. Obrocil sie i ruszyl wzdluz niego, ogladajac sie co jakis czas, czy nikt go nie goni, ale nikogo nie zauwazyl. * * * Mniej niz dwiescie jardow od miejsca, gdzie Relkinem miotaly strach i wscieklosc, kapitan Hollein Kesepton stal na olbrzymiej arenie i zaciskal gniewnie piesci.Rozciagala sie przed nim piaszczysta plaszczyzna amfiteatru. Dookola klebily sie nieprzeliczone rzesze widzow, witajacych rykiem punkt kulminacyjny toczacej sie na ich oczach walki. Z trzech mezczyzn, wypchnietych do walki z mistrzami impow w czarnych zbrojach, pozostal tylko kawalerzysta Jorse. Na jednego zolnierza przypadaly trzy impy, uzbrojone w batogi i miecze. Jorse walczyl toporem, niemal zbyt ciezkim dla niego. Wokol niego wily sie i trzaskaly bicze impow. Jorse zamachnal sie rozpaczliwie i stracil rownowage, pociagniety ciezarem glowicy topora. Zaswistaly batogi i kawalerzysta stracil bron. Impy kopaly go i chlostaly, zagrzewane rykami uradowanej tluszczy. Kesepton odwrocil wzrok. Wszyscy tak skoncza, posiekani na plasterki na tym przesiaknietym krwia piasku ku uciesze tlumow mieszkancow Tummuz Orgmeen. -No dalej, wstawaj, czlowieku! - warknal subadar Yortch. Obrzucil wscieklym wzrokiem Keseptona. Nie odzywali sie do siebie. Jak gdyby zagrzany do boju wolaniem swego subadara, Jorse zdolal podzwignac sie chwiejnie na nogi, lapiac za bicz i pomagajac sobie szarpnieciem. Zdzielil trzymajacego go impa piescia w twarz i odpedzil innych ciosami batoga. Pozostali bali sie stawic mu teraz czola. Tlum ucichl. Zagral rog. Impy wycofaly sie, a tlum wydal zgodne "Aaaach!" Na przeciwleglym krancu areny rozwarly sie olbrzymie, podwojne wrota, zza ktorych wyjechal rydwan, ciagniety przez czworke bialych koni. Powodowala nimi przepiekna, mloda kobieta, odziana w biale, jedwabne kimono i srebrzysty helm, przykrywajacy dlugie, zlociste wlosy. Ostrym okrzykiem zachecila konie do szarzy i runela na Jorse'a. Kawalerzysta nie byl w stanie uciec. Ledwo trzymal sie na nogach, a poza tym, nie mial dokad. Podjal niewygodny topor i czekal na przeciwniczke. Konie gnaly na niego, kierujac sie lekko na prawo. Kobieta krecila nad glowa lina, druga reka trzymajac wodze. Nadjezdzajac, krzyczala dziko i szalenczo. Jorse spojrzal w oczy dziewczyny - zimne oczy mordercy i zdekoncentrowal sie, odrobine za pozno wyprowadzajac cios. Chybil. Za to jasnowlosa Walkiria w rydwanie nie spudlowala i zolnierz zostal zbity z nog szarpnieciem liny, ktora owinela sie mu wokol ramion. Koniec powrozu zostal przywiazany do galki z boku rydwanu i urocza wojowniczka objezdzala arene, pozdrawiajac machaniem dloni tlumy, ktore zgotowaly jej owacje na stojaco, podczas gdy cialo konajacego Jorse'a zostawialo na piasku coraz szerszy strumien krwi. Po drugim okrazeniu mloda kobieta zatrzymala zaprzeg i odciela line. Wrota na koncu areny otwarly podwoje i dziewczyna zaciela konie, po czym z rosnaca szybkoscia opuscila arene. Nawet nie spojrzala na rozciagniete na piachu zwloki. Na arene wypedzono niewolnikow, starych mezczyzn i kobiety, niemal zbyt slabych, by mogli chodzic o wlasnych silach. Ich wlasnie obarczono ponurym zadaniem usuniecia martwych i konajacych. Ich zniedoleznienie powodowalo wiele dziwacznych incydentow, wzbudzajac wesolosc gawiedzi. Radosny nastroj podtrzymywali klaunowie, glownie impy, choc bylo wsrod nich takze paru ludzi, ktorzy stroili sobie zarty, podkreslane czasami ciosem maczugi lub bata. Udzial Keseptona i jego ludzi w dzisiejszych wystepach dobiegl konca. Drzwi zagrody otworzyly sie nagle i pojawily sie w nich impy z biczami. Ocalali zolnierze Keseptona zostali spedzeni schodami na dol w labirynt kazamat. Wreszcie zatrzasnely sie za nimi drzwi ich celi. Liepol Duxe zmierzyl Keseptona gniewnym spojrzeniem. -No coz, kapitanie, moj sliczny kapitanie, oto do czego doprowadzilo nas twoje dowodztwo. Ofiary mordowane jedna po drugiej dla zabawy czeredy zlaknionych krwi demonow. A wszystko dlatego, ze dales sie zauroczyc! Hollein wzruszyl ramionami. Co z tego? Coz innego mogl zrobic? Duxe byl jednak zbyt wsciekly, zeby teraz przerwac. -Byles zbyt zajety uganianiem sie za ta dziewucha! Nie nadajesz sie na dowodce - od dawna to mowilem. Kesepton czul, ze ogarnia go gniew, zdolal sie jednak pohamowac. -O ile sobie przypominasz, sierzancie, otrzymalismy wyrazne rozkazy. Weald obserwowal ich ze znuzeniem. Ostatnim z wiezniow w tej celi byl Flader, szermierz z Marneri. Gdyby mialo dojsc do walki, sprzymierzylby sie z Duxem, a porucznik z kapitanem. Nie bylo co do tego zadnych watpliwosci. Sierzant kiwal glowa, a z wykrzywionych ust plynely nabrzmiale nienawiscia slowa. -Zawsze byles wyrozniany, przez wzglad na twego dziadka. Dlatego wlasnie tu sie znalazles, dla zabawy wiedzmy, ktora nas wszystkich ukatrupila. Hollein zwinal dlonie w piesci, nie odrywal ich jednak od bokow. -To klamstwo, sierzancie, i kiedy juz bedzie po wszystkim, spotkamy sie z mieczami w garsciach, by wyjasnic to sobie jak mezczyzni. Do tego momentu jednak staraj sie pamietac o swoim stopniu i skup sie raczej na tym, jak polepszyc nasza sytuacje i uciec stad. Ba. -Uslyszales mnie? -Ty juz nie myslisz. Rozum wypalily ci marzenia o tamtej dziewce, ktora podsunela ci wiedzma. W zyciu nie widzialem rownie cielecego spojrzenia. - Duxe usmiechnal sie posepnie do Fladera. - Nasz kapitan przypominal uczniaka, uganiajacego sie za swoim pierwszym kawalkiem tylka. Flader wyszczerzyl w odpowiedzi zeby w usmiechu. Weald zesztywnial, gotowy do walki. Napiecie roslo. Patrzyli sie na siebie nawzajem, gotowi zabijac. W sama pore rozleglo sie glosne stukniecie w drzwi i zgrzyt klucza w zamku. To impy z wieczerza - kleikiem z kawalkiem czarnego chleba. Napiecie natychmiast zniklo. Z ponurymi minami zabrali sie za jedzenie. * * * W innej celi, nie wiecej niz sto jardow od tej, ktora Kesepton dzielil z Duxem i Wealdem, Bazila Zlamanego Ogona z Quosh wyrwal z drzemki huk otwierajacych sie drzwi.Olbrzymie trolle albinosy przyprowadzily Nesessitas z pogawedki z Zaglada. Bazil patrzyl tepo, jak przykuwaja ja do sciany. Wygladala na niezwyczajnie przygaszona. Trolle zatrzasnely drzwi. -I? - zapytal cicho po kilku sekundach. -I zobaczylam skale, tak jak mowiles. -Glupia skale. -Nie, tu sie mylisz, ona wcale nie jest glupia. Udalo mi sie jednak zobaczyc, jakim sposobem porusza sie w gore i w dol. -Ach. -Ponizej znajduje sie galeria, na ktorej druzyny ludzi i trolli ciagna liny poruszajace lancuchami. -Czyli jest tak, jak przypuszczalismy. -Dokladnie tak. Baz zerknal na waskie okno w murze, bedace jedynym zrodlem swiatla. -To miejsce jest naprawde duze. Czuje to. -Bardzo duze, wieksze od Marneri. -Skala tez jest duza, co? -Bardzo duza. Robi wrazenie. -Ale kazda skale, chocby nie wiadomo jak wielka, mozna rozbic na mniejsze kawalki, nie? Slyszac to, Nesessitas rozesmiala sie cicho. -Prawda, lecz nawet smoki potrzebowalyby do tego mlotow i wolnych rak. -Nie, gdybysmy przecieli lancuchy podtrzymujace skale. Zielona smoczyca zachichotala. -Dobry pomysl, tyle tylko, ze nie mozemy uwolnic sie z wlasnych lancuchow. Bazil przytaknal. -To jest problem. Tego jeszcze nie rozgryzlem. -Coz, daj mi znac, jak ci sie uda. I lepiej pospiesz sie, poniewaz jestesmy glowna atrakcja jutrzejszego dnia. Wyrzuca nas na arene, zebysmy walczyli o zycie. -Tego sie spodziewalismy. Drzwi otworzyly sie z trzaskiem i grupa impow w brudnych, bialych fartuchach wepchnela do srodka wozek z misami surowego miesa. -Najedzcie sie, potwory, bo jutro umrzecie, a Zaglada zyczy sobie, zebyscie okazali w swych pojedynkach sile. Zanurzyly szufle w posiekanym miesie i uniosly je do smoczych pyskow. -Jedzcie, jedzcie, jedzcie - zaintonowaly dziwaczna swidrujaca w uszach piesn. -Co to za mieso? - zapytal Bazil. Przedtem nie dostawali miesa, tylko gulasz z bulw i ziarna. -Jedzcie, jedzcie, jedzcie! - zakrzyknely oszalale impy. Bazil spojrzal na Nesessitas. -Smakuje jak wieprzowina, ale jestem zbyt glodny, by dbac o to, co to naprawde jest. - Obejrzal sie na impy. - Co to jest, do cholery?! ryknal. -Ludzkie mieso, o smoki, ludzkie mieso z areny! - wykrzyknely impy. Jeden z nich nachylil sie nad Bazilem, wrzeszczac. Bazil parsknal i capnal go szczekami za ramie. Kreatura zawyla z bolu i przerazenia, i uderzyla go wsciekle w bok glowy, rozpaczliwie probujac wybic mu oko, zrobic cokolwiek, byle tylko uwolnic sie od zatopionych w jego ciele klow. Bazil jednym ruchem szyi poslal go pod przeciwlegla sciane, gdzie znieruchomial na podlodze. Impy uciekly, unoszac ze soba nieprzytomnego dowodce. -Wierzysz im? - zapytala Nesessitas. -Nie wiem, niech ich diabli, niech ich wszyscy diabli. Pograzyli sie w ponurym milczeniu. Czy to mozliwe, zeby kapitan i pozostali nie zyli? Czyzby naprawde ich nieswiadomie zjedli? Takie mysli budzily mdlosci, nawet u istot, ktore w stanie dzikim jadly ludzi na rowni ze wszystkim, co udalo sie im upolowac. Mijal czas. Bazil obserwowal slabniecie wpadajacego przez waskie okno swiatla. Zapadal polmrok poznego popoludnia. Zastanawial sie, czy jeszcze kiedys ujrzy slonce, czy tez moze umrze w tej ciemnej dziurze, zaginiony w miescie zla? Jakis czas pozniej zauwazyl nieznaczne poruszenie przy oknie. Ruch powtorzyl sie, po czym pojawil sie tam okragly przedmiot. Po chwili w waskim otworze zjawila sie ludzka noga. Po paru sekundach byly juz dwie nogi i czesc tulowia. W tych odzianych w brazowe, przybrudzone spodnie nogach bylo cos dziwnie znajomego. -Bardzo dobrze, kimkolwiek jestes - odezwal sie Bazil. Teraz musisz tylko zejsc stamtad, nie lamiac sobie karku. Okno dzielilo od ziemi dwadziescia stop. Jednak wlasciciel nog nie zeskoczyl, a zszedl na dol, wykorzystujac jako uchwyty dla rak szczeliny miedzy kamieniami. Bazil wytrzeszczyl slepia, Nesessitas rowniez. Wreszcie skorzany smok ryknal. -Glupi chlopcze! Jak nas tutaj znalazles? Relkin podbiegl do swojego podopiecznego, po czym obrzucil uwaznym spojrzeniem Nesessitas. -Musialem zdobyc pare rzeczy dla lady. Zyje, ale zostala ranna i utracila bardzo duzo krwi. Obawiamy sie, ze moze umrzec, lecz przynajmniej jest bezpiecznie ukryta gleboko pod miastem. -Kto jeszcze jest z toba? "My" to kto? - dopytywala sie zielona smoczyca. -Lagdalen z Tarcho, asystentka Lessis. -Nikt wiecej? - Nesessitas byla rozczarowana. -Nie, Nessi, nie wiem, gdzie jest Marco Veli. Obawiam sie, ze zostal pojmany z pozostalymi. -Co sie z nami stalo? Co to byla za przekleta kreatura? zapytal Bazil. Relkin wrocil do smoka i usciskal olbrzymie, pokryte szorstka skora cielsko. -Lady nazywala go Hogo. To wszystko, co wiem. -Glupi chlopcze, nie powinienes byl tu przychodzic. -Wspinalem sie po murze, kiedy uslyszalem smocze glosy. Od razu wiedzialem, ze tu jestescie. -Powiedz mi wiec, co wiesz ty, ktory wydostales sie na zewnatrz. Czym jest Hogo? -Potworem stworzonym przez Zaglade, tworem zla. -Wydzielal taki smrod, ze wszyscy pomdlelismy. Tak. -Jak oni robia takie dziwaczne stworzenia? Giermek wzruszyl ramionami. -Jakis wynaturzony proces. -Co jest na zewnatrz? -Wysoki mur - znajdujecie sie na srodkowym poziomie glownej twierdzy miasta. Zewnetrzny mur opasuje wieze - to jego wlasnie widzicie. Za murem lezy miasto - jest bardzo duze i nedzne. Jest... okropne. -Gdzie reszta? - syknela Nesessitas. -Nie wiem. Nie mam czasu teraz ich szukac. Musze wracac do lady. -Wiec zegnaj, chlopcze, gdyz jutro umrzemy. Relkin obrocil sciagnieta twarz do smoka. -Skad wiesz? -Powiedzieli nam, ze jutro bedziemy walczyc na arenie. Chlopiec oblizal niespokojnie usta. -Cos sie stanie, nie martw sie. Lady nas nie zawiedzie. Bazil zachichotal. -Dobrze. Ciesze sie, ze to powiedziales - pomoze mi to usnac tej nocy. Nesessitas usmiechnela sie po smoczemu, bez radosci w slepiach. Relkin zesztywnial. -Tak bedzie - ciagnal szorstkim glosem. - Zobaczycie, powstrzymamy ich. Badzcie gotowi na znak. Musze juz isc. Wspial sie na sciane, przecisnal przez waskie okienko i zniknal. -Glupi chlopak - warknal Bazil. Wymienili z Nessi zachmurzone spojrzenia. -Przynajmniej zyje - stwierdzila. ROZDZIAL CZTERDZIESTYDZIEWIATY Po raz trzeci ksiezniczka Besita zostala wezwana na dluga, prywatna audiencje u Zaglady. Spotkania odbywaly sie w przytulnym pokoiku nad komnata Zaglady, na samym szczycie wiezy.Okazywana jej uwaga bardzo Besicie pochlebiala. Podobalo sie jej podniecenie, wywolywane bliskoscia potegi. W Marneri nikt jej tak nie traktowal, a juz na pewno nie ojciec. Pokoj spotkan przypominal wysadzana klejnotami szkatulke, wylozona futrem i wyposazona w meble z kosci sloniowej. Jeden koniec pomieszczenia byl otwarty na Tube - czarna pustke, podczas audiencji calkowicie wypelniana przez Zaglade. Na takie okazje piec pokojowek ubieralo ja w przepiekna suknie z czarnego jedwabiu ze srebrnobialymi wstawkami i prosty, okragly czepek ze srebra. Kiedy ujrzala sie w lustrze w tych srebrzystych pantalonach i blyszczacych, srebrnych spinkach i klamrach, poczula sie jak jakas barbarzynska krolowa. Faktycznie, od przybycia do Tummuz Orgmeen traktowano ja jak monarchinie. Nawet Thrembode odnosil sie do niej zgola inaczej, klaniajac sie w pas i proponujac pomoc, miast wydawac rozkazy. Prawde rzeklszy, wrecz przyjmowal polecenia od niej! Besita uznala to za wielce zajmujace. Poza tym, wytrenowane wielomiesieczna podroza cialo dostarczalo jej wiecej satysfakcji z zycia niz kiedykolwiek. Pozostawalo jeszcze Tummuz Orgmeen. Prawdziwa metropolia. W porownaniu z nia Marneri bylo takie ciasne i prowincjonalne, ograniczone i nudne. Tutaj ciagnely sie szerokie aleje z willami elit, piekne place i rotundy oraz wygodna droga dla powozow, wijaca sie po zboczach Kciuka. Miasto pod wieloma wzgledami rywalizowalo z samym Kadeinem. Wreszcie te bazary i targi na starym miescie, tetniace zyciem sciagajacym tu ze wszystkich stron swiata. Mozna tu bylo spotkac mieszkancow najdalszych krain i kupic najbardziej nawet egzotyczne towary ze wszystkich stref klimatycznych. Rozprawiali o takich ekscytujacych sprawach jak handel z Przyjaznymi Wyspami czy odlegla Ianta lub miastami Palasae. A co najlepsze, akceptowali ja! Chcieli sluchac o jej przygodach na Ganie. Towarzysze kolacji i zabaw mieli twarde twarze i byli tacy podniecajacy. Ich kobiety - bystre i cudownie pelne szacunku do Besity, zawsze tytulujace ja ksiezniczka i odnoszace sie do niej z nalezytym respektem. No i sama Zaglada, daleka od bycia przerazajacym monstrum, w co zawsze wierzyla Besita, w rzeczywistosci - fascynujaca "osobowosc" o tylu problemach i takiej ilosci pracy do wykonania, ze az wzbudzala wspolczucie. A moze to byla "ona"? Ksiezniczka nie zdecydowala jeszcze do konca - jakze mozna okreslac per "cos" istote tak pelna zrozumienia dla innych i ich klopotow? W pewnym sensie Zaglada byla sierota, naturalnym obiektem litosci. Zostala stworzona i odtracona. Nakazano jej pracowac niestrudzenie nad zapewnieniem pokoju w regionie i polozeniem kresu wojowniczej ekspansji miast Argonathu. Takie biedactwo musialo budzic zal. Usiadla w wygodnym fotelu z kosci wymierajacych mamutow Hazogu, wyscielanym wypchanymi lisami i kunami. Na nogach miala fascynujace buty z jaszczurczej skory, udekorowane polakierowanymi skrzydlami motyli. Olbrzymia skala wypelniala jeden koniec komnaty. Na jej froncie jasnial czerwony punkt. Z boku, w jednym szeregu wisialy trzy klatki, okryte czarnym jedwabiem, kryjacym ich mieszkancow. Widac bylo jedynie blyszczace oczy, wyzierajace przez otwory w materiale spowijajacym srodkowa klatke. Przyzwyczaila sie do nich, nie traktowala ich jak ludzi. Skupiala sie raczej na czerwonym punkcie, ktory zgodnie z tym, co wyjawila jej Zaglada, symbolizowal jej aktywna osobowosc. Audiencja, tak samo jak poprzednie, rozpoczela sie od dlugiego monologu Zaglady. Miala wiele do powiedzenia o dlugiej wojnie z Argonathem. Zaglada ufala jej. Byla bardzo wazna dla najblizszej przyszlosci calego regionu. Besita i Zaglada beda musialy razem dzielic ciezar rzadzenia nim i zakonczenia wojny. Ksiezniczce bardzo to pochlebialo. -Rozumiesz - mruczaly Usta - ze nie mozna pozwolic, by obecna sytuacja trwala. Uporczywe podporzadkowywanie sie imperialnym wymyslom i planom doprowadzilo do zbyt wielkiego rozlewu krwi i zniszczenia. Ty, moja droga, mozesz stac sie na to odpowiedzia. Zostaniesz najwieksza krolowa w historii, a jesli bedziesz sobie tego zyczyc, Thrembode zostanie twym malzonkiem. Skinela glowa. Tak, przystojny Thrembode w roli meza to byloby mile. Lecz to ona bedzie rzadzic, a nie impulsywny czarodziej. Och, jak on to znienawidzi. Usmiechnela sie w duchu. -Kiedy tylko osadzimy cie na tronie Marneri - ciagnela Zaglada - rozwiniemy handel, na ktorym wszyscy sie wzbogaca. Oczywiscie przede wszystkim skorzysta na tym ludnosc Argonathu. Obnizone zostana podatki, a zamiast cmentarzy rozrastac sie beda miasta i wioski. Czy widzisz to tak samo jak ja? Te niedaleka przyszlosc pokoju i obfitosci? Czerwony punkt pulsowal. Walczyla. Tak naprawde, to widziala raczej siebie i Thrembode'a, plawiacych sie w luksusie i rzadzacych Marneri, zmusila sie jednak do skupienia na wioskach, gospodarstwach i zwyklych ludziach. -Tak, sadze, ze tak. Uwazam, ze byloby to cudowne. Zaglada byla zadowolona. -Moja droga ksiezniczko, ktora zostanie krolowa Marneri, naprawde czuje, ze nasze umysly zblizyly sie do siebie w wielce korzystny sposob, nie uwazasz? -O tak - wyrzucila z siebie. -Musze prosic cie o przysluge, bardzo prosta rzecz. -Pros o cokolwiek, z przyjemnoscia ci pomoge. Jestem tylko zwyczajna skala, unieruchomiona i stworzona, by sluzyc swiatu. Mimo to, odczuwam, jestem kims i posiadam uczucia. Rozumiesz? -O tak - potwierdzila. -Chcialabym, zebys mnie dotknela. Poloz dlon na czerwonym punkcie. Byla poruszona - tylko tyle zostalo temu biedactwu, kiedy potrzebowalo intymnosci! Z drugiej strony w zakamarkach jej umyslu ozwaly sie stare, bezsilne zakazy. -Wynaturzenie! krzyczaly. - Zlo! Niepewna, splotla rece na piersi. -W zaden sposob nie wyrzadze ci krzywdy - odezwala sie nieco nieszczesliwym glosem Zaglada. -Czy ten punkt jest goracy? - zapytala Besita. -Ani troche. To, co widzisz, nie jest wywolane znanymi ci formami energii. Chodz, lakne twego dotyku, krolowo Besito. Zachichotala, wyciagnela ramie i polozyla palec na glazie. Poczula leciutenkie mrowienie i wrazenie czyjejs obecnosci. -Czujesz mnie? - zapytaly Usta. -Tak. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Jakby mrowienie i cos jeszcze. -Swietnie. To oznacza, ze nawiazalysmy kontakt. Tak. -Powtorzymy to jeszcze. - Zabrzmialo to chrapliwie, nieomal emocjonalnie. -Naprawde? -Tak, a po pewnym czasie udoskonalimy nasza wiez. Poznamy sie doskonale, moja ksiezniczko. -Chyba... chyba masz racje. - Czula dziwne podniecenie. Zaiste, tajemnicza to byla magia. Dostapila takiego zaszczytu. Czula sie tak, jak gdyby ktos wyrwal ja z niezasluzonego ukrycia i wyniosl na sam szczyt. -W swoim czasie bedziemy mogly rozmawiac, nie uzywajac glosow ani slow. -Jakiez to... hm... intrygujace. -O tak - przytaknela Zaglada. Zaczepila w niej haczyk i po pewnym czasie bedzie nalezala calkowicie do niej, bedzie powolna jej woli jak kazda z ludzkich "jednostek operacyjnych". Nadeszla chwila rozstania. Zaglada zyczyla jej wszystkiego dobrego i przeprosila, ale miala teraz zaplanowana konferencje i musiala wziac w niej udzial. Ze zgrzytem lancuchow i stukotem kolowrotow skala zniknela z olbrzymiego okna i ruszyla w dol. Drzwi zasunely sie, zamykajac Tube. Natychmiast otworzylo sie boczne przejscie i usmiechniete niewolnice kiwnely na nia, zeby za nimi poszla. Piecdziesiat stop nizej Zaglada zatrzymala sie w glownej komnacie audiencyjnej. Zgromadzil sie tam caly jej sztab. Z przodu stali generalowie armii, odziani w czarna skore i polerowana stal. Za nimi skupila sie grupa starszych czarodziejow w czarnych szatach Padmasy. Z boku zgromadzili sie szefowie administracyjni oraz wodzowie dzikich plemion, ktorzy uklekli przed potega Tummuz Orgmeen. -Witam was wszystkich - odezwaly sie Usta Zaglady. Zgromadzeni tu mezczyzni i kobiety reprezentowali wszystkie rasy i czesci swiata, laczyl ich jednak specyficzny blask oczu. Byli ludzmi zadnymi zaspokojenia swej potrzeby wladzy i bogactwa. Ich serca pulsowaly nienawiscia do reszty swiata. Wymamrotali pozdrowienie dla Zaglady, nisko sie klaniajac. Skala kontynuowala. -Jak was poinformowano, zmianie ulegla strategia naszej najblizszej kampanii. Przeciwnik albo domyslil sie, co zamierza my zrobic, albo dowiedzial sie o tym z ust zdrajcy, kryjacego sie w naszych szeregach. Nastala cisza. -Wierzcie mi, ze jezeli doszlo do zdrady, to taka osoba zostanie wykryta, a wtedy... Wszyscy zadygotali na mysl o tym, co przydarzy sie komus takiemu. -Niemniej, jestesmy rownie elastyczni jak nasz wrog - zmienilismy plany. W tym roku nie bedziemy miec pozytku z Teetoli nieprzyjaciel zadal im zima powazne straty. Zyczenie Krwi nie zdola ich teraz poderwac do walki. Jednak nasz nowy program hodowlany odniosl wielki sukces. Produkcja impow wzrosla do tysiaca miesiecznie. Naszym agentom w Ourdh naleza sie gratulacje za zabezpieczenie nam tak wielu kobiet. Para magow skinieciem glow skwitowala uprzejmy aplauz, zgotowany im przez pozostalych. -Tak oto zapewnilismy sobie wzmocnienie sil, potrzebnych nam w nadchodzacym sezonie. General Erks przedstawi strategie, ktora opracowalismy. General Erks wystapil naprzod i wspial sie na podwyzszenie po prawej strony Zaglady. Byl wysokim mezczyzna o siwych wlosach i zimnych oczach, banita z dalekiego krolestwa Kassimu. Przez wiele lat sluzyl wladcom Zaglady w Padmasie, oni zas przyslali go tutaj, do nowej Zaglady w Tummuz Orgmeen, by poprowadzil swieze armie. Erks odchrzaknal. Glos mial niski i gardlowy. -W tym roku dysponujemy wystarczajacymi silami, by wyprowadzic co najmniej trzy dywersyjne natarcia, zanim rzucimy do boju nasza glowna armie. Przeciwnik bedzie musial odpowiedziec na nasze ataki pozoruj ace, gdyz beda one na tyle powazne, by moc spustoszyc spore terytoria. A kiedy jego sily zostana rozproszone wzdluz granicy, przekroczymy Oon z trzydziestoma tysiacami impow i zaatakujemy Kenor. Spodziewamy sie przewagi dwa do jednego w ewentualnej bitwie, do ktorej moze tam dojsc. Zgromadzeni pokiwali glowami, mruczac cos do siebie. -Zgnieciemy ich armie i zaczniemy niszczyc mniejsze sily. Wreszcie przeprawimy sie przez Malguny do nadbrzeznych prowincji. Przewiduje, ze nim nastanie zima, bedziemy oblegac Talion i Marneri. Odpowiedzialy mu jeszcze energiczniejsze potakiwania i glosniejsze pomruki. Zaglada zazgrzytala klatka Ust. -Do nastepnego lata zostaniemy panami Argonathu! Uniesli prawe piesci i gromko pozdrowili Zaglade. ROZDZIAL PIECDZIESIATY Zapadla noc, nim Relkinowi udalo sie znalezc miejsce na murze naprzeciwko okna. Czekal zdenerwowany, kucajac pod oslona wiezyczki i nie odrywajac oczu od wykusza.Dlugo nie widzial nic. Zaczal juz podejrzewac, ze Lagdalen cos sie przydarzylo. Okno znajdowalo sie w spokojnej czesci twierdzy, mimo to, nic nie gwarantowalo jej bezpieczenstwa. Pograzal sie powoli w rozpaczy, a slonce chowalo sie za horyzontem, zanim ujrzal w oknie jakies poruszenie. Zamachal i zerknal ponownie. Nareszcie wrocila Lagdalen. Szybko zeslizgnal sie po scianie, uwaznie wybierajac uchwyty. Nie mogl pozwolic sobie na upadek, bedac tak blisko osiagniecia sukcesu. Zatrzymal sie nieco powyzej okna w przeciwleglym murze. Nadszedl najgorszy moment, gdzie najlatwiej bylo o porazke. Lagdalen wywiesila za parapet koncowke pasa, owinawszy sobie drugi koniec wokol rak. Rozciagala sie pod nim wielka pustka, symbol smierci, czekajacej tylko, zeby go pochwycic. Skoczyl. Przez chwile szybowal nad otchlania, po czym uderzyl w sciane twierdzy i zaczal sie zeslizgiwac, skrobiac palcami o chropowate kamienie. Wreszcie namacal skorzany pas i pochwycil kurczowo sam jego koniec. Lagdalen szarpnelo i pociagnelo w strone okna, niemniej nie wypuscila pasa z rak. Relkin kolysal sie przez chwile na zewnatrz, po czym zlapal pas druga reka i wparl stopy w mur. Zaczal sie podciagac, wystawiajac sily Lagdalen na najciezsza probe. Dziewczyna trzymala pas oburacz, opierajac stopy o obramowanie okna, dlugo jednak nie byla w stanie tak go utrzymywac. Kiedy jednak osiagnela ten punkt, ze pas zaczal wymykac sie jej ze zdretwialych palcow, na parapecie pojawila sie dlon Relkina. Chwile pozniej juz byl w srodku. Lagdalen stala nieruchomo, lkajac z ulgi. Rece miala sine od kurczowego trzymania pasa. Zlapal ja i usciskal, zauwazajac przy tym, ze byli juz jednakowego wzrostu. Szesc miesiecy temu w Marneri byla od niego odrobine wyzsza. -Lagdalen, dokonalas tego - wyszeptal. Westchnela i odchrzaknela. -Masz go? - zapytala. Tak. -Ukrywalam sie w spizarni na dole. Wczesniej krecily sie tu impy. Czekalam calymi godzinami juz myslalam, ze cos ci sie stalo. -Na murze stali wartownicy. Musialem zawrocic i ukryc sie w miescie. -Niemal zwariowalam z niepokoju. Juz chcialam wrocic do lady. -Dzieki Bogini, ze zaczekalas. Jestem twoim dluznikiem, Lagdalen z Tarcho. - Ujal jej dlon, pochylil sie i pocalowal ja. Zwinela palce w piesc, jakby zamierzaj ac go uderzyc, w koncu jednak wparla ja mu w piers, lekko odpychajac. -Jestes glupi i za mlody dla mnie. Chodz, wracamy. Modle sie, zeby jeszcze zyla. -Ja takze - mruknal, majac jednoczesnie nadzieje, ze sam bedzie zyl wystarczajaco dlugo, by byc w odpowiednim wieku dla Lagdalen z Tarcho. Wrocili, przemykajac przez publiczne korytarze do tajnego przejscia i schodzac w podziemia. Kolejny raz przeslizgneli sie kolo kuzni, sluchajac trzaskow batogow, walenia mlotow i bulgotania wody. Dostali sie dziura do tunelu. Dla Lagdalen okazalo sie to ponad sily i upadlaby, gdyby nie Relkin, ktory zlapal ja w krytycznym momencie i bezpiecznie zestawil na dno korytarza. Dotarli do strefy fosforyzujacych porostow. W polowie drogi uslyszeli z oddali jakies halasy - brzeczenie stali, pomruk glosow i ostre komendy. -Grupa poszukiwawcza - syknal Relkin, obracajac sie i ciagnac za soba Lagdalen. W glebi tunelu pojawily sie slabe swiatelka. Na szczescie byly za daleko, by ich oswietlic. Biegli z powrotem, dopoki nie znalezli innego tunelu. Skrecili i uciekali dalej. Po pewnym czasie korytarz zaczal gwaltownie opadac, skrecajac jednoczesnie ostro w prawo. Chlopiec nie byl pewny, wydawalo mu sie jednak, ze wracaja pod twierdze i komore. Wreszcie wynurzyli sie na ukrytej galerii, gorujacej nad rozlegla komnata. Wypelnialy ja rzesze kobiet, ludzkich wrakow, przykutych lancuchami do zagrod pod scianami, rodzacych impa za impem, jednego miesiecznie, dopoki nie uwalniala ich milosierna smierc. Lagdalen wlosy stanely deba. Relkinowi zaschlo w gardle. Setki, tysiace kobiet, noszacych w brzuchach impy, zakutych w lancuchy jak zwierzeta i dogladanych przez inne kobiety, odziane w czarne uniformy Tummuz Orgmeen. -Jak mozna w czyms takim uczestniczyc? - zapytal Relkin zduszonym glosem. Lagdalen nie miala na to odpowiedzi. Mieszkancy Tummuz Orgmeen byli zlymi ludzmi o zimnych sercach. Sluzyli Zagladzie, majac nadzieje skorzystac na jej triumfie. W innej sali eksperymentowali eugenicy Zaglady. Relkin ujrzal krowe, skazana na smierc przy rodzeniu czegos ogromnego, co rozwijalo sie wewnatrz niej. Bladzac po jaskiniach i korytarzach dlugo jeszcze mial przed oczami biedne zwierze o rozdetym brzuchu. Dotarli wreszcie do schodow, ktorymi wrocili na wyzszy poziom tuneli, gdzie szybko odnalezli skrzyzowanie zapamietane z wczesniejszych wedrowek. Wrocili na stary szlak. Tym razem nie natkneli sie na zaden patrol. Niestety pietro nizej znow uslyszeli glosy, daleko, lecz niewatpliwie na tym samym poziomie. Dotarli do pomieszczenia, gdzie znalazl ich kot i jego szczurza swita. Nielatwo bylo odszukac szczeline w skale i ciasny tunelik do drugiej sali. Szczury pozarly porosty, pograzajac komnate w mroku. Dluzsza chwile bladzili po omacku, zanim nie uslyszeli piskow i nie ujrzeli w slabym swietle pierscienia szczurow, smigajacych po podlodze przy tunelu za ich plecami. Kilka z nich wbieglo pod skale i zniklo. Relkin pochylil sie i odnalazl wreszcie ukryte przejscie. Wkrotce znalezli sie w tajemnej komnacie. Czarny kot wpatrywal sie ze smutkiem w cialo Lessis. Kiedy podeszli, zmierzyl ich spojrzeniem duzych, powaznych slepi. Towarzyszylo mu kilka szczurow, lecz po zywym dywanie, ktory tak niedawno skrywal podloge pomieszczenia, nie bylo nawet sladu. Relkin skinal kotu glowa i pokazal mu grzyba. Nie wiedzial czemu, czul jednak, ze powinien to zrobic, jakby przepraszajac za opieszalosc. Kot zamrugal i spojrzal na Lessis. Byla trupioblada. Prawde rzeklszy, wygladala chlopcu na calkiem martwa. -I co? - Obrocil sie do Lagdalen, czujac ogarniajace go przerazenie. Spoznili sie? Dziewczyna przykucnela przy kruchym ciele lady. -Wrocilismy, lady. Mamy to, o co prosilas. Kot miauknal zalosnie. Okrecil sie, zamiauczal ponownie i wyprezyl grzbiet. Spojrzeli na niego, ten jednak wbijal wzrok w twarz Lessis. -Nie wiem. Czasami zapada w trans, ktory trwa calymi dniami. Rozmawia z bytami, ktorych nie jestesmy w stanie zobaczyc. Widzialam rzeczy, Relkinie, ktorych nie potrafie wytlumaczyc. Chlopiec znowu odniosl to dziwne wrazenie. Ta drobna, blada kobieta, lezaca na stercie siana, byla okiem cyklonu sil i wydarzen - malenka osia dzialan o niezwyklym rozmachu. Sama proba przyjrzenia sie im wywolywala w nim zawroty glowy. -Ale czy ona jeszcze zyje? - wymamrotal, jako ze nie widzial, by oddychala. -Serce jej bije, choc wolno - odparla Lagdalen. -Co z rana? -Czysta, nie ma zakazenia. -No to musimy sprobowac ja obudzic. Lagdalen nie byla tego taka pewna. -Sama nie wiem, czy to rozsadne. Zaczekajmy chwile. -Ale czy ona nie potrzebuje tego grzyba? Pokrecila glowa. -To nie lekarstwo, Relkinie. Musi nabrac sil, zeby moc go wykorzystac. Najlepiej bedzie, jak troche zaczekamy. Lady zawsze mi powtarzala, ze cierpliwosc w takich sytuacjach jest najwieksza cnota. Wzruszyl ramionami. -My tu bedziemy czekac, a oni przetrzasaja tunele. -Zaczekamy. Mijal czas. Relkin nie sadzil, ze zdola usnac, lecz zjadl troche owsa, napil sie wody, oparl glowe o kamien i obudzil sie dopiero na potrzasanie przez Lagdalen. -Wstawaj, Relkinie. Cos sie dzieje. Wrocily. Usiadl oszolomiony, przecierajac oczy. Szczury wrocily w olbrzymiej liczbie. Obejrzal sie za siebie i zobaczyl rzesze kolejnych gryzoni, wylewajacych sie z dziur i szczelin jaskini. Wlosy stanely mu deba na ten widok, w sercu poczul jednak dziwna ulge. Z blizej nieokreslonych przyczyn piekielnie dobrze bylo je znowu zobaczyc. ROZDZIAL PIECDZIESIATYPIERWSZY Szczury zebraly sie wokol nich niczym publika, czekajaca na recital pozornie martwej kobiety lezacej na wiazce siana.Stary, czarny kocur przywital gryzonie zwyczajowym pokazem zlego humoru, rozrzucajac je na boki ciosami lap, te nie stawialy jednak oporu. Oplywaly go, zwierajac sie za nim w gesta mase pokrywajaca cale dno pieczary. W przycmionym, zielonkawym swietle lsnilo morze wpatrzonych w Lessis paciorkowatych slepkow. Raz jeszcze doszlo do powolnego nagromadzenia mocy, w efekcie czego Lessis wciagnela gwaltownie powietrze i przebudzila sie. Otworzyla oczy. Po chwili wolno, bardzo wolno poruszyly sie miesnie jej twarzy. Ta powolnosc zmrozila Relkina, przekonujac go, ze lady naprawde byla bardzo slaba i bliska smierci. W koncu jednak czarownica spojrzala na nich, niewatpliwie zywa i oddychajaca. Zwilzyla usta, po czym przemowila glosem niewiele glosniejszym od szeptu. -Lagdalen, moja droga, to moze okazac sie trudniejsze, niz przypuszczalam - zawodza mnie sily. To ty, kochanie, bedziesz musiala rzucic zaklecie i utkac magiczne liczby. Dokonasz tego, o ile masz swieczke i grzyba. Powiem ci, co masz zrobic. Lagdalen serce zamarlo w piersi. Na nia spadala cala odpowiedzialnosc? To zbyt wiele. Byla kiepska w odmianach. Co bedzie, jesli popelni blad? Jezeli lady umrze przez jej pomylke? Nie miala jednak wyjscia. Nikt nie mogl zdjac z niej tego ciezaru. Rozciela resztki ubrania Lessis. Patrzyla odretwiala, jak jej dlonie krusza grzybka, formujac ze szczatkow niewielki krag na piersiach czarownicy. Alez ona byla chuda i wyniszczona. Piersi miala plaskie, a zebra wystajace. Nigdy wczesniej nie widziala jej nagiej, a teraz na widok tego wymizerowanego ciala zbieralo sie jej na placz. Uspokoila sie i wstawila swieczke, pieczolowicie zapalona przez Relkina, w sam srodek grzybowego pierscienia. Lessis ocknela sie ponownie, znow z ta smiertelna powolnoscia. -Teraz, moja droga, musimy zaczac odmiany i to szybko, gdyz trzebaje skonczyc, nim wypali sie swieca. Jestes gotowa? Lagdalen wzruszyla ramionami. -Jestem, lady. -Wyrecytuj siodmy i dziewiaty ustep z Birraka. Lagdalen znala je na pamiec, miala takze kieszonkowe wydawnictwo Lessis, ktorym wspomagala sie przy trudniejszych partiach. Miala klopoty z czytaniem - litery byly bardzo drobne, a swiatlo slabe. Z wolna podnosila glos. Komnata rozbrzmiewala slowami mocy. Uwaznie, cegielka po cegielce, budowala zaklecie. Spirale mocy zaczynaly twardniec w powietrzu. Wykorzystywala watek swiata i Relkin wpatrywal sie w nia z podziwem, kiedy z jej ust splywaly dlugie wersy poezji, pieszczace magie utkana z materii samej krainy. Z uplywem czasu Lagdalen dala sie wciagnac w inwokacje, rozplywajac sie w slowach, tworzacych zarys zaklecia. Musiala sie spieszyc, gdyz lady Lessis ostatkiem sil wczepiala sie w czarny mur odgradzajacy ja od wiecznosci. Palce jej slably, a jesli puszcza, stracaja na zawsze. Jednak Lagdalen nie mogla pozwolic sobie na pomylke i pomimo koniecznosci pospiechu musiala bezblednie wypowiedziec cale zaklecie. Cala splywala potem. Jej glos przechodzil w wysokie pasaze, uciekajac sie do kadencji creata i voluminata, z ktorych nigdy wczesniej nie korzystala. Slowa byly trudne do wymowienia i powodowaly wrecz fizyczny dyskomfort, zwlaszcza voluminata, ktorej nie potrafila kontrolowac. W pewnej chwili zabraklo jej tchu i stala przez moment, lapiac powietrze i nie wiedzac, jak poprawnie ulozyc usta i wargi. Na szczescie nie mialo to wplywu na zaklecie, gdyz wraz z uformowaniem najwazniejszej jego czesci pojawila sie pewna tolerancja. Relkinowi wlosy stanely deba, gdy uslyszal dziwaczne warczenia i pomruki, w jakie obfitowaly wypowiadane frazy. Nigdy nie przypuszczal, ze bedzie swiadkiem magii na takim poziomie. Swieca dopalala sie - minelo duzo czasu. Lagdalen zdretwial jezyk, wymowa szla jej coraz oporniej, lecz szczury wciaz im towarzyszyly, z uwaga przypatrujac sie temu dziwnemu dramatowi. Poczula wreszcie, ze zbliza sie do konca. Odlozyla Birraka. Bolaly ja jezyk i podniebienie, drapalo w gardle, oczy lzawily. Byla wykonczona. Jednoczesnie czula radosne uniesienie. Lagdalen z Tarcho, tak kiepska w odmianach na zajeciach z opatka Plesenta, przebrnela przez cale, niewyobrazalnie skomplikowane zaklecie, nie popelniajac ani jednego bledu. Setki kadencji! Czterdziesci glosnosci! Odzyskala oddech. Lessis przypatrywala sie jej. -Nie ma chwili do stracenia, moja droga - wyszeptala czarownica. - Trzymam sie ostatkiem sil. Kot poruszyl sie, miauczac zalosnie. -Wez go. Jest gotowy - powiedziala Lessis. Lagdalen siegnela po starego kocura i wziela go w ramiona. Cialo mial twarde i zylaste. Instynktownie zatopil w niej pazury. Skrzywila sie, lecz nie puscila go. Kot miauknal smutno i schowal pazury. Wypowiedziala ostatnie slowa mocy i przytrzymala kota nad pelgajacym plomykiem swieczki. Uksztaltowal sie niewidzialny wir mocy, wstrzasajac cala jaskinia na najbardziej podstawowym poziomie rzeczywistosci. Plomyk zgasl. Rozlegl sie szum, przypominajacy odglos wydawany przez morska fale, cofajaca sie po drobnym piasku, a w nozdrza uderzyl ich leciutki zapach ozonu. Oczy przyzwyczaily sie im stopniowo do mroku, jaki zapadl po wypaleniu sie swiecy. Kot lezal na piersiach Lessis. Lagdalen dotknela go i odkryla, ze zdechl i juz sztywnieje. Lessis gwaltownie otworzyla oczy. Wypelniala ja zyciowa energia. Wstala zwinnie, tulac do siebie kocie cialko. Zanucila piesn w nieznanym im jezyku. Stopniowo jej cialo wypelnilo sie, skora przybrala zdrowy odcien, a bruzdy rychlej smierci wygladzily sie bez sladu. Dokonczyla piesn i zlozyla cialo czarnego kocura na sianie, gdzie sama przed chwila lezala. Spojrzala na Lagdalen i Relkina i wyciagnela ramiona. -Jestem teraz inna - zapalczywa i przepelniona gniewem, jakiego nie zaznalam od bardzo, bardzo dawna. -Duch twego przyjaciela, lady? - zapytala Lagdalen, patrzac na kota. -Tak, to duch Ecatora, ksiecia kotow. Stworzylam go dawno temu, a teraz wchlonelam w siebie, na zawsze. Szczury zaklebily sie teraz wokol kociego ciala i uniosly na grzbietach w dal. -Opiekujcie sie nim, maluchy, gdyz nadal go kocham. W pelni splacil swoj dlug. Przeciagnela sie z kocia gracja, a jednoczesnie bardzo ludzko. Wygladala nagle na o wiele mlodsza i choc wciaz trudno bylo powiedziec, ile ma lat, to raczej dawano by jej trzydziesci - czterdziesci, a nie piecdziesiat - szescdziesiat jak poprzednio. Po ranie zostala jedynie jasnorozowa, dluga blizna na boku. -Jestem glodna i mam ochote na szczura - oswiadczyla. Mam nadzieje, ze szybko przejda mi takie chetki. -Mamy wode i troche owsa. Czarownica zrobila dziwna mine. -Przypuszczam, ze to bedzie musialo wystarczyc. ROZDZIAL PIECDZIESIATY DRUGI Tych tuneli nie bylo na zadnych mapach. Nawet Zaglada nie znala wszystkich zakamarkow wlasnej warowni.Thrembode szukal wiedzmy z coraz wiekszym obledem w oczach. Byla gdzies tutaj, w podziemiach, czul to w kosciach. Jednak pomimo iz odkryli slady uciekinierow w korytarzach pod gora Mor, jak dotad nie znalezli niczego wiecej. Co zrobi Zaglada, jezeli czarodziej nie znajdzie wiedzmy? Na mysl o tym Thrembode byl bliski paniki. Zaglada lubowala sie w okrucienstwie. Ponoc nie cieszylo jej zycie prowadzone w zbytku. Umysl, uwieziony na zawsze w skale, znal jednak zolc zawisci i bol pragnienia tego, czego nie mogl osiagnac - samego zycia. Wzbudzana tym furie Zaglada karmila okrucienstwem i wladza. Gdzies w glebinach Tuby Zaglady miescilo sie tajemne laboratorium. Plotki o tym, co sie tam wyprawia, byly surowe i przerazajace. Smierc w roli zwierzecia doswiadczalnego Zaglady bylaby naprawde okropna. Dlatego tez Thrembode popedzal impy i zolnierzy, przeczesujac cala twierdze. Mimo to, jak dotychczas niczego nie znalezli. Czarodziej na czele oddzialu impow i ludzi osobiscie przetrzasal korytarze, jeden po drugim. Jego desperacja byla coraz bardziej widoczna. Ludzie zdawali sobie sprawe, co mu grozi i zrobili sie opryskliwi, trudni w obejsciu i opieszali w wykonywaniu polecen. Impy tez sie w koncu zorientuja, a wowczas zostanie sam, chwiejnie przemierzajac korytarze w poszukiwaniu wiedzmy, dopoki Zaglada nie wysle patrolu, zeby go pojmac i odstawic do Tuby. I raptem, gleboko pod gora, wyczul napiecie pola mocy. Tkano potezne zaklecie, wypaczajace tkanke samego swiata. Thrembode natychmiast pojal sile i jakosc czaru, domyslajac sie, kto go rzuca i ze wiedzma jest naprawde blisko. Zamierzala cos na wielka skale i to go zaniepokoilo, gdyz coz innego mogloby to byc niz zniszczenie Zaglady i calego miasta. Trzeba ja bylo powstrzymac! Biegal jak oszalaly tam i z powrotem, tropiac wyczuwana moc. Skupiala sie gdzies w prawo, nizej, choc na tym samym poziomie. Dotarl do jaskini wielokrotnie juz przetrzasanej przez impy. Zrodlo mocy znajdowalo sie za skalna sciana. Zbadal ja dokladnie, lecz nie znalazl przejscia. Nie bylo chwili do stracenia. Zabral impy z pieczary i kazal sprowadzic trolli-gornikow z kilofami i wiertlami. Zanim jednak olbrzymy przybyly, moc osiagnela apogeum, pulsujac w powietrzu gwaltownym crescendo, po czym rozwiala sie. I znikla. Thrembode nasluchiwal pilnie. Gdzies tam uslyszal slaby spiew. Dobiegal z szerokiej szczeliny w scianie. Pochylil sie dzwiek zdawal sie dochodzic gdzies z dolu. Odkryl waskie przejscie, ktorym z ledwoscia przecisnalby sie niewielki czlowiek. Thrembode nie mial ochoty tam wchodzic, niemniej to wlasnie bylo zrodlo glosu. Spiew ucichl. Scierpla mu skora - byl swiadkiem wiedzmiej magii, jedynie mroczni bogowie wiedzieli, co moze mu sie teraz przydarzyc. Czy wiedziala, ze tu byl? Oblizal wargi i wycofal sie ostroznie z jaskini. Przybyly trolle-kopacze, lecz nie wpuscil ich do srodka, w zamian posylajac grupe impow. Kazal jednemu wejsc do dziury. Spotkal tam piecdziesiat najwiekszych szczurow w hordzie, ktore wgryzly sie mu w szyje. Po chwili wyciagneli go z rozdartym gardlem i piersia. * * * Wybrali drugiego impa i sila wepchneli do tuneliku. Spotkal go ten sam los. Reszta impow byla wyraznie nieszczesliwa. Pokrecily sie przy wyjsciu z jaskini, po czym po chwili wahania najzwyczajniej uciekly.Do Thrembode'a podszedl ich sierzant. -Nie pojda, panie. Jest tam cos, co po prostu ucina im glowy. Thrembode widzial beznadziejnosc sytuacji. Pchnal naprzod trolle. Na sciane opadly mloty i oskardy i wkrotce podloge jaskini pokryly skalne odlamki. Niedlugo przebili sie do niskiej pieczary. Znalezli w niej jedynie sterte siana, pare kropel stopionego wosku i mnostwo szczurzych bobkow. Z jaskini wychodzilo sporo przejsc rozmiarow szczurow i trzy wystarczajaco duze, by zmiescila sie tam drobna osoba. Thrembode przykucnal i zajrzal do jednego z tuneli. Pachnialo gryzoniami. Musialo tam byc wiele szczurow. Dla czarodzieja rownie jasne bylo, ze przekleta wiedzma ucieka mu tymi rojacymi sie od szczurow korytarzami. Rozkazal swiezym impom spenetrowac waskie tunele. Wpelzly do nich, lecz po dwudziestu, trzydziestu stopach napotkaly oczekujace ich szczury, ktore blyskawicznie je zagryzly. Zapedzil tam kolejne impy, lecz te poruszaly sie bojazliwie i tylko wowczas, gdy dzgano je na zachete wloczniami. Wiedzma i jej przyjaciele uciekali! Thrembode polecil trollom podjecie pracy - jezeli bedzie musial, przebije tu szersze przejscie. Mloty i wiertla zabraly sie do dziela. Czarodziej zgrzytal zebami. Na zewnatrz switalo, lecz jesli nie zdola ujac wiedzmy, dla niego nastanie wieczna noc. Musi ja schwytac i to szybko! ROZDZIAL PIECDZIESIATYTRZECI Dla niektorych mieszkancow ogromnego miasta jutrzenka byla zwiastunem nieszczescia.Przypatrujac sie przycmionemu swiatlu, saczacemu sie przez waskie okienko celi, Bazil z Quosh zastanawial sie, czy to faktycznie jego ostatni dzien zycia na tym swiecie. Bedzie mu tego brakowalo. Doznal wzlotow i upadkow, niemniej smak i zgielk zycia byly mu bardzo bliskie. Nesessitas takze wczesnie wstala. Zadne z nich nie spalo dluzej niz trzeba. Wkrotce zjawily sie impy, przynoszac im na sniadanie owsianke. Nie ponawiano wiecej prob karmienia ich ludzkim miesem, co budzilo wdziecznosc, nawet jesli platki owsiane nie byly szczytem ich kulinarnych marzen. Wreszcie impy zostawily ich w spokoju. -Nie bede z toba walczyc dla ich rozrywki, Zlamany Ogonie - oswiadczyla Nesessitas. Nie bede dla nich walczyc z zadnym smokiem. Bazil energicznie pokiwal glowa. -Ani ja, przyjaciolko Nessi. Ale zmusza nas do walki z trollami. -Wtedy bede walczyc. Nie pozwole trollom, by zbyt latwo pozbawily mnie glowy. Skorzany smok przytaknal. -Piekielna racja, zabijmy najpierw cale mnostwo trolli. Impy wrocily nazbyt szybko, a wraz z nimi trolle-albinosy. Zakute w lancuchy smoki zostaly przeniesione na wozek. Wypchnieto je przez potezne, podwojne drzwi na arene i umieszczono w solidnej zagrodzie dla bykow o ruchomych scianach. Mogly jedynie wygladac na zewnatrz przez frontowe drzwi ze stalowych pretow. Widok zaskoczyl smoki, mimo iz poznaly juz troche swiata. Znaly pojecie areny - kazde miasto Argonathu mialo takowa, gdzie odbywaly sie walki ludzi lub smokow. Tamte byly jednak maciupcie w porownaniu z tym kolosem. Dookola wznosily sie masywne stopnie widowni, zaczynajace sie ponad gladka, kamienna sciana, zbyt wysoka, by mozna bylo wspiac sie na nia, a zabezpieczona dodatkowo drewniana palisada, chroniaca najnizsze rzedy. Poziomy byly wielkie, a powietrze wypelniala wrzawa tysiecy zasiadajacych na nich ludzi. Zagrody umieszczono nieco ponizej poziomu prostokatnej areny. Z lewej strony wznosil sie masyw wiezy, z ktorej wystawala Tuba Zaglady, dzieki czemu wladczyni miasta mogla bez problemow podziwiac walki. Po prawej stronie wielkim lukiem zakrecaly rzedy siedzisk. Rozpiety nad arena ogromny baldachim nie chronil ostatnich miejsc przed sloncem i deszczem. -Tansze miejsca sa juz pelne - powiedzial Bazil do Nesessitas. Popatrzyla we wskazywana przez niego strone. Naslonecznione siedzenia zajete byly przez kolorowa biedote. -Wyglada na sloneczny dzien - zauwazyla. -Sloneczny dzien na smierc - mruknal Bazil. - Chyba ze glupi chlopak szybko cos zrobi. Quoshita chcial miec nadzieje, lecz przychodzilo mu to z coraz wiekszym trudem. Na piaszczystej arenie popisywali sie zabojcy zwierzat. Poslugujac sie wloczniami i lancami, strzalami i siecia, rozprawiali sie z rozwscieczonymi lwami i leopardami. Impy wyganialy kazdego kota wloczniami z klatki. Zwierze poczatkowo dreptalo nerwowo dokola, szukajac ucieczki z tego smierdzacego krwia ludzi i impow miejsca. Potem zblizali sie ludzie, podchodzac je z trzech stron. Jeden zarzucal siec, reszta zakluwala zwierze. Pogromcy znali sie na swojej pracy, a koty byly zbyt wystraszone, by podjac walke. -Myslisz, ze sprobuja tego przeciwko smokom? - zapytal Bazil. -Jesli tak, to popelnia wielki blad. -Czemu, Nessi? Zlapie siec i wyrwe ja z rak czlowieka. Nie jest wystarczajaco szybki. Koty sa spanikowane, boja sie tego miejsca, walcza rozpaczliwie. -Ha, koty sa glupie. -Coz, Zlamany Ogonie, to prawda, jednak w tej dzikosci jest cos wspanialego. Popatrz na nia! Tygryska wykazala sie wieksza przytomnoscia umyslu niz jej pobratymcy i uniknela sieci. Natychmiast runela na grupke staruchow, zajetych usuwaniem z areny martwych zwierzat. Zdjeci strachem niewolnicy wzieli nogi za pas, gnajac z grzechotem kosci do podwojnej bramy. Impy trzasnely z batow i zaraz rzucily sie do ucieczki, bo tygrysica nawet nie zwolnila. Dopadla ostatniego z uciekajacych i zabila go, jednym klapnieciem przegryzajac gardlo. Reszta zdwoila predkosc, wrzeszczac ze strachu. Zgromadzonym tlumem wstrzasnela salwa smiechu. Pogromcy zwierzat otoczyli tygrysice, ktora obserwowala ich zblizanie sie, chloszczac ogonem ziemie i wsciekle warczac. Nagle rzucila sie do ucieczki, obiegajac arene. Zabojcy pognali za nia. Obrocila sie, zapedzona w rog areny. Sieciarz zamachnal sie ponownie, tym razem bez pudla. W ruch poszly wlocznie. Tlum zawyl. Bazil wzdrygnal sie z niesmakiem. Nesessitas przygladala sie murom twierdzy i wiezycy Zaglady. Wysoko, dobrze ponad trzydziesci piec jardow od ziemi, zial ciemny otwor, kaluza cienia. -Popatrz tam, Zlamany Ogonie. Mysle, ze tam wlasnie bedzie skala. -Mowila, ze bedzie sie dobrze bawic. -Chory umysl w tej skale. Lecz Bazil dostrzegl cos, co calkowicie przykulo jego uwage. Zza zagrod dla bykow wymaszerowala linia mezczyzn w przepaskach na biodrach, helmach i sandalach. Niesli okragle, drewniane tarcze i krotkie, drewniane miecze. -Kapitanie! - zawolal nagle, rzucajac sie calym ciezarem na sciany zagrody. Mezczyzni obrocili sie na smoczy ryk. To byli zolnierze Marneri oraz ocalali kawalerzysci Talionu. -Zlamany Ogon! - zawolali. - I Nessi! -Gdzie sa giermkowie? - spytala zielona smoczyca. -Nie widzielismy ich - odkrzyknal porucznik Weald. Straznicy i impy rzucili sie naprzod, wypychajac ludzi na arene. Trzasnely batogi. -Lady zyje! - zaryczal Bazil. W chwile pozniej w zagrode zaczal walic jeden z trolli. Zolnierze obejrzeli sie zdziwieni. Skad smok mogl o tym wiedziec? Czyzby nadal istniala jakas nadzieja? Nad glowami znowu zatrzeszczaly im baty. Dwuskrzydlowe wrota otworzyly sie i na arene wbiegl oddzial impow, uzbrojonych w stalowe miecze i odpowiednie tarcze. Zza ich plecow wyjechala na bialym rydwanie zlotowlosa Walkiria, okrazajac arene i wywolujac wiwaty tlumow. Ludzie mierzyli nadciagajace impy surowym wzrokiem, wazac w dloniach prymitywna bron, ktora otrzymali. Kesepton i Duxe mieli plan. -W porzadku, zolnierze, potraktujemy to jak trening w szkole - prychnal Duxe. - Walczymy w trojkach, jak podczas treningu. -Po co? I tak jestesmy juz martwi, czemu mamy dostarczac im rozrywki? jeknal jeden z jezdzcow Talionu. -Jest nas pietnastu, co daje nam piec trojek, nawzajem chroniacych sobie tyly. Oficerowie utworza srodkowa trojke. Zolnierze popatrzyli po sobie. Odezwal sie zwalisty Cowstrap. -Musimy walczyc, bo w przeciwnym razie wylapie nas tamta zlakniona krwi suka, tak jak biednego Jorse'a. -Drewnianymi mieczami? -Lepiej umrzec walczac niz na kolanach, czlowieku! Pozostali pokiwali z aprobata glowami. Kawalerzysta wzruszyl ramionami. -Coz, wobec tego umrzemy razem - stwierdzil. Na komende Duxe'a zolnierze utworzyli cztery trojki, gotowe do walki plecami w plecy. Oficerowie utworzyli piata, srodkowa trojke. Kesepton i Weald mieli stosowne doswiadczenie, lecz Yortch byl kawalerzysta. -Pamietaj, ze walczymy w zespole - rzucil przez ramie Kesepton. Yortch pokiwal glowa. -Widzialem, jak walcza piechurzy. Bede z wami. -Pamietaj, zeby uwazac na pozostale trojki. W miare mozliwosci musimy im pomagac. -Naprawde sadzisz, ze czarownica jeszcze zyje? - zapytal Weald. Kesepton ledwo odwazal sie miec nadzieje, gdyz jezeli zyla lady, to zapewne takze Lagdalen. -To mozliwe. Nie widze powodow, dla ktorych smok mialby powiedziec nam nieprawde. -Ba, wciaz jestes pod dzialaniem uroku wiedzmy, pragnac tamtej dziewuchy - parsknal Yortch. -Zamknij sie, Talionczyku. -Ha, ha! Odwazne slowa, kapitanie. -Kiedy to sie skonczy, zazadam satysfakcji, Talionczyku. Na miecze, tylko ty i ja, rozumiesz? -Otrzymasz ja, kapitanie. -Pozalujesz zniewazania lady Lagdalen. Kilku zolnierzy obejrzalo sie na swojego kapitana. Pojedynki byly w legionach zakazane pod grozba szubienicy, a tu kapitan wyzywa subadara. Ryk rogow polozyl kres spekulacjom, impy zatrzymaly sie tuzin krokow od nich, rozciagajac sie w linie. Walkiria krazyla za nimi, a towarzyszyl jej nagi mlodzieniec, pomalowany zlota farba i dmacy w rog bojowy. Na ten sygnal impy natarly ze zwyczajowymi wrzaskami bitewnymi. Drewniane miecze byly ciezkie i niewygodne, a stal impow szybko ciela je na kawalki. Niemniej, drewno posluzylo wystarczajaco dlugo. Dwa, a po chwili trzy impy padly na piach, trafione dobrze wymierzonymi ciosami. Impy atakowaly na wprost i czesto otrzymywaly razy z dwoch stron. W ten sposob kilku zolnierzy zaopatrzylo sie w stalowa bron i lepsze tarcze, co lekko zmienilo sytuacje. Impy cofnely sie. Jezdzcy na czarnych rumakach zawrocily je biczami do ponownego ataku. Stal zadzwieczala o stal, lecz w jednej trojce nikt nie zdobyl nowej broni i jeden z zolnierzy padl z okrzykiem agonii pod ciosami dwoch impow. Pozostala dwojka natychmiast znalazla sie w opalach. Kesepton i Weald pospieszyli im z pomoca. Pozostawiony sam sobie Yortch rzucil sie w pojedynke w wir walki. Zaraz zlamal miecz na glowie pierwszego napotkanego impa. Pozostal bez broni i choc umknal kilku ciosow, to wkrotce ostrze impa cielo go w ramie, a inny zranil go w kostke. Kesepton dostrzegl upadek Yortcha i przybiegl mu z pomoca w sama pore, by pozbyc sie obydwoch stojacych nad nim impow jednym, oburecznym zamachem drewnianego miecza. Impy runely w piach, a Kesepton blyskawicznie porwal jeden stalowy miecz, drugi ciskajac Wealdowi. Potem wciagnal Yortcha w pierscien trojek. Kolejny zolnierz odniosl rane, gdy jego drewniana tarcza pekla pod ciosem wielkiego jak czlowiek impa. Katastrofie zapobiegl Liepol Duxe, ktory zdzielil napastnika w glowe drewnianym orezem. Zaraz zabral oszolomionemu impowi miecz i zagrzewany do boju wiwatami podkomendnych zasiekl kolejnego impa. Pozostale impy rzucily sie do ucieczki, pozostawiajac osiem trupow. Zolnierze przegrupowali sie. Byly juz tylko cztery trojki, lecz teraz wiekszosc z nich miala stalowa bron w garsciach. Nie oddadza zbyt latwo zycia. Rannych umiescili wewnatrz kregu. Kesepton rozejrzal sie, popatrujac na klaszczacy tlum. -Wyglada na to, ze przedstawienie przypadlo publice do gustu - warknal cicho. -Zapamietaja Marneri - rzucil Weald. -Tak jest, poruczniku. Przemknela kolo nich Walkiria, a zlocisty mlodzieniec obsypal ich zeschlymi liscmi: czerwonymi, brazowymi i zoltymi. Na arene wjechali konni pod wodza jezdzca w czerni i srebrze. Ten ostatni zatrzymal niedaleko wierzchowca i przemowil do nich. -Witajcie w Tummuz Orgmeen, potezni wojownicy! Zaskoczyliscie nas wasza odwaga i umiejetnosciami. Sama Zaglada uprawnila mnie do zaoferowania kazdemu z was mozliwosci wcielenia do jej armii. Wystarczy wystapic naprzod. Nikt nawet nie drgnal. -No dalej, nie marnujcie pochopnie zycia. Jestescie dzielnymi zolnierzami, w naszych szeregach macie zapewniony szacunek i uznanie. Barczysty Cowstrap splunal glosno. Nikt sie nie poruszyl. Jezdziec westchnal. -Coz, skoro jestescie tacy glupi, to naprawde wkrotce umrzecie. - Zaraz jednak rozpromienil sie. - Ale jeszcze nie teraz. Pora na inne atrakcje. Przygladajac sie im, bedziecie mieli szanse przemyslec wasza uparta odmowe sluzenia naszej poteznej wladczyni. Wracajcie do zagrody, patrzcie na spektakl i zastanawiajcie sie! Gdy zolnierze nadal stali w miejscu, jezdziec machnal prawica i z srodkowych drzwi areny wymaszerowal oddzial impow z kuszami. -Jezeli nie posluchacie rozkazu, zostaniecie wystrzelani na miejscu. Kesepton odczekal chwile, po czym zawrocil i pomaszerowal do zagrody. Zolnierze poszli zanim, sciskajac w garsciach z takim trudem zdobyta bron i niosac rannych. Zagroda byla pusta, a drzwi zamkniete. Pozwolono im zatrzymac zdobyczne miecze i noze, nie mieli jednak wiekszych szans na ucieczke. -Po co dalej walczyc? Dlaczego nie pozwolic im wystrzelac nas? - pytal lezacy na ziemi Yortch. -Slyszales Zlamanego Ogona - odparl Duxe. - Lady zyje. Wciaz mamy szanse wyjsc z tego zywi. -Ba, ty chyba oszalales! To jakas bzdura wymyslona przez oblakanego gada. A nawet jezeli ta przekleta kobieta zyje - to co z tego? Jak dotad nie odniosla szczegolnych sukcesow. Spojrz prawdzie w oczy, czlowieku jestesmy trupami. Duxe zachichotal makabrycznie. -Ty tak, subadarze, to pewne. Ale my nie, jeszcze nie. Yortch wbil w niego wzrok. -Przekleci Marneri, wszyscy jestescie zauroczeni. Zolnierze odwrocili sie do niego, nawet kawalerzysci. Na arenie cos sie dzialo. Przy zagrodach ze smokami krecili sie jacys ludzie i impy. Brama zagrody Nesessitas stanela otworem. Wybiegla z rykiem na zewnatrz. Ratujac zycie, ludzie i impy pognali co sil w nogach do drzwi w srodkowej czesci areny. Na placu pozostala sama Nesessitas. Zainteresowala sie zamknieciami zagrody Bazila, zanim jednak zdazyla cos z nimi zrobic, podwojne wrota otwarly sie i wymaszerowal z nich oddzial trolli. Na jajo mamusi! - warknela. - Otoz i sa. Ruszyla im na spotkanie, bezbronna, garbiac sie i chloszczac ziemie dlugim ogonem. Na czele druzyny trolli szedl najwiekszy potwor, jakiego Bazil kiedykolwiek widzial. Mial czerwona skore, usiana czarnymi brodawkami czy tez innymi wypustkami. Walkiria krazyla w poblizu, a zlocisty mlodzian opisywal najblizsze starcie. Trollem byl Puxdool, czempion Tummuz Orgmeen. To bedzie walka na miecze i tarcze. Puxdool dobyl wlasnego miecza. Zalsnilo szesciostopowe ostrze. Z szeregu wystapily dwa inne trolle. Jeden cisnal smoczycy ciezka tarcze, drugi zas wyrzucil w powietrze trollowy miecz tych samych rozmiarow co Puxdoola. Orez wbil sie czubkiem w piach o stope od Nesessitas. Nie marnujac czasu zlapala go i wyrwala z ziemi, po czym podniosla tarcze. Tarcza miala luzne paski, a miecz byl za maly i smiesznie lekki, mimo to zielona smoczyca poczula sie ponownie caloscia. Przez chwile fechtowala mieczem, tnac powietrze przed soba. Tlum szalal. Wszyscy zerwali sie na rowne nogi, wyspiewujac hold dla wladczyni tego przerazajacego miasta. Nesessitas podazyla za spojrzeniami tluszczy. Pod ciemnym okapem dachu wiezy dostrzegla blysk polerowanego kamienia. Patrzyla na nich Zaglada. Nagle, przy wtorze cymbalow i bebnow, Puxdool ruszyl do ataku. ROZDZIAL PIECDZIESIATYCZWARTY Po ponad godzinnym czolganiu sie korytarzykami nie wyzszymi niz stopa, Lessis, Relkin i Lagdalen dotarli w koncu do jakiejs komnaty.Slaby blask blekitnego kamienia wydobyl z mroku pomieszczenie zagracone starymi meblami i innym smieciem. Gryzonie wydeptaly tu w kurzu kilka sciezek, skupiajacych sie przy dolnej plycinie drzwi z nieheblowanych desek. Prowadzila przez nie wygryziona dziura rozmiarow szczura, ale nie kota. Sprawdzili drzwi. Byly zamkniete. Lessis wymamrotala szybkie zaklecie otwierajace zamki i w ciagu minuty zamkniecie zalsnilo blekitem. Zardzewialy mechanizm przekrecil sie ze zgrzytem i wyjscie stanelo otworem. Po kwadratowych, kamiennych plytach podlogi, ceglach i tynku Relkin poznal, iz znajdowali sie wewnatrz twierdzy. Pokrywajacy podloge nie naruszony kurz wskazywal, ze od wiekow nikt tu nie zagladal. Szczury opuscily ich, za wyjatkiem niewielkiej grupki najzacieklejszych samcow, ktore tloczyly sie wokol Relkina przy drzwiach. Chlopiec wzdrygnal sie. Trudno mu bylo przezwyciezyc naturalny wstret do gryzoni, na ktory nakladala sie pamiec przerazliwych krzykow dobiegajacych z tylu podczas ich ucieczki waskimi korytarzykami. Zbyt latwo bylo wyobrazic sobie te male paskudztwa, wgryzajace sie w twarze bezradnych przeciwnikow, uwiezionych w zbyt ciasnych przejsciach. Lessis co i rusz ogladala sie przez ramie. -To jakis opuszczony korytarz, gdzies w trzewiach twierdzy. -Od bardzo dawna nie bylo tu nikogo procz szczurow - odparl. -Dobrze. A nasi przesladowcy sa daleko za nami. -Co robimy? - zapytala Lagdalen. -Coz, moja droga - Lessis blysnela zebami w dzikim usmiechu. - Rozpetamy pieklo. To tyle, w duzym skrocie. -My sami? -Nie, bedziemy potrzebowali posilkow. Dlatego wlasnie musimy najpierw znalezc droge do zagrod niewolnic. Wierze, iz je widzieliscie. Lagdalen przypomniala sobie tamto przerazajace miejsce. -Tak. Co tam zdzialamy we trojke? Lessis rozesmiala sie. -Jest nas wiecej niz tylko troje, kochanie. - Skinela reka na jakies piecdziesiat szczurow, siedzacych dokola nich na stertach smieci i meblach. -Pojda z nami? -Mam przeczucie, ze nie zgodza sie zostac z tylu. Sa bardzo zdeterminowane. Lagdalen przypomnialy sie wrzaski w tunelach za nimi i wzdrygnela sie. Lessis ogladala korytarz. Na tynkowanym stropie widac bylo dlugie rysy, a pomieszczenie pelne bylo smieci. Z jednego konca saczylo sie swiatlo. W innej scianie pelno bylo pozamykanych drzwi. -Tedy - rzucila, wskazujac zrodlo swiatla. Idac, rozprawiali o korytarzach, przemierzonych uprzednio przez Relkina i Lagdalen. Chlopiec zauwazyl, ze szczury dotrzymywaly im kroku, tworzac ruchomy dywan brazowych, futrzanych grzbietow. Dotarli do zrodla swiatla - otworu wentylacyjnego w stropie. Wysoko w gorze dojrzeli malutki krag blekitu nieba. Lessis zatrzymala sie tam na chwile, probujac ocenic odleglosc i ustalic, w ktorym miejscu fortecy moga sie znajdowac. Byla prawie pewna, ze znajdowali sie gdzies w komorze, ponizej glownej czesci twierdzy. Lessis z Valmes spedzila wiele godzin przebiegajac te zlowrogie korytarze i drogi Tummuz Orgmeen, nie byly wiec jej obce. Wkrotce znalazla to, czego szukala - schodow laczacych rozne pietra fortecy. Wysoko nad nimi bylo jasno i ruchliwie, lecz na ich poziomie panowal polmrok i cisza. Zeszli na dol zasmieconymi schodami, mijajac po drodze ludzki szkielet, nadal okryty strzepami czarnego munduru. Schody skonczyly sie wreszcie i znalezli sie na samym dnie komory. Lessis szla na czele, a szczury nie odstepowaly ich nawet na krok, drepczac wilgotnym, porosnietym glonami tunelem. Korytarzyk konczyl sie kreconymi schodami, ktore prowadzily do drewnianych drzwi nabijanych metalem. Drzwi byly utrzymywane w dobrym stanie i zamkniete od drugiej strony. Lessis nabrala pewnosci, co do miejsca twierdzy, w ktorym sie znajduja. Polozyla palec na ustach, uciszajac towarzyszy, i przytknela ucho do desek. Po dluzszej chwili przekonala sie, ze nikogo tam nie ma i zabrala do tkania czaru, majacego otworzyc zamek i odsunac rygle. Zabralo to troche czasu, lecz zasuwy zalsnily wreszcie blekitem i drzwi znalazly sie pod jej calkowita kontrola, otwierajac sie pod lekkim dotknieciem. Znalezli sie na korytarzu w poblizu zagrod hodowlanych glownej strefy piekla Tummuz Orgmeen, gdzie powstawala armia Zaglady. Ruszyli naprzod i szybko ujrzeli strzezona krate prowadzaca do zagrod. Jedynego wejscia strzegly dwie strazniczki w mundurach Tummuz Orgmeen. Przez krate przechodzily grupki kobiet w czarnych sukniach sluzb hodowlanych Zaglady, wnoszacych zywnosc i wode, a wywozacych wozki ze zwlokami. Inne kobiety, w bialych szatach piastunek, zanosily male, opatulone w pieluchy impy do specjalnych zlobkow. Nie mieli czasu do stracenia, ani innej drogi. Lessis szepnela im, zeby byli gotowi pomoc jej w razie potrzeby i szybko udala sie w kierunku bramy. Straz trzymaly wysokie kobiety o brutalnych twarzach - mezczyznom zabraniano wstepu do tego miejsca. Uzbrojone byly w miecze i wlocznie i wygladaly na takie, ktore wiedzialy, jak sie nimi poslugiwac. Relkin obejrzal sie i zobaczyl, ze swita szczurow pozostala w tunelu. Zdal sobie sprawe, ze teraz wszystko zalezalo od niego i Lagdalen. Jedna ze strazniczek obserwowala trojke kobiet w czerni, probujaca okielznac zakuta w lancuchy kobiete, ktora oszalala i kasala wlasne cialo oraz przykute w poblizu towarzyszki. Odziane w czarne szaty sluzki Zaglady uderzyly ja mlotem w glowe, po czym uwolnily z lancuchow i wywlokly z zagrody, by zaladowac cialo na wozek. Strazniczka zachichotala pod nosem, jakby sama sobie opowiedziala jakis sprosny dowcip. Jej towarzyszka obrzucila podejrzliwym spojrzeniem zblizajaca sie Lessis. -Chirurdzy - oswiadczyla czarownica, doskonale wiedzac, ze takie grupki czesto odwiedzaly zagrody. Wartowniczka wydela wargi i rzucila do drugiej: -Sa jacys chirurdzy w dzisiejszym spisie? Tamta zerknela na tablice, wiszaca kolo jej stanowiska, zanim jednak zdazyla odpowiedziec, Lessis dobyla sztyletu i wbila go kobiecie w gardlo z szybkoscia, na widok ktorej Relkin wytrzeszczyl oczy. Czarownica bardzo skorzystala na smierci starego kocura. Lagdalen probowala powtorzyc jej wyczyn, lecz druga wartowniczka uslyszala cos, odwrocila sie i zdazyla uskoczyc. Po chwili ciezka, pancerna piesc zbila dziewczyne z nog. W strone lezacej pomknela wlocznia. Relkin rzucil sie naprzod, zlapal drzewce jedna reka, druga zas pchnal sztylet. Ostrze wbilo sie w dlon strazniczki. Ta jeknela z bolu, puscila wlocznie i zdzielila go piescia w twarz. Pole cial do tylu, uderzajac w krate z taka sila, ze malo jej nie wywazyl. Do walki wlaczyla sie Lessis, zatapiajac wartowniczce noz w sercu. Zwaliste cialo osunelo sie na kamienie podlogi. Relkin podniosl wzrok Odziane w czern kobiety z wozkiem niczego nie zauwazyly. Pchaly swoje brzemie aleja pomiedzy dwoma rzedami kamiennych zagrod, nie ogladajac sie za siebie. Kilka twarzy w zagrodach obrocilo sie ku nim. Oczy rozszerzyly sie z zaskoczenia. Zabrzmialy goraczkowe szepty. Lessis cofnela sie do korytarza i gwizdnela. Juz po chwili do wielkiej komnaty zaczal wlewac sie strumien szczurow. Czarownica gwizdnela ponownie i gryzonie podzielily sie na male grupki po dziesiec, dwadziescia osobnikow. -Zabierzcie im bron. - polecila Lessis. - Musicie przez chwile utrzymac to wejscie i nie pozwolic, by ktokolwiek tu wszedl. Relkin i Lagdalen podjeli z ziemi ciezkie wlocznie i miecze i staneli przy kracie. Lessis zniknela w srodku. Chlopiec obejrzal sie przez ramie na nagla wrzawe. Rozrzucone po zagrodach kobiety w czarnych sukniach wrzeszczaly, podskakiwaly i biegiem probowaly ocalic zycie. Dosc szybko zostaly spedzone w jedna grupe w kacie pomieszczenia. Szczury doskonale wywiazaly sie ze swego zadania. Zabrzeczaly rozkuwane lancuchy. Lessis chodzila od zagrody do zagrody, wyszukujac co mlodsze i zywotniejsze niewolnice. Co i rusz blekitne plomienie mocy uderzaly w okowy, uwalniajac kobiety. Natychmiast zrywaly sie na nogi i z okrzykami radosci zbieraly wokol Lessis, probujac ja dotknac z lkaniem wdziecznosci. Inne dolaczaly do Relkma i Lagdalen, a w ich oczach gorzala furia tak gleboka i zabojcza, ze giermek az sie przelakl. Oddal im wlocznie i miecz, samemu zatrzymujac sztylet. W tym momencie bramy strzeglo siedem osob. Nagle w wejsciu pojawily sie dwie piastunki. Zajrzaly do zagrod i wstrzasniete otworzyly usta. -Co tu sie dzieje? - zapytala pierwsza, lecz zaraz wyskoczyly na nie uwolnione kobiety, powalajac je na ziemie. Nastepnie odciagnely ciala. -Za to, co robia, zasluguja wylacznie na smierc. - warknela jedna z bylych niewolnic na chrzakniecie Lagdalen. Dziewczyna nic nie powiedziala na widok gniewu w jej oczach. Z kobietami w czarnych szatach rozprawiono sie w podobny sposob. Lessis oswobodzila wkrotce ponad setke kobiet, wybierajac najmlodsze i w najlepszej kondycji, ktore spedzily w tym piekle najmniej czasu. Wyjasnila im, co zamierzaja zrobic, dodajac ze chociaz przeciwnik mial przygniatajaca przewage liczebna i wiele z nich na pewno zginie, to jednak bedzie to najlepsza okazja do zemszczenia sie na monstrum, ktore wyrzadzilo im tyle zla. Kobiety, w wiekszosci porwane z Kenoru lub ziem Teetoli, wydaly dziki okrzyk zadzy krwi i pomsty i ruszyly za Lessis. ROZDZIAL PIECDZIESIATY PIATY Puxdool i Nesessitas krazyli wokol siebie. Troll reprezentowal nowy gatunek - mial podobna do weza glowe, niewatpliwie gadzia. Poza tym poruszal sie szybciej niz kazdy troll, z jakim smoczyca dotychczas walczyla.Ich klingi dzwieczaly co jakis czas o siebie, kiedy probowali fint i naglych pchniec. Bazil z Quosh przygladal sie walce, czujac rosnaca obawe. Nessi byla dobra wojowniczka lecz niezbyt predka. Dysponowala znakomita technika, a tarczy uzywala rownie zrecznie jak miecza, niemniej brakowalo jej szybkosci. Ten troll byl smiertelnie grozny, prawdziwy zabojca smokow, gdyz dorownywal im szybkoscia, przewyzszajac w tym Nessi. Nesessitas zdawala sobie sprawe z niebezpieczenstwa. Ciagle zachodzila go z lewej strony - byl praworeczny, tak samo jak ona, i prawie dorownywal jej rozmiarami, a przynajmniej wzrostem. Wymienili ciosy i zderzyli sie tarczami, probujac sie nawzajem przepchnac. Nesessitas byla silniejsza, mimo nedznej diety ostatnich dni. Odepchnela trolla, omal nie ucinajac mu przy tym glowy. Znow zataczali wokol siebie kola. Puxdool fechtowal, zachodzac ja z prawej. Zwarli sie ponownie, krzeszac iskry z ostrzy, po czym odskoczyli i ponownie zaczeli krazyc. Raz jeszcze Puxdool natarl na Nessi, krecac nad glowa mlynek, po czym nagle obrocil sie, pchnal Nessi i cial nisko wyraznie wypracowanym manewrem. Nessi odskoczyla, lecz czubek miecza Puxdoola zahaczyl o jej noge i rozkrwawil kolano. Katastrofa! Bazil jeknal z niewiara. Szczesliwy cios, ktory zastal ja nieprzygotowana. Kolano bylo zgruchotane. Nesessitas zacisnela zeby z bolu. Ledwo mogla sie ruszac. Troll zaszedl ja z prawej. Obrocila sie, cierpiac meke, wywolana zrujnowanym kolanem. Stal brzeczala o stal. Raz za razem, krzeszac z tarcz iskry, zasypujace deszczem piasek areny. Tlum zerwal sie na rowne nogi, spiewajac. -Puxdool! Puxdool! Kolano poddalo sie i osunela sie na ziemie. Miecz trolla pomknal naprzod. Nessi poczula, jak zaglebia sie miedzy jej zebra, cofajac sie natychmiast i wznoszac do ponownego ciosu. Opuscily ja sily. Miecz wysunal sie jej z lapy, a tarcza opadla. Upadala. Miecz trolla blysnal i omal nie przecial jej szyi. Przewrocila sie na piach. Bylo po wszystkim. Puxdool cial okropnie, przerabujac szyje smoczycy, po czym oparl stope o bezwladne cialo i uniosl wysoko zakrwawiony leb, pokazujac go tlumowi, ktory wciaz skandowal "Puxdool!", tupiac jednoczesnie nogami. Bazil z Quosh odwrocil wzrok. Mdlilo go. Nie mogl uwierzyc w to, co widzial. Jeden przypadkowy cios powalil najcudowniejsza smoczyce 109. Szwadronu. Przepadly ostatnie resztki samokontroli skorzanego smoka. Ogarnal go bezrozumny gniew. -Pusccie mnie do niego! - ryknal, trzesac z furia zagroda i mocujac sie z zelazna krata, osadzona w kamiennych blokach. Ludzie i impy odskoczyli od niego, trolle zaczely bebnic w boki zagrody, a imp w czarnym mundurze zdzielil Bazila batem przez grzbiet. Lecz Puxdool odchodzil. Rogi graly, bebny warczaly, a przeklety troll odchodzil! Bazil nie mogl uwierzyc, ze nie bedzie walczyl z Puxdoolem. Zadnej szansy na zemste? To niemozliwe, wrecz niewiarygodne. Skorzany smok z Quosh nie marzyl teraz o niczym innym, jak tylko o mozliwosci zmierzenia sie z Puxdoolem. Troll walczyl z dobrze wyszkolona, lecz wolna smoczyca. Wygral dzieki slepemu trafowi. Niech teraz sprawdzi sie ze smokiem, ktory jest rownie szybki, jak dobry w mieczu! Lecz Puxdool odszedl. Podwojne wrota zamknely sie za czempionem trolli. Na arene wtoczyla sie olbrzymia, metalowa skrzynia na kolach, ciagnieta przez armie wynedznialych niewolnikow, kulacych sie pod ciosami batogow szesciu impow. Obok jechala Walkiria. Zlotoskory mlodzieniec obsypal zeschlymi liscmi mijane cialo Nesessitas, odciagane z mozolem pod sciane areny. Mlodzian przytknal do warg trabke, zapowiadajac nastepny pojedynek. Zaprzegnieci do skrzyni niewolnicy zatrzymali sie, po czym umkneli, kiedy jeden z impow pociagnal za bolce z boku pudla. Po odsunieciu ostatniego z nich on takze wzial nogi za pas. Drzwi zagrody otworzyly sie, a ostry hak wygonil Bazila na zewnatrz. Prawde rzeklszy, smok nie potrzebowal szczegolnej zachety. Wyszedl czujnie z zagrody, czujac na sobie spojrzenia calego amfiteatru. Byl sam, nie liczac Valkirii na rydwanie. Spokojnie ocenil szanse dogonienia pojazdu. Przemknela kolo niego. Bialy zaprzeg byl nieskazitelny. Nie mial szans dognania go na tej ogromnej przestrzeni. Za drugim razem wojowniczka przejechala blizej niego, naigrywajac sie, podczas gdy mlodzieniec ponowil obwieszczenie. Bazil nie slyszal zbyt dokladnie slow, lecz kiedy ludzie z miejsc nad nim podniesli pelna oczekiwania wrzawe, drzwi metalowej skrzyni opadly z trzaskiem. Ku zdumieniu Bazila na arenie pojawil sie drugi smok - olbrzymi, dziki smok o wscieklych oczach. Zaryczal gniewnie, zeskoczyl ze skrzyni i zaczal bic przednimi lapami o ziemie. ROZDZIAL PIECDZIESIATYSZOSTY Lessis zdawala sobie sprawe, jak wazny byl teraz czas. Miala raptem kilka minut, by wykorzystac przewage zaskoczenia. Na szczescie znala droge do miejsca, gdzie chciala sie dostac. Istniala szansa - niewielka szansa na uratowanie zwyciestwa z ruin jej poscigu za czarodziejem Thrembode'em.Poprowadzila niewielki oddzial rozwscieczonych kobiet tajemnymi, pustymi przejsciami Tummuz Orgmeen. Wreszcie zatrzymala sie u stop waskich schodow, prowadzacych spirala wysoko w gore. Obejrzala je dokladnie. U podstawy wyryto specjalny znak. -To tutaj, schody nadzorcy. - Wziela Relkina na bok, podczas gdy kobiety patrzyly na nich jak urzeczone, sciskajac w rekach zdobyczna bron. - Wejdz po tych schodach, Relkinie. Na szczycie znajdziesz galerie wychodzaca nad arene. Chce dowiedziec sie, co sie tam dzieje. -Gdzie cie znajde, lady? Wskazala przed siebie, gdzie tunel zbaczal w prawo. -Kiedy tu wrocisz, idz tym korytarzem i skrecaj w prawo mysle, ze nas uslyszysz przy pracy. -Przy pracy? -Tak, mlody czlowieku. Czeka nas mnostwo ciezkiej pracy. Relkin nie zadawal wiecej pytan. Wiedzial, ze nie ma na to czasu. Poslal Lagdalen calusa i zaczal wspinac sie po schodach. Lessis patrzyla za nim przez pare sekund, po czym skinela na swoje towarzyszki i ruszyla spiesznie dalej. Relkin pokonywal kolejne skrety spiralnych schodow, biorac po dwa stopnie naraz. Po pewnym czasie nad schodami pojawilo sie zadaszenie, spowijajac w mroku kamienne stopnie obiegajace centralna os. Wkrotce poczul w nogach zmeczenie, potem bol, niemniej nie przerywal wspinaczki. Zapomnial o wszystkim, procz odglosu wlasnego oddechu i stukotu butow o kamienie. Nagle uslyszal ogluszajacy ryk tlumow i rytmiczne tupanie. Halas i wibracje otaczaly go. Domyslil sie, ze schody przebiegaly kolo miejsc siedzacych amfiteatru. Szedl dalej, a dzwieki nasilaly sie w regularnych odstepach czasu, dopoki nie zauwazyl nagle plynacego z gory swiatla. Za najblizszym zakretem w suficie ziala prosta szczelina, przez ktora wpadaly promienie slonca. Siegnal ku niej. Pod palcami wyczul gruby, stalowy pierscien, przymocowany do zatyczki, oraz bolec wchodzacy w wydrazony w kamieniu otwor. Odciagnal bolec i pchnal pierscien w gore. Klapa uniosla sie lekko, wspomagana ukryta przeciwwaga. Zerknal na galerie o gladkiej, kamiennej podlodze. Jaskrawy, sloneczny blask razil go w oczy. Nikogo nie zobaczyl, wiec szybko wygramolil sie na podloge. W scianie kamiennej galerii otwieral sie ciag sercowatych okien. Po jednej i drugiej stronie umieszczono solidne drzwi. Ostroznie opuscil klape. Zauwazyl, ze kryla sie doskonale wsrod podobnych plyt, jakimi wylozona byla podloga. Oznaczyl ja, rysujac palcem w kurzu duze X. Z dolu rozlegl sie kolejny ryk wielkiego tlumu; podszedl do najblizszego okna i wyjrzal na zewnatrz. Widok byl zdumiewajacy. Po lewej stronie galerie konczylo zwaliste cielsko twierdzy. Dokola pietrzyly sie olbrzymie podesty z rzedami siedzisk, wypelnionych kolorowo odzianymi ludzmi. Widownia zakrecala wielkim lukiem, otaczajac arene. Piasek na dole iskrzyl sie w promieniach slonca. Poruszaly sie na nim niewielkie figurki, toczace pojedynek na smierc i zycie. Nad ukrytym za murami miastem rozciagalo sie blekitne niebo z pierzastymi chmurami. Relkin napial sie - postacie na dole byly smokami! Jeden z nich mial skrzywiony, nieforemny ogon. Wciagnal gwaltownie powietrze, czujac, jak serce lomocze mu w piersiach. Jego smok walczyl wlasnie o zycie! Nagle jego uwage przyciagnal jakis metaliczny zgrzyt. Ktos otwieral drzwi. Blyskawicznie stanal przy scianie za drzwiami, ktore otworzyly sie z takim impetem, ze omal go nie rozplaszczyly. Uslyszal lomot ciezkich butow, po czym zazgrzytaly drzwi po drugiej stronie galerii. Relkin wyjrzal z ukrycia. Drzwi otworzyl straznik, ktory wlasnie opuszczal galerie. Chlopiec wymknal sie z ukrycia i wyjrzal przez otwarte drzwi. Ujrzal zakrzywiona, kamienna sciane, zamkniete ciezkie, podwojne drzwi, a po lewej stronie drugie, otwarte. Ktos nadchodzil. Nie mial czasu schowac sie, wiec wyskoczyl przez otwarte drzwi. Znalazl sie w podluznym pomieszczeniu, wylozonym ciemnym drewnem i obwieszonym licznymi trofeami z kampanii Zaglady. Do scian przybito miecze, choragwie, zbroje i helmy legionow Argonathu. Na srodku komnaty stal dlugi stol, a pod scianami - rzedy masywnych skrzyn. Lecz to olbrzymi miecz, lezacy na stole, natychmiast przykul jego uwage. Rozpoznalby go wszedzie - Piocar, smocze ostrze wykute w kuzni Quosh. Dziewiec stop lsniacej stali. Za plecami uslyszal odglosy krokow. Natychmiast opadl na kolana i wpelzl za jedna ze skrzyn. Skulil sie tam, probujac nie oddychac. Do komnaty weszlo dwoch mezczyzn. Zamkneli za soba drzwi. Jeden z nich warknal cos w gardlowym, nieznanym Relkinowi jezyku, a drugi odpowiedzial mu lagodnie we wspolnej mowie. Glos wydal sie Relkinowi znajomy. -Mysle, ze mozemy obejsc sie bez formalnosci miedzy nami, czarodzieju - stwierdzil pierwszy, glebszy glos. -Zgadzam sie w zupelnosci, generale. -Prawda jest taka, ze nie znalazles niczego. Twierdzisz, ze wyczules obecnosc wiedzmy, przez co trolle przez kilka godzin kuly skale. Nadaremnie. W praktyce czeka cie nielaska Zaglady. -Generale, znasz mnie od dawna i wiesz, ze nie znize sie do klamstw. Wierze, iz wiedzma wciaz zyje i ukrywa sie gdzies w miescie. -Oczywiscie, ze tak, i chcesz, zebym oglosil alarm i wyslal zolnierzy w miasto, by kontynuowali twoj poscig za cieniami. -Ona jest grozniejsza od cienia. -Ha, no pewnie. W ten sposob masz nadzieje ocalic wlasna szyje, he? Sadzisz, ze Zaglada przeoczy fakt, iz nie potrafiles samemu znalezc wiedzmy, mimo wyraznych rozkazow. -Moje nadzieje nie maja wiekszego znaczenia. Liczy sie tylko, ze wiedzma przebywa na wolnosci, a ty nie pomagasz nam jej znalezc. -Ach, wiecznie ten sam Thrembode. Sliski jak waz, gotowy zawiklac najprostsze instrukcje. Nie pamietam, zebys kiedykolwiek wywiazal sie z ktoregos zadania. -Generale, ta rozmowa nie ma sensu. Oglos stan zagrozenia, nie wolno nam marnowac czasu. -Ha, kazda zmarnowana sekunda przybliza cie do katastrofy, magu. Cale lata byles cierniem w boku mojej administracji. A teraz umrzesz - coz to za wspaniala chwila dla mnie. Zapadla cisza, po czym grzeczny glos odezwal sie ponownie, tym razem z wiekszym naciskiem. -Prosze, generale, wysluchaj mnie i nie rob tego. W imie niskiej zlosliwosci narazasz cale miasto! Na kolana, Thrembode. Czolgaj sie, psie. Byc moze rozwaze pomoc dla ciebie, jezeli z wlasciwa gorliwoscia wylizesz mi buty. - Gluchy glos przepelniala radosc. - Thrembode, jezeli nie zaczniesz calowac moich butow, kaze cie ocwiczyc impom na smierc. -Nie, generale, prosze. -Pamietasz Kadein, Thrembode? -Oczywiscie, ze tak. -Pamietasz kobiete imieniem Aixe? -Byla wlascicielka blekitnej willi. Nocowalem tam kiedys. -Twoje partactwo doprowadzilo do ujecia jej przez wroga. Stracilismy caly krag szpiegow, poniewaz zmuszono ja do mowienia. Glos przepelniony byl teraz gniewem. -Kochalem te kobiete, Thrembode, a ty zabiles ja rownie pewnie, jak ja zabije teraz ciebie! -Nie, nie. Musisz mnie wysluchac. -Ha, co mnie obchodza twoje opowiastki? Pojdziesz do Zaglady. Rozleglo sie szczekniecie, sapniecie i zduszony okrzyk. -Ty zdrajco, wypruje ci flaki, ja... Relkin uslyszal gluchy lomot. Nie potrafil sie juz powstrzymac. Wyjrzal zza skrzyni. Stal tam mezczyzna, ktory przyszedl kiedys do zagrody Baza w Marneri. Na wargach igral mu okrutny usmieszek. W garsci trzymal zakrwawiony sztylet. Nie sadze, generale. - Kopnal rozciagniete na podlodze cialo. - Prawde rzeklszy, watpie, zebys byl w stanie jeszcze cokolwiek zrobic. Przyklakl i zatopil w piersi generala sztylet az po rekojesc. Chlopiec patrzyl jak urzeczony na Thrembode'a, ktory wstal i rozejrzal sie dokola. Giermek w ostatniej chwili zanurkowal za skrzynie. Czarodziej dwoma krokami pokonal przestrzen dzielaca go od skrzyni i podniosl wieko kufra, za ktorym kulil sie Relkin, pewny, ze zostal zdemaskowany. Thrembode wyjal ze skrzyni dwa krotkie miecze, tarcze i helm, wszystko zawiniete w choragiew Marneri. Odlozyl zawiniatko na sasiednia pokrywe. Chlopiec uslyszal odglos ciagniecia czegos po podlodze i wpychania do kufra. Wieko opadlo z trzaskiem i czarodziej wyszedl, spiesznie postukujac butami o kamienna podloge galerii. Relkin wstal i zerknal na drzwi. Nikogo nie zobaczyl. Podszedl do stolu, chwycil Piocara i wyszedl na galerie, zataczajac sie pod ciezarem miecza. ROZDZIAL PIECDZIESIATYSIODMY Dziki smok syczal, ryczal i oral pazurami ziemie. Ta wscieklosc wzbudzala podziw. Grunt zdawal sie trzasc pod jego lapami.Bazil cofnal sie, czujac jednoczesnie nagly zal - dostrzegl, ze potezne skrzydla dzikiego pobratymca zostaly podciete. Ten smok juz nigdy nie wzbije sie w przestworza. Nie przeszkadzalo mu to scigac Bazila z gorzejacymi furia oczami. Baz cofal sie powoli. Dzikiego smoka opetala zadza zabijania, ktora wygasnie albo wraz z jego smiercia, albo po zabiciu wszystkich wrogow. Bedac w takim stanie, smok nie byl podatny na rozsadna argumentacje, a poniewaz Bazil nie mial miecza, tarczy, ani helmu, jego obawy byly w pelni usprawiedliwione. Dziki smok zauwazyl nagle otoczenie. Zatrzymal sie i wyryczal wyzwanie w strone tlumu. Amfiteatr oniemial, pelen podziwu dla tego pokazu sily. Potwor zaryczal ponownie i zaczal okrazac arene, zerkajac na ludzi, ukryte w zagrodach impy i dziwnego smoka, ktory stal mu na drodze. Mial ochote zabijac, wymordowac ich wszystkich. Bazil podupadl na duchu. Nie mial miecza, a to monstrum przewyzszalo go waga. Jezeli go zaatakuje, bedzie walczyl, lecz w glebi duszy wiedzial, ze nie mialo to zbytniego sensu, gdyz i tak dziki przeciwnik urwie mu glowe. Nagle zdal sobie z czegos sprawe. Dziki smok odniosl rane, z ktorej wciaz zwisaly resztki bandaza. Bazil uniosl ramiona i zakrzyknal w smoczej mowie. -Jestes purpurowo-zielonym z gory Haka! Wolny smok zamrugal slepiami. A to co takiego? -Spotkalismy sie juz - syknal Baz. - Na zboczu gory na poludniu, pamietasz? Smocza mowa brzmiala dziwnie, miala obcy akcent, niemniej cos mu przypominala. Gniew oslabl odrobine. Olbrzymi leb z paszcza pelna lsniacych klow kolysal sie przez moment w przod i w tyl, po czym smok zamrugal i przyjrzal sie stojacemu przed nim bezskrzydlemu gadowi. -Taak - odparl przeciagle. - Znam cie. To ty mnie pokonales - smok z mieczem z poludniowej gory. Bazil wyobrazil sobie, jak jego dziki pobratymiec rzuca sie na niego i predko przemowil ponownie. -Jak cie zlapali? Purpurowo-zielony ryknal na to wspomnienie, elektryzujac tlum, ktory spodziewal sie, ze monstrum zaraz rzuci sie na smoka z Argonathu i rozszarpie go na kawalki. -Spalem na gorze. Ranny, jak doskonale wiesz. Przyszli ludzie z sieciami i linami i zwiazali mnie podczas snu. W przeciwnym razie pozabijalbym ich. Bazil dal krok naprzod i wzniosl ramiona. - Nie bede walczyl z toba powtornie, nie dla uciechy tej halastry. Smok rozwazal to przez chwile. -Ja rowniez. Uchroniles mnie przed smiercia, tamujac broczaca z rany krew. Walczylismy o samice i zostalem pokonany. Tylko ty pokonales mnie w walce. Bazowi wyrwalo sie dlugie westchnienie ulgi. -Byla warta walki - stwierdzil. - A ty byles najtrudniejszym przeciwnikiem. Nigdy nie spotkalem sie z taka sila. Uwazam jednak, ze teraz powinnismy polaczyc sie i pokazac tym przekletym ludziom, ze zabijanie smokow dla ich przyjemnosci nie jest dobrym pomyslem. Zdezorientowany tlum ucichl. Wszyscy wiedzieli, ze dziki smok powinien zabic Argonathczyka - wolne smoki nienawidzily swych pobratymcow, hodowanych przez lud Cunfshonu. Jednak smoki staly blisko siebie, rozmawiajac w basowej, syczacej mowie. Ci, ktorzy od wielu godzin czekali na ten pojedynek, byli bardzo rozczarowani. Dziki smok dostrzegl krwawa smuge, pozostala po odciagnieciu ciala Nessi do jednej z bocznych zagrod. Pokazal ja. -Smocza krew? Tak. Smoczy ogon trzepnal z furia o ziemie, a wielkie slepia zaplonely. Baz dostrzegl te wscieklosc i ucieszyl sie, ze tym razem nie skupiala sie ona na nim. -Pokaz mi, jak ich pozabijac - poprosil dziki smok. -Z przyjemnoscia. Za mna. Bazil obrocil sie gwaltownie i ruszyl w strone zagrody przy glownym wejsciu. Pilnowalo jej kilka trolli. Uzbrojonych. Purpurowo-zielony opadl na czworaki i ruszyl za nim. Tlum ozywil sie, sadzac, iz widzi, jak jeden smok rzuca sie w poscig za drugim. Bazil dotarl do zagrody, gdzie dolaczyl do niego jego pobratymiec. Razem wyrwali z ziemi slup podtrzymujacy zadaszenie. Dach zalamal sie pod ciezarem Baza, ktory na niego wskoczyl. Wiekszosc zgromadzonych wewnatrz trolli padlo przygniecionych rumowiskiem. Reszta umknela w poplochu, kiedy w sam ich srodek wskoczyl purpurowo-zielony gad. Bazil odgarnal cegly i belki i dobral sie do mieczy. Kiedy wynurzyl sie z para ostrzy w lapach, ujrzal jak purpurowo-zielony sciga wokol areny ostatniego trolla. Reszta zostala rozszarpana na kawalki. Publika oniemiala ze zgrozy. Purpurowo-zielony skoczyl na uciekajacego trolla, powalil go na piasek i z glosnym trzaskiem zgruchotal mu czaszke zebiskami. Podwojne wrota twierdzy rozwarly sie, wypuszczajac na arene trojke trolli w zbrojach, maszerujacych w takt wybijanego na bebnach rytmu. Na ich czele kroczyl Puxdool. Purpurowo-zielony zwolnil, przygladajac sie mieczom w lapskach trolli. Bazil dolaczyl do niego. Na widok Puxdoola serce zalomotalo mu w piersiach. -Masz, bierz miecz. Sprobuj, machnij nim kilka razy. Smok z trudem pochwycil waska rekojesc broni. Trzymanie czegos niczym narzedzia bylo dla niego nienaturalne. Narzedzia byly dla stworzen nizszego rzedu, nie dla smokow. Tak przynajmniej bylo od czasow znanych jedynie ze smoczych legend. Jednak wladanie mieczem okazalo sie dosc proste. Az trudno uwierzyc, ze cos tak lekkiego i niegroznego moglo zadac takie obrazenia. Skorzany skinal na niego, by sie cofnal. -Potrzebujemy ludzi, naszych ludzi. Chodz. Ludzi? Czemu smoki mialyby potrzebowac takich slabych istot jak ludzie? Oglupialy, poszedl za smokiem z Argonathu. Nic nie rozumial z tej calej sytuacji, nie znal sie na swiecie ludzi, mieczy i trolli, totez uznal przewodnictwo smoka z Quosh. Z zagrody wymaszerowali z mieczami w dloniach zolnierze Marneri, wiwatujac na caly glos. -Do smokow! - zawolal Kesepton. Trolle zatrzymaly sie. Zabelkotaly miedzy soba i ryknely na ludzi, obiecujac im, ze zjedza ich pozniej, jak tylko pozbeda sie tych buntowniczych gadzin. Po czym wzniosly miecze i ruszyly do ataku. Puxdool i Izmak skoncentrowaly sie na smokach, a trzeci Gungol - chronil ich tyly. Kesepton rzucil sie naprzod i cial trolla w noge. Nad glowa zaswistal mu olbrzymi miecz i kapitan w ostatniej chwili odskoczyl w bok. Cowstrap rozpedzil sie i zderzyl tarcza z tarcza trolla. Gungol wyprostowal mocarne ramie. Potezny Cowstrap wydal zduszony okrzyk, czujac, jak wali sie z nog i leci wstecz. Tlum wybuchl smiechem. -Glupi kowal! - sarknal Liepol Duxe, wlaczajac sie do walki celem odwrocenia uwagi trolla od Cowstrapa. - Myslal, ze poradzi sobie z trollem samemu? - Ostrze Duxe'a zablyslo i troll z parsknieciem oslonil sie tarcza. -Przepraszam, sierzancie, wyrwalem sie przedwczesnie przyznal Cowstrap, stajac na nogi. Gungol zamachnal sie i Duxe zanurkowal pod ciezka klinga. Do ataku skoczyl Rebak z Marneri. Towarzyszyl mu Cowstrap. Za ich plecami rozlegl sie ogluszajacy brzek stali, z ktorym zwarli sie Puxdool i Zlamany Ogon. Napierali na siebie brzuch w brzuch, tarcza w tarcze. Po chwili Puxdool polecial wstecz. Bazil zaryczal wyzwanie, cieszac sie z okazji pomszczenia biednej Nessi. Troll krazyl wokol niego. Smok cial go mieczem, lecz troll zrecznie sparowal cios. Znal sie na szermierce, a dla Bazila trollowy orez byl za maly dla preferowanych przez niego oburecznych zamachow. Klingi spotkaly sie ze szczekiem. Puxdool byl szybki, diabelnie szybki. Obrocil sie blyskawicznie i Bazil w ostatniej chwili uniknal tego samego ciosu w kolano, ktory powalil Nessi. Obracajac sie, cial z boku, odbijajac ostrze trolla i omal nie wytracajac go z grubej lapy. Tarcze zderzyly sie z hukiem i Puxdool ze wszystkich sil naparl na Bazila. Byl silny, lecz nie tak silny, jak sam uwazal, osadzil Baz, specjalnie ustepujac mu pola, j ak gdyby tamten go pokonal. Puxdool reprezentowal nowy gatunek trolli - silnych i smiertelnie groznych szermierzy - niemniej drzemalo w nim takze sporo charakterystycznych dla trolli slabosci. Teraz nabral zbytniej pewnosci siebie. Miecze krzyzowaly sie raz za razem. Puxdool napieral, zadajac cios za ciosem, by wreszcie zaatakowac tarcza, probujac zbic Bazila z nog i przedrzec sie przez jego obrone. Quoshita poczatkowo oddawal pola, nagle jednak stanal w miejscu. Puxdool uderzyl ze wszystkich sil, a Bazil odbil cios tarcza. Troll wychylil sie odrobine za daleko, odslaniajac szyje i ramie. Potwor nosil masywne naramienniki. Gdyby nie one, walka skonczylaby sie tu i teraz. Ponadto, Bazil dysponowal tylko dlugim na szesc stop mieczem dla trolli, a nie smoczym ostrzem. W tej sytuacji Puxdool stracil jedynie wladze w trzymajacym tarcze ramieniu i cofnal sie z jekiem niedowierzania przed kreslacym kola mieczem smoka. Puxdool zostal ranny - nie bylo to zbyt czeste zdarzenie w jego krotkim, pelnym przemocy zyciu. Puxdool wiedzial, ze zostal wyprowadzony w pole i nienawidzil tej mysli. Maly, podstepny mozdzek Puxdoola opanowala wscieklosc. U jego boku Izmak cial i dzgal purpurowo-zielonego smoka, ktory odrzucil precz ludzkiej roboty przedmiot i powrocil do wlasnych metod walki. Ryczal i atakowal, nie zapominajac jednak o ostrym mieczu w lapie trolla. Ostrze dawalo przeciwnikowi przewage zasiegu dziki smok ryczal i rzucal sie to w jedna, to w druga strone, caly czas zastanawiajac sie, jak dorwac sie do wroga i zabic go, nie narazajac sie na przeszycie smiercionosna klinga. Purpurowo-zielony zaatakowal uzbrojona w pazury lapa. Troll oslonil sie tarcza i pchnal mieczem. Smok musial odskoczyc w tyl, zeby uniknac lsniacego czubka, omal nie tracac przy tym rownowagi. Zolnierze rozbiegli sie na boki, kiedy wpadl na nich tylem. Uwolniony Izmak cial Bazila, ktory sparowal cios wlasnym mieczem. Nalezal do brazowych trolli, doskonale znanych mlodemu skorzanemu smokowi. Brazowe byly silne, brakowalo im jednak szybkosci Puxdoola. Bazil naparl tarcza na Izmaka, przytrzymal go i cial z calych sil, odtracajac klinge trolla Trafil go, lecz ostrze bylo za lekkie - zeslizgnelo sie po napiersniku Izmaka, nie czyniac mu wiekszej krzywdy. Potwor zatoczyl sie wstecz, oszolomiony sila ciosu. Smok byl bardzo szybki, szybszy od wszystkich jego dotychczasowych przeciwnikow, nie liczac Puxdoola. Purpurowo-zielony skoczyl znienacka naprzod, lecz trolle odegnaly go stala. Gungol walczyl z ludzmi, nie dajacymi mu ani chwili wytchnienia. Tlum wstal z miejsc, wykrzykujac gniewnie pod adresem trolli. Wiekszosc nie potrafila zrozumiec, czemu nie wyslano wiekszej ich ilosci. -Dlaczego tak ryzykuja zyciem tych trolli? - wykrzykiwali w kierunku zarzadcow areny. -Takie jest zyczenie Zaglady - odparl jeden z nich. -Zaglada uwielbia gry! - zawolali ci, ktorzy go uslyszeli, pozdrawiajac uniesionymi rekoma czarna kule, skryta w podniebnej wiezy. Wiernopoddancze okrzyki przerodzily sie w hymn na czesc Zaglady, rozbrzmiewajacy wsrod lasu uniesionych ramion i zacisnietych piesci. Puxdool ruszyl do ataku, wysuwajac do przodu tarcze i wywijajac mieczem. Bazil odtracil klinge. Tarcze zderzyly sie, lecz tym razem troll byl ostrozniejszy i cofnal sie natychmiast, ponownie tnac mieczem w tarcze Bazila. Troll byl szybki i Baz ledwo nadazal z parowaniem. Jego tarcza przezywala ciezkie chwile. Kolejny atak purpurowo-zielonego odparty zostal przez Izmaka. Bazil parowal, oslanial sie i wycofywal. Troll cial znad glowy i skorzany smok zastawil sie mieczem. Klinga rozprysla sie, pozostawiajac mu w lapie sama rekojesc. Bazil ryknal, zaklal i odrzucil bezuzyteczny szmelc. Puxdool odetchnal z ulga i natarl na smoka. Baz cofnal sie. Dotknal grzbietem muru areny. Przesunal sie w lewo, trzymajac wysoko tarcze. Puxdool porzucil Izmaka i Gungola, zajetych ludzmi i dzikim smokiem, ktory krazyl wokol nich, niezmordowanie czyhajac na okazje do ataku. Baz oderwal sie od sciany, ciagle sie cofajac. Tlum zawyl radosnie i zerwal sie na rowne nogi. Puxdool nareszcie wzial sie do roboty! Puxdool byl najlepszy! W Tummuz Orgmeen wszystko juz bylo dobrze, a ten parszywy smok zaraz zginie! Skorzany smok ponownie dotarl do konca areny. Znalazl sie przy samych drzwiach pod wieza. Zblizal sie Puxdool. Nie mogl z nim walczyc, nie majac broni. I nagle cos zablyslo. Przed slepiami przemknela mu srebrzysta smuga, wbijajac sie w piach niecale dziesiec stop od niego. Tluszcza oniemiala. Bazil siegnal i wyrwal przedmiot z ziemi. Piocar! Jego wlasny! Ucalowal rekojesc i zamachnal sie poteznym mieczem. Puxdool zatrzymal sie i ruszyl wstecz. Do tej pory nie mial do czynienia ze smoczym mieczem. Znajome ostrze w lapie tchnelo w Bazila nowe sily. Uniosl radosny wzrok. Mogla sie za tym kryc tylko jedna osoba. Ludzie w tlumie pokazywali na okalajaca szczyt wiezy galerie, gdzie cienie ledwie skrywaly lsnienie Zaglady. Stala tam drobna figurka, machajac smokowi reka. Bazil poderwal miecz i zasalutowal. To byl dobry chlopak, przynajmniej czasami. Nastepnie odwrocil sie i natarl na Puxdoola. Troll odskoczyl, lecz nie dosc szybko. Zabrzeczala stal. Puxdool bronil sie rozpaczliwie. Piocar zataczal kregi, uderzal z gory i z dolu, wreszcie rozrabal tarcze przeciwnika. Uzbrojony w Piocara silniejszy i ciezszy smok byl nie do powstrzymania. Tlum jeknal. Puxdool zaryczal z gniewu i strachu i ujal miecz oburacz. Piocar spotkal sie z klinga trolla i odbil ja w bok, po czym Bazil rabnal trolla tarcza. Puxdool zatoczyl sie do tylu. Odzyskal rownowage tylko po to, by otrzymac ponowny cios. Walnal o brame i odbil sie od niej; czekalo juz na niego nadstawione ostrze Bazila. Puxdool sapnal i runal na piasek, nieomal przeciety na dwoje w pasie. Publika skamieniala. Pozostale trolle cofnely sie ze zgroza. Puxdool zginal! Z wiezy rozlegl sie przerazliwy wrzask rozwscieczonych Ust. Zagrzmialy bebny. ROZDZIAL PIECDZIESIATY OSMY Relkin rzucil sie pedem w dol schodow. Jego smok zyl! A jesli Bogini pozwoli, dozyje konca dnia - przynajmniej byl odpowiednio uzbrojony.Poza tym, zobaczyl czlowieka, ktorego scigali do samego Tummuz Orgmeen. Lessis z pewnoscia bedzie chciala o tym uslyszec! Co wiecej, ujrzal na arenie ponad tuzin walczacych zolnierzy Marneri. Byl tego pewny. Nawet kapitan przezyl. Relkin przyspieszyl - lady potrzebowala tych informacji. Zbiegl na sam dol sekretnych schodow, w krolujacy tam mrok. Zwolnil, nie chcac potknac sie i przewrocic, zanim nie przyzwyczai oczu do ciemnosci. Mimo iz poruszal sie powoli, nie zauwazyl wcisnietej w zalom muru dziewczyny, dopoki ta nie dala kroku naprzod i nie dotknela jego ramienia. Podskoczyl jak sploszony jelen i siegnal po sztylet. -Relkinie - odezwala sie, tlumiac smiech wywolany jego zaskoczeniem. -Lagdalen? Na wielka matke, przestraszylas mnie tak, ze omal nie umarlem. -Przepraszam. Nie moglam sie powstrzymac. Co widziales? Kiwnal glowa w strone tunelu. -Mam wiesci dla lady. Bazil zyje - znalazlem jego miecz i zrzucilem mu go na arene. Mysle, ze kapitan rowniez przezyl. Westchnela glosno z ulga. -Matce niech beda dzieki. Zatem chodzmy! Lady niecierpliwie oczekuje twojego raportu. -Sporo walki. Smoki - nawet nie znam tamtego drugiego wyrwaly sie na wolnosc. Wrog popelnil blad i dal szanse niewlasciwemu smokowi. Ktory ich teraz zabija. Lagdalen pociagnela go korytarzem. -Pospieszmy sie. Tunel skrecil parokrotnie, nim wynurzyli sie w szerszym korytarzu, prowadzacym do jakichs schodow. Na nastepnym pietrze spotkali ocalale wojowniczki Lessis. Stoczyly tu zacieta walke. Podloga uslana byla zwlokami uwolnionych kobiet, lecz takze trupami dwudziestu impow i pol tuzina innych ludzi. Uwolnione walczyly znakomicie, lecz zawiodly. Podwojne wrota do Tuby Zaglady byly zbyt dobrze strzezone. Pilnowaly ich trolle. Kobiety nie byly w stanie ich zdobyc. Lessis dostrzegla Relkina i Lagdalen i podbiegla do nich. -Szybko, mlody czlowieku, co widziales? -Smoki sa wolne na arenie, a wraz z nimi kilkunastu zolnierzy Marneri. Czarownica skwitowala to krotkim, glebokim wdechem. -Uslyszala nasze modlitwy, to wszystko, co moge powiedziec. Dzieki ci, wielka matko, nie zawiedziemy cie. Lagdalen wyczula w niej odradzajaca sie nadzieje. -Co robimy? -Musimy wejsc pietro wyzej i przebic sie do wejscia na arene. To da sie zrobic. Znam droge. Nie minela minuta, a juz prowadzila okolo szescdziesiat ocalalych kobiet, znakomicie uzbrojonych w zabrany impom i ludziom orez, w strone schodow wiodacych na parter twierdzy. Cichutko wspieli sie na polpietro i zastygli w bezruchu, podczas gdy Lessis zakradla sie wyzej. Pietro zapchane bylo impami. W setce rak blyszczala stal. Wycofala sie rownie cicho, jak tam weszla, nie zwracajac na siebie uwagi. Nikt jej nie zobaczyl. Nagle z mrocznego podnoza schodow dobiegl ich gniewny ryk i lomot ciezkich stop. -Gazak! Smok! - wymamrotaly impy. Kolejny ryk, tym razem blizej, nieomal doprowadzil je do paniki. A wtedy spadly na nich kobiety z zagrod z mieczami w garsciach, wrzeszczac niczym upiory. Impy sparalizowalo. Miecze opadly niczym mloty na helmy i tarcze. Impy runely na ziemie, deptane kobiecymi stopami. Pozostale probowaly przez chwile stawiac opor, zaraz jednak zalamaly sie i uciekly. Kobiety rzucily sie w poscig, scinajac opieszalych. Razem wypadli na szeroki korytarz, zakonczony wyjsciem na arene. Tloczacy sie tam ludzie i impy, pogromcy zwierzat i zatrudnieni w amfiteatrze niewolnicy popatrzyli na nich ze zdumieniem, po czym pierzchli w glab budowli. Przy samych wrotach stawil im czola tuzin ciezkozbrojnych straznikow. Nie bylo mozliwosci obejscia ich. Lessis z ostrzem w dloni poprowadzila swoj oddzial do boju. Niestety to nie byly impy, lecz doswiadczeni zabijacy. Mierzyli nadciagajaca gromade zimnymi oczami. Nie ulekna sie sztuczek wiedzmy. Relkin biegl tuz za lady, a Lagdalen u jego boku. Kobiety nie wahaly sie. Byly gotowe na smierc - zmaltretowane ciala i wscieklosc pchaly je naprzod ze wzniesiona bronia. Grozila im rzez - straznicy pozabijaliby ich z latwoscia, gdyby nie Lessis, z ktorej uniesionej dloni blysnal nagle blekitny plomien, oslepiajac najblizszego zoldaka, czekajacego na nia z mieczem w pogotowiu. Wojownik stracil wzrok i zamachnal sie niezdarnie, nie trafiajac Relkina, ktory zatopil mu sztylet w brzuchu. Obydwie grupy wpadly na siebie, miecze uniosly sie i opadly, lecz w linii straznikow zostal uczyniony wylom, ktory Lessis z Relkinem pracowicie poszerzali. Giermek zwiazal walka kolejnego zolnierza, a czarownica wbila mu sztylet w gardlo. Kobiety napieraly, depczac ciala poleglych siostr i teraz to straznicy gineli, ulegajac przewadze liczebnej napastniczek. Lessis i Lagdalen chwycily wierzeje i otworzyly je szarpnieciem. Wnetrze budynku zalal sloneczny blask. Dwa smoki i tuzin legionistow stali w obronnym szyku niecale piecdziesiat krokow od nich, gotowi walczyc az do smierci. Maszerowal na nich oddzial osmiu trolli i stu impow. Wokol krazyla Walkiria, a zlocisty mlodzieniec zagrzewal tlum do spiewu. Efekty smoczego buntu byly nadzwyczajne. Olbrzymie cielsko Puxdoola lezalo w piachu, wstrzasane od czasu do czasu drgawkami. Tu i owdzie walaly sie zwloki pozostalych przeciwnikow. Tluszcza Tummuz Orgmeen przezyla tu niezwykle chwile - smoki okazaly sie godne swych przeciwnikow - teraz jednak zostana wyeliminowane. Nie mozna zbyt dlugo tolerowac takiej niesubordynacji. Nadciagaly trolle i impy. Stojaca w drzwiach Lessis przylozyla dlonie i dmuchnela w nie, wydajac przenikliwy sygnal trabki legionow Argonathu. Mezczyzni obejrzeli sie. Widzac otwarte drzwi i kobiete w szarej sukni, kapitan Kesepton szybko wydal odpowiednie rozkazy. Smoki juz pospieszyly w strone wrot. -Co to za smok? - zapytala Lagdalen, wskazujac na purpurowo-zielonego giganta, zblizajacego sie do nich na czterech lapach. -To dziki smok, kochanie - odparla spokojnie Lessis. - Przodek naszych smokow. Dziewczyna przypatrywala sie mu rozszerzonymi oczami. -One jedza ludzi, prawda? -Owszem. Mam jednak wrazenie, ze w tej chwili ma on wieksze zmartwienia niz menu. Lepiej otworzmy te drzwi szerzej. Relkin takze przygladal sie mu oniemialy. Nawet Vastrox nie mogl rownac sie z tym monstrum. Nagle we wrotach zrobilo sie tloczno - dwa smoki zajmowaly strasznie duzo miejsca. Giermek byl jednak zbyt zajety sciskaniem swego podopiecznego, by na to zwazac. -Zyjesz! - wykrztusil tylko, walac kulakiem w twarda skore smoka. -Chlopiec tez! - odparl uradowany Bazil, opierajac sie na Piocarze i ciezko dyszac. Zatrzasneli wierzeje impom przed pyskami. Kapitan Kesepton zatrzymal sie przy Lagdalen. -Dobrze cie widziec, Lagdalen z Marneri. Nawet jezeli pisana jest nam smierc, umre z ochota, bo u twego boku. Dziewczynie serce zalomotalo w piersiach. Przezyl i byli razem. -Witaj, kapitanie. Matka z pewnoscia czuwa nad nami. Nie sadzilam, ze cie jeszcze zobacze. Ujeli sie za dlonie. Kesepton pochylil sie i pocalowal ja. Wyszlo to najnaturalniej na swiecie. Oczy Lagdalen zaszly lzami. To wszystko bylo takie straszne, a jednoczesnie wspaniale. Wzniecili rebelie w samym sercu miasta Zaglady i podkopali wladze poteznej skaly. Ich czyny nie pojda w niepamiec. Kesepton odsunal sie. Liepol Duxe obrzucil go obrazliwym spojrzeniem, lecz kapitan nie zwazal na to. Pewnego dnia Lagdalen zostanie jego zona. Teraz byl juz tego pewny. O ile przezyja, co wcale nie bylo takie oczywiste. Smierc otaczala ich ze wszystkich stron i nadciagala w postaci hordy trolli, ludzi i impow, rozwscieczonych w ich wlasnym gniezdzie. Jakie mieli szanse przeciwko takiej sile? ROZDZIAL PIECDZIESIATYDZIEWIATY Thrembode pozostawil zwloki generala w ukryciu i natychmiast udal sie do siebie.Ku swemu przerazeniu odkryl, ze nie bylo tam Besity. Znowu go nie posluchala. W Tummuz Orgmeen poczula sie taka wazna, ze zaczela swiadomie ignorowac jego polecenia. A teraz bedzie musial marnowac bezcenny czas, szukajac tej wywloki! Niestety byla mu niezbedna - byla jego karta atutowa. Majac ja, ominie te glupia skale. W poszukiwaniu sprawiedliwosci uda sie do Padmasy. Na sama mysl przenikal go mroz, nie mial jednak innego wyjscia. Niezadowolenie Zaglady wkrotce skonczyloby sie dla niego tragicznie - smiercia lub, co gorsza, zasileniem szeregow obscenicznych organow w klatkach. Dlatego wlasnie musial uciekac i to razem z Besita. Wizja przesluchania ksiezniczki Argonathu bardzo sie wladcom spodoba. Wiele sie dowiedza. Anuluja decyzje Zaglady z Tummuz Orgmeen. Niemniej, musial dzialac szybko. General Erks byl wazna osobistoscia i jego nieobecnosc wkrotce zostanie zauwazona. Odnajda cialo, a wowczas rozpocznie sie polowanie na Thrembode'a. Sztab Erksa z pewnoscia wiedzial o ich spotkaniu, zapewne orientowal sie takze, jaka bedzie odpowiedz generala dla praktycznie skazanego na smierc czarodzieja. Strzelil palcami - oczywiscie! Besita siedziala na widowni, w lozy maga. Oglada walki smokow. Obrocil sie i pobiegl, biorac po dwa stopnie i prawie nie zatrzymujac sie, by przedstawic sie strazom na szczycie. W lozy zastal Besite w otoczeniu kilku zon wyzszych oficerow. Besita byla zaskoczona, wrecz zla. Czy ona nie ma juz zadnych praw? Dlaczego Thrembode musi rujnowac jej popoludnie7 Niemniej, nie pozwolil sobie odmowic. Ujal ja pod ramie i wyprowadzil z lozy. -O co chodzi? - szepnela, ale nie odpowiedzial jej. Zatrzymal sie dopiero na zewnatrz -Opuszczamy Tummuz Orgmeen -Opuszczamy? Przeszlismy pieklo, zeby sie tu dostac, a teraz wyjezdzamy? Ledwo sie powstrzymal. Ta fladra nie ma ochoty wyjechac? -Takie otrzymalem rozkazy. Wyzsze szarze chca spotkania z toba. -Wyzsze od Zaglady? -O wiele. Jej tworcy. Przelknela sline. -Wladcy? Nie chce jechac. Zaglada nic o tym nie wspominala. Czy ona o tym wie? -Nie mam pojecia - syknal - Znam tylko swoje rozkazy Chodz ze mna. Natychmiast! Besita me miala najmniejszej ochoty, ale nie potrafila sie mu przeciwstawic. Pociagnal ja przez labirynt miasta. Nie bylo chwili do stracenia. Potrzebowali koni. Zewnetrzna brame twierdzy przeszli bez kontroli. Nie zarzadzono jeszcze alarmu z powodu generala Erksa. Thrembode'owi zaswitala nadzieja, ze wszystko pojdzie gladko i zdolaja uciec z miasta. Dotarli do stajni Kilka zlotych monet wcisnietych w dlon stajennego sprawilo, ze impy biegiem rzucily sie po konie. Thrembode odetchnal z ulga. Jeszcze tylko pare minut. Jednak zanim doczekali sie wierzchowcow, otoczyl ich oddzial zolnierzy w czarnych uniformach. Czarodziej przygladal sie im, czujac niemile ssanie w brzuchu. Wpadl w pulapke zastawiona przez Zaglade! Przekleta kreatura przewidziala jego ruch Byc moze nawet pragnela smierci generala Erksa. Trudno powiedziec - byla w stanie zabic kazdego, jezeli uznala to za sluszne. Lubila zabijac, Thrembode doskonale zdawal sobie z tego sprawe. Z mieczem przystawionym do gardla mogl sie tylko poddac. Zakuli go w kajdany i zaciagneli wraz z Besita z powrotem do twierdzy Wepchnieto ich do komnaty Zaglady na szczycie wiezy. Wszedzie krecili sie uzbrojeni ludzie, impy i trolle. Twierdze postawiono w stan najwyzszej gotowosci Cos sie dzialo. Podciagnieto Usta Zaglady -Ach, toz to Thrembode. Na ulicach miasta pojawili sie buntownicy, a nasz czarodziej Thrembode postanawia wyjechac. Uciec w bezpieczne miejsce, jak na tchorza przystalo. Nieladnie. Zazgrzytala klatka z Oczami. -Ona musi znalezc sie w Padmasie - oswiadczyl Thrembode - Jezeli sprawy tutaj przybiora zly obrot -Sugerujesz, ze moge stracic kontrole nad sytuacja w Tummuz Orgmeen9 -To malo prawdopodobne, o wielka, niemniej nie wolno nam podejmowac najmniejszego ryzyka. -Ha! Kpisz sobie ze mnie, czarodzieju Twierdzisz, ze ta kobieta jest wazniejsza od wszystkiego innego w tym miescie? Niz Buntownicy na ulicach miasta? -W zadnym razie, lecz musze dzialac w obliczu grozacego jej niebezpieczenstwa, wiec uznalem, ze skoro na wolnosci krazy oblakana wiedzma, to lepiej bedzie zapewnic naszemu jencowi bezpieczne schronienie w Padmasie. -Ach, wiedzma. Tak, pamietam o niej, pamietam rowniez, ze to ty, Thrembode, byles odpowiedzialny za przyniesienie mi jej glowy. Czyz nie? Thrembode czul, jak splywa potem. -To niewykonalne, ta twierdza jest podziurawiona tajemnymi przejsciami i korytarzami. Twoja obsesja na punkcie tajemnic uczynila to miejsce absolutnie niemozliwym do przeszukania czy zabezpieczenia. -Obciazasz wina mnie? - Zaglada scisnela mozg Ust tak, ze mezczyzna az sie zakrztusil Thrembode wyczuwal gniew skaly, jakby byl to fizyczny zar -Wskazuje tylko, ze podziemia tworza istny labirynt i nawet piec tysiecy impow mogloby tam kogos znalezc wylacznie szczesliwym trafem. Przeciskali sie przez dziury o srednicy nie wiekszej niz stopa. -Niekompetencja! - ryknely Usta - Ale nie to jest najpowazniejszym zarzutem, prawda, magu?' Thrembode'owi serce zamarlo w piersi. -Tak, znalezlismy generala Erksa. Zostal zasztyletowany Byles ostatnia osoba, ktora go widziala. Czarodziej przelknal sline, niezdolny przez chwile do wykrztuszenia slowa -Owszem, ty, a on zamierzal obwiescic ci pewne nieprzyjemne decyzje. -Nic o tym nie wiem - odparl predko Thrembode - Nie spotkalem sie z nim. -Co? -Bylem zbyt zajety poszukiwaniami czarownicy. Postanowilem nie isc na spotkanie. -Nonsens. Klamiesz. Wygotuje z ciebie prawde, czarodzieju, lecz jeszcze nie teraz. Zabierzcie go do tylu i zakneblujcie. Bede rozkoszowala sie twoja smiercia pozniej, kiedy bedzie na to wiecej czasu. Zolnierze w skorzanych rekawicach wzieli go pod ramiona, wcisneli w usta gruby knebel i ciasno przywiazali do slupa. Besita byla przerazona Przypatrywala sie masywnej, czarnej skale Biedny Thrembode byl stracony, Zaglada pozbawi go zycia. Nie potrafila wyobrazic sobie utraty czarodzieja. Jak sobie bez niego poradzi'? Czula sie zagubiona. Czar Thrembode'a sprawial, ze tesknila za nim, z drugiej jednak strony cieszyla sie, gdyz bala sie podrozy do Padmasy, zwlaszcza w jego towarzystwie, podczas ktorej znowu musialaby mu sluzyc. Wolala dotychczasowe zycie w Tummuz Orgmeen, gdzie Thrembode byl jej kochankiem, a nie panem, i gdzie cieszyla sie wzgledami Zaglady. Niemniej, dotychczas widywala Zaglade mila i poczciwa Widok Ust, Oczu i Uszu, rzucajacych sie w swoich klatkach, byl przerazajacy. Zakneblowany i skrepowany Thrembode stanal przy pregierzu i Zaglada juz miala zajac sie nia, kiedy pojawili sie poslancy, szepczacy cos do uszu oficerom strazy. Jeden z nich podszedl spiesznie do Uszu i powtorzyl wiadomosc. Zaglada zareagowala bardzo gwaltownie. Jej zmysly polecialy we wszystkie strony. -Natychmiast wyslac na dol posilki - wrzasnely Usta - Trzeba ich powstrzymac! ROZDZIAL SZESCDZIESIATY Lessis zatrzymala sie przy poteznych wrotach do Tuby Zaglady. Smoki wystapily naprzod i uderzyly w wierzeje toporami trolli. Masywne ostrza zaglebily sie w drewno, odlupujac wielkie drzazgi.Pojawily sie szczeliny. Dziki smok zlapal za odstajacy koniec rozlupanej przez Bazila belki i szarpnal. Ku jego zdumieniu wrota rozpadly sie. Baz odrzucil topor i odebral Piocara od Relkina. Wewnatrz czekaly na nich trolle z mieczami i tarczami. Smoki runely na nie, a zaraz za nimi do srodka wskoczyli zolnierze i wojowniczki, scierajac sie z impami i straznikami. Doszlo do zacieklej bijatyki w ograniczonej przestrzeni, gdzie piesci i sztylety byly rownie skuteczne jak miecze. Bazil z trudem obracal Piocarem. Jednak scisk nie wywarl wiekszego wrazenia na purpurowo-zielonym, ktory powalal trolla za trollem, wykorzystujac swoje okazale kly. Pomimo wyczerpania i zmeczenia ramion legionisci znalezli skads nowe sily, byc moze rodzace sie z przewidywania rychlej smierci. Umra tutaj, zabiora jednak do grobu mozliwie jak najwiecej wrogow. Tylko to sie liczylo. Przez kilka minut losy starcia wazyly sie to w jedna, to w druga strone, lecz wreszcie legionisci z Keseptonem i Duxem na czele przedarli sie przez straznikow i spadli na impy. Te przestraszyly sie i uciekly. Scigaly ich miecze Marneri. Po drodze stracili jednak kilku ludzi. Troll trafil toporem porucznika Wealda, przecinajac go na dwoje tuz przed Keseptonem. Sam zginal chwile pozniej, rozplatany ciosem Piocara znad glowy. Tym samym smok uwolnil sie od trolli i uzyskal przestrzen do swobodnego operowania mieczem. Masywne ostrze natychmiast opadlo szerokim zamachem na pozostalych wartownikow, scinajac ich niby zboze. Trzymajace sie jeszcze na nogach impy rzucily sie przerazone do ucieczki. Po raz ostatni zablysly miecze i nastala cisza. Zwyciezcy patrzyli na niewolnikow z Tuby Zaglady, ciagnacych i trzymajacych liny, na ktorych wisiala kamienna sfera i jej uwiezione "zmysly". Nadzorcy cofneli sie bojazliwie przed legionistami Marneri. Miecze uniosly sie i opadly. Lessis nie powstrzymywala ich, uznajac, iz w tym wypadku sprawiedliwosc powinna byc szybka, jako ze ludzie, ktorzy trzymali w tak przerazajacej niewoli innych mezczyzn i kobiety, nie zaslugiwali na dalsze zycie. Miejsce zostalo zabezpieczone. Spogladajac w glab Tuby, widzieli w oddali Zaglade - lsniaca, wielka, czarna perle dyndajaca wysoko w gorze. -Mechanizmy nadzorujace ruch Zaglady musza znajdowac sie w komnacie powyzej - nie sciagniemy jej stad - powiedziala Lessis do Keseptona. -Co wobec tego mozemy zrobic? -Wyslac kogos wyzej. Pokiwal glowa. -Jest tylko jedna osoba, ktora moze tego dokonac, a zrobila juz dzisiaj wystarczajaco wiele. -Zrobi i to. Obrocila sie bez wahania w strone stojacego w poblizu Bazila z Quosh, opartego na Piocarze i spogladajacego na wiszaca w oddali Zaglade. Byla naprawde daleko - z poprzedniej wizyty pamietal, jak wielka jest ta przekleta skala. Stojacy przy linach niewolnicy przygladali sie mu, tak samo jak kobiety i zolnierze Marneri. -Co dalej? - zapytal znuzonym glosem. -Wjedziesz na gore na lancuchu - odrzekla Lessis. - Podciagniemy cie do najwyzej polozonej komnaty. Zaglade chroni przed upadkiem stalowa siec, rozciagnieta na siedmiu linach, przymocowanych do glownej cumy, ktora ja unosi i opuszcza Przetniesz te siedem lin i Zaglada spadnie. Bazil pokiwal glowa -Widzialem je. Masz racje, tak trzeba zrobic. Lessis przysunela sie do olbrzymiego smoka -Trzymaj sie z dala od Zaglady Moga nia obracac i sprobuja uzyc przeciwko tobie smoczych lanc. Bazil przytaknal -Sprobuja przebic mnie wlocznia, kiedy bede przecinal liny. Rozumiem. Rozumial takze, ze jesli mu sie powiedzie, Zaglada runie w dol, a wraz z ma upadnie Tummuz Orgmeen. Podszedl do lancuchow Niewolnicy ostroznie pomogli mu wejsc na najwieksza z palet, przyczepiona do podnosnika na blokach Nastepnie zaczeli ciagnac liny. -Oni rozumieja, lady Lessis - odezwal sie Kesepton - Musza zdazyc dostarczyc go na gore, zanim przeciwnik pojmie zagrozenie i przetnie liny. Lessis pokiwala glowa, lecz Relkin zamarl, slyszac te slowa Zaden smok nie przezylby upadku z takiej wysokosci. Niewolnicy ciagneli z calych sil, me potrzebujac bata, by dac z siebie wszystko Smok uniosl sie w gore, machajac do nich radosnie i nabierajac szybkosci. Odwrocili glowy na dzwiek dobiegajacej zza drzwi wrzawy. Nadciagali nowi zolnierze i impy. -Do drzwi! - zakrzyknal Kesepton Bez slowa ujeli bron i przygotowali sie do drogiego sprzedania zycia. ROZDZIAL SZESCDZIESIATYPIERWSZY Bazil trzymal sie oburacz lancucha, pomagajac sobie jeszcze ogonem i zapierajac sie stopami o platforme Ponizej pieciuset niewolnikow wytezalo pozostale im sily, by jak najszybciej poslac ich bron w gore Tuby.Wjazd na szczyt byl tak szybki, ze znalazl sie w najwyzszej komnacie, zanim przeciwnik zdazyl pomyslec o jakiejkolwiek obronie. Zgromadzeni na gorze ludzie i impy slyszeli bitwe, toczaca sie w pomieszczeniu z linami, totez mnostwo oczu wpatrywalo sie w gleboka studnie Tuby, lecz widok blyskawicznie zblizajacego sie do nich smoka zaskoczyl ich i wielu omylkowo wzielo go za latajacego smoka Obrocili sie na piecie i pierzchli, ratujac zycie. Na samym szczycie, bezpiecznie przymocowany do stropu, znajdowal sie kompleks urzadzen, dzieki ktorym Rece Zaglady ludzie na zawsze zamknieci w klatkach poruszajacych sie w szybie Tuby - kontrolowaly ruch czarnej skaly, sygnalizujac niewolnikom z dolu, kiedy trzeba podniesc, a kiedy opuscic olbrzymi glaz Z wielokrazkow zwisaly tuziny linek przymocowanych do "zmyslow" Zaglady i poteznych lin utrzymujacych skale na miejscu. Bazil minal Rece, a kiedy znalazl sie na odpowiedniej wysokosci, rozkolysal palete tak, zeby zblizyc sie do Zaglady na tyle, by moc zlapac ktoras z podtrzymujacych ja siedmiu lin. Zaglada wyczula go i natychmiast pojela zagrozenie. Ponizej rozlegl sie alarm Usta rzucaly sie w zlowieszczo unieruchomionej klatce Rece ponawialy proby przesuniecia Oczu albo Uszu - bezskutecznie. -Co tu robisz, potezny smoku? - zapytaly Usta dziwnie lagodnym tonem. -Przyszedlem cie zabic, cholerna skalo. W wolnej lapie Bazil trzymal Piocara. -Nie! - krzyknely Usta. Rece Zaglady desperacko usilowaly zasygnalizowac niewolnikom w dole, zeby opuscily skale. Niestety niewolnicy juz ich nie sluchali. Zaglada zostala uwieziona tam, gdzie byla. -Nie, nie rob czegos tak okropnego, potezny smoku. Wysluchaj mnie! -Lubisz zabijac smoki dla zabawy, skalo. Teraz smok zabije ciebie. Ot, inna zabawa. Piocar zaspiewal i chlasnal pierwsza line. Usta wrocily do szorstkiego, rozkazujacego tonu. -Szybko, zabijcie smoka. Przyniescie smocze lance. Piocar ponownie zadzwonil o line. Spleciono ja ze stali, ktora gruboscia przewyzszala meski kciuk. Co gorsza, nie mial wystarczajacej ilosci miejsca na porzadny zamach, przez co ostrze odbijalo sie od liny, ledwo ja nadwerezajac. -Szybciej, glupcy! - ryczaly Usta. Bazil postawil stope na skale, wczepiajac pazury w siatke lin. Zamachnal sie z wieksza sila i Piocar opadl na line, ktora poddala sie z donosnym brzdekiem, chloszczac sciane wiezy. -Nieeeeeeee! - zawyla Zaglada. Lina wrocila ze swistem, niczym bicz jakiegos demonicznego bostwa. Bazil przykucnal, modlac sie, by nie przeciela liny, na ktorej wisiala platforma. Zamiast tego uslyszal wrzask i ujrzal, ze to jedna z Rak Zaglady leci w dol z ucietym lancuchem. Piocar zabral sie za nastepna line, lecz nie uderzyl czysto i miecz odbil sie od niej, zeslizgujac sie na powierzchnie skaly. Ku swemu przerazeniu Bazil ujrzal na ostrzu pokazna szczerbe. Do boku Zaglady przystawiono kladke, na ktora wbiegly impy. Od glazu pod jego stopami zaczely odbijac sie belty z kusz, ktore trafialy takze jego, utykajac w grubej skorze grzbietu, nog i ogona. Bolalo go, lecz tylko trafienie w oko mogloby go powstrzymac. Miecz opadl ponownie, tym razem przecinajac line z kolejnym brzeknieciem. Odskakujac, ucieta lina stracila z kladki kilka impow. Nadchodzil troll ze smocza lanca. Kladka konczyla sie dobre dziesiec stop od Zaglady - w razie potrzeby reszte odleglosci pokonywano dzieki drabinom. Stojacy na samej krawedzi kladki troll mial szanse dosiegnac smoka i wbic mu lance w brzuch. Na jego widok Bazil zaczal pchac skale stopa, nadajac jej ruch obrotowy. Nie bylo to latwe, jako ze brakowalo mu podparcia, niemniej po chwili glaz zaczal sie obracac, zabierajac ze soba smoka i unoszac go z dala od kladki i trolla. Piocar cial trzecia line. Zolnierze z komnaty audiencyjnej cisneli w niego wloczniami, lecz tylko jedna do niego doleciala, utykajac w skorze kaftana. Obrot skaly oddalal go takze od platformy i nie mogl juz dluzej opierac sie o nia stopa. Bazil wczepil sie w stalowa siatke i wpelzl na czubek Zaglady. Troll na kladce pchnal go lanca, lecz smok z latwoscia odbil ja mieczem. Nadlecialy strzaly, wbijajac sie mu w piersi i ramiona. -Nie ma czasu do stracenia, co, skalo?! - zawolal gromko. Z nowego miejsca widzial osloniete okno na szczycie wiezy, z ktorego rozciagal sie widok na arene. -Podobal ci sie widok stad, co? Szkoda. - Piocar wlasnie przecial trzecia line. Skala przesunela sie nagle w swoim stalowym koszu. Po odcieciu trzech lin byla bliska wypadniecia z niego. Usta, Oczy, Uszy i ocalale Rece miotaly sie w szybie. Ucieta koncowka liny zaspiewala Bazilowi nad glowa, zmuszajac go do rozplaszczenia sie na powierzchni kuli. Troll dzgnal go lanca. Smok poruszyl sie, poslizgnal i zaczal zsuwac sie po boku skaly. Rozpaczliwie siegnal wolna lapa po splatane liny. Przez jedna, straszna chwile nie mogl ich zlapac, po czym pazury zahaczyly o ktoras, a jednoczesnie stopa znalazla oparcie w gladkim boku Zaglady. Wisial tak przez chwile nad przepascia, po czym powoli, z wysilkiem wspial sie na szczyt. Do czubka kuli przystawiano wlasnie drabine. Dwojka magow posylala nia impy z wloczniami w garsciach. Baz stanal pewnie na Zagladzie w sama pore, by odbic pierwsze pchniecie. Nastepnie szerokim zamachem przecial dwa impy, by wreszcie ciosem znad glowy strzaskac drabine, posylajac reszte przeciwnikow w otchlan. Troll pchnal lanca, zatapiajac ja w udzie Bazila. Probowal obrocic ja w ranie, lecz smok zlapal drzewce ogonem i wyrwal mu lance z rak. Nastepnie wyciagnal grot z rany. Bolalo okropnie, lecz nie zwazajac na to, zajal sie czwarta lina. Pomimo szpikujacych go strzal, wzial potezny zamach i zadal linie straszliwy cios, ktory przecial ja, krzeszac skry. Usta wrzasnely. Potezny glaz zakolebal sie i raptownie podskoczyl. Baz przywarl do resztek sieci, upuszczajac Piocara. Liny poderwaly go w gore w gwaltownej reakcji na uwolnienie sie od ciezaru Zaglady, ktora wyslizgnela sie z plecionki i runela w dol. Spadajac, mijala przerazone oczy swych niewolnikow i slug, mknac na spotkanie wiecznosci. Osiagnela dno Tuby i roztrzaskala sie z hukiem, od ktorego zakolysala sie cala wieza. W gore buchnely czarne plomienie i chmura duszacego, zielonkawego dymu, ktora uciekla przez zadaszone okienko na szczycie wiezy. Gora zatrzesla sie, a ludnosc Tummuz Orgmeen zgodnie jeknela ze zgrozy. Doszlo do niewyobrazalnego. Zaglada zostala odcieta i zniszczona. Wladczyni zginela, a wraz z nia opuscily ich sily i poczucie celu. Kryjac glowy w ramionach, uciekli z areny, nie patrzac na czarne plomienie. W ciagu paru minut pierwsi uciekinierzy opuscili miasto, za wszelka cene chcac uniknac skutkow upadku przerazajacej mocy, ktorej sluzyli. W ucieczce towarzyszyly im trolle, impy, a nawet odziani w czern ludzie, ignorujacy wysilki dowodcow, probujacych opanowac panike. Znikniecie kontrolujacej ich sily wywrocilo miasto do gory nogami, niczym szpadel przewracajacy mrowisko. Zabierali ze soba wszystko, co dalo sie uniesc. Raz rozpoczetego exodusu nikt juz nie mogl powstrzymac. W chaosie, jaki zapanowal, walczace z Lessis i jej oddzialem sily rozbiegly sie. Lessis i Lagdalen powiodly ocalalych tajemnymi schodami na galerie, a potem na najwyzsze pietro Tuby Zaglady. Nie napotkaly znaczniejszego oporu. W Tubie krolowal mroczny chaos. Oslepione, duszace sie impy wytaczaly sie obok nich na swiatlo sloneczne. Kobiety natychmiast zaczely spychac je z murow na oczach oslupialych legionistow, porazonych plonaca w nich wsciekloscia. Na pietrze odkryli takze kilkoro obywateli miasta, a wsrod nich ksiezniczke Besite, zywa, choc usmolona sadza i kaszlaca od zielonkawych oparow. Lessis wyciagnela ja na galerie, gdzie bylo nieco czystsze powietrze. W panujacym zamieszaniu jedna Lagdalen zauwazyla ten pokaz sily. Od smierci Ecatora, ksiecia kotow, lady Lessis stanowczo przybylo wigoru. Besita podniosla sie powoli z podlogi. Nic sie jej nie stalo, nalykala sie tylko dymu. Lessis podziekowala Bogini i usciskala ksiezniczke, ktora natychmiast ponownie zaniosla sie kaszlem. Nie znalezli jednak czarodzieja. W panujacym chaosie zdolal sie jakos uwolnic i uciekl, spuszczajac sie po linie na nizsze pietro twierdzy. Nastepnie wmieszal sie w tlum uciekinierow i zniknal w rozleglym Ganie. Na koniec odszukali Zlamany Ogon, pokryty od stop do glow sadza i najezonego strzalami. Lezal zwiniety w koszu z trzech pozostalych lin, wiszac nad otchlania Tuby. Aby go uratowac, musieli spuscic go na samo dno szybu, pomiedzy rumowisko czarnych odlamkow zlowrogiej skaly. Smierdzialo tu siarka i ozonem. Sciany osmalil wybuch towarzyszacy gwaltownemu zniszczeniu Zaglady. Olbrzymi purpurowo-zielony smok podniosl rannego pobratymca i wyniosl go z wiezy na slonce. Zlozyl go na trawniku przy bramie, gdzie zwykle zrzucano pozbawione glow trupy. Lady przykucnela przy bezwladnym ciele i osluchala go. Relkinowi lzy splywaly po policzkach. Jego smok wygladal na upieczonego, zakrwawionego i naszpikowanego strzalami. Raptem Lessis uniosla dlon. -Jeszcze zyje - oswiadczyla. Giermek ledwo mogl w to uwierzyc. Patrzyl na nia przez dluga chwile, by wreszcie wydac okrzyk radosci. Zaraz zawolal o ogien, wrzatek i jakies narzedzia do usuwania strzal. Zaglada zginela, a smok przezyl. KONIEC tomu 1 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/