PATTERSON JAMES Alex Cross 04 - Kot i mysz JAMES PATTERSON Przeklad Michal Przeczek Tytul oryginalu CAT & MOUSE Ilustracja na okladce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja stylistyczna IRENAZARUKIEWICZ Redakcja techniczna ANNA BON I SLAWSKA Korekta GRAZYNA NAWROCKA Sklad WYDAWNICTWO AMBERInformacje o nowosciach i pozostalych ksiazkach Wydawnictwa AMBER oraz mozliwosc zamowienia mozecie Panstwo znalezc na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright (C)1997 by James Patterson Ali rights reserved. No part of this book may be reproduced in any form or by any electronic or mechanical means,inciuding information storage and retrieval systems, withoutpermission in writing from publisher. except by a reviewer who may quote briefpassages in a review. For the Polish edition (C) Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998ISBN 83-7169-814-3 Prolog Zlapac pajaka 1. WASZYNGTON, D.C. Dom Crossow stal oddalony zaledwie o dwadziescia krokow. Jego bliskosc i widok spowodowaly, ze Gary Soneji dostal gesiej skorki. Byl to budynek w stylu wiktorianskim, pokryty bialym gontem i znakomicie utrzymany. Soneji patrzyl nan z drugiej strony Piatej ulicy, powoli odslaniajac zeby w grymasie, ktory od biedy mogl uchodzic za usmiech. Wszystko uklada sie doskonale. Przyjechal tu, zeby zamordowac Alexa Crossa i jego rodzine.Przesuwal z wolna wzrok z jednego okna na drugie, dostrzegajac wszystko, od marszczonych bialych zaslon po stare pianino Crossa stojace na slonecznej werandzie i przypominajacy Batmana i Robina latawiec, ktory utknal w rynnie na dachu. Latawiec Damona, pomyslal. Dwukrotnie dostrzegl sylwetke starszej pani, babci Crossa, poruszajaca sie za jednym z okien na parterze. Dlugie, bezcelowe zycie mamy Nany wkrotce dobiegnie kresu. Ciesz sie kazda chwila, zatrzymaj sie, by powachac roze - przypominal sobie. - Skosztuj roz, zjedz roze Alexa Crossa, ich paki, lodygi i kolce. Wreszcie przeszedl przez ulice, pamietajac, by trzymac sie cienia, potem zniknal w gestwinie cisow i krzewow forsycji stojacych niczym straznicy przed frontem domu. Ostroznie zblizyl sie do wyszorowanych do bialosci drzwi piwnicy, znajdujacych sie obok werandy, tuz przy kuchni. Byly zamkniete na klodke, z ktora Soneji poradzil sobie w kilka sekund. Znalazl sie w domu Crossa! Byl w piwnicy, najwazniejszym pomieszczeniu, wartym tysiaca slow, a takze tysiaca zdjec wykonanych przez specjalistow od kryminalistyki. Mialo to istotne znaczenie dla wszystkiego, co sie tu wydarzy w niedalekiej przyszlosci. Dla zabojstwa Crossow! Pomimo polmroku Soneji postanowil nie ryzykowac i nie palic swiatla. Posluzyl sie latarka, aby sie troche rozejrzec, dowiedziec jeszcze kilku rzeczy o Crossie i jego rodzinie, rozbudzic nienawisc, o ile to mozliwe. 7 Piwnica byla zamieciona do czysta - czego sie zreszta spodziewal, a narzedzia Crossa rozwieszono gdzie popadlo na kolkach. Poplamiona czapka baseballowa z napisem Georgetown wisiala na wieszaku. Soneji wlozyl ja na glowe - nie potrafil sie temu oprzec.Macal wyprane ubrania, ulozone na dlugim drewnianym stole; poczul sie blizszy skazanej na smierc rodzinie. Pogardzal tymi ludzmi bardziej niz kiedykolwiek. Badal palcami miseczki stanika starej kobiety. Dotknal malych, chlopiecych spodenek. Czul sie jak najgorsza kreatura i bylo mu z tym dobrze. Wyciagnal czerwony sweterek z wielbladziej welny, zapewne coreczki Crossa, Jannie. Podniosl go do twarzy, starajac sie wyczuc zapach dziewczynki. Wyobrazal sobie, jak zamorduje Jannie, i pragnal tylko, aby Cross mogl to zobaczyc. Zauwazyl pare rekawic i czarne sportowe buty przywiazane do haka obok starego, zniszczonego worka treningowego. Nalezaly do Damona, syna Crossa, ktory teraz musi miec jakies dziewiec lat. Pomyslal, ze wydrze z chlopaka serce. W koncu zgasil latarke i samotny usiadl w ciemnosci. Swego czasu byl slawnym kidnaperem i morderca. Zamierzal wrocic do tych zajec z takim pragnieniem zemsty, ze kazdego doprowadziloby to do szalenstwa. Splotl rece na brzuchu i westchnal. Rozsnuwal pajeczyne w sposob znakomity. Alex Cross bedzie niebawem martwy, tak samo jak wszyscy, ktorych kocha. 2. LONDYN Zabojca, ktory terroryzowal cala Europe, znany byl jako bezimienny pan Smith. Tak okreslala go bostonska prasa, a podchwycila to i rozpowszechnila policja. On sam zaakceptowal nazwisko tak, jak dzieci przyjmuja imiona nadane przez rodzicow, niezaleznie od tego, jak bardzo moga okazac sie klopotliwe lub prozaiczne.Pan Smith - dobrze, niech bedzie. W rzeczywistosci jednak przywiazywal do nazwisk wielkie znaczenie. Mial obsesje na ich punkcie. Nazwiska ofiar wzeraly sie w jego mozg i serce. Pierwsze i najwazniejsze miejsce zajmowala Isabella Calais, nastepnie Stepha-nie Michaela Apt, Ursula Davies, Robert Michael Neel i wielu innych. Potrafil recytowac pelne nazwiska w dowolnym porzadku, tak jakby zapamietywal je do historycznego kwizu czy jakiejs dziwacznej rundy programu Trywialna Pogon. Bo chodzilo przeciez o trywialny poscig, czyz nie? Do tej pory wydawalo sie, ze nikt tego nie rozumie, nie chwyta. Ani oslawione FBI, szeroko opisywany Interpol, Scotland Yard ani tez lokalna policja z miast, w ktorych popelnial morderstwa. Nikt nie odkryl tajemniczego systemu, wedlug ktorego wybieral kolejne ofiary, poczynajac od Isabelli Calais z Cambridge w Massachusetts, zamordowanej 22 marca 1993 roku, az do dzisiejszej sprawy w Londynie. 8 Tym razem ofiara padl Drew Cabot, glowny inspektor policji - a przeciez istnialo tyle innych beznadziejnie czczych rzeczy, ktore mogl robic w zyciu. W Londynie uznano go za "spalonego", poniewaz niedawno schwytal zabojce z IRA. Zamordowanie Cabota zelektryzuje miasto, doprowadzi wszystkich do szalenstwa. Cywilizowany, wyrafinowany Londyn uwielbia krwawe zbrodnie tak samo jak byle jakie miasteczko.Tego popoludnia pan Smith znalazl sie w modnej, stylowej dzielnicy Knights-bridge, by "studiowac ludzka rase" - tak w kazdym razie o jego dzialalnosci pisaly gazety. Londynska i europejska prasa oprocz nazwiska nadala mu rowniez przezwisko - Obcy. Przewazala teoria, ze pan Smith jest istota pozaziemska, gdyz zaden czlowiek nie bylby w stanie robic takich rzeczy. Przynajmniej tak twierdzili. Pan Smith musial sie mocno pochylic, mowiac do ucha Drew Cabota, zeby bardziej zblizyc sie do swej ofiary. Przy pracy mial zwyczaj sluchac roznego rodzaju muzyki. Dzisiaj wybral uwerture do Don Giovanniego. Opera komiczna wydala mu sie najodpowiedniejszym utworem. Pasowala do autopsji na zywo. Okolo dziesieciu minut po twojej smierci - mowil pan Smith - muchy wyczuja zapach gazu powstajacego przy rozkladzie tkanek. Zielone muchy zloza malenkie jajeczka w otworach twego ciala. Ironia chce, by ten jezyk przypomnial mi doktora Seussa - "zielone muchy i szynka". Co to moze znaczyc? Nie wiem. To dziwaczne polaczenie. Drew Cabot stracil mnostwo krwi, ale nie dawal za wygrana. Byl wysokim, krzepkim mezczyzna o jasnosrebrzystych wlosach. Facet z gatunku tych co to nigdy nie mowia "nigdy". Inspektor przechylal glowe w przod i w tyl, dopoki Smith nie wyciagnal mu z ust knebla. -O co chodzi, Drew? - zapytal. - Mow. -Mam zone i dwoje dzieci. Dlaczego mi to robisz? Dlaczego mnie? - wyszeptal torturowany. -Coz, powiedzmy dlatego, ze nazywasz sie Drew. Podejdz do tego po prostu, bez sentymentow. Ty, Drew, jestes elementem ukladanki. Ponownie zakneblowal mu usta. Wystarczy tych pogaduszek z Drew. Pan Smith kontynuowal obserwacje podczas wykonywania nastepnych ciec chirurgicznych przy dzwiekach Don Giovanniego. -Kiedy zbliza sie smierc, oddech staje sie ciezszy, przerywany. Wlasnie tego doswiadczasz w tej chwili, masz wrazenie, ze kazdy haust powietrza moze okazac sie ostatni. Koniec nastapi w ciagu dwoch lub trzech minut - szeptal pan Smith, straszliwy Obcy. - Twoje zycie dobiegnie konca. Pozwole sobie pogratulowac ci jako pierwszy. Mowie powaznie, Drew. Mozesz mi wierzyc lub nie, ale ja ci zazdroszcze. Chcialbym byc toba. Czesc pierwsza Morderczy dworzec kolejowy ROZDZIAL 1 -Jestem wielki Cornholio! Czy rzucasz mi wyzwanie? Jestem Cornholio! - wolaly chorem chichoczace dzieciaki. Beavis i Butthead uderzaja ponownie - w mojej dzielnicy.Przygryzlem wargi i postanowilem nie interweniowac. Po co z tym walczyc? Po co tlumic dzieciecy zapal? Damon, Jannie i ja siedzielismy stloczeni na przednim siedzeniu starego, czarnego porsche. Powinnismy kupic nowy samochod, ale nikt nie chcial rozstac sie z porsche. Nauczono nas przywiazania do tradycji, do klasyki. Uwielbialismy ten stary samochod, nazywajac go "puszka sardynek" i "starym odrapancem". W gruncie rzeczy juz od siodmej czterdziesci rano bylem pochloniety myslami. To nie najlepszy sposob na rozpoczecie dnia. Poprzedniego wieczoru w rzece Anacostia znaleziono trzynastoletnia dziewczynke ze sredniej szkoly Ballou. Zastrzelono ja, a nastepnie utopiono. Zmarla od wystrzalu z broni przystawionej do ust. Koronerzy okreslaja to mianem "jednej wielkiej dziury". Dziwaczna statystyka rujnowala moj zoladek i system nerwowy. W ciagu ostatnich trzech lat odnotowano ponad sto niewyjasnionych zabojstw mlodych kobiet z biednych dzielnic srodmiejskich. Nikt nie domagal sie szeroko zakrojonego dochodzenia. Wydawalo sie, ze zaden czlowiek sprawujacy wladze nie przejmuje sie zmarlymi murzynskimi i latynoskimi dziewczynami. Kiedy zatrzymalismy sie przed frontem szkoly Sojourner Truth, spostrzeglem Christine Johnson witajaca przybywajace dzieci i ich rodzicow; scena ta uswiadamiala wszystkim, ze w tej okolicy mieszkaja dobrzy, troskliwi ludzie. Christine z pewnoscia do takich nalezala. Pamietam nasze pierwsze spotkanie minionej jesieni, w jak najgorszych dla nas obojga okolicznosciach. Znalezlismy sie razem w miejscu smierci slodkiej dziewczynki o nazwisku Shanelle Green. Christine byla dyrektorka szkoly, do ktorej chodzila Shanelle, tej samej, do ktorej teraz dowoze swoje dzieci. Jannie zaczela sie w niej uczyc dopiero 13 w ubieglym semestrze, Damon zas nalezal juz do weteranow - chodzil do czwartej klasy.-Na co sie gapicie, podpuszczacze? - zwrocilem sie do dzieci, ktore przygladaly sie na przemian mnie i Christine, jakby obserwowaly mecz tenisowy. -Gapimy sie na ciebie, tatusiu, i gapimy sie na Christine! - powiedziala Jan-nie i rozesmiala sie niczym mala bajkowa wiedzma. -Dla ciebie to jest pani Johnson - odrzeklem, spogladajac na Jannie najsurowszym wzrokiem, na jaki umialem sie zdobyc. Mala zbyla zlowrogie spojrzenie wzruszeniem ramion i wykrzywila sie. -Wiem o tym, tatusiu. To dyrektorka mojej szkoly. Wiem dokladnie, kim ona jest. Moja corka rozumiala juz wiele z istotnych powiazan i tajemnic zycia. Mialem nadzieje, ze ktoregos dnia zechce mi je wyjasnic. -Damon, czy chcialbys wyrazic swoja opinie? - zapytalem. - Moze chcesz cos dodac? Albo podzielic sie z nami tego ranka dobrym nastrojem i bystrym umyslem? Syn z usmiechem pokrecil glowa. Bardzo lubil Christine Johnson. Wszyscy ja lubili. Nawet mama Nana ja aprobowala, co bylo zjawiskiem nieslychanym i dla mnie niepokojacym. Wygladalo na to, ze Nana i ja nie zgadzamy sie w zadnej kwestii, a sytuacja w miare uplywu czasu staje sie coraz gorsza. Dzieciaki gramolily sie, wysiadajac z samochodu; Jannie pocalowala mnie, a Christine pomachala reka, zanim do nas podeszla. -Jest pan takim wspanialym, obowiazkowym ojcem - powiedziala z blyskiem w oczach. - Ktoregos dnia uszczesliwi pan jakas pania z sasiedztwa. Doskonala partia - z dziecmi, dosyc przystojny, jezdzacy stylowym sportowym wozem. No, no. -Odpowiem pani tym samym: no, no - odparlem. Na domiar wszystkiego byl piekny poranek wczesnego lata z polyskujacym blekitnym niebem, temperatura troche ponad dwadziescia stopni i stosunkowo czystym, rzeskim powietrzem. Christine miala na sobie miekki bezowy zakiet, niebieska spodniczke i bezowe pantofle bez obcasow. Milcz, serce. Przelotny usmiech zagoscil na mojej twarzy. Nie potrafilem go powstrzymac, zmazac, a co wiecej, nie chcialem tego. Pasowal do pieknego dnia, ktory rozpoczynalem. -Mam nadzieje, ze nie uczy pani moich dzieci tego cynizmu i ironii. -Oczywiscie, ze ucze, tak samo jak wszyscy moi nauczyciele. Z najlepszymi z nich rozmawiamy jezykiem educanto. Jestesmy wyszkoleni w dziedzinie cynizmu, jestesmy takze ekspertami od ironii, a co wazniejsze, wybitnymi sceptykami. Musze wracac, zeby nie stracic nawet jednej cennej chwili przeznaczonej na indoktrynacje. -Na indoktrynacje Damona i Jannie jest juz za pozno. Wczesniej ich zaprogramowalem. Dzieci karmi sie mlekiem i pochwalami. One maja najwieksze sklonnosci w naszej okolicy, przypuszczalnie w calej dzielnicy poludniowo-wschodniej, a moze nawet w calym Waszyngtonie. -Jasne, zwrocilismy na to uwage i przyjmujemy wyzwanie. Musze uciekac -ksztaltowac i zmieniac mlode umysly. 14 -Zobaczymy sie wieczorem? - zapytalem, kiedy Christine miala sie odwrocic i wejsc do szkoly.-Jest pan pociagajacy niczym grzech, jezdzi fajnym porsche, oczywiscie, ze sie z panem dzisiaj spotkam - odrzekla, po czym ruszyla w strone szkoly. Tego wieczoru mielismy odbyc nasza pierwsza oficjalna randke. Jej maz, George, zmarl ubieglej zimy, i oto dzis Christine jest gotowa wybrac sie ze mna na kolacje. W zadnym razie nie naciskalem na nia, ale nie moglem juz dluzej czekac. Szesc lat po smierci mojej zony Marii czulem, ze wydostaje sie z glebokiej koleiny, moze nawet z klinicznej depresji. Zycie znowu wydawalo mi sie tak atrakcyjne jak dawno, dawno temu. Mama Nana jednak mnie ostrzegala: Nie pomyl brzegow koleiny z horyzontem. ROZDZIAL 2 Alex Cross jest juz martwy. Niepowodzenie nie wchodzi w gre.Gary Soneji zezowal przez celownik optyczny, ktory okazal sie prawdziwym cackiem wymontowanym z automatycznego browninga. Zabojca obserwowal wielce poruszajaca scene. Widzial, jak Alex Cross wypuszcza z samochodu dwoje brzdacow i gawedzi z ladna znajoma przed szkolnym budynkiem. Mysl o niewyobrazalnym, upomnial siebie Soneji. Zazgrzytal zebami, pochylajac sie na przednim siedzeniu czarnego jeepa. Obserwowal, jak Damon i Janelle biegna przez szkolne boisko, witajac sie z kolegami uderzeniami dloni. Przed laty stal sie prawie slawny dzieki porwaniu dwoch malych uczniow wlasnie tu, w Waszyngtonie. To byly czasy, moi kochani! To byly czasy. Przez chwile zostal czarnym bohaterem telewizji i gazet w calym kraju. Teraz bedzie tak samo, byl tego pewny. W koncu uczciwosc wymaga przyznania mu palmy pierwszenstwa. Pozwolil, by srodek celownika karabinu delikatnie spoczal na czole Christine Johnson. No i jak, czy to nie jest przyjemne? Miala bardzo wyraziste, piwne oczy i szeroki usmiech, ktory z tej odleglosci wygladal na szczery. Byla wysoka, atrakcyjna, o wladczej postawie. Dyrektorka szkoly, z kosmykiem kedzierzawych wlosow na policzku. Latwo sie zorientowac, co Cross w niej widzi. Jaka ladna z nich para. Doprawdy, coz to bedzie za tragedia. Mimo zmeczenia Cross wygladal dobrze, z olsniewajacym usmiechem wywieral wrazenie niczym Muhammad Ali w swych najlepszych latach. Kiedy Christine Johnson skierowala sie do szkolnego budynku z czerwonej cegly, Alex Cross nagle spojrzal w kierunku jeepa Sonejiego. Odnosilo sie wrazenie, ze wysoki detektyw patrzy prosto na miejsce, gdzie siedzial kierowca. Prosto w oczy Sonejiego. 15 No i dobrze. Nie bylo powodu do zmartwienia, a tym bardziej do strachu. Dobrze wiedzial, co robi. Nie podejmowal zadnego ryzyka. Nie tutaj, nie teraz.Wszystko mialo sie zaczac za kilka minut, ale w jego umysle juz sie wydarzylo ze sto razy. Mial swiadomosc kazdego, najmniejszego ruchu od poczatku do konca. Gary Soneji uruchomil jeepa i odjechal w kierunku Union Station. Tam znajdowala sie scena przyszlej zbrodni, scena jego wspanialego teatru. -Mysl o niewyobrazalnym - mruknal do siebie polglosem - a potem zrob to, co niewyobrazalne. ROZDZIAL 3 Kiedy rozlegl sie ostatni dzwonek, dzieci w wiekszosci siedzialy bezpiecznie w swoich klasach, a Christine Johnson szla wolnym krokiem po opustoszalych szkolnych korytarzach. Robila to prawie kazdego ranka, traktujac ten spacer jak luksus, na ktory moze sobie pozwolic. Czasem trzeba sie zdobyc na troche przyjemnosci - w tym przypadku w gre wchodzila wyprawa do "Starbucks" na kawe z mlekiem.Pusty, sympatycznie cichy hol jak zawsze lsnil czystoscia, co wedlug niej powinno byc regula w przyzwoitej szkole. Dawniej sama wraz z kilkoma nauczycielami pucowala korytarze, a teraz pan Gomez i portier Lonnie Walker poswiecali temu zajeciu dwa wieczory w tygodniu. Zadziwiajace, ile osob zgadza sie, ze szkola powinna byc czysta i bezpieczna, jezeli tylko trafi sie na odpowiednio myslacych, chetnych do pomocy ludzi. Gdy uwierza, ze sluszna sprawa jest realna, czesto sie to sprawdza. Sciany korytarza pokrywaly dzieciece rysunki w zywych kolorach; emanowaly wprost nadzieja i energia, ktore silnie na wszystkich dzialaly. Christine przygladala sie im codziennie i za kazdym razem dostrzegala cos nowego, co przyciagalo jej uwage i radowalo serce. Tego poranka zatrzymala sie, by popatrzec na prosty, a jednoczesnie urzekajacy rysunek wykonany olowkiem, na ktorym mala dziewczynka, trzymajac za rece rodzicow, stala przed ich nowym domem. Cala trojka miala okragle rozjasnione szczesliwymi usmiechami twarze i sympatyczne poczucie swiadomosci, ze wiedza, o co im chodzi. Zwrocila tez uwage na kilka innych historyjek obrazkowych zatytulowanych: "Nasza okolica", "Nigeria", "Polow wielorybow". Jednakze dzisiaj Christine przyszla tu z innego powodu. Myslala o swym mezu George'u, o tym, w jaki sposob i dlaczego zmarl. Marzyla, zeby go odzyskac, moc z nim porozmawiac. Chciala przytulic sie do niego, chocby ten jeden, ostami raz. O Boze, potrzebowala takiej rozmowy. Dobrnela do konca korytarza, gdzie znajdowala sie pomalowana na jasnozolty kolor sala nr 111 nazywana maselniczka. Dzieciaki same nadawaly klasom nazwy, zmieniajac je co roku jesienia, No coz, to jest ich szkola. 16 Powoli, cicho uchylila drzwi. Bobbie Shaw, nauczycielka klasy drugiej, pisala cos na tablicy. Potem przeniosla wzrok na szeregi dzieciecych, skupionych twarzy, wsrod nich Jannie Cross.Usmiechnela sie, obserwujac Jannie, ktora akurat rozmawiala z pania Shaw. Zywa i bystra Jannie Cross o przyjaznym spojrzeniu na swiat. Jest bardzo podobna do ojca. Madra, wrazliwa, pociagajaca niczym grzech. Christine ruszyla dalej. Szla zamyslona i dopiero po pewnym czasie zorientowala sie, ze wchodzi po betonowych schodach na pietro. Sciany klatki schodowej rowniez udekorowano rysunkami i pracami plastycznymi w jaskrawych kolorach. Wlasnie z tego powodu wiekszosc dzieciakow uwazala to miejsce za swoja szkole. Kiedy uwazasz cos za swoje, chronisz to, czujesz sie z tym zwiazany. Prawda dosc oczywista, a mimo to wydaje sie, ze rzad w Waszyngtonie nie jest w stanie jej przyswoic. Choc Christine czula sie troche glupio, postanowila jednak sprawdzic, co sie dzieje z Damonem. Sposrod wszystkich uczniow i uczennic tylko on zostal jej faworytem. I to jeszcze, zanim poznala Alexa. Nie chodzilo wylacznie o to, ze Damon jest bystry, dobrze sie wyslawia i potrafi byc czarujacy - on naprawde jest dobrym czlowiekiem. Przejawia sie to w stosunku do innych dzieci, do nauczycieli, a nawet do mlodszej siostry, gdy pojawila sie w szkole w ubieglym semestrze. Traktuje Jannie jak najlepszego przyjaciela - i chyba naprawde za kogos takiego ja uwaza. W koncu Christine skierowala sie do swego gabinetu, gdzie czekala ja codzienna praca pochlaniajaca dziesiec do dwunastu godzin. Myslala o Alexie i o tym, ze to z jego powodu poszla popatrzec na dzieciaki. Przyszlo jej rowniez na mysl, ze nie wyczekuje z niecierpliwoscia wieczornej randki przy kolacji. Obawiala sie tego spotkania, nawet wpadla p lekka panike, i chyba wiedziala, dlaczego tak sie dzieje. ROZDZIAL 4 Kilka minut przed osma rano Gary Soneji wkroczyl do budynku Union Station tak, jakby byl jego wlascicielem. Czul sie wysmienicie. Przyspieszyl kroku, a jego samopoczucie zdawalo sie rosnac az pod wysoko sklepiony sufit dworca.Wiedzial wszystko, co nalezalo wiedziec o slynnych wrotach kolejowych prowadzacych do stolecznego miasta. Od dawna podziwial neoklasyczna fasade, przypominajaca termy Karakalli w starozytnym Rzymie. Jako mlody chlopak godzinami studiowal architekture dworca. Odwiedzal nawet "Great Train Store", gdzie sprzedawano doskonale modele pociagow i inne pamiatki zwiazane z transportem kolejowym. Slyszal i wyczuwal pociagi halasujace pod nogami. Marmurowa posadzka drzala, kiedy potezne maszyny Amtrak przyjezdzaly i odjezdzaly, na ogol zgodnie 17 z rozkladem. Oszklone drzwi prowadzace na zewnatrz dzwonily; Gary slyszal dzwiek szyb obijajacych sie o rame.Uwielbial to miejsce, kochal w nim kazdy szczegol. Najwazniejszymi slowami w tym dniu byly "pociag i piwnica", i tylko on wiedzial, dlaczego tak naprawde jest. Informacja to potega, a on dysponowal nia bez reszty. Gary Soneji pomyslal, ze moze zginac w ciagu najblizszej godziny, ale ta mysl, ten obraz nie wpedzaly go w zaklopotanie. Cokolwiek nastapi, bedzie z gory przesadzone, a poza tym zdecydowal sie wyjsc z glosnym hukiem, nie z tchorzliwym skamleniem. Dlaczegoz by nie, do diabla? Planowal dluga i podniecajaca kariere po smierci. Mial na sobie lekki, czarny dres z czerwonym symbolem firmy Nike. Dzwigal trzy wypchane walizy. W wyobrazni widzial siebie jako jednego z wielu podroznikow na tej stacji pozujacych na yuppie. Wydawal sie nieco przyciezki - z siwymi w tym dniu wlosami. W rzeczywistosci liczyl piec stop i dziesiec cali wzrostu, lecz grube podeszwy butow nadawaly mu wyglad czlowieka mierzacego szesc stop i jeden cal. Gdyby ktos staral sie odgadnac, kim jest z zawodu, uznalby, ze nauczycielem. Nic z taniej ironii. Niegdys byl przeciez nauczycielem, jednym z najgorszych, jacy w ogole istnieli. Nazywano go "pan Soneji - Czlowiek-Pajak". Porwal dwoch wlasnych uczniow. Zdazyl juz kupic bilet na Metroliner, ale nie skierowal sie do pociagu, tylko przeszedl przez glowny hol, szybko oddalajac sie od poczekalni. Skorzystal ze schodow obok "Center Cafe" i wspial sie na balkon pierwszego pietra, z ktorego mial widok na polozona dwadziescia stop nizej dworcowa hale. Patrzyl w dol, obserwujac strumien samotnych ludzi, zmierzajacych we wszystkich kierunkach w przypominajacej pieczare hali. Wiekszosc tych dupkow nie miala najmniejszego pojecia, jak wielkie i niezasluzone szczescie dopisalo im akurat tego poranka. Beda bezpiecznie siedziec w swoich podmiejskich pociagach, gdy zacznie sie spektakl z cyklu "swiatlo i dzwiek", co nastapi za pare minut. Jakie to piekne miejsce, pomyslal Soneji. Wiele razy ogladal te scene w marzeniach. Wlasnie te scene na Union Station. Dlugie promienie porannego slonca przenikaly przez delikatne swietliki, odbijajac sie od scian i umieszczonego wysoko pozlacanego sufitu. W hali glownej znajdowalo sie stanowisko informacji, wspaniala tablica elektroniczna pokazujaca godziny przyjazdu i odjazdu pociagow, "Center Cafe" oraz restauracje "Sfuzzi" i "America". Z hali glownej przechodzilo sie do poczekalni nazywanej kiedys "najwieksza sala swiata". Jak wspaniale, obrosle historia otoczenie wybral na ten dzien, dzien swych urodzin. Gary Soneji wyjal z kieszeni niewielki kluczyk, podrzucil go do gory i zlapal w powietrzu. Otworzyl srebrzystoszare metalowe drzwi prowadzace do pokoju 18 znajdujacego sie na balkonie. Myslal o nim jako o swoim pokoju. W koncu mial wlasne pomieszczenie - na pietrze, razem ze wszystkimi. Zamknal za soba drzwi. "Wszystkiego najlepszego, kochany Gary, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin." ROZDZIAL 5 To bedzie cos niewiarygodnego, wykraczajacego poza wszystko, czego podejmowal sie dotychczas. Nastepna czesc zadania mogl wykonac prawie z zamknietymi oczami, dzialajac na pamiec. Tyle razy to przecwiczyl w wyobrazni, w marzeniach. Czekal na ten dzien od ponad dwudziestu lat.W malym pokoju ustawil skladany aluminiowy trojnog i oparl na nim browninga BAR; pierwszorzedna bron ze specjalnym wojskowym urzadzeniem celowniczym oraz elektronicznym spustem, ktory sam wymyslil. Marmurowa posadzka drgala nadal, kiedy na stacje wjezdzaly i opuszczaly ja jego ukochane pociagi; ogromne, mistyczne bestie, ktore przybywaly tu, by sie najesc i odpoczac. Wolal to miejsce od wszystkich innych. Tak bardzo kochal te chwile. Soneji wiedzial wszystko o Union Station, a takze o masowych morderstwach popelnianych w pelnych ludzi miejscach publicznych. Gdy byl chlopcem, mial obsesje na punkcie tak zwanych zbrodni stulecia. Wyobrazal sobie, ze popelnia takie czyny, staje sie slawny, wzbudza przerazenie. Najpierw planowal morderstwa doskonale, przypadkowe, a potem zaczaj je realizowac. Swa pierwsza ofiare pochowal na farmie nalezacej do krewnego, kiedy mial pietnascie lat. Ciala nie znaleziono do dzis. Stawal sie Charlesem Starkweatherem, Bruno Hauptmannem i Charliem Whit-manem, z ta tylko roznica, ze byl od nich o wiele sprytniejszy i mniej szalony. Wymyslil sobie nawet nazwisko Soneji, ktore wymawia sie Sonidzi. Nazwiska wydawaly mu sie przerazajace juz w wieku trzynastu czy czternastu lat. Teraz bylo tak samo. Starkweather, Hauptmann, Whitman, Soneji. Z karabinu strzelal od dziecinstwa - robil to w wielkim, ciemnym lesie otaczajacym Princeton w stanie New Jersey. W zeszlym roku wiecej czasu niz kiedykolwiek wczesniej poswiecil praktyce strzeleckiej i polowaniu. Doskonale przygotowal sie na ten dzien. Do diabla, byl gotow do tego od lat. Soneji usiadl na skladanym stolku, przyjmujac mozliwie najwygodniejsza pozycje. Zaciagnal zaslone z szarego, marynarskiego brezentu, ktora zlewala sie z ciemnymi scianami dworca, i skulil sie pod nia. Chcial zniknac, stac sie czescia otaczajacej go scenerii, snajperem w publicznym miejscu. Na Union Station! Staroswiecko brzmiacy glos spikera wyspiewywal rozklad jazdy kolejnego pociagu Metroliner do Baltimore, Wilmington, Filadelfii i nowojorskiej Penn Station. Soneji usmiechnal sie - tym pociagiem mial uciec. 19 Bilet kupil wczesniej i zamierzal wsiasc do Metrolinera. Nie ma problemu, wystarczy zarezerwowac miejsce. Znajdzie sie w tym pociagu albo go rozwali. Teraz nikt nie jest w stanie go powstrzymac, moze z wyjatkiem Alexa Crossa, ale nawet on juz sie nie liczy. Zaplanowal zabezpieczenie na kazda okolicznosc, nawet wlasna smierc.Potem Soneji zatopil sie w myslach. Wspomnienia izolowaly go od otoczenia niczym kokon. Mial dziewiec lat, kiedy student Charles Whitman otworzyl ogien z wiezy Uniwersytetu Teksaskiego w Austin. Whitman byl dawniej marynarzem, mial dwadziescia piec lat. To przerazajace, sensacyjne wydarzenie wplynelo na Sonejiego pobudzajaco. Zaczal kolekcjonowac wszelkie doniesienia o strzelaninach i dlugie artykuly z czasopism "Time", "Life", "Newsweek", "The New York Times", "The Philadel-phia Inquirer",,.London Times", "Paris Match", "Los Angeles Times", "Baltimore Sun". Zachowal te cenne materialy. Znajdowaly sie w domu jego przyjaciela, przechowywane dla potomnosci. Byly swiadectwem minionych, terazniejszych i przyszlych zbrodni. Gary Soneji wiedzial, ze jest dobrym strzelcem, choc w tym tlumie pelnym ludzkich celow wcale nie musial byc mistrzem. Na dworcu nie trzeba strzelac na odleglosc wieksza niz sto jardow, a on umial trafic do celu oddalonego o piecset jardow. Teraz wyjde z krainy koszmarow i wkrocze w realny swiat, pomyslal, kiedy czas sie wypelnial. Przez cialo przebiegl mu zimny dreszcz, wspaniale, zniewalajace uczucie. Spojrzal przez teleskop na ruchliwy, nerwowy, usmiechniety tlum. Szukal pierwszej ofiary. Zycie jest o wiele piekniejsze i bardziej interesujace, gdy oglada sie je przez celownik karabinu. ROZDZIAL 6 Tu was mam.Zlustrowal wzrokiem hale dworca wypelniona tysiacami ludzi spieszacych sie do pracy lub wyjezdzajacych na letnie wakacje. W tym momencie nikt nie mial pojecia o czekajacej go smierci. Wydawalo sie, ze nie przeczuwaja strasznych wydarzen. Soneji obserwowal grupe uczniow w jasnoniebieskich kurtkach i wykrochmalonych bialych koszulach. Cholerni uczniacy ze szkoly przygotowawczej. Biegnac w kierunku pociagu, chichotali z nienaturalna radoscia. Nie lubil szczesliwych ludzi, a zwlaszcza glupkowatych dzieciakow, ktorym wydaje sie, ze swiat lezy u ich stop. Wyczuwal dochodzace stamtad zapachy: won dieslowskiego paliwa, bzu i roz ze straganow z kwiatami, miesa i krewetek z czosnkiem z restauracji w holu. Poczul glod. 20 Srodkowy punkt w jego celowniku mial ksztalt czarnego slupka, a nie najczesciej stosowanego srodka tarczy strzelniczej. Takie rozwiazanie bardziej mu odpowiadalo. Patrzyl, jak mieszanina ksztaltow i kolorow przyplywa i odplywa z drogi smierci. Malutkie kolko "ponurego zniwiarza" bylo teraz calym jego swiatem, zamknietym w sobie, hipnotyzujacym.Soneji ustawil wskaznik celownika na szerokim, pomarszczonym czole zmeczonej piecdziesieciokilkuletniej bizneswoman, kobiety szczuplej i nerwowej, o blednym spojrzeniu i bladych wargach. -Pozegnaj sie, Gracie - wyszeptal cicho. - Dobrej nocy, Irene. Dobranoc, pani Calabash. Juz mial nacisnac spust, rozpoczac poranna masakre, lecz w ostatnim ulamku sekundy powstrzymal sie. Nie jest warta pierwszego strzalu, pomyslal, ganiac sie za brak cierpliwosci. To przeciez nic specjalnego, tylko przelotny kaprys. Jeszcze jedna krowa z klasy sredniej. Celownik, jakby przyciagniety magnesem, zatrzymal sie na dolnej czesci kregoslupa tragarza pchajacego wozek z niewyrownanym stosem pakunkow i walizek. Bagazowy byl wysokim, przystojnym Murzynem o skorze polyskujacej jak mahon - bardzo podobny do Alexa Crossa, pomyslal Soneji. To byl atrakcyjny cel. Podobal mu sie ten obraz, ale kto poza nim zrozumie subtelne, szczegolne przeslanie? Nie, trzeba myslec takze o innych. Teraz nie moze byc samolubny. Jeszcze raz przesunal celownik z kregiem smierci. Zobaczyl wielu podroznych w czarnych garniturach i takich samych krawatach. Glupi biznesmeni. W polu celownika pojawil sie ojciec z kilkunastoletnim synem - wygladali tak, jak gdyby kierowala nimi reka Boga. Soneji wciagnal powietrze, a nastepnie powoli je wypuscil. Nalezalo to do jego strzeleckiego rytualu, praktykowanego przez wiele lat samotnie spedzonych w lasach. Tyle razy wyobrazal sobie, jak to robi. Wybiera kogos zupelnie obcego, bez zadnej konkretnej przyczyny. Delikatnie, bardzo delikatnie przyciagnal spust do siebie. Cialo mial zupelnie nieruchome, jak pozbawione zycia. Wyczuwal delikatne pulsowanie w ramieniu i gardle, obrazujace w przyblizeniu tempo pracy serca. Wystrzalowi towarzyszyl glosny trzask, ktory, wydawalo sie, podaza za pociskiem w dol, do dworcowej hali. Kilka centymetrow przed wylotem lufy pojawil sie dym, spiralnie unoszacy sie w gore. Bardzo piekne zjawisko. W kolku teleskopu eksplodowala glowa nastolatka. Przepiekne. Glowa rozpadla sie na kawalki przed oczami Gary'ego. Wielki Wybuch w miniaturze, prawda? Wtedy Gary Soneji pociagnal za cyngiel po raz drugi. Zabil ojca, zanim ten mial czas pograzyc sie w zalu. Nie czul do swych ofiar doslownie nic. Ani milosci, ani nienawisci, ani wspolczucia. Nie zadrzal, nawet nie mrugnal. Teraz juz nic nie moglo powstrzymac Sonejiego, nie mial odwrotu. ROZDZIAL 7 Godzina szczytu! Osma dwadziescia rano. Boze Wszechmogacy, tylko nie to! Na Union Station grasuje szaleniec.Pedzilismy z Sampsonem szeroka aleja Massachusetts, dokladnie zapchana az po horyzont tkwiacymi w korkach pojazdami. Kiedy nie wiesz, co robic, galopuj. To stara zasada Legii Cudzoziemskiej. Zdenerwowani kierowcy samochodow osobowych i ciezarowek naciskali klaksony. Przechodnie krzyczeli i szybkim krokiem lub biegiem oddalali sie od stacji kolejowej. Wszedzie pelno bylo policyjnych radiowozow. Przed soba, od strony polnocnego Kapitolu widzialem masywny, granitowy gmach Union Station z licznymi dobudowkami i odnowionymi fragmentami. Wszystko wokol wygladalo ponuro i szaro - z wyjatkiem trawy, ktora robila wrazenie wyjatkowo zielonej. Razem z Sampsonem przemknelismy obok nowego Thurgood Marshall Justi-ce Building. Slyszelismy dobiegajace z dworca strzaly z broni palnej. Odglosy naplywaly z oddali, zagluszane przez grube kamienne sciany. -Do cholery, to prawda - powiedzial biegnacy obok mnie Sampson. - On tu jest. Nie ma watpliwosci. Ja wiedzialem, ze on tam jest. Niespelna dziesiec minut wczesniej odebralem telefon. Podnioslem sluchawke, zajety inna wiadomoscia - faksem od Kyle'a Cra-iga z FBI. Czytalem faks od Kyle'a, ktory rozpaczliwie potrzebowal pomocy przy bardzo trudnej sprawie pana Smitha. Prosil, abym spotkal sie z agentem Thomasem Pierce'em. Tym razem jednak nie moglem udzielic Kyle'owi pomocy. Zamierzalem skonczyc z morderstwami, nie brac wiecej tego rodzaju spraw, szczegolnie tak powaznych jak przypadek pana Smitha. Poznalem glos czlowieka, ktory do mnie zatelefonowal. -Tu Gary Soneji, doktorze Cross. To naprawde ja. Dzwonie z Union Station. Przejezdzam akurat przez dystrykt Columbia i mam nadzieje, ze zechce pan sie ze mna jeszcze raz spotkac. A wiec niech sie pan pospieszy i pedzi, jesli chce mnie pan zlapac. - W sluchawce zapanowala cisza. Soneji wylaczyl sie. Uwielbial panowac nad sytuacja. I oto teraz pedzimy z Sampsonem przez aleje Massachusetts. Poruszamy sie znacznie szybciej niz samochody na jezdni. Nasz woz zostawilem na rogu Trzeciej ulicy. Obaj wlozylismy kuloodporne kamizelki na sportowe koszule. Pedzimy dokladnie tak, jak poradzil Soneji przez telefon. -Co on tam robi, do cholery? - zapytal Sampson przez zacisniete zeby. - Ten sukinsyn zawsze byl szalony. Znajdowalismy sie piecdziesiat jardow od drewnianych, oszklonych drzwi dworca. Ze srodka w dalszym ciagu wyplywal strumien ludzi. -Strzelal z broni palnej jako chlopak - poinformowalem Sampsona. - Zabijal zwierzeta domowe w swojej okolicy, kolo Princeton. Robil to jak snajper z lasu. 22 W owym czasie nikt tego nie wykryl. Opowiedzial mi o tych wyczynach, kiedy robilem z nim wywiad w wiezieniu Lorton. Mianowal sie morderca zwierzat.-Wyglada na to, ze dorosl do zabijania ludzi - mruknal Sampson. Bieglismy teraz dlugim podjazdem, kierujac sie do glownego wejscia liczacego osiemdziesiat osiem lat dworca. Poruszalismy sie tak szybko, jakbysmy chcieli zedrzec zelowki, a wydawalo sie, ze od telefonu Sonejiego uplynela cala wiecznosc. Kanonada ucichla na pewien czas, po czym rozlegla sie ponownie. Cholernie dziwne. Odglosy nie pozostawialy watpliwosci, ze z glebi dworca slychac wystrzaly karabinowe. Z podjazdu dworcowego odjezdzaly samochody i taksowki usilujace zwiac z miejsca szalenczej strzelaniny. Podrozni w dalszym ciagu przepychali sie przez frontowe drzwi na zewnatrz. Nigdy wczesniej nie mialem do czynienia ze snajperem. Mieszkajac w Waszyngtonie, odwiedzilem Union Station kilkaset razy. Nigdy jednak nie widzialem nic podobnego. Nic, co chocby w przyblizeniu przypominalo dzisiejszy ranek. -On dal sie zamknac w pulapce. Zrobil to swiadomie! Dlaczego, do diabla? - spytal Sampson, gdy dotarlismy do wejscia. -Mnie to rowniez niepokoi - odpowiedzialem. I dlaczego Soneji do mnie zatelefonowal? Dlaczego dal sie uwiezic na Union Station? Wslizgnelismy sie do hali dworcowej. Strzelanina z balkonu - lub z innego wysoko polozonego miejsca - rozlegla sie ponownie. Obaj rozplaszczylismy sie na posadzce. Czy Soneji zdazyl nas juz zauwazyc? ROZDZIAL 8 Trzymalem glowe jak najnizej, starajac sie jednoczesnie obserwowac ogromny, zlowieszczy hol dworcowy. Intensywnie wypatrywalem Sonejiego. Czy on moze mnie widziec? W glowie kolatalo mi jedno z powiedzonek Nany: Smierc to sposob, w jaki natura mowi "czesc".Imponujaca hale glowna otaczaly posagi rzymskich legionistow, stojacych niczym wartownicy. Swego czasu poprawni politycznie szefowie linii Pennsylvania Railroad domagali sie, aby ci wojownicy byli ubrani od stop do glow. Rzezbiarz, Louis Saint-Gaudens, potrafil jednak przemycic jedna trzecia postaci w strojach odpowiadajacych rzeczywistosci historycznej. Zauwazylem trzech ludzi lezacych na podlodze - zapewne juz martwych. Zoladek podskoczyl mi do gardla, serce zaczelo bic szybciej. Jedna z ofiar byl nastolatek ubrany w szorty zrobione z dlugich spodni przez obciecie nogawek i w sportowy trykot Redskins. Druga ofiara mogl byc mlody ojciec. Zaden sie nie poruszal. 23 Setki podroznych i pracownikow dworca tkwilo uwiezionych w sklepach i restauracjach pod arkadami. Dziesiatki wystraszonych ludzi stloczylo sie w malym sklepie ze slodyczami "Godiva Chocolates" i otwartej restauracji "America".Strzelanina znowu ucichla. Co robi Soneji? I gdzie on jest? Chwilowa cisza przyprawiala o obled, byla upiorna. Na dworcu kolejowym panuje zazwyczaj straszny halas, a tu, gdy ktos przesunal krzeslo po marmurowej posadzce, skrzypienie roznioslo sie donosnym echem. Pokazalem odznake detektywa umundurowanemu policjantowi, ktory zabarykadowal sie za przewroconym stolikiem kawiarnianym. Po twarzy gliniarza splywaly krople potu niknace w faldach tluszczu na szyi. Lezal pare krokow w glebi jednego z korytarzy prowadzacych od drzwi do glownego holu. Ciezko oddychal. -Wszystko w porzadku? - zapytalem, chowajac sie z Sampsonem za stolem. Policjant przytaknal ruchem glowy i cos mruknal, lecz mu nie uwierzylem. Szeroko otwarte ze strachu oczy pozwalaly mi przypuszczac, ze nigdy wczesniej nie mial do czynienia ze snajperem. -Skad strzela? - zapytalem gliniarza. - Widziales go? -Trudno powiedziec. Ale siedzi gdzies tam, z tamtej strony - wskazal reka na poludniowy balkon biegnacy nad dluga linia drzwi we frontowej scianie Union Station. Teraz nikt z tych wejsc nie korzysta. Soneji w pelni kontrolowal sytuacje. -Nie widze go stad, z dolu - warknal lezacy obok mnie Sampson. - Byc moze on sie porusza, zmienia pozycje. Tak zrobilby dobry snajper. -Czy cos mowil? Skladal oswiadczenia? Zglaszal jakies zadania? - zapytalem policjanta. -Nic z tych rzeczy. Zaczal strzelac do ludzi, jakby byl na cwiczeniach. Dotychczas sa cztery ofiary. Skubaniec umie strzelac. Nie widzialem czwartego ciala. Moze ktos inny odciagnal zwloki gdzies na bok. Pomyslalem o wlasnej rodzinie. Kiedys Soneji przyszedl do naszego domu, a teraz zatelefonowal do mnie - zapraszajac na zabawe na Union Station. Nagle na gorze, na znajdujacym sie nad nami balkonie szczeknal karabin! Suchy trzask wystrzalu odbil sie echem od grubych murow budynku dworcowego. To byla strzelnica, a ludzie sluzyli za tarcze. W glebi restauracji "America" rozlegl sie krzyk kobiety. Widzialem, jak ciezko upadla, jakby poslizgnela sie na lodzie. Zaraz po tym w lokalu rozlegly sie jeki. Strzelanina znowu ustala. Do cholery, co on robi tam na gorze? -Wygarnijmy go, zanim znowu wystrzeli - szepnalem do Sampsona. - Zrob my to. ROZDZIAL 9 Nasze nogi pracowaly niczym pompy w jednakowym rytmie, z ust wydobywal sie urywany, chrapliwy oddech; razem z Sampsonem wspinalismy sie schodami 24 z ciemnego marmuru na zwieszajacy sie nad hala dworcowa balkon. Znajdowali sie tam umundurowani policjanci i kilku detektywow - pochyleni, przyjeli pozycje strzeleckie.Zobaczylem detektywa z komisariatu dworcowego, ktory zazwyczaj zajmowal sie drobnymi przestepstwami. Z takimi sytuacjami jak obecna nie mial do czynienia, nawet nie ocieral sie o snajperow strzelajacych ostra amunicja. -Czego zdazyles sie dowiedziec? - zapytalem. Wydawalo mi sie, ze detektyw nazywa sie Vincent Mazzeo, lecz nie bylem pewny. Dobiegal piecdziesiatki, choc zdaje sie, nie mialo to dla niego wiekszego znaczenia. Przypominalem sobie jak przez mgle, ze Mazzea uwazano za calkiem rownego goscia. -Siedzi w jednej z poczekalni. Widzisz tamte drzwi? Pomieszczenie, w ktorym sie zamknal, nie jest przykryte dachem. Moze udaloby sie nam dostac do niego z gory. Co o tym myslisz? Spojrzalem w kierunku wysokiego, miedzianego sufitu. Przypomnialem sobie, ze Union Station uznawano za najwieksza pokryta dachem kolumnade w Stanach Zjednoczonych. Z pewnoscia tak to wygladalo. Gary Soneji zawsze lubil wielkie namioty. Tutaj mial cos w podobnym stylu. Detektyw wyciagnal z kieszeni jakis przedmiot. -Mam klucz uniwersalny. Dzieki niemu dostaniemy sie do niektorych poczekalni. Moze do tej, w ktorej on sie znajduje. Wzialem od niego klucz. Detektyw nie zamierzal odgrywac bohatera i stawac tego dnia oko w oko z Garym Sonejim i jego karabinem. Z poczekalni znowu dobiegl odglos gwaltownej strzelaniny. Policzylem - padlo szesc strzalow, tyle samo co poprzednim razem. Jak wielu innych psycholi, Soneji pasjonowal sie szyframi, magicznymi slowami i liczbami. Zastanawialem sie nad ta szostka. Szesc, szesc, szesc? Ta cyfra nie wiazala sie z jego wczesniejsza dzialalnoscia. Ruszylismy z Sampsonem do przodu. Znajdowalismy sie niespelna dwadziescia stop od pomieszczenia, z ktorego dobiegaly odglosy kanonady. Przylgnelismy do sciany z bronia gotowa do strzalu. -W porzadku? - zapytalem szeptem. Bylismy tu juz kiedys w podobnie trudnej sytuacji, ale to nie bylo zadnym pocieszeniem. -Gowniana sytuacja, co, Alex? I w dodatku pierwsza sprawa dzis rano. Nie mialem nawet czasu na kawe i paczka. -Kiedy wystrzeli nastepnym razem, idziemy po niego - powiedzialem. - Za kazdym razem oddaje szesc strzalow. -Zauwazylem - odparl Sampson, nie patrzac na mnie. Poklepal mnie po nodze. Gleboko wciagnelismy powietrze. Nie musielismy dlugo czekac - Soneji rozpoczal nastepna serie. Szesc strzalow. Dlaczego za kazdym razem pada szesc strzalow? Wiedzial, ze idziemy po niego. Do cholery, sam zaprosil mnie do tej zabawy w strzelanie. -Ruszamy - powiedzialem. 25 Przebieglismy przez marmurowy korytarz. Wyciagnalem klucz, sciskajac go miedzy palcem wskazujacym i kciukiem, wlozylem do zamka i przekrecilem. Klik! Drzwi nie chcialy sie otworzyc. Szarpnalem klamke. Nic.-Co jest, do diabla? - odezwal sie z tylu Sampson gniewnym glosem. - Co sie dzieje z tymi drzwiami? -Ja je zamknalem - odpowiedzialem. - Soneji zostawil je dla nas otwarte. ROZDZIAL 10 Przez hol na dole zaczela biec jakas para ludzi z dwojgiem malych dzieci. Rzucili sie w strone oszklonych drzwi, za ktorymi byliby wolni. Jedno z dzieci potknelo sie i ciezko upadlo na kolana. Matka ciagnela je za soba. Obserwowalem ich z przerazeniem, ale poradzili sobie.Strzelanina rozlegla sie kolejny raz! Wpadlismy z Sampsonem do poczekalni, nisko pochyleni, z wyciagnietymi pistoletami. Zauwazylem przed soba ciemnoszara plachte brezentu. Karabin snajperski wychylal sie spod plociennej kamuflujacej oslony. Soneji byl pod spodem, niewidoczny. Otworzylismy ogien rownoczesnie - Sampson i ja. W niewielkim pomieszczeniu wystrzaly pistoletowe dudnily jak gromy. Podziurawilismy brezent kulami. Karabin milczal. Skoczylem przed siebie i zdarlem plocienna plachte. Jeknalem, wydajac gluchy, dobywajacy sie z glebi ciala jek. Pod brezentem nie bylo nikogo. Nie bylo Gary'ego Sonejiego! Automatyczny browning przywiazano do metalowego trojnoga, a do drazka i spustu przymocowano mechanizm zegarowy. To zostalo zaprogramowane. Karabin strzelal w przewidzianym czasie: szesc strzalow, potem pauza i nastepne szesc strzalow. Bez Gary'ego Sonejiego. Rozejrzalem sie. Na dwoch przeciwleglych scianach, po stronie poludniowej i polnocnej znajdowaly sie metalowe drzwi. Szarpnieciem otworzylem te najblizsze. Spodziewalem sie pulapki. Ale pomieszczenie bylo puste. Na drugiej scianie kolejne drzwi. Zamkniete. Gary Soneji uwielbial takie zabawy. Jego ulubiony fortel: tylko on zna zasady. Przeskoczylem drugi pokoj i otworzylem nastepne drzwi. O co tu chodzi? O niespodzianke? O ladunek wybuchowy za pierwszymi, drugimi lub trzecimi drzwiami? Zlustrowalem wzrokiem kolejne pomieszczenie, rowniez puste. Po Sonejim nie bylo najmniejszego sladu. Znajdowaly sie tu jednak metalowe schody - prowadzace prawdopodobnie na wyzsze pietro albo na niski stryszek nad pokojem. 26 Wspialem sie powoli, zatrzymujac sie i ruszajac ponownie, zeby utrudnic mu oddanie celnego strzalu z gory. Serce walilo mi jak mlot, nogi drzaly. Mialem nadzieje, ze Sampson idzie tuz za mna. Potrzebowalem oslony.U szczytu schodow widnial otwarty wlaz. Tu rowniez nie bylo Sonejiego. Coraz glebiej wciagal mnie w jakas pulapke, w swoja siec pajecza. Zoladek podchodzil mi do gardla. Poczulem narastajacy ostry bol w czaszce za oczodolami. Soneji jest gdzies na Union Station. Musi tu byc. Powiedzial, ze chce sie ze mna spotkac. ROZDZIAL 11 Soneji, spokojny niczym malomiasteczkowy bankier, siedzial w pociagu Me-troliner, odjezdzajacym o osmej czterdziesci piec do Penn Station w Nowym Jorku, i udawal, ze czyta "Washington Post". Serce wciaz mu tluklo sie jak oszalale, lecz twarz nie zdradzala najmniejszego podniecenia. Ubrany w szary garnitur, niebieska koszule i niebieski krawat w paski - wygladal tak samo jak cala reszta tych dojezdzajacych do pracy dupkow.Odtanczyl niezly kawalek, prawda? Doszedl do miejsca, o ktorym niewielu ludzi wazylo sie w ogole pomyslec. Przewyzszyl legendarnego Charlesa Whitmana, a byl to przeciez zaledwie poczatek jego przedstawienia w porze najwiekszej ogladalnosci. Bardzo lubil powiedzonko: Zwyciestwo przypada graczowi, ktory myli sie ostatni. Soneji co chwile pograzal sie w marzeniach, wracajac do ukochanych lasow kolo Princeton w New Jersey. Znowu byl chlopcem. Dokladnie pamietal szczegoly tego gesto zalesionego, miejscami przepieknego terenu. Kiedy mial jedenascie lat, jednemu z okolicznych farmerow ukradl karabin kaliber 22 i ukryl go w kamieniolomach niedaleko swego domu. Troskliwie owinal bron w naoliwiona szmate, folie i surowe plotno. Ten karabin byl jedynym ziemskim dobrem, jakim sie przejmowal, jedyna rzecza, ktora naprawde nalezala do niego. Przypominal sobie, jak schodzil stromym zboczem skalistego parowu do spokojnego zakatka, gdzie lesne podloze wyrownywalo sie tuz za gesta platanina kolczastych krzakow dzikich jagod. W tym zaglebieniu znajdowala sie pusta polanka - tajne, odludne miejsce jego pierwszych prob strzeleckich. Ktoregos dnia z pobliskiej farmy Ruocco przyniosl glowe krolika i kota. Niewiele jest rzeczy, ktore kot lubi bardziej od swiezej glowy krolika. Koty to takie male wampiry, podobnie jak i on. Do dzis uwaza je za istoty magiczne. Nikt nie potrafi skradac sie i polowac lepiej niz one. Wlasnie dlatego podarowal kota doktorowi Crossowi i jego rodzinie. Mala Rosie. Po umieszczeniu glowy krolika na srodku polanki rozwiazal plocienny worek i wypuscil kotka. Mimo ze w worku zrobil kilka dziur, zwierzak byl bliski uduszenia. 27 "Bierz go. Bierz krolika!" - rozkazal. Kot zweszyl won swiezej krwi i rzucil sie do przodu. Gary przylozyl karabin do ramienia i mierzyl, obserwujac ruchomy cel. Delikatnie piescil cyngiel swej zabawki, potem wystrzelil. Uczyl sie zabijac.Jestes takim nalogowcem! - robil sobie teraz wyrzuty; znowu siedzial w pociagu, wrocil do terazniejszosci. Niewiele zmienil sie od czasu, gdy zaczynal jako niegrzeczny chlopak z okolic Princeton. Jego macocha - okropna, glupia dziwka -miala wowczas zwyczaj zamykac go w piwnicy, zostawiac samego w ciemnosci, czasem nawet przez dziesiec czy dwanascie godzin. Nauczyl sie kochac ciemnosc, wtapiac w ciemnosc. Nauczyl sie tez kochac piwnice, uczynil ja swym ulubionym miejscem. Gary pobil macoche jej wlasna bronia. Zyl w podziemnym swiecie, w swoim prywatnym piekle. Naprawde uwierzyl, ze jest Ksieciem Ciemnosci. Gary Soneji z trudem wracal do terazniejszosci, do Union Station i swego wspanialego planu. Stoleczna policja juz przeszukiwala pociagi. Gliniarze sa tuz-tuz! A z nimi pewnie Alex Cross. Jaki wspanialy moment, a to przeciez dopiero poczatek. ROZDZIAL 12 Widzial tych oslow z policji, szwendajacych sie po peronach Union Station. Wygladali na przestraszonych, zagubionych, zmieszanych, juz na pol pokonanych. To byla wazna, bezcenna informacja.Popatrzyl na bizneswoman siedzaca po drugiej stronie przejscia. Ona takze wygladala na przestraszona. Oczy miala jak sama oslepiona reflektorami samochodu, dlonie zaciskala tak mocno, ze az zbielaly kostki, ramiona sciagnela do tylu niczym kadet ze szkoly wojskowej. Soneji zagadnal ja. Byl mily i grzeczny - umial sie odpowiednio zachowac, jesli mial na to ochote. -Czuje, ze dzisiejszy poranek zmieni sie w koszmarny sen. Kiedy bylem dzieckiem, mialem zwyczaj liczyc do trzech i mowic: budze sie! W ten sposob po zbywalem sie koszmarow. Ale teraz to sie na pewno nie sprawdzi. Kobieta skinela glowa, jakby wypowiedzial jakas gleboka mysl. Nawiazal z nia kontakt. Gary zawsze potrafil wykonac pierwszy ruch, zwrocic sie do kogos, jezeli tego potrzebowal. Pomyslal, ze teraz jest mu to potrzebne. Lepiej bedzie wygladalo, gdy policja zobaczy go pograzonego w rozmowie ze wspolpasazerka. -Raz, dwa, trzy, budze sie - powiedziala kobieta cichym glosem. - Moj Boze, mam nadzieje, ze tutaj jestesmy bezpieczni. Mam nadzieje, ze juz go zlapali. Ktokolwiek albo cokolwiek to jest. -Jestem pewny, ze tak - odrzekl Soneji. - Przeciez zawsze tak sie dzieje. Szalency umieja lapac sie nawzajem. 28 Kobieta przytaknela, choc nie wydawala sie zbytnio przekonana.-To prawda. Z pewnoscia ma pan racje. Mam nadzieje. Modle sie, zeby tak bylo. Z wagonu klubowego wyszli dwaj detektywi z dystryktu Columbia. Twarze mieli wykrzywione napieciem. Teraz zrobi sie ciekawie. Zauwazyl, ze z sasiedniego wagonu restauracyjnego wychodza nastepni policjanci. Na dworcu musi sie w tej chwili znajdowac ze dwustu gliniarzy. Zaczynal sie drugi akt spektaklu. -Jestem z Wilmington w Delaware. Mieszkam w Wilmington - mowil do swej towarzyszki Soneji. - Gdyby nie to, juz bym wydostal sie z tej stacji. To znaczy, gdyby pozwolili nam skorzystac z tylnych schodow. -Nie pozwalaja, probowalam - odpowiedziala kobieta. Patrzyla przed siebie martwym wzrokiem. Uwielbial takie spojrzenie. Trudno mu bylo oderwac od niej wzrok, skupic uwage na zblizajacych sie policjantach i zagrozeniu, jakie mogli przynosic. -Musimy sprawdzic tozsamosc wszystkich osob - zapowiedzial jeden z detektywow. Mial gleboki, przykuwajacy uwage glos. - Prosze o pokazanie kart identyfikacyjnych ze zdjeciem, kiedy bedziemy przechodzic. Dziekuje. Do rzedu siedzen, z ktorych jedno zajmowal Soneji, zblizalo sie dwoch detektywow. Wlasnie o to chodzilo, nieprawdaz? Zabawne, ale nie odczuwal prawie nic. Byl gotow zalatwic tych dwoch. Kontrolowal oddech i rytm serca. Ostroznie, oto bilet. Panowal nad miesniami twarzy, a zwlaszcza nad wyrazem oczu. Dzisiaj zmienil ich barwe na bardzo jasna, prawie szara. Robil wrazenie czlowieka uleglego, nieszkodliwego niczym przecietny komiwojazer. Pokazal prawo jazdy i karte Amex, wystawione na nazwisko Neila Stuarta z Wilmington w Delaware. Mial rowniez karte Visa i opatrzona zdjeciem legitymacje klubu sportowego w Wilmington. W jego wygladzie nie bylo nic godnego zapamietania. Jeszcze jeden pracujacy baran. W chwili, gdy detektywi kontrolowali jego dokumenty, Soneji spostrzegl Ale-xa Crossa, stojacego kolo pociagu. To bedzie moj dzien, pomyslal. Cross szedl w jego strone, zagladajac w okna, obserwujac pasazerow. W dalszym ciagu byl przystojnym, mocno zbudowanym mezczyzna o wzroscie szesciu stop i trzech cali. Przypominal atlete i nie wygladal na swoje czterdziesci jeden lat. "Jezu, Jezu, Jezu, co za szalenstwo. Fantastyczny taniec. Jestem tutaj, Cross. Mozesz mnie dotknac, jesli chcesz. Spojrz na mnie. Rozkazuje ci natychmiast na mnie spojrzec!" Soneji zdawal sobie sprawe, ze narasta w nim potworny gniew, prawie furia, i ze jest to grozne. Mogl poczekac, az Alex Cross znajdzie sie tuz przed nim, poderwac sie i wsadzic mu w leb kilka kul. Szesc strzalow w glowe. Kazdy z nich bedzie w pelni zasluzona zaplata za to, co Cross mu zrobil. Zrujnowal mu zycie - wiecej, zrujnowal jego samego. To Cross spowodowal to, co teraz sie dzieje. Cross ponosi odpowiedzialnosc za morderstwa na dworcu. Wszystkiemu jest winien Alex Cross. 29 "Cross, Cross, Cross! Czyzby wlasnie nadchodzil koniec? Czy to jest wielki final?"Cross kroczyl niczym istota wszechmocna, taki byl wyniosly. Soneji musial to przyznac. Wyzszy o dwa lub trzy cale od pozostalych policjantow mial gladka, brazowa skore. Sugar - tak nazywal go jego przyjaciel Sampson. Dobrze - Soneji ma niespodzianke dla Sugara. Wielka niespodzianke. Niespodzianke stulecia. "Jezeli mnie pan zlapie, doktorze Cross, zlapie pan siebie samego. Czy pan to rozumie? Prosze sie nie martwic - wkrotce to sie stanie." -Dziekuje, panie Stuart - powiedzial detektyw, oddajac Sonejiemu karte kredytowa i prawo jazdy ze stanu Delaware. Soneji podziekowal ruchem glowy i lekkim usmiechem, po czym znowu spojrzal w strone okna. Za szyba byl Alex Cross. "Nie czuj sie tak upokorzony, Cross. Nie jestes az taki wielki." Chcial natychmiast zaczac strzelac. Byl jak w goraczce. Odnosil wrazenie, ze przeszywa go blyskawica. Mogl zalatwic Alexa Crossa w tym momencie. Nie mial co do tego zadnych watpliwosci. Nienawidzil jego twarzy, sposobu chodzenia, wszystkiego, co laczylo sie z tym detektywem-doktorem. Alex Cross zwolnil kroku, po czym z odleglosci pieciu stop spojrzal wprost na Sonejiego. Gary powoli przeniosl wzrok na niego, nastepnie w bardzo naturalny sposob spojrzal rai innych detektywow i znowu na Crossa. "Czesc, Sugar." Cross nie poznal go. Jak on to zrobil? Popatrzyl mu prosto w twarz, po czym ruszyl po peronie, przyspieszajac kroku. Odwrocony plecami do Sonejiego stal sie zachecajacym celem. Ktorys z detektywow wzywal Crossa, kiwal na niego. Gary'emu spodobal sie pomysl strzelenia Crossowi w plecy. Tchorzliwy sposob, ale najlepszy. Ludzie tego nienawidza. Soneji rozsiadl sie wygodnie w fotelu. "Cross mnie nie poznal. Jestem az tak dobry. Najlepszy ze wszystkich, na ktorych sie natknal, i dowiode tego. Nie popelnijcie pomylki w tej sprawie, bo ja zwycieze. Zamierzam zamordowac Alexa Crossa i jego rodzine i nikt nie jest w stanie mnie od tego odwiesc." ROZDZIAL 13 Bylo juz wpol do szostej wieczorem, kiedy po raz pierwszy pomyslalem o opuszczeniu Union Station. Tkwilem tam przez caly dzien, rozmawialem ze swiadkami, specjalistami od balistyki, ekspertem medycznym, szkicowalem w notatniku scene morderstwa. Sampson zaczal sie wiercic juz kolo czwartej po poludniu. 30 Widzialem, ze gotow jest wyniesc sie stamtad, lecz przywykl do mojej drobiazgowosci.Pojawilo sie FBI, odebralem telefon z Quantico od Kyle'a Craiga, ktory siedzial nad sprawa pana Smitha. Przed dworcem klebil sie tlum dziennikarzy. Czy moze zdarzyc sie jeszcze cos gorszego? Ciagle sobie powtarzalem, ze pociag juz ze stacji odjechal. Takie zdania maja zwyczaj kolatac sie po glowie i ani rusz nie chca z niej wyjsc. Pod koniec dnia bolaly mnie oczy, bylem do cna wyczerpany, a gdy przypominalem sobie widok tego morderstwa, opanowywal mnie smutek. Oczywiscie nie bylo to zwyczajne miejsce zabojstwa. Odsunalem sie od sprawy Gary'ego Sonejiego, ale w jakis sposob czulem sie odpowiedzialny za to, ze znowu sie pojawil. Soneji postepowal metodycznie: chcial, zebym znalazl sie na Union Station. Pytanie, dlaczego? Nie znalem wlasciwej odpowiedzi. W koncu wymknalem sie z dworca tunelami, aby uniknac prasy i tego calego zamieszania. Poszedlem do domu, wzialem prysznic, wlozylem swieze ubranie. Troche mi to pomoglo. Przez dziesiec minut lezalem na lozku z zamknietymi oczami. Chcialem przestac myslec o wszystkim, co wydarzylo sie tego dnia. Nie udalo mi sie. Pomyslalem, ze moze lepiej odwolac wieczorne spotkanie z Christine Johnson, lecz jakis wewnetrzny glos ostrzegal, zeby tego nie robic. "Nie niszcz tego. Nie strasz jej swoja praca. Ona jest ta jedyna." Orientowalem sie, ze dla Christine moja praca detektywa jest problemem. Trudno miec do niej o to pretensje, szczegolnie dzis. Przyszla Rosie, przytulila sie do mojej piersi. -Koty sa przechery - powiedzialem cichutko. - Wiadomo, ze strasznie rozrabiaja, ale nigdy nie udaje sie ich zlapac na goracym uczynku. Zamruczala z aprobata i zasmiala sie po swojemu. Tacy dobrzy z nas przyjaciele. Kiedy w koncu zszedlem na parter, dopadly mnie dzieciaki. Nawet Rosie przylaczyla sie do zabawy i biegala po bawialni niczym rodzinny wodzirej. -Tak ladnie wygladasz, tatusiu. Wygladasz pieknie - powiedziala Jannie mrugajac i dajac mi znak, ze jest okay. Zawsze jest szczera, a teraz zartowala sobie rowniez z mojej wieczornej randki. Najwyrazniej rozkoszowala sie mysla, ze wystroilem sie na spotkanie z dyrektorka jej szkoly. Damon zachowywal sie jeszcze gorzej. Kiedy zobaczyl mnie na schodach, zaczal chichotac. W dodatku, gdy raz zaczal, nie umial przestac. Powtarzal: pieknie, pieknie. -Jeszcze cie za to dopadne - ostrzeglem. - Dziesiec, moze sto razy. Poczekam, az kogos zaprosisz do domu. Twoj dzien dopiero nadejdzie. -Mimo wszystko warto - odpowiedzial Damon i smial sie w dalszym ciagu jak szaleniec, tak jak on nieraz potrafi. Jego zachowanie udzielilo sie Jannie, ktora W koncu zaczela sie turlac po dywanie. Rosie skakala od jednego dzieciaka do drugiego. Wreszcie stanalem, warknalem niczym Jabba Hut i wdalem sie w zapasy z dziecmi. One zawsze poprawiaja mi humor. Spojrzalem na mame Nane, ktora 31 stanela w drzwiach miedzy kuchnia a jadalnia. Byla dziwnie spokojna, nie przylaczyla sie nawet da zabawy.-Chcesz wziac w tym udzial, staruszko? - zapytalem, przytrzymujac Damo-na i delikatnie pocierajac jego glowa o piers. -Nie, nie. Jestes dzisiaj taki nerwowy jak Rosie - odparla Nana i takze sie rozesmiala. - Nie widzialam cie takim od czasu, gdy miales czternascie lat i wybierales sie na randke z Jeanne Allen, jezeli dobrze pamietam nazwisko. Jannie ma racje, wygladasz szalowo. W koncu pozwolilem Damonowi podniesc sie z podlogi. Sam tez wstalem i zaczalem doprowadzac do porzadku swoj szykowny stroj wieczorowy. -No coz, chce wam podziekowac za wsparcie w chwili, gdy tego potrzebuje - stwierdzilem z falszywa powaga i wyrazem bolu na twarzy. -Prosimy bardzo! - odkrzykneli chorem. - Zyczymy udanej randki! Wygladasz slicznie! Poszedlem do samochodu, nie odwracajac sie, zeby nie dac im satysfakcji ani okazji do kolejnego usmiechu lub wybuchu wesolosci. Poczulem sie jednak lepiej, bylem dziwnie ozywiony. Obiecalem rodzinie, a takze sobie, ze bede prowadzil w miare normalne zycie, wypelnione nie tylko praca zawodowa i kolejnymi dochodzeniami w sprawie morderstw. Gdy odjezdzalem spod domu, pomyslalem: Gary Soneji znowu jest tutaj. Co mam z tym zrobic? Na poczatek mialem fantastyczna, spokojna, podniecajaca kolacje w towarzystwie Christine Johnson. Przez reszte wieczoru nie zamierzalem wracac pamiecia do Gary'ego Sonejiego. Chcialem byc szalowy, a moze nawet piekny. ROZDZIAL 14 Restauracja Kinkeada w Foggy Bottom jest jedna z najlepszych, w jakiej kiedykolwiek jadlem. Jedzenie jest tam chyba jeszcze smaczniejsze niz w domu, lecz nigdy bym Nanie o tym nie powiedzial. Tego wieczoru dolozylem wszelkich staran, by wypasc jak najlepiej.Umowilismy sie w barze kolo siodmej. Zjawilem sie kilka minut przed siodma, Christine przyszla zaraz po mnie. Pokrewienstwo dusz. Tak zaczela sie nasza pierwsza randka. Na parterze Hilton Felton gral na pianinie diabelnie uwodzicielskie utwory jazzowe - dokladnie tak samo jak szesc tygodni temu. W weekendy przylaczal sie do niego Ephrain Woolfolk na kontrabasie. Bob Kinkead znikal w kuchni lub wybiegal z niej, dekorowal i sprawdzal kazda potrawe. Wszystko wygladalo tak, jak nalezy. Nie moglo byc lepiej. 32 -To rzeczywiscie wspaniale miejsce. Od lat chcialam tu przyjsc - powiedziala Christine, przygladajac sie z aprobata barowi z wisniowego drewna i kreconymschodom wiodacym do sali restauracyjnej. Nigdy jej takiej nie widzialem - elegancko ubranej i jeszcze piekniejszej, niz sadzilem. Miala na sobie dluga, czarna suknie odslaniajaca zgrabne ramiona, na ktore narzucila kremowy szal obszyty czarna koronka. Szyje ozdobila gustownym naszyjnikiem zrobionym ze staroswieckiej broszki, stroju dopelnialy czarne wieczorowe pantofle na plaskim obcasie, co zrozumiale przy wzroscie dochodzacym do szesciu stop. Pachniala kwiatami. Szeroko otwarte aksamitne piwne oczy emanowaly zachwytem - podejrzewam, ze czesciej widywanym u dzieci w szkole niz na twarzach wiekszosci doroslych. Jej usmiech nie mial w sobie nic wymuszonego. Wydawala sie zadowolona, ze jest tutaj. Ja natomiast nie zamierzalem wygladac jak detektyw z wydzialu zabojstw, wlozylem wiec czarna jedwabna koszule, ktora dostalem na urodziny od Jannie. Nazywala ja koszula fajnego faceta. Mialem takze czarne spodnie, szykowny czarny skorzany pasek i czarne pantofle. Juz wczesniej uslyszalem, ze wygladam pieknie. Zaprowadzono nas do przytulnej, malej kabiny na antresoli. Zazwyczaj staram sie powstrzymywac od uwag na temat fizycznej atrakcyjnosci, ale kiedy z Christine przechodzilismy przez sale, ludzie ogladali sie za nami. Zupelnie zapomnialem, jak to jest, gdy czlowiek sie z kims umawia, wiec poddalem sie nastrojowi. Musze przyznac, ze spodobalo mi sie to uczucie, staralem sie tez przypomniec, jak mozna czuc sie z kims, z kim chce sie przebywac. Przywolalem z zakamarkow pamieci stan doskonalego samopoczucia, a przynajmniej dazylem do tego, by znowu sie doskonale poczuc. Z naszej przytulnej kabinki rozciagal sie widok na Pennsylvania Avenue, a ja w dodatku moglem patrzec na Hiltona grajacego na swoim pianinie. Prawie idealnie. -Jak ci uplynal dzien? - zapytala Christine, kiedy usiedlismy. -Bez sensacji - odparlem, wzruszajac ramionami. - Kolejny dzien w zyciu detektywa policji dystryktu Columbia. Christine rowniez wzruszyla ramionami. -Slyszalam przez radio o jakiejs strzelaninie na Union Station. Czy w jakims momencie swej swietnej kariery nie miales do czynienia z Garym Sonejim? -Wybacz, jestem po sluzbie - odrzeklem. - Nawiasem mowiac, bardzo mi sie podoba twoja suknia. "Uwielbiam takze twoja stara broszke przerobiona na naszyjnik. Podoba mi sie, ze wlozylas pantofle na plaskim obcasie na wypadek, gdybym dzis wieczor chcial byc wyzszy." -Trzydziesci jeden dolarow - wtracila, usmiechajac sie wstydliwie, lecz prze-pieknie. Na niej ta suknia wygladala tak, jakby kosztowala milion dolarow. W kazdym razie mnie sie tak wydawalo. Popatrzylem jej w oczy, zeby sie przekonac, czy czuje sie dobrze. Od smierci meza Christine uplynelo ponad pol roku, co w gruncie rzeczy wcale nie bylo dlugo. Odnioslem wrazenie, ze wszystko jest w porzadku i ze powie mi, jezeli cos sie zmieni. 33 Zamowilismy butelke merlota oraz mieczaki z Ipswich, grube, troche paskudnie wygladajace, ale dobre na przystawke przed kolacja u Kinkeada. Jako danie glowne wybralem duszonego lososia.Christine zdecydowala sie na homara z maslem, salate i puree z groszku. Jedlismy, nie przerywajac rozmowy nawet na chwile. Od dawna, od bardzo dawna nie czulem sie tak dobrze i swobodnie w towarzystwie drugiego czlowieka. -Damon i Jannie mowia, ze jestes najlepsza dyrektorka szkoly od niepamietnych czasow. Zaplacili mi po dolarze od glowy, zebym ci o tym wspomnial. Na czym polega ta tajemnica? - zapytalem Christine w pewnym momencie. Zauwazylem, ze kiedy jestem z nia, musze walczyc ze sklonnoscia do zwyklego paplania. Christine zastanowila sie przez chwile, zanim odpowiedziala. -No coz, sadze, ze najlatwiejsza i byc moze najblizsza prawdy jest odpowiedz, ze po prostu lubie uczyc. Inna odpowiedz, ktora mi przychodzi do glowy, brzmi mniej wiecej tak: jezeli ktos jest praworeczny, prawdziwa trudnosc sprawia mu pisanie lewa reka. Ale wiekszosc dzieci, rozpoczynajac nauke, jest leworeczna. Zawsze staram sie o tym pamietac. I to jest moj sekret. -Opowiedz mi o dzisiejszym dniu w szkole - poprosilem, patrzac jej w oczy. Nie umialem sie powstrzymac. To ja zaskoczylo. -Naprawde chcesz uslyszec o moim dniu pracy w szkole? Dlaczego? -Chce, bardzo. Nie wiem nawet, dlaczego. "Jesli pominac, ze kocham brzmienie twojego glosu i uwielbiam twoj sposob myslenia." -Prawde mowiac, dzisiaj byl wspanialy dzien - odpowiedziala z blyskiem w oczach. - Czy na pewno chcesz tego sluchac, Alex? Nie chce cie zanudzac opowiadaniem o pracy. Skinalem glowa. -Chce, na pewno. Nie zadawalbym tylu pytan, gdybym nie chcial slyszec odpowiedzi. -No dobrze, opowiem ci o tym dniu. Dzisiaj wszystkie dzieci udawaly, ze maja po siedemdziesiat albo osiemdziesiat lat. Musialy poruszac sie troche wolniej niz normalnie, radzic sobie ze zniedoleznieniem i zyciem w samotnosci, bez zwyklego zainteresowania, do jakiego sa przyzwyczajone. Nazywamy to "postawieniem sie na miejscu innych ludzi" - w Truth School przeprowadzamy wiele tego typu zajec. Program jest wspanialy, a ja mialam doskonaly dzien. Dziekuje, ze o to zapytales, Alex. To mile. Potem Christine drugi raz zapytala mnie, jak uplynal dzien, a ja opowiedzialem mozliwie jak najmniej. Nie chcialem jej denerwowac, a i sam nie zamierzalem przezywac tego powtornie. Rozmawialismy wiec o jazzie, muzyce klasycznej i o najnowszej powiesci Amy Tan. Robila wrazenie, jakby wiedziala wszystko o wszystkim - zaskoczylo mnie, ze czytala Sto tajemnych zmyslow, a jeszcze bardziej, ze ksiazka sie jej podobala. Mowila, jak wygladalo zycie na Poludniu, gdzie dorastala, po czym zwierzyla sie z wielkiego sekretu: opowiedziala o Dumbo-Gumbo. 34 -Az do konca szkoly bylam Dumbo-Gumbo - ciagnela Christine. - Tak mnieprzezywaly niektore dzieci. Wiesz, mam duze uszy. Jak latajacy slon Dumbo. Odgarnela wlosy. -Popatrz. -Sa bardzo ladne - odrzeklem. Rozesmiala sie. -Nie ryzykuj swojej wiarygodnosci. Ja naprawde mam duze uszy, za szeroki usmiech, mnostwo zebow i zbyt widoczne dziasla. -A zatem jakis cwany dzieciak nazwal cie Dumbo-Gumbo? -To zrobil moj brat Dwight. Wymyslil tez Gumbo Din. I do tej pory mnie nie przeprosil. -No coz, przykro mi z tego powodu. Twoj usmiech jest olsniewajacy, a uszy w sam raz. Znowu sie rozesmiala. Uwielbialem jej smiech. Prawde mowiac, uwielbialem wszystko, co sie z nia laczylo. Nasz pierwszy wspolny wieczor nie mogl byc bardziej udany. ROZDZIAL 15 Czas uciekal z niespotykana szybkoscia. Rozmawialismy o szkolach z cenzusem, o ogolnokrajowym programie nauki, o wystawie Gordona Parksa w Cor-coranie, a takze o roznych glupstwach. Zanim spojrzalem na zegarek, wydawalo mi sie, ze jest najwyzej wpol do dziesiatej, w rzeczywistosci byla za dziesiec dwunasta.-Jutro rano ide do szkoly - powiedziala Christine. - Musze juz pojsc, Alex, naprawde musze, bo moj powoz zamieni sie w dynie... Zaparkowala samochod na Dziewiecdziesiatej ulicy - poszlismy tam razem. Ciche, puste ulice polyskiwaly w swietle latarni. Mialem wrazenie, jakbym troche za duzo wypil, lecz dobrze wiedzialem, ze to nieprawda. Czulem sie beztroski, przypominalem sobie, jak to jest, gdy czlowieka ogarnia taki nastroj. -Chcialbym kiedys powtorzyc to spotkanie. Moze jutro wieczorem? - zapytalem i usmiechnalem sie. Boze, jak bardzo podobala mi sie ta znajomosc. Nagle cos sie popsulo. Nie podobal mi sie wyraz jej twarzy - pelen smutku i zatroskania. Christine popatrzyla mi prosto w oczy. -Raczej nie, Alex Przykro mi - powiedziala. - Naprawde bardzo mi przykro. Sadzilam, ze jestem gotowa, ale teraz mysle, ze chyba jeszcze za wczesnie. Jest takie powiedzenie: Blizny rosna razem z nami. Gwaltownie wciagnalem powietrze. Tego sie nie spodziewalem. Prawde rzeklszy, nie pamietam, zebym kiedykolwiek tak bardzo sie mylil w ocenie sytuacji. To bylo jak niespodziewane uderzenie w piers. 35 -Dziekuje, ze zaprosiles mnie do najmilszej restauracji, w jakiej kiedykolwiek bylam. Zaluje, naprawde mi przykro. To nie twoja wina, Alex, nie zrobiles nic niewlasciwego.Christine w dalszym ciagu patrzyla mi w oczy. Mialem wrazenie, ze szuka w nich czegos, lecz, jak sadzilem, nie znajduje tego, na czym jej zalezy. Wsiadla do samochodu, nic nie mowiac. Nagle zrobila sie taka sprawnie dzialajaca, tak doskonale opanowana. Zapalila silnik i odjechala. Stalem na pustej ulicy i patrzylem za nia, az znikly tylne swiatla jej wozu. "Nie zrobiles nic niewlasciwego, Alex" - dzwieczaly mi w uszach slowa Christine. ROZDZIAL 16 Zly chlopiec wrocil do Wilmington w Delaware. Mial tu cos do zalatwienia. W pewnym sensie to mogla nawet byc najlepsza rola.Gary Soneji szedl dobrze oswietlonymi ulicami miasta i najwidoczniej niczym sie nie przejmowal. Czym mialby sie martwic? Na tyle dobrze opanowal makijaz i przebieranie sie, ze mogl wyprowadzic w pole sztywniakow mieszkajacych w Wilmington. Oszukal przeciez ludzi w Waszyngtonie, prawda? Przystanal przed wielkim plakatem kolo stacji kolejowej, przyciagajacym uwage czerwonymi literami na bialym tle. "Wilmington jest miejscem, w ktorym czlowiek staje sie kims" - glosil napis. Co za wspanialy, niezamierzony zart, pomyslal. Podobnie jak wysokie na trzy pietra malowidlo na scianie, przedstawiajace potezne wieloryby i delfiny, ktore wygladalo tak, jakby ktos ukradl je z plazy w poludniowej Kalifornii. Rade miejska Wilmington powinno sie zatrudnic przy pracy nad programem "Sobotnia noc na zywo". Oni sa dobrzy, naprawde dobrzy. Mial ze soba worek na ubranie, ale nie zwrocil na siebie niczyjej uwagi. Ludzie, ktorych mijal w trakcie przechadzki, robili wrazenie wyjetych zywcem z katalogu Searsa z 1961 roku. Mnostwo grubych tkanin przypominajacych samodzial, z pewnoscia nie poprawiajacych sylwetki, kraciaste ubrania w kiepskich kolorach. Wszyscy nosili wygodne brazowe buty. Kilkakrotnie uslyszal zgrzytliwa wymowe typowa dla srodkowej czesci atlantyckiego wybrzeza. "Mysze zadzwynic dy dymy", co mialo znaczyc "Musze zadzwonic do domu". Prostacki, paskudny dialekt sluzacy wyrazaniu prostackich, paskudnych mysli. Jezu, jak mozna zyc w takim miejscu. Jak, u diabla, udalo mu sie przetrzymac te jalowe lata? I dlaczego teraz wracal? Znal odpowiedz na ostatnie pytanie. Soneji dobrze wiedzial, dlaczego wrocil. Zemsta. Czas zaplaty. 36 Skrecil z North Street w Central Avenue, przy ktorej kiedys mieszkal. Zatrzymal sie naprzeciwko pomalowanego na bialo domu. Dlugo mu sie przygladal. Byl to skromny, pietrowy budynek w stylu kolonialnym. Pierwotnie nalezal do dziadkow Missy, ktora wlasnie z tego powodu nigdzie sie nie wyprowadzila."Stan na bacznosc, Gary. Jezu, nie ma nic lepszego niz wlasny dom." Otworzyl worek i wydobyl bron wybrana na ten dzien. Byl z niej wyjatkowo dumny. Od dawna czekal na chwile, kiedy jej uzyje. W koncu przeszedl przez ulice, kierujac sie do frontowych drzwi, jakby posiadlosc nalezala do niego, i skorzystal z klucza zabranego cztery lata temu, kiedy byl tu ostami raz. Tego samego dnia w zycie Sonejiego wpakowal sie Alex Cross wraz ze swym partnerem Johnem Sampsonem. Gary otworzyl drzwi i przekonal sie - jakie to mile - ze jego zona i corka oczekuja go, pogryzajac prazona kukurydze i ogladajac w telewizji program "Przyjaciele". -Czesc. Pamietacie mnie? - zapytal lagodnym glosem. Obie zaczely krzyczec: jego slodka zoneczka Missy i ukochana coreczka Roni. Wrzeszczaly jak opetane, poniewaz znaly go az za dobrze, a takze dlatego, ze zobaczyly bron. ROZDZIAL 17 Jezeli czlowiek zacznie sie przejmowac wszystkimi wydarzeniami, to najpewniej nastepnego dnia w ogole nie bedzie w stanie podniesc sie z lozka. Sale operacyjna w budynku komendy policji wypelnialy dzwoniace telefony, komputery i caly ten wyrafinowany sprzet sluzacy do sprawowania nadzoru. Ale nie dalem sie oszukac goraczkowej aktywnosci i panujacemu wokol szumowi. W sprawie strzelaniny nie posunelismy sie ani o krok.Przede wszystkim poproszono mnie o przygotowanie informacji na temat Sonejiego. Uwazano, ze znam go lepiej niz ktokolwiek inny, ja jednak mialem wrazenie, ze nie wiem o nim wystarczajaco duzo, zwlaszcza teraz. Zorganizowalismy posiedzenie, ktore mozna okreslic mianem okraglego stolu. W godzine zapisalem w skrocie szczegoly zwiazane z porwaniem przez niego dwojga dzieci w Georgetown, ktore mialo miejsce kilka lat wczesniej, nastepnie okolicznosci schwytania przestepcy i przygotowalem wyniki dziesiatkow przesluchan, jakie przeprowadzilismy w wiezieniu Lorton, zanim Soneji stamtad uciekl. Poniewaz wszyscy czlonkowie naszego zespolu specjalnego dzialaja szybko, ja tez wzialem sie do pracy. Musialem ustalic, kim jest Soneji, kim jest naprawde, i dlaczego wlasnie teraz zdecydowal sie na powrot do Waszyngtonu. Pracowalem takze w porze lunchu, nie zwracajac uwagi na godzine. Tyle czasu zabralo mi przekopanie sterty informacji na temat Sonejiego, jakie zdolalismy zgromadzic. Okolo drugiej po poludniu mialem bolesna wrecz swiadomosc 37 niewielkiej przydatnosci pionkow umieszczonych na wielkiej tablicy, na ktorej gromadzimy wazne informacje.Sala operacyjna nie spelnia swej funkcji, jezeli nie ma w niej map z kolorowymi pinezkami i wielkiej tablicy z najnowszymi wiadomosciami. Na szczycie naszej tablicy widniala nazwa "Pajeczyna", jaka nadal tej sprawie szef detektywow. Wybral to okreslenie, poniewaz Soneji uzyskal w kregach policyjnych przydomek Pajak, ktore prawde mowiac, ja wymyslilem z powodu skomplikowanych sieci pajeczych, jakie zawsze potrafil rozsnuc. Jedna czesc wielkiej tablicy zostala przeznaczona na "slady cywilne". Chodzilo o najbardziej wiarygodne zeznania swiadkow wydarzen z poprzedniego dnia na Union Station. Inna czesc zawierala "slady policyjne", czyli raporty detektywow z dworca kolejowego. Slady cywilne sa zrodlem informacji nieprofesjonalnych, natomiast raporty policyjne zrodlem informacji zawodowych. Ze wszystkich dotychczasowych doniesien wynikalo, ze nikt nie wie, jak dzisiaj naprawde wyglada Gary Soneji. Poniewaz w przeszlosci dowiodl, ze ma niezwykle zdolnosci do przebierania sie, nie bylo w tym nic dziwnego, ale ta sytuacja bardzo nas zmartwila. Osobiste koleje losu Sonejiego zostaly zaprezentowane w innej czesci tablicy. Dlugi, poskrecany wydruk z komputera przedstawial wszystkie przypadki, kiedy wymiar sprawiedliwosci podejrzewal go o przestepstwo, lacznie z kilkoma nie wyjasnionymi zabojstwami z czasow jego mlodosci w Princeton w New Jersey. Na tablicy przypieto rowniez wykonane aparatem polaroid zdjecia, przedstawiajace zabrane dotychczas dowody. Podpisy naniesione mazakiem brzmialy: "Znane umiejetnosci", "Kryjowki", "Charakterystyka fizyczna", "Ulubiona bron". Wszystkie oczywiscie dotyczyly Sonejiego. Przewidziano tez miejsce dla znanych wspolnikow, ale bylo ono puste i takie najprawdopodobniej pozostanie. Wedlug mojego rozeznania Soneji zawsze dzialal samotnie. Czy jednak to zalozenie jest nadal aktualne? Nie bylem tego pewny. Moze zmienil sie od naszego ostatniego spotkania? Mniej wiecej o wpol do siodmej wieczorem odebralem telefon z laboratoriow FBI badajacych dowody w Quantico. Moj przyjaciel Curtis Waddle dobrze wiedzial, co mysle o Sonejim. Przyrzekl, ze przekaze mi wiadomosci natychmiast po ich otrzymaniu. -Siedzisz na krzesle, Alex, czy moze spacerujesz z tym durnym, bezprzewodowym telefonem w rece? - zapytal. -Spaceruje, Curtis, ale nosze ze soba staroswiecki aparat. Co wiecej, on jest czarny. Nawet Alexander Graham bylby zadowolony. Szef laboratorium rozesmial sie - w wyobrazni widzialem jego szeroka, piegowata twarz i skrecone w drobne loczki rude wlosy, zwiazane z tylu gumka w konski ogon. Curtis bardzo lubil gadac, a ja nauczylem sie cierpliwie go sluchac, bo inaczej obrazal sie, a nawet mogl stac sie zlosliwy. -Dobry z ciebie facet, naprawde. Sluchaj, Alex, mam tu cos, lecz watpie, czy bedziesz z tego zadowolony. Mnie sie to nie podoba. Nie jestem nawet pewien, czy mozemy w to uwierzyc. 38 -No, a co to takiego, Curtis? - przerwalem mu.-Krew znaleziona na kolbie i lufie karabinu z Union Station. Zbadalismy ja bardzo dokladnie. Tylko, jak powiedzialem, nie jestem pewien, czy mozemy te wyniki zaakceptowac. Kyle zgadza sie ze mna. Wiesz, w czym rzecz? To nie jest krew Sonejiego. Curtis mial racje. To mi sie zupelnie nie spodobalo. Nie znosze niespodzianek w sprawach zwiazanych z morderstwami. -Co to ma znaczyc, do cholery? Wiec czyja jest ta krew, Curtis? Czy juz wiesz? Uslyszalem, jak glosno wzdycha. -Alex, to twoja krew. Na snajperskim karabinie byla twoja krew. Czesc druga Polowanie na bestie ROZDZIAL 18 Do Penn Station w Nowym Jorku Soneji dotarl w godzinie szczytu. Przyjechal punktualnie, zgodnie z rozkladem, gotowy do nastepnego wystepu. Ten moment przezyl juz wczesniej tysiac razy.Rzesze patetycznych palantow zmierzaly do domow, by ulozyc sie na miekkich poduszkach, przespac noc, ktora wydaje sie chwilka, a nastepnego dnia rano wstac i znowu wsiasc do pociagu. Jezu - i w dodatku wszyscy twierdza, ze to on jest szalencem! To byla bezwzglednie najlepsza chwila - marzyl o niej od ponad dwudziestu lat. Wlasnie o tym momencie! Zaplanowal przyjazd do Nowego Jorku pomiedzy piata a piata trzydziesci - i oto jest. Oto jest on, Gary! W wyobrazni widzial samego siebie, jak wychodzi z ciemnego tunelu Penn Station. Wiedzial rowniez, ze kiedy dotrze na gore, ogarnie go furia odbierajaca rozum. Wiedzial o tym, zanim zaczal sluchac muzyki cyrkowej, jakiejs zupelnie kretynskiej orkiestry grajacej marsza Johna Philipa Sousy, na tle ktorej rozlegaly sie metaliczne dzwieki zapowiedzi dworcowych. -Obecnie na peron osmy, w kierunku Bay Head Junction mozna wchodzic wejsciem A - wyrecytowal glos o ojcowskim brzmieniu. "Prosze wsiadac do pociagu w kierunku Bay Head Junction. Wsiadajcie, wy patetyczni kretyni, wy pomylone roboty!" Wyszukal osla-tragarza o tak nedznym wygladzie, jak gdyby zycie uszlo z niego przed trzydziestu laty. -Nie mozna stlamsic zlego czlowieka - powiedzial do przechodzacego obok jegomoscia w czerwonej czapce. - Kapujesz? Slyszysz, co mowie? -Odpieprz sie - odpowiedziala czerwona czapka. Gary Soneji wybuchnal smiechem. Ale wierzgnal ten biedny glab. Tacy ludzie sa dzisiaj wszedzie. Patrzyl na gbura w czerwonej czapce. Postanowil wymierzyc mu kare - czyli pozostawic go przy zyciu. "Dzisiaj nie umrzesz. Twoje imie pozostanie w ksiedze zycia. Idz sobie dalej." 43 Byl wsciekly - z gory wiedzial, ze tak zareaguje. Czerwono przed oczami, gwaltownie pulsujaca w mozgu krew wydawala ogluszajacy, jednostajny dzwiek. To nie jest przyjemne. Nie sluzy racjonalnemu, rozsadnemu mysleniu. Krew? Czy psy goncze juz ja wyczuly?Budynek dworcowy wypchany byl po brzegi przepychajacymi sie, narzekajacymi nowojorczykami, ktorzy w tym miejscu prezentowali sie z jak najgorsze! strony. Ci cholerni podrozni sa nieprawdopodobnie agresywni i irytujacy. Czy zaden z nich tego nie dostrzega? Gdzie tam, niektorzy z pewnoscia to widza. I co robia? Staja sie jeszcze bardziej agresywni i wredni. Jednak zlosc zadnego z tych ludzi nawet w przyblizeniu nie dorownywala kipiacej w nim wscieklosci. Nawet w przyblizeniu. Jego nienawisc byla nieskalana, czysta, przedestylowana. On caly skladal sie z wscieklosci. Robil rzeczy, o jakich wiekszosc ludzi jedynie fantazjowala. Ich gniew byl nie skoordynowany, nie skoncentrowany na wyznaczonym celu, tylko wybuchal w pustych lbach. Widzial wyraznie te wscieklosc i sprytnie ja wykorzystywal. To wspaniale byc na Penn Station i przygotowywac nastepna scene. Teraz naprawde czul, jak poprawia mu sie nastroj. Dostrzegal wszystko, widzial bardzo wyraznie trojwymiarowe reklamy: paczki Dunkin, precle Knot Just, pasta do butow Shoetrician. Wszechobecny lomot pociagow dochodzil z dolu, dokladnie tak, jak sobie to zawsze wyobrazal. Wiedzial, co bedzie dalej - czym to wszystko sie skonczy. Gary Soneji przyciskal do nogi noz o ostrzu szesciocalowej dlugosci. Prawdziwie kolekcjonerski okaz z rekojescia z macicy perlowej i zabkowanym z obu stron ostrzem. "Ozdobny noz dla wyjatkowego klienta" - powiedzial mu dawno temu sprzedawca w zatluszczonym ubraniu. "Niech pan zapakuje!" - brzmiala odpowiedz Gary'ego. Ma go od tamtej pory. Na specjalne okazje, takie jak dzisiejsza, albo po to, zeby zabic agenta FBI o nazwisku Roger Graham. Minal pelne czasopism stoisko Hudson News, z okladek spozieraly czyjes twarze, wpatrujace sie w niego, usilujace szerzyc swoja propagande. Bez przerwy popychali go lub tracali lokciami inni pasazerowie. O rany, czy to sie nigdy nie skonczy? No, wreszcie! Znalazl czlowieka niczym ze snu, z czasow dziecinstwa. To jest ten. Nie mial najmniejszych watpliwosci. Rozpoznal jego twarz, postawe, wszystko. Ten facet przypominajacy mu ojca w urzedowym ubraniu w szare paski. -Od dawna sie o to prosiles! - warknal Soneji w kierunku mezczyzny w szare paski. - Sam tego chciales. Wysunal noz ostrzem przed siebie, poczul, jak stal zaglebia sie w ciele. Dokladnie tak, jak sobie wyobrazil. Biznesmen popatrzyl na noz, ktory trafil go w okolice serca, i na jego twarzy pojawil sie wyraz strachu i zaskoczenia. Potem juz martwy przewrocil sie na posadzke, z wywroconymi oczami i ustami otwartymi w niemym wolaniu. Soneji wiedzial, co teraz robic. Odwrocil sie na piecie, przesunal w lewo i dzgnal nastepna ofiare - faceta wygladajacego na kogos, kto uchyla sie od sluzby w wojsku. Mial na sobie koszulke z napisem Naked Lacrosse. Szczegoly nie 44 maja znaczenia, ale niekiedy utrwalaja sie w pamieci. Nastepnie Gary usmiercil sprzedawce gazety "Street News". Trzy podejscia, trzy trafienia.Tym, co sie naprawde liczylo, byla krew. Soneji obserwowal, jak cenny plyn wycieka na brudna, poplamiona betonowa podloga. Pryskala na odziez podroznych, tworzyla kaluze pod zwlokami. Krew jest najwazniejsza, to ona jest poddawana testowi Rorschacha, ktory musza przeprowadzic policjanci i mysliwi z FBI. Krew jest tez potrzebna, zeby Alex Cross mogl poprobowac swych sil. Gary Soneji upuscil noz. Zapanowalo niewiarygodne zamieszanie; Penn Station wreszcie sie przebudzil, zewszad dobiegaly krzyki, szerzyla sie panika. Spojrzal w gore, na platanine oznaczen wypisanych czytelna helwetika: Wyjscie na Trzydziesta Pierwsza ulice; Przyjmowanie paczek; Informacja turystyczna; Stacja metra; Osma Aleja. Wiedzial, w jaki sposob opuscic Penn Station. Przewidzial to z gory. Wczesniej podejmowal te decyzje tysiac razy. Pospiesznie wrocil do tunelu. Nikt nie staral sie go zatrzymac. Znowu byl niegrzecznym chlopcem. A moze macocha miala racje? Za kare bedzie jezdzil nowojorskim metrem. Brrr. To okropne! ROZDZIAL 19 Ten sam dzien, siodma wieczorem. Doznalem bardzo dziwnego, poteznego objawienia. Mialem wrazenie, ze wyszedlem z wlasnego ciala, ze obserwuja samego siebie. Przejezdzalem obok Sojourner Truth School, zmierzajac do domu, gdy zauwazylem samochod Christine. Zatrzymalem sie. Wysiadlem z wozu i czekalem z poczuciem zupelnej bezbronnosci. Czulem sie troche glupio. Nie spodziewalem sie, ze Christine bedzie w szkole tak dlugo.Wyszla wreszcie pietnascie po siodmej. Kiedy ja spostrzeglem, nie moglem zlapac tchu. Czulem sie jak sztubak, a moze tak wlasnie powinno byc, moze wszystko jest w porzadku. Przynajmniej znowu cos czuje. Wygladala tak swiezo i pociagajaco, jakby dopiero przyszla do pracy. Miala na sobie zolto-niebieska sukienke w kwiaty, ciasno sciagnieta w waskiej talii, granatowe pantofle na wysokim obcasie i niebieska torebke na ramieniu. Po glowie kolatal mi sie motyw piosenki "Waiting to Exhale". No wlasnie, czekalem. Christine zauwazyla mnie i natychmiast zmienila sie w osobe zmartwiona. Szla, jakby gdzies sie spieszyla, jak gdyby wolala znalezc sie w kazdym innym miejscu, tylko nie tu. Skrzyzowala ramiona na piersiach. Zly znak, pomyslalem. Symbol strachu i checi obrony. Jedno bylo oczywiste: Christine nie miala ochoty mnie widziec. Zdawalem sobie sprawe, ze nie powinienem tu przyjezdzac, zatrzymywac sie, ale nie potrafilem sie powstrzymac. Chcialem zrozumiec, co wydarzylo sie, kiedy 45 wyszlismy z restauracji Kinkeada. Tylko tyle, nic wiecej. Potrzebowalem prostego, uczciwego wytlumaczenia, nawet gdyby mialo byc bolesne. Wciagnalem gleboko powietrze i podszedlem do niej.-Czesc - powiedzialem. - Przejdziemy sie troche? Taki mily wieczor. Ledwie moglem mowic, chociaz w innych sytuacjach nie brakuje mi slow. -Zrobiles sobie przerwe w dwudziestoczterogodzinnej pracy? - usmiechnela sie lekko, a w kazdym razie miala taki zamiar. Odpowiedzialem usmiechem, czujac, ze robi mi sie slabo, i zaprzeczylem ruchem glowy. -Skonczylem prace. -Ach tak. Jasne, przejdzmy sie troche, kilka minut. Masz racje, ladny wieczor. Skrecilismy w strone parku Garfielda, ktory wczesnym latem wygladal szczegolnie pieknie. Szlismy w milczeniu. Zatrzymalismy sie kolo boiska pilkarskiego, na ktorym roilo sie od dzieci. Trwal zaciety mecz baseballa. Znajdowalismy sie niedaleko Eisenhower Freeway - skad dochodzil nieprzerwany, prawie kojacy szum pojazdow przejezdzajacych w czasie szczytowego natezenia ruchu. Rozkwitly magnolie i tulipany. Rodzice bawili sie ze swoimi pociechami; tego dnia wszystko wygladalo sympatycznie. Od prawie trzydziestu lat ten park znajdowal sie w mojej dzielnicy, a teraz w swietle dnia wygladal niemal idyllicznie. Przychodzilismy tu czesto z Maria, kiedy Damon uczyl sie chodzic, a ona byla w ciazy z Jannie. Te wspomnienia zaczynaja juz blednac, co z jednej strony jest pewnie naturalne, lecz z drugiej smutne. W koncu Christine przemowila: -Przykro mi, Alex. - Patrzyla pod nogi, ale wreszcie podniosla glowe i spojrzala na mnie swoimi cudownymi oczami. - Chodzi o wczorajszy wieczor. O te przykra scene kolo mojego samochodu. Wydaje mi sie, ze wpadlam w panike. Szczerze mowiac, nie wiem nawet dokladnie, co sie stalo. -Badzmy uczciwi - wtracilem. - Dlaczegoz by nie? Wiedzialem, ze jest jej trudno, ale musialem wiedziec, co czuje. Chcialem uslyszec cos wiecej niz wczoraj po wyjsciu z restauracji. -Postaram sie wyjasnic - odpowiedziala, mocno splatajac rece i gwaltownie przytupujac jedna stopa. Same zle sygnaly. -Moze to moja wina - odezwalem sie. - Ja zadawalem ci pytania przez caly wieczor, az... Christine polozyla reke na moich dloniach. -Pozwol mi skonczyc, prosze - powiedziala z lekkim usmiechem. - Postaram sie wyjasnic to do konca. I tak zamierzalam zadzwonic dzis do ciebie. Jestem zdenerwowana, tak samo jak ty - ciagnela cichym glosem. - Zdaje sobie sprawe, ze ranie twoje uczucia, i wcale mi sie to nie podoba. To ostatnia rzecz, ktora bym zrobila. Nie zaslugujesz na to, zeby cie krzywdzic. Christine drzala lekko, drzal takze jej glos. -Alex, moj maz zginal na skutek przemocy, z jaka ty masz do czynienia na co dzien. Ty akceptujesz taki swiat, ale ja chyba nie potrafie. Jestem czlowiekiem 46 innego pokroju. Nie umiem sie pogodzic ze strata kogos, z kim bylam tak bardzo zwiazana. Czy w tym, co mowie, jest jakis sens? Czuje sie troche zagubiona.Teraz wszystko stalo sie dla mnie jasne. Maz Christine zostal zabity w grudniu. Powiedziala, ze ich malzenstwo przezywalo kryzys, ale ze go kochala. Widziala, jak postrzelono go w domu, patrzyla, jak umiera. Podtrzymywalem ja wtedy na duchu, lecz bylem czescia tamtego morderstwa. Teraz znowu chcialem ja wziac w ramiona, ale rozumialem, ze nie byloby to wlasciwe zachowanie. Mocno tulila rece do piersi, a ja zdawalem sobie sprawe, co czuje. -Christine, posluchaj mnie, prosze. Nie zamierzam umierac, no, moze dobrze po osiemdziesiatce. Jestem za bardzo uparty i twardy, zeby umrzec. Dzieki temu mozemy razem przezyc wiecej, niz udalo sie nam dotychczas - ponad czterdziesci lat. To takze dlugi czas, aby siebie unikac. Lekko pokrecila glowa. W dalszym ciagu patrzyla mi w oczy. Wreszcie zdobyla sie na usmiech. -Podoba mi sie droga, po ktorej krazy twoj szalony umysl. W jednym momencie jestes detektywem Crossem, a po chwili bardzo szczerym, cudownym dzieckiem - zakryla twarz dlonmi. - Moj Boze, nie wiem nawet, co mowie. Kazdy instynkt, wszystkie uczucia podpowiadaly mi, ze musze to zrobic, wiec powoli, ostroznie wyciagnalem ramiona i objalem Christine. Tak dobrze bylo czuc ja przy sobie. Spodobalo mi sie, ze topnieje jak snieg, i to, ze nogi mialem jak z waty. Pocalowalismy sie pierwszy raz. Usta Christine byly miekkie i slodkie. Czulem jej wargi napierajace na moje. Nie odsunela sie, choc spodziewalem sie tego. Opuszkami palcow dotknalem najpierw jednego jej policzka, potem drugiego. Miala gladka skore; poczulem mrowienie w koniuszkach palcow. Mialem wrazenie, jakbym przez dlugi, dlugi czas byl pozbawiony powietrza i nagle odzyskal oddech. Czulem, ze zyje. Christine zamknela oczy, ale zaraz otworzyla je znowu i spotkalismy sie wzrokiem na dluzej. -Dokladnie tak, jak to sobie wyobrazalam - wyszeptala. - Mniej wiecej czterysta piecdziesiat razy. I wlasnie w tym momencie zdarzyla sie rzecz najgorsza z mozliwych - zadzwieczal moj pager. ROZDZIAL 20 O szostej syreny wozow patrolowych nowojorskiej policji i karetek pogotowia ratunkowego rozbrzmiewaly w kazdym punkcie wiecznie zatloczonego rejonu w promieniu pieciu przecznic od Perm Station. Detektyw Manning Goldman zaparkowal swojego granatowego forda taurusa przed budynkiem biurowym na Szostej Alei i pedem ruszyl w kierunku miejsca wielokrotnego zabojstwa. 47 Przechodnie przystawali na zatloczonej ulicy, patrzac na Goldmana. Odwracali glowy, zeby zorientowac sie, co sie dzieje i kim jest ten biegnacy facet.Goldman mial dlugie, faliste, szarokasztanowe wlosy, taka sama kozia brodke i blyszczacy zloty kolczyk w jednym uchu. Bardziej przypominal podstarzalego muzyka rockowego albo jazzowego niz detektywa z wydzialu zabojstw. Partnerem Goldmana byl pracujacy pierwszy rok detektyw Carmine Groza. Silnie zbudowany, o dlugich, falistych czarnych wlosach. Kojarzyl sie ludziom z mlodym Sylvestrem Stallone, choc Groza nie znosil takich porownan. Goldman rzadko z nim rozmawial, poniewaz uwazal, ze Groza nigdy nie powiedzial jednego slowa wartego uwagi. Mimo wszystko Groza trzymal sie tuz za swoim piecdziesiecioosmioletnim partnerem, ktory obecnie byl najstarszym detektywem w wydziale zabojstw na Manhattanie bioracym bezposredni udzial w akcjach, byc moze najsprytniejszym, a juz na pewno najbardziej wrednym i opryskliwym sukinsynem, jakiego Groza w ogole spotkal. Jesli chodzi o polityke, mowiono, ze Goldman jest bardziej prawicowy niz Pat Buchanan i Rush Limbaugh, ale, podobnie jak wiekszosc plotek, ktore on nazywal "karykaturalnymi zabojstwami", i ta byla nieuzasadniona. W pewnych kwestiach -takich jak zamykanie przestepcow, prawa kryminalistow w porownaniu z prawami innych obywateli i stosowanie kary smierci - Goldman faktycznie byl konserwatysta. Zdawal sobie sprawe, ze nawet polglowek, jezeli tylko przepracuje w wydziale zabojstw kilka godzin, dojdzie do takich samych wnioskow jak on. Z drugiej strony, Kiedy chodzilo o prawa wyborcze kobiet, malzenstwa ludzi tej samej plci czy nawet Howarda Sterna, Goldman okazywal sie nie mniejszym liberalem niz jego trzydziestoletni syn, ktory akurat objal posade prawnika w Amerykanskiej Unii Wolnosci Praw Obywatelskich. Goldman trzymal to naturalnie w tajemnicy. Ostatnia rzecza, o jakiej marzyl, bylo rujnowanie sobie reputacji drania, z ktorym nie da sie wytrzymac. Gdyby nie to, moglby rozmawiac z poczatkujacymi dupkami, takimi jak "Sly" Groza. Goldman utrzymywal dobra forme - lepsza niz Groza, ktory bez przerwy odzywial sie w fast foodach, popijal wysokooktanowa cole i slodka herbatke. Teraz biegl w kierunku tlumu ludzi wylewajacych sie z Penn Station. Zabojstwa, przynajmniej te, o ktorych zdazyl sie dowiedziec, zdarzyly sie na terenie glownej poczekalni dworcowej lub w jej najblizszym sasiedztwie. Morderca chyba z jakiegos powodu wybral godziny najwiekszego natezenia ruchu - myslal Goldman, kiedy jego oczom ukazala sie poczekalnia. To jedna mozliwosc, a druga, ze sprawca przypadkowo wpadl w szal w momencie, gdy stacja byla zapchana potencjalnymi ofiarami. Ale co przyciagnelo tego swira na dworzec Penn Station w godzinach szczytowego ruchu? - zastanawial sie Manning Goldman. Mial juz jedna przerazajaca teorie, lecz zatrzymal ja dla siebie. -Manning, sadzisz, ze on tu jeszcze jest? - zapytal biegnacy z tylu Groza. Jego zwyczaj mowienia wszystkim po imieniu, jakby nalezeli do rady obozu harcerskiego, byl doprawdy irytujacy. 48 Goldman zignorowal partnera. Nie, nie wierzyl, zeby morderca nadal przebywal na Penn Station. Zapewne byl gdzies w miescie, zupelnie wolny. To go martwilo jak wszyscy diabli, wywolywalo bol brzucha, bo nie mial juz takiej odpornosci jak dawniej; prawde mowiac, zoladek sprawial mu klopoty od paru lat.Droge na miejsce zbrodni blokowalo dwoch handlarzy z wozkami. Na przenosnych straganach widnialy napisy "Montego City Slickers Leather" i "From Rus-sia With Love". Goldman wolalby, aby sprzedawcy wrocili do siebie, jeden na Jamajke, a drugi do Rosji. -Departament policji Nowego Jorku. Zwolnic przejscie. Zabierajcie te pieprzone wozki! - wrzeszczal Goldman. Przebil sie przez tlum zlozony z gapiow, policjantow oraz personelu stacji, ktory zebral sie w poblizu ciala czarnoskorego mezczyzny z wlosami zaplecionymi w warkoczyki. Obok lezaly porozrzucane, poplamione krwia egzemplarze "Street News" - dzieki czemu Goldman zorientowal sie, co robil zabity i z jakiego powodu znalazl sie na dworcu. Podszedl blizej i ustalil wiek ofiary na blisko trzydziesci lat. Dookola bylo mnostwo krwi. Za duzo tego. Cialo lezalo w jasnoczerwonej kaluzy. Goldman skierowal sie do mezczyzny w granatowym garniturze z widocznym w klapie niebiesko-czerwonym znaczkiem Amtraku. -Detektyw Goldman z wydzialu zabojstw - powiedzial, machajac odznaka. Wskazal reka na oznaczenia nad ich glowami. - Tory dziesiaty i jedenasty. Jaki pociag przejezdzal po kazdym z nich tuz przed morderstwami? Dyrektor z Amtraku sprawdzal w grubej broszurze wyciagnietej z wewnetrznej kieszeni rnarynarki. -Ostatni pociag na torze dziesiatym to Metroliner jadacy z Waszyngtonu przez Filadelfie, Wilmington, Baltimore. Goldman pokiwal glowa. Wlasnie tego obawial sie, gdy uslyszal o zabojcy atakujacym na stacji kolejowej; bal sie tez, ze mordercy uda sie uciec. To oznaczalo, ze facet ma dobrze poukladane pod sufitem i dziala wedlug planu. Goldman podejrzewal, ze zabojca z Union Station i Penn Station moze byc jedna i ta sama osoba - i ze obecnie ten maniak siedzi sobie tutaj, w Nowym Jorku. -Masz juz jakis pomysl, Manning? - paplal znowu Groza. Goldman odpowiedzial wreszcie partnerowi, nie patrzac na niego: -Tak, wlasnie zastanawiam sie, dlaczego sa zatyczki do uszu, zatyczki do beczek, a nie ma zatyczek do geby. Nastepnie Manning Goldman skierowal sie do publicznego telefonu. Zamierzal zadzwonic do Waszyngtonu w dystrykcie Columbia. Podejrzewal, ze Gary Soneji przyjechal do Nowego Jorku. Byc moze wybral sie w znaczona zabojstwami podroz do dwudziestu lub trzydziestu miast. W tych czasach wszystko jest mozliwe. 49 ROZDZIAL 21 Spojrzalem na pager - chodzilo o niepokojace wiadomosci od policji nowojorskiej. Tam rowniez mialy miejsce zabojstwa na zatloczonym dworcu, co zatrzymalo mnie w pracy dlugo po polnocy.Gary Soneji przypuszczalnie znajdowal sie w Nowym Jorku, o ile nie przeniosl sie juz do nastepnego miasta, ktore wybral na miejsce zbrodni. Boston? Chicago? Filadelfia? Kiedy wrocilem do domu, swiatla byly wygaszone. Znalazlem w lodowce ciasto cytrynowe i zjadlem je do konca. Do drzwi lodowki Nana przyczepila artykul o Oseoli McCarty. Przez ponad piecdziesiat lat Oseola byla praczka w Hattiesbur-gu w stanie Missisipi. Zaoszczedzila sto piecdziesiat tysiecy dolarow i podarowala je Uniwersytetowi Poludniowego Missisipi. Prezydent Clinton zaprosil ja do Waszyngtonu i odznaczyl medalem. Ciasto smakowalo wybornie, aleja potrzebowalem jeszcze pozywienia innego rodzaju. Poszedlem zobaczyc sie z moim szamanem. -Nie spisz, staruszko? - szepnalem na progu sypialni Nany. Ona zawsze zostawia drzwi otwarte, na wypadek, gdyby dzieci chcialy z nia porozmawiac albo przytulic sie w nocy. "Otwarte przez cala dobe", zawsze powtarza Nana. Tak samo bylo, kiedy ja dorastalem. -To zalezy od twoich zamiarow - uslyszalem jej glos w ciemnosci. - Ach, to ty, Alex? - zachichotala, po czym dostala lekkiego ataku kaszlu. -A ktoz inny moglby byc? Moze mi powiesz? Kto moglby przyjsc w srodku nocy do twojej sypialni? -Ktokolwiek. Jakis tajemniczy gosc. Albo wlamywacz, co bardzo prawdopodobne w tak niebezpiecznej okolicy jak nasza. Albo jeden z moich admiratorow. Z nami tak zawsze bylo i zawsze bedzie. -Czy chcesz mi opowiedziec o jakims konkretnym adoratorze? Nana znowu zachichotala. -Nie, ale mam wrazenie, ze ty masz dziewczyne i chcesz mi o niej opowiedziec. Pozwol mi sie ogarnac. Postaw wode na herbate dla mnie. W lodowce jest placek cytrynowy, a przynajmniej tam byl. Przeciez wiesz, ze dzentelmeni mnie adoruja, prawda, Alex? -Postawie wode na herbate - odrzeklem. - Ciasto cytrynowe trafilo juz do piekla dla slodyczy. Uplynelo kilka minut, zanim w kuchni zjawila sie Nana. Wlozyla bardzo ladna domowa sukienke w niebieskie paski z duzymi bialymi guzikami. Wygladala na gotowa do rozpoczecia nowego dnia o wpol do pierwszej w nocy. -Powiem ci krotko: ozen sie z nia. Przewrocilem oczami. -Z pewnoscia wcale tak nie myslisz, staruszko. To nie takie proste. Nalala sobie kubek goracej, parujacej herbaty. 50 -Oczywiscie, ze to zupelnie proste, wnusiu. Ostatnio wrocil ci sprezysty chod,rozblysly oczy. Wpadles juz dawno temu. Nalezysz do ostatnich, ktorzy sie o tym dowiaduja. Odpowiedz mi na jedno powazne pytanie. Westchnalem. -Nie wyzwolilas sie jeszcze ze swych slodkich snow. O co chodzi? Zadaj wreszcie to pytanie. -Chodzi o taka sprawe... Gdybym, zalozmy, kazala ci placic po dziewiecdziesiat dolarow za nasze sesje, czy wtedy istnialoby wieksze prawdopodobienstwo, ze skorzystasz z mojej fantastycznej rady? Rozesmialismy sie z tego filuternego zartu, probki jej wyjatkowego poczucia humoru. -Christine nie chce sie ze mna spotykac. -O Boze. -Wlasnie, o Boze. Uwaza, ze nie moze zwiazac sie z detektywem z wydzialu zabojstw. Nana usmiechnela sie. -Im wiecej slysze o Christine Johnson, tym bardziej mi sie podoba. Rozsadna kobieta. Madra glowa na pieknej szyi. -Czy moge cos powiedziec? - zapytalem. Nana zmarszczyla sie i popatrzyla na mnie z powaga. -Zawsze mowisz, co chcesz, nie tylko wtedy, kiedy chcesz cos powiedziec. Czy kochasz te kobiete? -Odkad ja pierwszy raz ujrzalem, czuje cos niezwyklego. Serce kieruje glowa. Wiem, ze to brzmi glupio. Pokiwala glowa i dalej popijala goraca herbate. -Alex, jestes taki bystry, ale czasami wydaje sie, ze wszystko wywracasz do gory nogami. Wcale nie mowisz jak szaleniec. Odnosze wrazenie, ze jestes w lepszej formie - pierwszy raz od smierci Marii. Przyjrzyjmy sie dowodom, jakie mamy, zgoda? Odzyskales sprezysty chod, oczy nabraly blasku, ostatnio stales sie mily nawet dla mnie. Zlozmy to do kupy - twoje serce znowu pracuje. -Ona sie boi, ze moge zginac w pracy. Jej maz zostal zamordowany, pamietasz? Nana wstala od kuchennego stolu, podeszla do mnie, stanela tuz obok. Byla o wiele drobniejsza niz dawniej - to mnie martwilo. Nie bylem w stanie wyobrazic sobie zycia bez niej. -Kocham cie, Alex - powiedziala. - Cokolwiek zrobisz, bede cie kochala. Ozen sie z nia. A przynajmniej zyj z nia. - Rozesmiala sie do siebie. - Nie moge uwierzyc, ze to powiedzialam. Pozniej Nana pocalowala mnie i wrocila do lozka. -Ja naprawde mam fatygantow - zawolala do mnie z przedpokoju. -Wyjdz za ktoregos - odkrzyknalem. -Ja, w przeciwienstwie do ciebie, nie jestem zakochana, ty pozeraczu cytrynowego ciasta. 51 ROZDZIAL 22 Pierwsza rzecza, jaka zrobilismy z Sampsonem nastepnego dnia rano, dokladnie o szostej trzydziesci piec, bylo zajecie miejsc w pociagu Metroliner jadacym do Penn Station w Nowym Jorku. Podroz pociagiem trwala niemal tyle samo co dojazd na lotnisko, zaparkowanie samochodu, wyklocanie sie z obsluga linii lotniczych - a poza wszystkim chcialem troche pomyslec o pociagach.Przypuszczenie, ze rzeznikiem z Penn Station jest Soneji, wysunal nowojorski departament policji. Nie mialem wystarczajacych informacji na temat tamtejszych zabojstw, ale Soneji angazowal sie w podobne sytuacje juz dawniej. Podroz pociagiem przebiegala spokojnie i wygodnie, co pozwolilo mi poswiecic wiekszosc czasu na zastanawianie sie nad Sonejim. Nie moglem zrozumiec, dlaczego popelnia on zbrodnie, ktore sprawiaja wrazenie czynow desperackich. Wydawaly mi sie dzialaniami samobojczymi. Dziesiatki razy przesluchiwalem Sonejiego po tym, jak ujalem go kilka lat temu. Wiazalo sie to ze sprawa Dunne-Goldberg. Na pewno nie wykazywal wtedy sklonnosci samobojczych. Byl na to zbyt wielkim egocentrykiem, a nawet megalomanem. Moze obecne przestepstwa byly slepym nasladownictwem. Nic z tego, co robil teraz, nie pasowalo do schematu. Co sie zmienilo? Czy to na pewno Soneji popelnia te zbrodnie? Czy szykuje jakas nowa sztuczke lub popis? Czy moze jest to chytra pulapka? Skad, u diabla, wziela sie moja krew na snajperskim karabinie na Union Station? Co to za pulapka? I czemu ma sluzyc? Soneji ma obsesje na punkcie swoich zbrodni. Wszystko, co robi, ma jakis cel. Skoro tak, to dlaczego zabija nieznajomych na Union Station i Penn Station? Dlaczego wybiera dworce kolejowe? -Ho, ho, Sugar, az dym ci leci z glowy. Zauwazyles? - Sampson przyjrzal mi sie i zwrocil sie do sympatycznych ludzi siedzacych kolo nas. - Obloczki bialego dymu! Widzicie? O, tutaj i tam. Pochylil sie i zaczal uderzac mnie gazeta, jakby chcial ugasic pozar. Sampson zazwyczaj woli zarty opowiadane z kamienna mina niz blazenskie krotochwile. Ta zmiana nastroju okazala sie skuteczna. Rozesmialismy sie obaj. Ludzie dookola takze sie usmiechneli, podnoszac wzrok znad gazet, filizanek z kawa i laptopow. -No i juz. Ogien chyba ugaszony - stwierdzil Sampson i zachichotal. - Czlowieku, masz glowe goraca niczym pieklo. Musiales rozwazac jakies wyjatkowo skomplikowane kwestie. Mam racje? -Nie, myslalem o Christine. -Lzesz w zywe oczy. Ale fakt, powinienes myslec o Christine Johnson. Wtedy musialbym gasic pozar gdzie indziej. No i jak wam idzie? O ile, naturalnie, wolno mi o to zapytac. -Ona jest wspaniala, jest najlepsza, John. To cos zupelnie innego. Madra i wesola. Ho ho, ha ha. 52 -I prawie tak ladna jak Whitney Houston, a do tego seksowna jak wszyscy diabli. Ale to nie jest odpowiedz na moje pytanie. Jak sobie radzicie we dwojke? Czy starasz sie ukryc przede mna swoja milosc? Moj szpieg, panienka Jannie, powiedzial mi, ze pewnego wieczoru wybrales sie z nia na randke. Czy dobrze wypadl wieczor, o ktorym mi nie opowiedziales?-Poszlismy na kolacje do Kinkeada. Bawilismy sie doskonale. Dobre jedzenie, swietne towarzystwo. Jest jednak pewien szkopul: ona boi sie, ze dam sie zabic, wiec nie chce sie ze mna wiecej umawiac. Christine wciaz oplakuje swego meza. Sampson pokiwal glowa, zsunal z twarzy okulary przeciwsloneczne i przyjrzal mi sie uwaznie. -Interesujace. Nadal w zalobie, mowisz? To dowod, ze jest dobrym czlowiekiem. Ale, ale, skoro juz poruszyles ten zakazany temat, powiem ci cos, moja gwiazdeczko. Jezeli kiedys polegniesz w akcji, twoja rodzina bedzie cie oplakiwac nie przyzwoicie dlugo. Sam bede dzwigal pochodnie zalu podczas ceremonii pogrzebowej. Tak to jest. Myslalem, ze wiesz o tym. A wiec wy, para wspanialych kochankow, wybieracie sie na kolejna randke? Sampson lubil zachowywac sie tak, jakbysmy byli przyjaciolkami z powiesci Terry'ego McMillana. Czasami zreszta tak sie dzieje, co jest niezwykle w przypadku mezczyzn, a zwlaszcza dwoch takich facetow jak my. Teraz nabral rozpedu. -Uwazam, ze wygladacie bardzo pieknie, gdy jestescie razem. Wszyscy tak mysla. Cale miasto o was mowi. Dzieci, Nana, twoje ciotunie. -Naprawde? Przesiadlem sie na druga strone, zwalniajac fotel obok Sampsona. Rozlozylem notatki na temat Gary'ego Sonejiego i zaczalem je czytac od poczatku. -Juz myslalem, ze nie zrozumiesz aluzji - powiedzial Sampson, rozsiadajac sie na podwojnym siedzeniu. Jak zawsze, nic nie dalo sie porownac z nasza wspolpraca. Christine nie miala racji, sadzac, ze kiedys cos mi sie stanie. Sampson i ja bedziemy zyc wiecznie. Nie bedziemy nawet musieli ratowac sie DHEA ani melatonina. -Umoczymy dupsko tego Gary'ego Sonejiego. Christine zakocha sie w tobie bez pamieci, tak jak ty najwidoczniej juz sie zakochales w niej. Wszystko bedzie swietnie, Sugar. Musi tak byc. Nie wiem dlaczego, ale nie bardzo w to wierzylem. -Spodziewam sie, ze teraz masz cholernie przygnebiajace mysli - ciagnal Sampson, nie patrzac na mnie - ale poczekaj. To musi sie skonczyc happy endem. ROZDZIAL 23 Do Nowego Jorku przyjechalismy okolo dziewiatej. Doskonale pamietam piosenke Stevie Wondera o tym, jak pierwszy raz wysiadl w Nowym Jorku z autobusu. 53 Mieszanina nadziei, strachu i oczekiwan, kojarzaca sie wiekszosci ludzi z tym miastem, wydaje sie reakcja uniwersalna.Stromymi kamiennymi schodami wydostalismy sie z podziemnego peronu do budynku Penn Station - w tym momencie mialem juz dokladny poglad na nasza sprawe. Jezeli sie nie mylilem, z obydwiema masakrami na dworcach zwiazany jest z pewnoscia Soneji. -Byc moze mam cos na Sonejiego powiedzialem do Sampsona, kiedy zblizalismy sie do rzedu lamp swiecacych u szczytu schodow. Nie przerywajac marszu, odwrocil twarz w moja strone. -Nie bede zgadywal, Alex, bo moj rozum nigdy nie chodzi twoimi sciezkami - powiedzial, a potem mruknal: - Dziekuje za to Panu Bogu i Zbawicielowi Jezusowi, bracie z pusta glowa. -Dlaczego usilujesz mnie rozsmieszyc? - zapytalem. Z hali dworcowej dobiegaly dzwieki muzyki przypominajacej Cztery pory roku Vivaldiego. -Prawde mowiac, staram sie, aby fakt, ze Gary Soneji wyruszyl w swoj oblakanczy rejs, nie zaklocil mojej rownowagi i nie wpedzil mnie w gleboka depresje. Powiedz, o czym myslisz. -Kiedy Soneji siedzial w wiezieniu Lorton, gdzie z nim rozmawialem, ciagle opowiadal o macosze, ktora zamykala go w piwnicy ich domu. Mial obsesje na tym punkcie. Sampson pokiwal glowa. -Znajac Gary'ego tak dobrze, nie moge winic tej biednej kobiety. Trzymala go tam godzinami, nieraz caly dzien, jezeli ojciec byl poza domem. Gasila lampe, ale on nauczyl sie chowac swieczki. Przy ich swietle czytal o porywaczach, gwalcicielach, wielokrotnych mordercach i innych paskudnikach. -No to mamy doktora Freuda, co? Wielokrotni mordercy byli wzorcowymi bohaterami jego dziecinstwa? -Cos w tym guscie. Gary mowil, ze kiedy siedzial w piwnicy, wyobrazal sobie, jak popelnia masowe morderstwa i inne okrucienstwa - dopoki go stamtad nie wypuszczono. Mial taka idee fixe, ze kiedy wychodzi z piwnicy, natychmiast odzyskuje wolnosc i sile. Czy przychodzi ci na mysl jakies tutejsze pomieszczenie kojarzace sie z piwnica? Albo na Union Station? Sampson wyszczerzyl wielkie i olsniewajaco biale zeby - taki usmiech pozwala czlowiekowi wierzyc, ze jest lubiany bardziej niz w rzeczywistosci. -Te dworcowe tunele sa namiastka piwnicy z domu mlodego Gary'ego, zgadza sie? Kiedy stamtad wychodzi, czar traci moc. W koncu msci sie na calym swiecie. -Mysle, ze jest to pewien fragment tego, z czym mamy do czynienia - powiedzialem. - Ale z Garym nie pojdzie tak latwo. W kazdym razie znalezlismy jakis punkt zaczepienia. Wydostalismy sie na glowny poziom Penn Station. Przypuszczalnie w taki sam sposob Gary Soneji zjawil sie tutaj poprzedniego popoludnia. Im wiecej o tym myslalem, tym bardziej bylem przekonany, ze departament policji Nowego Jorku ma slusznosc. Soneji z pewnoscia byl zabojca rowniez na Penn Station. 54 Patrzylem na tlum pasazerow zatrzymujacych sie pod migoczacymi napisami na tablicy odjazdow. Wyobrazalem sobie Gary'ego Sonejiego, jak stoi w miejscu, obserwuje i zapamietuje, co dzieje sie dookola. Zly chlopiec znowu zostal wypuszczony z piwnicy! Ciagle marzy o slawnych zbrodniach, o sukcesie, jaki nie miesci sie w nawet najkoszmarniejszych snach.-Doktor Cross, jak sadze. Uslyszalem swoje nazwisko, gdy szedlem z Sampsonem w kierunku jasno oswietlonej poczekalni dworcowej. Brodaty mezczyzna ze zlotym kolczykiem w uchu usmiechnal sie z wlasnego zarciku. Wyciagnal reke. -Jestem detektyw Manning Goldman. Dobrze, ze przyjechaliscie. Wczoraj byl tu Gary Soneji - powiedzial z przekonaniem. ROZDZIAL 24 Przywitalismy sie z Goldmanem i jego partnerem, mlodym detektywem, ktory jak gdyby pozostawal w cieniu starszego kolegi. Manning Goldman ubrany byl w jasnoniebieska sportowa koszule, z odpietymi trzema guzikami. Pod spodem mial podkoszulek odslaniajacy srebrzyste i rudawozlote wlosy, podchodzace az do podbrodka. Jego towarzysz byl od stop do glowy w czerni. Jesli chodzi o dziwaczne duety, mnie najbardziej podobaja sie Oscar i Felix.Na poczatek Goldman podzielil sie z nami wiadomosciami o dokonanych nozem zabojstwach na Penn Station. Nowojorski detektyw mowil energicznie i bardzo szybko. Bez ustanku gestykulowal i wydawal sie calkowicie pewny wlasnych umiejetnosci oraz pogladow. Dowodzil tego fakt, ze zwrocil sie do nas w sprawie, ktora sam prowadzil. Nie bylismy dla niego grozni. -Ustalilismy, ze zabojca dostal sie schodami przy torze dziesiatym, tak jak wy teraz. Rozmawialismy z trzema swiadkami, ktorzy byc moze widzieli go w pociagu Metroliner z Waszyngtonu - relacjonowal Goldman. Jego sniady, czarnowlosy partner nie powiedzial ani slowa. - Mimo to nie dysponujemy porzadnym rysopisem mordercy, bo kazdy ze swiadkow opisal go inaczej; moim zdaniem to jest bez sensu. Czy macie jakis pomysl na temat tej kwestii? -Soneji jest dobry w makijazu i przebierankach. Lubi oszukiwac innych, a zwlaszcza policje. Czy wiadomo, gdzie wsiadl do pociagu? - zapytalem. Goldman sprawdzil zapiski w czarnym skorzanym notesie. -Ten pociag zatrzymuje sie w Waszyngtonie, Baltimore, Filadelfii, Wilmington, Princeton Junction i w Nowym Jorku. Zakladamy, ze wsiadal w Waszyngtonie. Spojrzalem na Sampsona, a potem znowu na nowojorskiego detektywa. -Soneji mieszkal kiedys w Wilmington z zona i coreczka. Pochodzi z okolic Princeton. -O tym nie wiedzielismy - przyznal Goldman. 55 Nie moglem nie zauwazyc, ze zwraca sie tylko do mnie, jakby Sampsona i Grozy w ogole nie bylo. Dziwne zachowanie, wprawiajace w zaklopotanie pozostalych.-Zalatw mi rozklad jazdy wczorajszego Metrolinera, tego, ktory przyjechal tu o piatej dziesiec po poludniu. Chce sprawdzic przystanki - warknal do Grozy Goldman. Mlody detektyw pospieszyl spelnic polecenie. -Slyszelismy, ze dzgnieto trzy osoby, wszystkie ze skutkiem smiertelnym -odezwal sie w koncu Sampson. Wiedzialem, ze wystawia Goldmana na probe. Przypuszczalnie doszedl do przekonania, ze detektyw jest nowojorskim dupkiem pierwszej klasy. -O tym mozna przeczytac na pierwszych stronach we wszystkich gazetach -rzucil polgebkiem Goldman. Wredna uwaga, sformulowana krotko i wezlowato. -Pytam dlatego, ze... - zaczal Sampson, zachowujac kamienny spokoj. Goldman przerwal mu niecierpliwym machnieciem reki. -Pokaze miejsca, w ktorych dokonano zabojstw - znowu zwracal sie tylko do mnie. - Moze dzieki temu dowiem sie od was czegos wiecej na temat Sonejiego. -Detektyw Sampson zadal pytanie - wtracilem. -Tak, ale bezsensowne. Nie mam czasu ani na glupie rozmowy, ani na durne pytania. Mowilem, ze mamy isc dalej. Soneji rozrabia w moim miescie. -Co wiecie o nozach? Duzo macie przypadkow zadzgania? - zapytal Sampson. Wyczuwalem, ze zaczyna tracic cierpliwosc. Obaj bylismy znacznie wyzsi od Goldmana. -Owszem, mielismy sporo przypadkow zabojstw nozem - odrzekl Goldman. - Wiem, do czego pan zmierza. Jest malo prawdopodobne, by Soneji zabil nozem trzy osoby w trzech podejsciach. Uzywal bardzo ostrego noza o dwustronnym zabkowanym ostrzu. Mogl rozerznac kazda ofiare niczym chirurg z osrodka medycznego Nowojorskiego Uniwersytetu. A wlasnie, dodatkowo umoczyl noz w cyjanku potasu. To zabija w ciagu minuty. Wlasnie do tego zmierzalem. Sampson powstrzymal sie od dalszych pytan. Informacja o truciznie byla dla nas nowoscia. John zdal sobie sprawe, ze trzeba wysluchac, co Goldman ma do powiedzenia. Tutaj, w Nowym Jorku nie moglismy sobie pozwolic na przepychanki personalne. W kazdym razie jeszcze nie teraz. -Czy Soneji wczesniej uzywal noza? - zapytal Goldman, ponownie zwracajac sie do mnie. - Albo trucizny? Wiedzialem, ze stara sie mnie wysondowac i wykorzystac. Nie mialem nic przeciw temu. Zasada "bierz i daj" jest stosowana przy wiekszosci spraw angazujacych rozne komorki wymiaru sprawiedliwosci. -Noz? Kiedys zabil nozem agenta FBI. Trucizna? Nie wiem. Ale nie bylbym zaskoczony. Kiedy dorastal, strzelal rowniez z rozmaitej broni recznej i karabinow. Detektywie Goldman, Soneji lubi zabijac. Szybko sie uczy, wiec mogl to zrobic. Bron palna, noze i trucizna. -Niech pan mi wierzy, on to zrobil. Byl tu zaledwie pare minut i zostawil za soba trzy martwe ciala, ot tak - Goldman pstryknal palcami. 56 -Czy na miejscu zabojstwa bylo duzo krwi? - zapytalem. To pytanie chodzilo mi po glowie od samego Waszyngtonu.-Krwi bylo od cholery. Kazda ofiare chlasnal dosc gleboko. Dwom poderznal gardla. Dlaczego? -Z ta krwia moze sie cos wiazac. - Opowiedzialem Goldmanowi o swoich ustaleniach z Union Station. - Snajper z Waszyngtonu narobil niezlego balaganu. Jestem prawie pewny, ze Soneji zrobil to celowo. Wykorzystal puste miejsca. Zostawil tez slad mojej krwi na swojej broni. Prawdopodobnie wie rowniez, ze jestem w Nowym Jorku - pomyslalem. - Nie jestem do konca przekonany, kto tu kogo sledzi. ROZDZIAL 25 Przez nastepna godzine Goldman i jego partner zdzierali podeszwy, oprowadzajac nas po Penn Station, a szczegolnie po miejscach, w ktorych trzy osoby zginely od ciosow noza. Na posadzce jeszcze widoczne byly obrysy cial, a odgrodzone obszary powodowaly wiekszy niz zazwyczaj tlok na dworcu.Kiedy zakonczylismy ogledziny stacji, miejscowi detektywi wyprowadzili nas na ulice, gdzie ich zdaniem Soneji wsiadl do taksowki, ktora wyjechal ze srodmiescia. Obserwowalem Goldmana, przypatrywalem sie, jak pracuje. Fakt, byl calkiem dobry. Oprowadzal nas w interesujacy sposob. Tyle ze trzymal nos troche wyzej niz reszta przecietnych ludzi. Ta maniera, mimo dziwacznego ubierania sie, nadawala mu aure pewnej wynioslosci. -Bylbym sklonny twierdzic, ze uciekajac, skorzystal raczej z metra - powie dzialem, gdy stanelismy na halasliwej Osmej Alei. Nad naszymi glowami widnial napis informujacy, ze w Madison Square Garden wystepuje Kiss. Szkoda, ze nie moge sie tam wybrac. Goldman usmiechnal sie szeroko. -Mnie rowniez to przyszlo do glowy. Swiadkowie mowia o roznych drogach ucieczki. Bylem ciekaw, czy ma pan na te sprawe wlasny poglad. Ja tez sadze, ze Soneji pojechal metrem. -Pociagi maja dla niego szczegolne znaczenie. Mysle, ze sa czescia jego rytualu. Jako dzieciak marzyl o kolejce do zabawy, ale nigdy jej nie dostal. -Aha, quod erat demonstrandum* - skwitowal Goldman z nieszczerym usmiechem. - I teraz zabija ludzi na dworcach. To wydaje mi sie w pelni przekonujace. Dziwne tylko, ze nie wysadzil w powietrze tego calego pieprzonego pociagu. Nawet Sampson rozesmial sie, slyszac taka riposte. * quod erat demonstrandum (lac.) - co bylo do dowiedzenia. 57 Po zakonczeniu wycieczki po Penn Square i okolicznych ulicach pojechalismy do srodmiescia, na One Police Plaza. Do czwartej po poludniu wysluchiwalem, czym zajmuje sie departament policji Nowego Jorku, a przynajmniej musialem sluchac tego, co Manning Goldman zdecydowal sie ujawnic.Bylem prawie pewny, ze morderca z Penn Station jest Gary Soneji. Osobiscie skontaktowalem sie z Bostonem, Filadelfia i Baltimore, by delikatnie dac im do zrozumienia, zeby zwrocili uwage na dworce kolejowe. To samo zasugerowalem Kyle'owi Craigowi oraz FBI. -Teraz wracamy do Waszyngtonu - powiedzialem wreszcie do Goldmana i Grozy. - Dziekujemy, ze zwrociliscie sie do nas w tej sprawie. Bardzo nam to pomoglo. -Zadzwonie, jezeli pojawi sie cos nowego. Pan zrobi tak samo, co? - zapytal Manning Goldman, wyciagajac reke na pozegnanie. - Mam przeczucie, ze jeszcze uslyszymy o Garym Sonejim. Skinalem glowa. Podzielalem to przeczucie. ROZDZIAL 26 W swoich wyobrazeniach Gary Soneji lezal obok Charlesa Josepha Whitmana na dachu wiezy Uniwersytetu Teksaskiego - bylo to gdzies kolo 1966 roku.Wszystko to dzieje sie w jego cholernym, niewiarygodnym mozgu! Byl tam z Charliem Whitmanem wiele, wiele razy - odkad sprawca masowych zabojstw z 1966 roku stal sie idolem jego chlopiecych lat. W nastepnych latach wyobraznie Gary'ego zdominowali inni mordercy, ale zaden z nich nie przypominal Charliego Whitmana. Whitman nalezal do pierwotnych Amerykanow, a niewiele juz takich zostalo. Popatrzmy - Soneji przesledzil nazwiska swoich faworytow. James Herberty, ktory bez ostrzezenia otworzyl ogien w restauracji McDonalda w San Ysidio w Kalifornii. Zabil dwadziescia jeden osob, zanim zdazyly pochlonac swoje tluste hamburgery. Przed kilku laty Soneji skopiowal strzelanine z McDonalda. Wlasnie wtedy stanal pierwszy raz twarza w twarz z Crossem. Nastepnym na liscie wybrancow byl listonosz Patrick Sherill, ktory w Edmond w Oklahomie rozwalil czternastu wspolpracownikow i przypuszczalnie stal sie powodem paranoicznego strachu przed szalonymi listonoszami. Pozniej Gary zostal admiratorem dziela dokonanego przez Martina Bryanta w karnej kolonii w Port Arthur na Tasmanii. Byl rowniez Thomas Watt Hamilton, ktory zawladnal umyslami niemal wszystkich mieszkancow planety dzieki strzelaninie w szkole podstawowej w szkockiej miejscowosci Dunblane. Gary Soneji z desperacja staral sie zawladnac umyslami wszystkich ludzi, zmienic sie w wielka, niepokojaca ikone ogolnoswiatowego internetu. On tez zamierzal odniesc sukces. Wszystko sobie dokladnie obmyslil. 58 Jednak jego ulubionym bohaterem nadal pozostal Charlie Whitman jako pierwszy, "szaleniec z wiezy", niegrzeczny chlopiec z Teksasu.Boze, ilez to razy kladl sie na dachu tej wiezy w palacych promieniach sierpniowego slonca, obok niegrzecznego chlopca Charliego? Wszystko dzialo sie w jego umysle! Whitman mial dwadziescia piec lat i studiowal na wydziale architektury Uniwersytetu Teksaskiego, kiedy dostal szalu. Na taras widokowy stumetrowej kamiennej wiezy gorujacej nad kampusem wniosl caly swoj arsenal; gdy sie tam znalazl, musial sie poczuc jak Bog. Zanim dotarl na wieze, zamordowal zone i matke. To Whitman spowodowal, ze tego dnia Charlie Starkweather wydawal sie petakiem, zwyczajnym glupkiem. To samo mozna powiedziec o Dickie Hickocku i Perrym Smicie, punkach wywodzacych sie z bialej biedoty Poludnia, ktorych uniesmiertelnil Truman Capote w ksiazce Z zimna krwia. Lecz przy Charlesie Whitmanie ci dwaj takze wygladali na petakow. Soneji nigdy nie zapomni pewnego fragmentu z artykulu tygodnika "Time", opisujacego strzelanine z teksaskiej wiezy. Umial go na pamiec: "Jak wielu innych masowych zabojcow, Charles Whitman byl w dziecinstwie chlopcem wzorowym, takim, jakich kobiety z sasiedztwa stawiaja za wzor wlasnym nieznosnym dzieciakom. Sluzyl jako ministrant w kosciele katolickim, zarabial pieniadze, roznoszac gazety". Cholerny cwaniaczek. I kolejny specjalista od kamuflazu, to fakt. Nikt nie mial pojecia, q czym Charlie mysli ani jaki numer zamierza na koniec wykrecic. Usadowil sie pod szostka na zegarowej tarczy, po czym otworzyl ogien - byla jedenasta czterdziesci osiem przed poludniem. Na otaczajacym wieze podescie szerokosci szesciu stop polozyl obok siebie maczete, noz, szesciomilimetrowy karabin remington z ryglem, inny remington kaliber 35 mm, pistolet luger oraz rewolwer marki Smith Wesson kaliber.357. Policjanci z jednostek miejscowych i stanowych oproznili tysiace magazynkow, strzelajac do wiezy, niewiele brakowalo, by odstrzelili cala tarcze zegara -ale potrzebowali ponad poltorej godziny, zeby dostac Charlesa Whitmana. Caly swiat podziwial jego odwage i niepowtarzalny wyglad. Caly cholerny swiat go zauwazyl. Ktos zapukal do drzwi pokoju hotelowego, ktory zajmowal Soneji! Ten odglos przywrocil go rzeczywistosci. Od razu przypomnial sobie, gdzie sie znajduje. Jest w Nowym Jorku, w pokoju 419 hotelu "Plaza", o ktorym tyle czytal jako dziecko. Zawsze marzyl, ze przyjedzie do Nowego Jorku pociagiem i zatrzyma sie w "Plaza". No i wreszcie tu jest. -Kto tam? - zawolal, nie podnoszac sie z lozka. Wyciagnal spod koldry polautomatyczna bron i wycelowal w szybke wziernika w drzwiach. -Pokojowka - odpowiedzial kobiecy glos z hiszpanskim akcentem. - Czy mam panu poprawic lozko? -Nie, moze byc tak, jak jest - rzekl Soneji i usmiechnal sie do siebie. 59 "No coz, senorita, zamierzam zrobic z nowojorskich gliniarzy amatorow, ktorymi zreszta na ogol sa. Zapomnij o scieleniu lozka, zatrzymaj dla siebie mietowe czekoladki. Teraz na to za pozno."Chociaz z drugiej strony - Soneji zastanowil sie jeszcze raz. -Hej! Prosze mi przyniesc mietowe czekoladki. Lubie je. Mam ochote na cos slodkiego. Gary Soneji oparl sie o zaglowek na lozku i patrzyl z usmiechem, jak pokojowka otwiera kluczem drzwi i wchodzi do pokoju. Moze warto ja zalatwic, zlac te dziewczyne na kwasne jablko? Doszedl jednak do wniosku, ze nie jest to dobry pomysl. Chcial spedzic jedna noc w "Plaza". Czekal na to od wielu lat. Cel wart ryzyka. Najbardziej zachwycalo go, ze nikt nie ma zielonego pojecia, gdzie on sie wybiera. Ten fakt sprawial, ze sytuacja byla tak doskonala. Nikt nie zgadnie, czym to sie zakonczy. Ani Alex Cross, ani nikt inny. ROZDZIAL 27 Przyrzeklem sobie, ze tym razem nie pozwole, by Soneji wystrychnal mnie na Judka. Nic zamierzalem tez dopuscic, zeby ponownie zawladnal moja dusza.Zdazylem wrocic z Nowego Jorku na pozna kolacje z Nana i dziecmi. Damon, Jannie i ja posprzatalismy na parterze, po czym usiedlismy do stolu w jadalni. W tle rozbrzmiewala slodka muzyka Keitha Jarretta. Bylo bardzo przyjemnie. Wlasnie taki nastroj powinien panowac - widzialem w nim korzystne dla siebie przeslanie. -Jestem pod wielkim wrazeniem, tatusiu - skomentowala Jannie, kiedy po chylilismy sie nad stolem, by rozlozyc "elegancka" srebrna zastawe oraz szklanki i talerze, ktore przed laty wybieralem z moja zona Maria. - Przyjechales az z Nowego Jorku. Wrociles z tak daleka. I zdazyles na kolacje. Wspaniale, tatusiu. Usmiechala sie promiennie, chichotala i glaskala mnie po rece, kiedy nakrywalismy do stolu. Dzis wieczorem bylem dobrym ojcem. Jannie zaaprobowala moje postepowanie bez zastrzezen. Zlozylem jej formalny uklon. -Dziekuje ci, moja kochana coreczko. A jesli chodzi o Nowy Jork, gdzie dzisiaj bylem - jak myslicie, jak daleko on lezy? -W kilometrach czy milach? - zapytal Damon z drugiej strony stolu, gdzie na wzor eleganckich restauracji ukladal serwetki w ksztalcie wachlarzy. Damon potrafi dobrze podpatrywac rozne rzeczy. -Obie miary sa do przyjecia. -Mniej wiecej dwiescie czterdziesci osiem mil w jedna strone - odpowiedziala Jannie. - Co ty na to? 60 Otworzylem oczy najszerzej jak moglem, zaczalem nimi wywracac i zrobilem smieszna mine. Ciagle jeszcze potrafie odegrac jedna czy dwie takie scenki.-Teraz ja jestem pod wrazeniem. Doskonale, Jannie. Dygnela skromnie, na co ja odpowiedzialem dwornym uklonem. -Dzis rano zapytalam Nane, jak to daleko - zwierzyla sie. - Czy dobrze zrobilam? -Wspaniale - Damon postanowil wypowiedziec sie na temat zasad moralnych siostry. - To sie nazywa powolanie odkrywcy. -Tak, wspaniale, dziecinko - dodalem, po czym rozesmialismy sie z jej sprytu i poczucia humoru. -A podroz tam i z powrotem to razem czterysta dziewiecdziesiat szesc mil -dodal Damon. -Oboje jestescie bardzo bystrzy! - powiedzialem zartobliwym tonem. - Oboje jestescie spryciule, bystrzaki, cwaniury pierwszej klasy! -Co tam sie dzieje? Czy przeoczylam cos waznego? - zawolala Nana z kuchni, skad plynely smakowite zapachy. Nie lubi, jak ja cos omija. O ile sie orientuje, nigdy do tego nie dopuscila. -G.E. College Bowl! - zawolalem w odpowiedzi. -Stracisz ostatnia koszule, Alex, jezeli staniesz przeciwko tej dwojce uczniakow - ostrzegla mnie. - Ich glod informacji nie zna granic. Szybko zdobywaja wiedze prawdziwie encyklopedyczna. -En-cy-klo-pe-dycz-na! - Jannie usmiechnela sie szeroko. -Cakewalk! - wykrzyknela po chwili i odtanczyla zwawy, stary taniec, pochodzacy z czasow plantatorow. Ktoregos dnia nauczylem Jannie tanczyc go przy wtorze pianina. Forma muzyczna cakewalku stala sie podstawa nowoczesnego jazzu. Laczyla polirytmicznosc muzyki z Afryki Zachodniej z klasycznymi melodiami i marszami europejskimi. W czasach plantatorow ten, kto najlepiej tanczyl danego wieczoru, wygrywal ciasto. Stad powiedzenie "zasluzyles na ciastko". Jannie znala cala te historie, wiedziala tez, jak nalezy tanczyc ten taniec w tradycyjnym stylu, dodajac jeden lub dwa wspolczesne wygibasy. Potrafila rowniez odtworzyc slynny "Krok slonia" Jamesa Browna i "Spacer po ksiezycu" Michaela Jordana. Po kolacji pozmywalismy naczynia, po czym zeszlismy do piwnicy na lekcje boksu, ktora odbywalismy raz na dwa tygodnie. Damon i Jannie byli nie tylko rozgarnieci, ale takze twardzi i zadziorni. W szkole nikt nie smial ich zaczepiac. Jannie czasem mowi: Rozum i mocny lewy hak! Taka kombinacje trudno przelamac. W koncu powrocilismy do bawialni. Kotka Rosie zwinela sie w klebek na kolanach Jannie. Ogladalismy w telewizji mecz baseballa, kiedy znowu przyszedl mi na mysl Soneji. Ze wszystkich mordercow, z jakimi mialem kiedykolwiek do czynienia, on byl najbardziej przerazajacy. Myslal tylko o jednym, mial obsesje na tym punkcie, byl tez calkowicie pomylony, by uzyc terminu medycznego, ktorego nauczono mnie 61 przed laty na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Jego wyobraznie pobudzal gniew, natomiast fantazja stala sie impulsem do dzialania.Kilka miesiecy temu Soneji poinformowal mnie przez telefon, ze podrzucil nam w prezencie kota. Wiedzial, ze przygarnelismy i pokochalismy kotke - mala Rosie. Powiedzial, ze ilekroc na nia popatrze, powinienem pomyslec: Gary jest w tym domu. Jest wlasnie tu. Pomyslalem, ze Gary zauwazyl bezpanskiego kota kolo naszego domu i wymyslil kolejna paskudna historie. Uwielbial klamac, zwlaszcza kiedy jego klamstwa ranily innych. Jednakze tego wieczoru, wiedzac, ze Soneji znowu umknal spod kontroli, mialem zle przeczucia co do Rosie. Bardzo sie tym przejalem. Gary jest w domu. Jest wlasnie tu. Juz chcialem wyrzucic kota z mieszkania, lecz to niczego by nie rozwiazalo, postanowilem wiec zaczekac do rana, aby zrobic z Rosie to, co nalezalo. Przeklety Soneji. Czego on ode mnie chce, do cholery? Czego chce od mojej rodziny? Co on zrobil Rosie, zanim podrzucil ja nam do domu? ROZDZIAL 28 Czulem sie zdrajca wobec dzieci i biednej malej Rosie. Kiedy nastepnego dnia rano jechalem do odleglego o trzydziesci szesc mil Quantico, mialem wrazenie, ze nie jestem ludzka istota. Zawiodlem zaufanie dzieci i prawdopodobnie robilem cos strasznego, lecz nie widzialem innego wyjscia.Przed wyjazdem wsadzilem Rosie do jednej z tych paskudnych, drucianych klatek dla zwierzat. Biedactwo protestowalo, miauczalo i drapalo prety klatki tak gwaltownie, ze ja w koncu wypuscilem. -A teraz badz grzeczna - ostrzeglem delikatnie. - Idz sobie i rob, co chcesz. Rosie ciazyla mi niczym wyrzut sumienia, wywolywala podly nastroj. Wiadomo, nauczyla sie tego od Damona i Jannie. Zapewne nie wiedziala, jak bardzo powinna byc na mnie zla. A moze i wiedziala - koty maja intuicje. Obawialem sie, ze piekna rudobrazowa abisynka bedzie musiala zginac, moze nawet tego dnia. Nie mialem pojecia, jak wytlumacze to dzieciom. -Nie drap siedzen. I ani mi sie waz wskakiwac na glowe! - ostrzegalem Rosie lagodnym, pojednawczym tonem. Miauknela kilka razy, po czym w miare spokojnie dojechalismy do kwatery glownej FBI w Quantico. Wczesniej zapowiedzialem swoj przyjazd Chetowi Elliottowi z tamtejszej sekcji analiz naukowych. Oczekiwal nas. Nioslem kota w jednej rece, w drugiej trzymalem kolyszaca sie klatke. Teraz mialo sie zaczac najgorsze. Zeby jeszcze bardziej utrudnic mi zadanie, Rosie wspiela sie na tylne lapki i potarla noskiem moja twarz. Patrzylem w jej piekne, zielone oczy i trudno mi bylo to wszystko zniesc. 62 Chet mial na sobie ubranie ochronne: bialy fartuch laboranta, biale plastikowe rekawiczki, nawet zabarwione na zloto gogle. Wygladal jak krol karnawalowych przebierancow. Popatrzyl na Rosie, potem na mnie i powiedzial:-Dziwaczna dziedzina wiedzy. -Co teraz bedzie? - zapytalem. Kiedy zobaczylem go w tym stroju ochronnym, serce ucieklo mi w piety. Potraktowal sprawe z pelna powaga. -Idz teraz do administracji - rzekl. - Kyle Craig chce sie z toba widziec. Mowil, ze to wazna sprawa. Jak wiadomo, dla Kyle'a wszystko jest bardzo wazne, nie moze poczekac nawet sekundy. Wiem, ze dostaje obledu w zwiazku z panem Smithem, podobnie jak my wszyscy. Smith jest najbardziej zwariowanym skurwielem, z jakim mamy do czynienia. -Co sie stanie z Rosie? - zapytalem. -Najpierw rentgen. Mam nadzieje, ze mala Rosie nie jest chodzaca bomba dostarczona przez Sonejiego z najlepszymi zyczeniami. Jezeli mam racje, to potem zajmiemy sie toksykologia. Zbadamy ja, szukajac sladu narkotykow lub trucizny w tkankach i plynach organicznych. Ty jestes wolny. Idz do Kyle'a. Ona i ja poradzimy sobie sami. Postaram sie postepowac z nia jak najdelikatniej, Alex. W mojej rodzinie wszyscy przepadaja za kotami. Ja takze, wiesz? Rozumiem te sprawy. Pokiwal glowa i nalozyl gogle przypominajace okulary plywaka. Rosie otarla sie o niego, z czego wywnioskowalem, ze zdaje sobie sprawe, iz nic jej nie grozi. Przynajmniej na razie. Zaniepokoilem sie dopiero pozniej; niewiele brakowalo, zebym sie poplakal. ROZDZIAL 29 Poszedlem do Kyle'a, chociaz domyslalem sie, o co mu chodzi. Balem sie tej konfrontacji, starcia dwoch silnych osobowosci, do czego niekiedy miedzy nami dochodzilo. Kyle chcial porozmawiac o sprawie pana Smitha, brutalnego zabojcy, ktory zamordowal kilkunastu ludzi w Ameryce i Europie. Kyle twierdzil, ze byly to najpotworniejsze, najbardziej przerazajace zbrodnie, jakie ogladal. Mozna mu wierzyc, poniewaz Kyle'a znano z braku sklonnosci do przesady.Jego gabinet miescil sie na najwyzszym pietrze budynku akademickiego, ale tym razem Kyle pracowal w piwnicy administracji. Z tego, co mowil, wynikalo, ze wlasciwie tam mieszka razem z wielka tablica, wymyslnymi komputerami, telefonami i licznym personelem FBI. W czasie mojej porannej wizyty zadna z tych osob nie robila wrazenia szczesliwej. Na wielkiej tablicy widnial wynik wypisany jasnoczerwonymi znakami: PAN SMITH - PORZADNI LUDZIE 19:0. -Wyglada na to, ze znowu czeka cie slawa. Mozesz isc tylko w gore - powiedzialem. Kyle siedzial przy duzym biurku z wloskiego orzecha, pochloniety studiowaniem zapiskow na tablicy dowodow. W koncu mnie zauwazyl. 63 Znalem juz te sprawe - wiedzialem o niej wiecej, niz bym sobie zyczyl. Smith rozpoczal lancuch krwawych zbrodni w Cambridge w Massachusetts. Nastepnie przeniosl sie do Europy, gdzie do tej pory znaczy ten przerazajacy szlak. Jego ostatnia ofiara byl londynski policjant - znany inspektor, ktorego akurat wyznaczono do prowadzenia sprawy pana Smitha. Zbrodnie pana Smitha byly tak dziwaczne, obledne i nietypowe, ze media zastanawialy sie powaznie, czy nie sa one dzielem kosmity, przybysza z innej planety. Zadna ludzka istota nie zdobylaby sie na takie okrucienstwo jak on. Wydawalo sie, ze ta teoria sie potwierdza.-Myslalem, ze nigdy tu nie trafisz - przywital mnie Kyle. Unioslem rece w obronnym gescie. -Nic nie poradze. Nie dam rady, Kyle. Po pierwsze, jestem juz zarzniety sprawa Sonejiego, po drugie, rezygnuje z zycia rodzinnego, bo za duzo pracuje. Kyle skinal glowa. -Dobrze, dobrze. Slysze, rozumiem i do pewnego stopnia zgadzam sie z toba. Ale skoro juz tu jestes i masz wolna chwilke, chce pogadac na temat pana Smitha. Wierz mi, Alex, czegos takiego jeszcze nie widziales. Sam bys sie zainteresowal. -Nie zainteresuje sie. Prawde powiedziawszy, musze zaraz wyjsc przez te same drzwi, przez ktore tu sie dostalem. -Mamy wyjatkowo parszywy problem, Alex. Pozwol, ze bede mowil, a ty sluchaj. Tylko posluchaj, nic wiecej - prosil Kyle. Ustapilem odrobine. -Poslucham. Tylko tyle. Nie dam sie w to wciagnac. Kyle wykonal ceremonialny uklon w moim kierunku. -No to sluchaj - powiedzial. - Sluchaj uwaznie, Alex. Zobaczysz, zakreci ci sie w glowie, masz na to moje slowo. Ja tez to przezylem. Nastepnie opowiedzial o agencie noszacym nazwisko Thomas Pierce, ktory zajmowal sie sprawa pana Smitha. Intrygujace, bo kilka lat temu Smith zamordowal brutalnie narzeczona Pierce'a. -Thomas Pierce jest najbardziej wnikliwym sledczym i najbystrzejszym czlowiekiem, jakiego poznalem - mowil Kyle. - Nie pozwalalismy mu sie nawet zblizyc do sprawy Smitha z oczywistych powodow. On pracowal samodzielnie, w pojedynke. Osiagal postep tam, gdzie my gonilismy w pietke. W koncu jednak oznajmil, ze jezeli nie damy mu pracowac nad sprawa Smitha, odejdzie z Biura. Grozil, ze rozwiaze ten problem samodzielnie, na wlasna reke. -Wiec daliscie mu te sprawe? - zapytalem. -On jest bardzo przekonywajacy. W ostatecznosci poszedl z tym do dyrektora. Sprzedal Burnsa. Pierce mysli logicznie, jest tworczy. Nie widzialem nikogo, kto umialby tak jak on analizowac problem. A w sprawie pana Smitha zachowuje sie jak fanatyk. Pracuje po osiemnascie-dwadziescia godzin na dobe. -Ale nawet Pierce nie jest w stanie jej rozgryzc - powiedzialem, wskazujac palcem na wielka tablice. Kyle skinal glowa. -W koncu zaczynasz rozumiec, Alex. Koniecznie potrzebny mi twoj udzial. Chce, zebys poznal Thomasa Pierce'a. Musisz sie z nim spotkac. 64 -Zgodzilem sie posluchac - odrzeklem Kyle'owi - ale nie musze sie z nikimspotykac. Kyle wypuscil mnie ze swych szponow jakies cztery godziny pozniej. Faktycznie, dostalem zawrotu glowy od opowiadan o panu Smisie i Thomasie Pierce, lecz nie dalem sie w to wciagnac. Po prostu nie moglem. Poszedlem sprawdzic, co sie dzieje z Rosie. Chet Elliott przyjal mnie natychmiast. W dalszym ciagu mial na sobie laboratoryjny fartuch, rekawice i zlote gogle. Szedl w moja strone powolnym, drobnym kroczkiem - z czego wywnioskowalem, ze ma zle wiadomosci. Nie mialem ochoty ich sluchac. Po chwili usmiechnal sie szeroko, czym mnie zaskoczyl. -Nie widzimy u niej nic niepokojacego, Alex. Nie wydaje mi sie, aby Soneji cos jej zrobil. Chcial cie wpuscic w kanal. Sprawdzilismy lotne zwiazki - i nic. Pozniej niegazowe organiczne zwiazki chemiczne, ktorych obecnosc w jej ciele bylaby czyms niezwyklym. Takze nic. Serologia kryminalna zbadala krew. Powinienes zostawic ja u nas na kilka dni, chociaz watpie, czy wykryjemy cokolwiek. To faktycznie wspanialy kotek. -Wiem o tym - powiedzialem, odetchnawszy z ulga. - Czy moge ja zobaczyc? -Oczywiscie. Caly dzien pyta o ciebie. Nie wiem dlaczego, ale chyba cie lubi. Zaprowadzil mnie do Rosie. Umieszczono ja w malej klatce wygladala na bardzo sploszona. To ja ja tu przywiozlem, nikt inny. Rownie dobrze moglem sam przeprowadzic badania laboratoryjne. -To nie moja wina - tlumaczylem najlepiej, jak moglem. - Miej pretensje do Sonejiego, a nie do mnie. Nie patrz na mnie w ten sposob. W koncu pozwolila sie wyciagnac z klatki, a nawet potarla noskiem moja szyje. -Jestes bardzo dzielna dziewczynka - powiedzialem szeptem. - Mam wobec ciebie dlug, a dlugi zawsze splacam. Mruknela cos i polizala mnie w policzek jezyczkiem szorstkim jak papier scierny. Slodka Rosie O'Grady. ROZDZIAL 30 Londyn, AngliaPan Smith, ubrany jak anonimowy ulicznik w porwany, poplamiony czarny skafander, szedl szybkim krokiem Lower Regent Street w strone Piccadilly Circus. Idziemy do cyrku, no, no! - podspiewywal w myslach. Jego cynizm byl rownie ciezki i metny jak londynskie powietrze. Nikt nie zauwazyl go tego popoludnia w tlumie przechodniow. W wielkich, cywilizowanych stolicach nikt nie zwraca uwagi na biedakow. Pan Smith wiedzial o tym i wykorzystal to we wlasnym interesie. 65 Szedl pospiesznie, niosac swoj bagaz, az dotarl do zatloczonego Piccadilly.Bystrym wzrokiem zlustrowal intensywny jak zwykle w tym miejscu ruch -czego mozna sie w koncu spodziewac u wylotu pieciu duzych ulic. Popatrzyl na Tower Records, McDonalda, Trocadero - i uznal, ze stanowczo za duzo tu neonowych reklam. Wokol krecili sie ludzie z plecakami i czatujacy fotoreporterzy. Oto on - jedyny Obcy. Jedyna istota nie pasujaca pod zadnym wzgledem do pozostalych. Pan Smith nagle poczul sie taki samotny, tak nieslychanie samotny wsrod wielu osob w srodmiesciu Londynu. Postawil dluga, ciezka torbe pod slynnym posagiem Erosa na Piccadilly Circus. Nadal nikt nie zwracal na niego uwagi. Zostawil torbe i odszedl wzdluz Piccadilly w kierunku Haymarket. Kiedy znalazl sie kilka przecznic dalej, zatelefonowal na policje. Zawsze tak robil. Informacja byla prosta, jasna, rzeczowa. Ich czas nadszedl. -Inspektor Drew Cabot znajduje sie na Piccadilly Circus. Jest w szarej torbie na ubrania. Dokladnie mowiac, jest w niej to, co z niego zostalo. Spieprzyliscie sprawe. Czesc. ROZDZIAL 31 Sondra Greenberg z Interpolu zauwazyla Thomasa Pierce'a na srodku Piccadilly Circus, gdy szedl na miejsce zbrodni. Wyroznial sie z tlumu, nawet takiego jak ten.Wysoki, o dlugich blond wlosach zwiazanych z tylu w konski ogon, zazwyczaj nosil ciemne okulary. Nie wygladal na typowego agenta FBI i, prawde mowiac, nie byl ani troche podobny do zadnego agenta, z ktorym Greenberg kiedykolwiek pracowala albo sie zetknela. -Skad takie podniecenie? - zapytal, podchodzac blizej. - Pan Smith co ty dzien zabija czlowieka i tak zrobil tym razem. To w koncu nic nadzwyczajnego. Tego rodzaju sarkazm byl dla niego typowy. Sondra spojrzala na tlum cisnacy sie na miejscu zbrodni i pokrecila glowa. Wszedzie widac bylo dziennikarzy prasowych i telewizyjne wozy transmisyjne. -Co robia ci miejscowi geniusze, to znaczy policja? - zapytal Pierce. -Zadaja pytania. To jasne, ze Smith byl tutaj. -Gliniarze chca sie dowiedziec, czy ktos widzial malego zielonego ludzika z krwia kapiaca z malutkich zielonych zabkow? -Wlasnie tak, Thomas. Chcesz sie przyjrzec? Pierce usmiechnal sie zniewalajaco. Z pewnoscia nie reprezentowal stylu typowego dla FBI. -Powiedzialas "przyjrzyjmy sie"? Zrobilas to tak obojetnie, jakbys mowila o filizance herbaty. 66 Greenberg potrzasnela glowa pokryta ciemnymi loczkami. Prawie dorownywala Pierce'owi wzrostem i byla tez niebrzydka. Zawsze starala sie byc mila dla Pierce'a, co przychodzilo jej bez trudu.-Chyba w koncu zaczynam sie do tego przyzwyczajac - powiedziala. - Ciekawe dlaczego. Podeszli do miejsca zbrodni, znajdujacego sie pod figura Erosa, jednego z ulubionych symboli Londynu, zdobiacego tez winiete gazety "Evening Standard" Chociaz powszechnie uwazany za reprezentanta erotycznej milosci, tutaj zostal potraktowany jako symbol chrzescijanskiej dobroczynnosci. Thomas Pierce machnal legitymacja i zblizyl sie do torby, uzytej przez pana Smitha do przeniesienia tego, co pozostalo ze starszego inspektora Cabota. -Mozna odniesc wrazenie, ze on jest bohaterem gotyckiej powiesci - powiedziala Sondra Greenberg. Uklekla obok Pierce'a. Wygladali na wspolpracownikow, a moze nawet na pare kochankow. -Ciebie takze Smith sciagnal do Londynu? Dostalas nagrana informacje? - zapytal Pierce. Greenberg przytaknela. -Co sadzisz o zwlokach? O tym ostatnim zabojstwie? Smith zapakowal po cwiartowane cialo w wyjatkowo troskliwy, przemyslny sposob. Postapilbys identycznie, gdybys chcial upchnac wszystko w walizce. Thomas Pierce nachmurzyl sie. -To swir, cholerny rzeznik. -Ale dlaczego Piccadilly? Samo centrum Londynu. Dlaczego pod posagiem Erosa? -Zostawia nam wskazowki, i to calkiem wyrazne. Tylko ze my ich nie rozumiemy - powiedzial Thomas Pierce, kiwajac glowa. -Masz racje, Thomas. Dlatego, ze nie umiemy po marsjansku. ROZDZIAL 32 Zbrodnia maszeruje przez swiat.Nastepnego dnia rano pojechalismy z Sampsonem samochodem do Wilmington w Delaware. Przed kilku laty, podczas pierwszego polowania na Sonejiego, odwiedzilismy to miasto rozslawione juz przez Dupontow. Cala droge, trwajaca kilka godzin, mocno przyciskalem pedal gazu mojego porsche. Tego ranka otrzymalem troche dobrych wiadomosci. Rozwiazalismy jedna z bardziej dokuczliwych zagadek. Skonsultowalem sie z bankiem krwi w szpitalu sw. Antoniego i dowiedzialem sie, ze zniknal stamtad pojemnik z moja krwia przechowywana tam z racji naszych rodzinnych dostaw. Ktos zadal sobie trud, by wlamac sie i zabrac te krew. Gary Soneji? A ktozby inny? W dalszym ciagu daje mi do zrozumienia, ze nic w moim zyciu nie jest pewne. 67 Tak naprawde Soneji to tylko pseudonim, ktorego Gary uzywal podczas planu porwania dwojga dzieci w Waszyngtonie. To dziwaczne nazwisko dobrze wygladalo w doniesieniach prasowych, wiec podchwycily je wszystkie media, a takze FBI. Naprawde nazywal sie Gary Murphy i mieszkal w Wilmington z zona Meredith, zwana Missy, i corka Roni.Gary wymyslil nazwisko Soneji w czasie fantazjowania o zbrodniach, gdy jako mlody chlopiec siedzial zamkniety w piwnicy rodzinnego domu. Twierdzil, ze byl wykorzystywany seksualnie przez nauczyciela Martina Sonejiego, sasiada z Princeton. Podejrzewalem, ze mial powazne klopoty z bliskim krewnym - prawdopodobnie chodzilo tu o dziadka ze strony ojca. Kilka minut po dziesiatej rano zatrzymalismy sie przed domem przy Central Avenue, ladnej, prawie pustej ulicy, na ktorej widac bylo tylko malego chlopca jezdzacego na lyzworolkach po trawniku przed domem. Ten rejon powinna nadzorowac miejscowa policja, ale jakos nie dostrzeglem zadnych oznak takiej obserwacji. -Czlowieku, co za wspaniala prowincjonalna uliczka - odezwal sie Sampson. - Mam wrazenie, ze za chwile z ktoregos domu wyskoczy Jimmy Stewart. -Albo Soneji - mruknalem. Niemal wszystkie samochody zaparkowane przy Central Avenue byly amerykanskiej produkcji, co w dzisiejszych czasach wydaje sie dziwaczne: chevrolety, oldsmobile, fordy, kilka furgonetek firmy Dodge Ram Pickup. Meredith Murphy nie odbierala tego dnia telefonow, co mnie wcale nie zaskoczylo. -Przykro mi z powodu pani Murphy, a jeszcze bardziej z powodu dziewczynki - powiedzialem do Sampsona, gdy zajechalismy przed drzwi frontowe. - Pani Murphy nie miala pojecia, kim naprawde jest Gary. Sampson zgodzil sie ze mna. -Pamietam, ze wydawali sie dosc sympatyczni. Moze nawet za bardzo. Cholerny Gary Oszust. W domu palily sie swiatla, na podjezdzie stal bialy chevrolet lumina. Ulica wygladala tak samo cicho i spokojnie jak podczas naszej ostatniej wizyty, kiedy spokoj okazal sie krotkotrwaly. Wysiedlismy z porsche'a i zblizylismy sie do drzwi wejsciowych. Po drodze dotknalem kolby swego glocka. Nie moglem pozbyc sie mysli, ze Soneji moze na nas czekac, ze przygotowal jakas pulapke. Ta okolica, podobnie jak cale miasto, przypominala mi lata piecdziesiate. Dom wygladal na porzadnie utrzymany, jakby niedawno odmalowany. Lecz byl to tylko element fasady, o ktora Gary tak bardzo dbal. Znakomita kryjowka: sympatyczny domek przy Central Avenue z bialym plotem z palikow i kamiennym chodniczkiem przecinajacym trawnik od frontu. -Jak uwazasz, co sie dzieje z Sonejim? - zapytal Sampson. - Troche sie zmienil, nie sadzisz? Nie planuje wszystkiego tak precyzyjnie jak dawniej. Zrobil sie bardziej impulsywny. Chyba Sampson mial racje. 68 -Nie wszystko sie zmienilo. On nadal gra rozne role, a przy tym szaleje jak nigdy dotad. Robi wrazenie, jakby w ogole nie martwil sie, ze zostanie zlapany, a mimo to wszystko dokladnie planuje. On ucieka.-Dlaczego tak sie dzieje, doktorze Freud? -Tego wlasnie mamy sie dowiedziec. Dlatego jutro pojedziemy do wiezienia Lorton. Tu dzieje sie cos dziwnego, nawet jak na przypadek Gary'ego Sonejiego. Zadzwonilem do drzwi. Czekalismy na Missy Murphy na ganku. Nie pasowalismy do tego malomiasteczkowego otoczenia, ale przywyklismy do tego. Nie pasowalismy rowniez do swoich dzielnic w Waszyngtonie. Tego dnia obaj nosilismy czarne ubrania i ciemne okulary, co upodabnialo nas do muzykow z jakiegos zespolu bluesowego. -Nikt nie reaguje - mruknalem. -W srodku pali sie swiatlo - odrzekl Sampson. - Ktos musi tam byc. Moze tylko nie chce rozmawiac z ludzmi ubranymi na czarno. -Pani Murphy! - zawolalem glosno na wypadek, gdyby ktos wewnatrz nie chcial otworzyc drzwi. - Pani Murphy, prosze otworzyc. Jestem Alex Cross z Waszyngtonu. Nie odejdziemy, dopoki nie porozmawiamy z pania. -W motelu "Bates" nie ma nikogo - mruknal Sampson. Poszedl za naroznik domu, a ja ruszylem za nim. Trawa byla swiezo skoszona, niedawno ktos przycial zywoplot. Otoczenie wygladalo tak sympatycznie, czysto i nieszkodliwie. Doszedlem do tylnych drzwi, za ktorymi, o ile dobrze pamietalem, znajdowala sie kuchnia. Zastanawialem sie, czy ktos moze sie kryc w srodku. Z Sonejim wszystko jest mozliwe - im bardziej pokrecone i nieprawdopodobne, tym lepsze dla niego. Przypomnialy mi sie szczegoly poprzedniej wizyty. Paskudne wspomnienia. Akurat w dzien urodzin Roni. Konczyla siedem lat. Gary Soneji byl wowczas w domu, lecz udalo mu sie uciec. Prawdziwy Houdini. Bardzo przebiegla, parszywa kreatura. Soneji moze siedziec w srodku. Skad bierze sie to denerwujace uczucie, ze wpadam w pulapke? Zatrzymalem sie na ganku, niepewny, co robic dalej. Jeszcze raz nacisnalem dzwonek. Cos tu bylo wyraznie nie w porzadku, wiecej - nic nie bylo w porzadku. Soneji w Wilmington? Dlaczego akurat tutaj? Dlaczego zabijal ludzi na dworcach Union i Penn? -Alex! - zawolal nagle Sampson. - Alex! Tutaj! Chodz szybko! Alex, szybko! Rzucilem sie w jego strone, czujac, jak serce staje mi w gardle. John kleczal przed psia buda, pomalowana na bialo i pokryta gontem niczym dom mieszkalny. Co tam jest w srodku, do cholery? Podszedlem blizej i dostrzeglem klebiacy sie roj czarnych much. Potem uslyszalem bzyczenie. 69 ROZDZIAL 33 -Cholera, Alex, zobacz, co zrobil ten szaleniec. Zobacz, co on jej zrobil!Chetnie bym sie odwrocil, ale musialem spojrzec. Przykucnalem obok Sampsona. Odpedzilismy konskie muchy i inne niesympatyczne owady. W budzie i na trawniku roilo sie od bialych larw. Zaslonilem chusteczka usta i nos, co jednak nie uchronilo mnie od okropnego smrodu i lzawienia oczu. -Co z nim jest nie tak, do diabla? - pytal Sampson. Skad bierze takie oblakancze pomysly? W budzie lezaly zwloki mysliwskiego psa o zlotawej siersci, a raczej to, co z nich pozostalo. Drewniane scianki byly pochlapane krwia. Psu oderznieto leb a do jego szyi przymocowano glowe Meredith Murphy. Chociaz doskonale osadzona, wydawala sie za duza do ciala zwierzecia. Efekt wykraczal poza granice groteski, przypominal stare zabawki nazywane "Pan Ziemniaczana Glowa". Martwe oczy Meredith Murphy patrzyly na mnie nieruchomo. Spotkalem ja tylko raz - prawie cztery lata temu. Zastanawialem sie, co takiego zrobila, zeby do tego stopnia rozwscieczyc Sonejiego. Podczas prowadzonych przeze mnie przesluchan nie mowil wiele o zonie, ale nia pogardzal. Pamietam epitety, jakimi ja okreslal: zupelne zero, kura domowa bez glowy, krowa o blond wlosach. -Co sie dzieje w glowie tego chorego, parszywego sukinsyna? Czy ty cos z te go rozumiesz? - mamrotal Sampson przez chusteczke zaslaniajaca usta. Myslalem, ze znam sie na psychotycznych napadach wscieklosci, obserwowalem tez kilka takich stanow u Sonejiego, ale zupelnie zaskoczyly mnie wydarzenia ostatnich kilku dni. Te morderstwa nalezaly do skrajnych i wyjatkowo krwawych przypadkow. Dodatkowo powtarzaly sie zbyt czesto, nastepowaly tuz po sobie. Odnosilem niemile wrazenie, ze Soneji nie potrafi ukoic gniewu, nawet po dokonaniu kolejnego zabojstwa. Zadne z dotychczasowych morderstw nie przynioslo mu satysfakcji. -Moj Boze - powiedzialem, wstajac z kolan. - John, a jego coreczka Roni? Co on z nia zrobil? Przeszukalismy zalesiona, niewielka dzialke, lacznie z kepa powyginanych przez wiatr krzewow na polnocny wschod od domu. Nie znalezlismy ani Roni, ani innych zwlok calych badz tez pocwiartowanych. Nie bylo rowniez innych ponurych niespodzianek. Szukalismy dziewczynki w garazu, pozniej w niskiej, ciasnej, zatechlej skrytce pod gankiem, na koniec sprawdzilismy trzy metalowe pojemniki na smiecie porzadnie ustawione przy scianie garazu. Gdzie mogla byc Roni Murphy? Czyzby Soneji ja zabral ze soba? Uprowadzil wlasna corke? Ruszylem ponownie w kierunku domu; Sampson szedl za mna. Rozbilem szybe w drzwiach kuchennych, otworzylem zamek i wszedlem do srodka. Obawialem sie najgorszego. Czyzby jeszcze jedno zamordowane dziecko? 70 -Spokojnie, czlowieku. Nie spiesz sie - szepnal zza moich plecow Sampson. On wiedzial, jak sie czuje, gdy chodzi o dzieci. Przeczuwal rowniez, ze to moze byc pulapka zastawiona przez Sonejiego. Miejsce bylo wymarzone.-Roni! - zawolalem. Roni, jestes tu? Roni, czy mnie slyszysz? Od poprzedniej wizyty dobrze pamietalem jej buzie. Moglbym z pamieci narysowac portret Roni. Kiedys Gary powiedzial, ze w jego zyciu liczy sie tylko Roni, jest jedynym, co mu sie udalo. Wtedy uwierzylem. Przypuszczalnie zobiektywizowalem wlasne uczucia wobec moich dzieci. Moze dalem sie tez naklonic do przypuszczenia, ze Soneji ma jednak jakas swiadomosc lub uczucia, bo chcialem w to uwierzyc. -Roni! Tu policja. Mozesz juz wyjsc, kochanie. Roni Murphy, jestes tam? Roni? -Roni! - przylaczyl sie Sampson; jego gleboki glos brzmial rownie donosnie jak moj, a moze jeszcze glosniej. Przeszukalismy parter, otwierajac po drodze wszystkie napotkane drzwi i schowki. Glosno powtarzalismy jej imie. Dobry Boze, zaczalem sie nawet modlic. W kazdym razie bylo to cos w rodzaju modlitwy. "Gary, tylko nie twoja coreczka. Nie musisz jej zabijac, by nam udowodnic, jaki jestes zly, jaki wsciekly. Rozumiemy, co chcesz powiedziec. Rozumiemy." Pobieglismy na pietro, przeskakujac po dwa stopnie trzeszczacych, drewnianych schodow. Sampson trzymal sie blisko mnie, jak cien. Zazwyczaj nie widac tego po nim, lecz jest tak samo wrazliwy jak ja. Zaden z nas nie zdazyl jeszcze do tego przywyknac. Slyszalem to w jego glosie, w plytkim oddechu. -Roni! Jestes tam? Gdzie sie schowalas? - wykrzykiwal. -Roni! Tu policja. Jestes juz bezpieczna. Mozesz wyjsc. Ktos spladrowal sypialnie, wdarl sie tam, popelnil swietokradztwo, porozbijal meble, poprzewracal lozka i komody. -Pamietasz ja, John? - zapytalem, gdy przetrzasalismy pozostale pokoje. -Pamietam bardzo dobrze - powiedzial cicho Sampson. - Sliczna mala dziewczynka... -Och nie... nieeee... Gwaltownie rzucilem sie ku schodom, zbieglem na dol, wpadlem do kuchni i otworzylem drzwi pomiedzy lodowka a kuchenka. Obaj spiesznie zeszlismy do piwnicy. Serce omal nie wyrwalo mi sie z piersi, pulsowalo, walilo, tluklo sie glosno. Nie chcialem tu byc, ogladac kolejnych dziel Sonejiego ani jego wstretnych niespodzianek. Piwnica jego domu. Symboliczne miejsce z dzieciecych koszmarow Gary'ego. Piwnica. Krew. Pociagi. Piwnica domu Murphych byla niewielka i schludna. Rozejrzalem sie dookola. Pociagi zniknely! Kiedy bylismy tu pierwszy raz, widzielismy dziecinna kolejke. 71 Nie znalazlem jednak zadnych sladow dziewczynki. Wygladalo na to, ze wszystko lezy na swoim miejscu. Zaczalem kontrolowac szafki. Sampson sprawdzil pralnie, a potem suszarnie.Po jednej stronie bojlera podgrzewajacego wode znajdowaly sie drewniane, nie pomalowane drzwi i zlew. Nie natknelismy sie tam na slady krwi ani pokrwawione ubrania. Czy stad mozna sie wydostac? Moze dziewczynka uciekla, kiedy ojciec przyszedl do domu? Schowek! Szarpnieciem otworzylem drzwi na osciez. Zwiazana sznurem, z ustami zakneblowanymi starymi szmatami byla w nim Roni Murphy. Patrzyla na nas szeroko otwartymi ze strachu niebieskimi oczami. Zyla! Drzala jak lisc. On nie zabil Roni, ale zabil jej dziecinstwo, tak jak wczesniej zrobil z wlasnym dziecinstwem. Przed kilka laty tak samo postapil z mala Maggie Rose. -Och, moje zlotko - wyszeptalem, rozplatujac sznur i wyciagajac z ust knebel wcisniety przez ojca. - Juz wszystko dobrze. Wszystko w porzadku, Roni. Juz jestes bezpieczna. Nie powiedzialem tego, co pomyslalem: "Twoj ojciec kocha cie tak bardzo, ze nie zabil ciebie - mimo ze chce zabic wszystko i wszystkich". -Juz dobrze, jestes bezpieczna, kochanie. Wszystko w porzadku - oszukiwalem biedne dziecko. - Teraz juz wszystko w porzadku. Jasne, ze tak. ROZDZIAL 34 Dawno, dawno temu mama Nana uczyla mnie grac na pianinie.W tamtych czasach w naszym pokoju stal stary instrument, ktory wprost zapraszal do muzykowania. Pewnego popoludnia, po szkole, Nana uslyszala, jak gram boogie-woogie. Mialem wtedy jedenascie lat. Pamietam doskonale, jakby to dzialo sie wczoraj. Nana pojawila sie nagle niczym delikatny wietrzyk i usiadla obok mnie przy pianinie, tak jak ja teraz siadam obok Jannie i Damona. -Mysle, ze troche za wczesnie bierzesz sie za ten jazz, Alex - powiedziala. - Pozwol, ze zagram ci cos pieknego, od czego moglbys zaczac muzyczna kariere. Kazala mi codziennie cwiczyc palcowki Czernego, az dojrzalem do tego, by grac i doceniac Mozarta, Beethovena, Haendla, Haydna - wszystko dzieki Nanie. Uczyla mnie gry od jedenastego do osiemnastego roku zycia, kiedy to poszedlem do szkoly w Georgetown, a nastepnie na Uniwersytet Johna Hopkinsa. Wowczas umialem juz grac te fajne kawalki jazzowe, wiedzialem, co gram, a nawet, dlaczego podoba mi sie to, co mi sie podoba. Kiedy bardzo pozno wrocilem do domu z Delaware, zastalem Nane na werandzie grajaca na pianinie. Od lat nie slyszalem, zeby tak grala. 72 Nie uslyszala, jak wchodze, wiec zatrzymalem sie w drzwiach i obserwowalem ja przez kilka minut. Grala Mozarta - ciagle wkladajac wiele uczucia w swa ulubiona muzyke. Kiedys mowila, ze to bardzo smutne, iz nikt nie wie, gdzie pochowano Mozarta.Gdy skonczyla, powiedzialem cicho: -Brawo, brawo. Po prostu pieknie. Nana odwrocila sie do mnie. -Glupia staruszka ze mnie - powiedziala i otarla lze, ktorej nie moglem dostrzec z daleka. -Wcale nie glupia - odrzeklem. Usiadlem obok i przytulilem ja do siebie. - Owszem, dosyc stara i grymasna, ale na pewno nie glupia. -Myslalam o tym trzecim przejsciu w koncercie opus 21 Mozarta, a potem przypomnialam sobie, jak potrafilam to grac dawno, dawno temu - powiedziala wzdychajac. - Wiec sobie troszke poplakalam. I dobrze sie z tym czulam. -Przepraszam, ze przeszkodzilem - wtracilem, trzymajac ja w ramionach. -Kocham cie, Alex - wyszeptala babcia. - Czy umiesz jeszcze zagrac "Swiatlo ksiezyca"? Zagraj mi Debussy'ego. No i zagralem, a Nana siedziala przy mnie. ROZDZIAL 35 Nastepnego dnia dalej trwala ciezka praca.Najpierw Kyle przefaksowal mi kilka artykulow na temat swojego agenta Thomasa Pierce'a. Dotyczyly one miast, w ktorych popelnial morderstwa pan Smith: Atlanty, St. Louis, Seattle, San Francisco, Londynu, Hamburga, Frankfurtu, Rzymu. Wiosna Pierce przyczynil sie do ujecia mordercy w Fort Lauderdale, co nie mialo zwiazku z panem Smithem. A oto inne naglowki: "Thomas Pierce wyobraza sobie scene zbrodni" "Ekspert od zabojstw w St. Louis" "Thomas Pierce - jak utozsamic sie z zabojca" "Nie wszyscy zabojcy dzialajacy wedlug utartego schematu sa blyskotliwi -lecz taki jest agent Tom Pierce" "Najbardziej przerazajace ze wszystkiego jest mordowanie mysli". Gdybym go nie znal, pomyslalbym, ze Kyle usiluje wzbudzic we mnie zazdrosc o Pierce'a. Ale ja nie jestem zazdrosny. Nie mam po prostu na to czasu. Przed poludniem pojechalem do wiezienia Lorton, jednego z moich ulubionych miejsc we wszechswiecie. W tym pilnie strzezonym wiezieniu federalnym zycie biegnie powoli. Czlowiek czuje sie w nim tak, jakby go trzymano pod woda i topiono niewidzialnymi, nadludzkimi rekami. Rozciaga sie to w dni, lata, czasami dziesieciolecia. 73 Wiezniowie z najsurowszymi wyrokami przesiaduja w celach przez dwadziescia dwie lub dwadziescia trzy godziny dziennie. Panujaca tu nuda jest nie do pojecia dla kogos, kto nie odsiadywal wyroku. To przekracza wszelkie wyobrazenia. Opowiadal mi o tym Gary Soneji, kiedy przesluchiwalem go tu przed kilku laty, a przytoczona metafora o tonieciu jest jego autorstwa.Podziekowal mi wtedy i za to, ze dalem mu okazje doswiadczyc pobytu w wiezieniu. Zapowiedzial, ze ktoregos dnia zrewanzuje sie, jezeli tylko znajdzie po te mu sposobnosc. Coraz dotkliwiej czulem, ze nadszedl moj czas. Musialem tylko zgadywac, jaka wyznaczy mi pokute. Tego nie sposob sobie wyobrazic. Przechadzajac sie po niewielkim pomieszczeniu administracyjnym obok gabinetu naczelnika na czwartym pietrze budynku wieziennego w Lorton, czulem sie tak, jakbym tonal. Czekalem na spotkanie z dwukrotnym morderca Jamalem Autrym, ktory twierdzil, ze dysponuje istotnymi informacjami na temat Sonejiego. W Lorton znany byl pod pseudonimem Real Deal. Uosabial typ drapieznego, wazacego trzysta funtow alfonsa. Odsiadywal wyrok za zamordowanie dwoch maloletnich prostytutek w Baltimore. Do niewielkiego, schludnego pomieszczenia biurowego Real Deal zostal doprowadzony w kajdankach przez dwoch uzbrojonych w policyjne palki straznikow. -Alex Cross? Cholera. Cos takiego. Jamal Autry poslugiwal sie dialektem ze srodkowej czesci Poludnia. Mowiac, usmiechal sie chytrze, przy czym dolna czesc jego twarzy przypominala otwor gebowy jamochlona. Mial dziwne, niesymetrycznie rozstawione swinskie oczka, w ktore trudno bylo patrzec. Bez przerwy sie usmiechal, jakby wygral na loterii albo dzisiaj mial zostac przedterminowo wypuszczony. Powiedzialem straznikom, ze chce porozmawiac z Autrym w cztery oczy, wobec czego odeszli, ociagajac sie, mimo ze wiezien byl skuty kajdankami. Ja jednak nie obawialem sie jego poteznej postury, nie bylem przeciez bezbronna nastolatka, ktora moze zalatwic. -Przepraszam, nie chwycilem dowcipu - odezwalem sie w koncu do Au-try'ego. - Nie wiem dokladnie, z czego sie smiejesz. -Och, tym sie nie martw, czlowieku. Dobrze wiesz, w czym rzecz. W koncu - powiedzial w powolny, charakterystyczny sposob - znasz sie na zartach, doktorze Cross. Rozumiesz, zart dotyczy ciebie. Wzruszylem ramionami. -Chciales sie ze mna widziec, Autry. Ty oczekujesz czegos po tym spotkaniu i ja takze. Nie przyszedlem sluchac twoich dowcipow ani cie rozweselac. Jesli chcesz wracac do celi, to wypieprzaj, ale juz. Jamal Autry usmiechal sie nadal, lecz nie podnosil sie z dwoch krzesel, na ktorych siedzial, przeznaczonych dla nas obu. -Obaj czegos chcemy - zaczaj i nawiazal ze mna powazny kontakt wzrokowy. Przestal sie usmiechac i patrzyl, jakby chcial powiedziec: Nie graj ze mna w bambuko. 74 -Powiedz, co masz do zaoferowania. Zobaczymy, ile to warte - zaproponowalem. - Postaram sie zrobic, co sie da.-Soneji mowil, ze jestes twardziel. Cwany, jak na gliniarza. Zobaczymy, zobaczymy - ciagnal slowa jak gume do zucia. Zignorowalem glupoty, ktore tak swobodnie wyplywaly z jego wielkiej geby. Nic moglem przestac myslec o dwoch dziewczynach, ktore zamordowal. Wyobrazalem sobie, ze do nich tez sie usmiechal. -Rozmawialiscie czasem ze soba? Soneji byl twoim przyjacielem? zapytalem. Autry zaprzeczyl. Utkwil we mnie wzrok - jego swinskie oczka wpatrywaly sie uporczywie w moja twarz. -Nie, czlowieku. Rozmawialismy tylko wtedy, kiedy on czegos chcial. Soneji najczesciej siedzial w celi i gapil sie w niebo, jakby w Marsa albo co. On nie mial tu przyjaciol. Ani mnie, ani nikogo innego. Autry pochylil sie ku mnie. Chcial mi cos przekazac, co wedlug niego bylo wiele warte. Sciszyl glos, jak gdyby w pokoju byl jeszcze ktos poza nami. Ktos taki jak Gary Soneji. ROZDZIAL 36 -Widzisz, Soneji nie mial tu zadnych przyjaciol. Nikogo nie potrzebowal. Mial nierowno pod sufitem. Kapujesz, o co mi chodzi? Gadal ze mna tylko wtedy, kiedy czegos chcial.-Co robiles dla Sonejiego? -Soneji mial proste potrzeby. Cygara, ksiazki pornograficzne, musztarda do tych jego Fruit-Loops. Placil za trzymanie z daleka od niego pewnych ludzi. Soneji zawsze mial forse. Zastanowilem sie, kto dawal pieniadze Sonejiemu, gdy siedzial w Lorton. Na pewno nie zona - przynajmniej tak mi sie wydawalo. Jego dziadek nadal mieszkal w New Jersey. Moze ta forsa pochodzila od dziadka. O ile sie orientowalem, mial tylko jednego przyjaciela, dawno temu, kiedy byl jeszcze nastolatkiem. Jamal Autry dalej bawil sie w slowne gierki. -Sprawdz to, czlowieku. Ochrona, ktora Gary u mnie kupowal, byla najlepsza, jaka tu mozna dostac. -Chyba nie nadazam za toba - wtracilem. - Wyjasnij mi to, Jamal. Potrzebuje szczegolow. -Mozna zapewnic ochrone pewnym ludziom w okreslonym czasie. To wszystko. Byl tu inny wiezien, nazywal sie Shareef Thomas. Zwariowany czarnuch z Nowego Jorku. Trzymal sie razem z dwoma innymi zwariowanymi czarnuchami, Goofym i Coco Loco. Shareef juz wyszedl, ale kiedy tu byl, robil, co chcial. Mozna go bylo uspokoic tylko przez danie mu szprycy. Dla pewnosci dwa razy. 75 Autry zaczynal mowic interesujace rzeczy. Z pewnoscia mial cos do zaoferowania.-Co wiazalo Gary'ego z Shareefem? - zapytalem. -Soneji kazal szprycowac Shareefa. Placil za to. Ale Shareef tez byl bystry i mial fart. -Czy Soneji chcial zabic Shareefa? Autry popatrzyl na mnie chlodno. -Mamy uklad, zgoda? Bede mial za to przywileje? -Slucham pilnie, Jamal. Jestem tutaj i slucham cie. Powiedz, co wydarzylo sie miedzy Shareefem Thomasem a Sonejim. -Soneji chcial zabic Shareefa, bo Shareef go pieprzyl. I to nie jeden raz. Chcial, zeby Gary dowiedzial sie, jaki to z niego duzy gosc. On byl jeszcze bardziej szalony niz Soneji. Potrzasnalem glowa i pochylilem sie, zeby lepiej slyszec. Poswiecilem temu cala uwage, lecz cos mi tu nie gralo. -Gary'ego oddzielono od reszty wiezniow. Najwyzszy poziom bezpieczenstwa. Jak Thomas dobral sie do niego? -Cholera, juz ci mowilem, tu da sie robic rozne rzeczy. Nie wierz temu, co opowiadaja na zewnatrz, czlowieku. Tak to juz jest, i zawsze tak bylo. Popatrzylem Autry'emu w oczy. -A wiec ty wziales od Sonejiego forse za ochrone, a Shareef Thomas i tak go dopadl? Jest jeszcze cos, prawda? Wyczulem, ze Autry rozkoszuje sie posiadana przewaga, a moze po prostu chce miec wladze nade mna. -Jest jeszcze cos, to fakt. Shareef przekazal Sonejiemu goraczke. Soneji jest zarazony. Umiera. Twoj stary kumpel Gary Soneji zdycha. Dostal znak od Boga. Ta wiadomosc mna wstrzasnela. Nie okazalem jednak nic po sobie, nie dopuscilem do zwiekszenia przewagi, ale Jamal Autry i tak zdawal sobie sprawe z tego, co Soneji dotychczas zrobil. Gary Soneji ma goraczke. Ma AIDS. Umiera. Nie ma juz nic do stracenia. Czy Autry mowi prawde? To bardzo wazne pytanie. Potrzasnalem glowa. -Nie wierze ci, Autry. Dlaczego mialbym ci wierzyc? Wygladal na urazonego, co zreszta miescilo sie w roli, jaka odgrywal. -Wierz, w co chcesz. Ale powinienes mi uwierzyc. Gary przekazal tutaj wiadomosc. Skontaktowal sie ze mna w tym tygodniu, dwa dni temu. Powiedzial, ze ma goraczke. Zatoczylismy pelne kolo. Autry od poczatku wiedzial, ze ma mnie w garsci. Teraz musze tanczyc tak, jak on zagra, co przyrzekl juz przed rozpoczeciem rozmowy. Postanowilem wiec pozostac jeszcze jakis czas naiwniakiem. -Dlaczego? Dlaczego mialby ci mowic, ze jest umierajacy? - gralem dalej. -Soneji przewidzial, ze przyjdziesz tu i bedziesz zadawac pytania. Czlowieku, on cie zna lepiej niz ty jego. Soneji chcial, abym osobiscie przekazal ci ta wiadomosc. Kazal, zebym ci to powiedzial. 76 Jamal Autry usmiechnal sie chytrze.-I co pan teraz powie, doktorze Cross? Czy wie pan, po co pan tu przyszedl? Dowiedzialem sie tego, co mi bylo potrzebne. Gary Soneji jest umierajacy. Chcial, abym poszedl do piekla razem z nim. Nie mial nic do stracenia, nikogo nie musial sie bac. ROZDZIAL 37 Po powrocie z wiezienia Lorton do domu zatelefonowalem do Christine Johnson. Musialem sie z nia zobaczyc. Musialem oderwac sie od tej sprawy. Wstrzymujac oddech, zaprosilem ja na kolacje do Georgia Brown's na placu McPhersona. Ku mojemu zdziwieniu zgodzila sie.Z uczuciem niepewnosci, ktore zaczynalo mi sie podobac, i z jedna czerwona roza pojechalem do jej mieszkania. Christine usmiechnela sie i wstawila roze do wazonu, jak gdybym ofiarowal jej jakis cenny kwiat. Miala na sobie szara spodniczke midi i dopasowana do niej kolorystycznie miekka, szara bluzke z trojkatnym dekoltem. Wygladala wyjatkowo ladnie. Po drodze do restauracji rozmawialismy, jak uplynal nam dzien. To, co ona robila, podobalo mi sie o wiele bardziej od moich wlasnych przezyc. Zglodniali, zaczelismy palaszowac biszkopty z duza iloscia masla brzoskwiniowego. Ten dzien robil sie coraz bardziej sympatyczny. Christine zamowila krewetki, ja zas wzialem czerwony ryz z solidnymi kawalkami kaczki, krewetek i kielbasy. -Tak dawno od nikogo nie dostalam rozy - powiedziala. - Jestem wzruszona, ze pomyslales o tym. -Jestes dzis dla mnie az za mila - odrzeklem, kiedy zabieralismy sie do jedzenia. Przechylila glowe i popatrzyla na mnie z ukosa. -Dlaczego mowisz, ze jestem az za mila? -No coz, chyba sama zauwazylas, ze nie najlepszy dzis ze mnie towarzysz. Obawiasz sie, ze nie potrafie zapomniec o pracy, prawda? Upila lyczek wina, potrzasnela glowa i rozesmiala sie. -Jestes taki szczery. Co wiecej, umiesz spojrzec na to z humorem. Prawde powiedziawszy, nie zauwazylam, zebys zachowywal sie ponizej normy. -Przez caly wieczor bladzilem myslami daleko stad, zajety swoimi sprawami - odpowiedzialem. - Dzieciaki mowia wtedy, ze zamykam sie w strefie mroku. Rozesmiala sie, przewracajac oczami. -Daj spokoj. Jestes chyba najmniej zapatrzonym w siebie czlowiekiem, jakie go poznalam. Bardzo przyjemnie spedzam tu czas. Na dzisiejsza kolacje zaplanowalam w domu miske slodkiej kukurydzy. 77 -Slodka kukurydza z mlekiem jest calkiem smaczna, jesli jesz ja w lozku, czytajac ksiazke albo ogladajac film. Nie ma w tym nic zlego.-Wlasnie taki mialam zamiar. Potem dalam sobie spokoj i zaczelam czytac The Horse Whisperer. Ciesze sie, ze zadzwoniles, przerywajac te samotnosc, i wyrwales mnie z mojej strefy mroku. -Na pewno myslisz, ze jestem szalony. Christine usmiechnela sie, a po chwili powiedziala; -Wcale nie, sadze, ze to ja zwariowalam. -Dlatego, ze wychodzisz gdzies ze mna? Przeciez to bzdura - rozesmialem sie. -Nie. Dlatego, ze mowilam ci wczesniej, iz moim zdaniem nie powinnismy sie spotykac, a teraz jemy pozna kolacje w Georgia Brown's i ja zrezygnowalam ze slodkiej kukurydzy i The Horse Whisperer. Patrzylem jej w oczy - moglbym to robic bardzo dlugo, az do zamkniecia restauracji. -Co sie stalo? Co sie zmienilo? - zapytalem. -Przestalam sie bac - odrzekla - no, prawie przestalam. Ale sklaniam sie ku temu. -Moze oboje do tego zmierzamy. Ja tez sie balem. -Milo to slyszec. Ciesze sie, ze mi o tym powiedziales. Nie sadzilam, ze mozesz sie bac. Odwiozlem Christine do domu okolo polnocy. Kiedy jechalismy szosa Johna Hansona, myslalem tylko o dotknieciu jej wlosow, pogladzeniu po policzku i moze jeszcze o kilku innych rzeczach. Tak, nawet na pewno bylo tez kilka innych mysli. Gdy odprowadzalem Christine do frontowych drzwi, ledwo moglem oddychac. Znowu to uczucie. Delikatnie ujalem ja za lokiec. Czulem zapach jej perfum. Powiedziala, ze nazywaja sie Gardenia Passion - bardzo mi sie spodobaly. Nasze buty cicho skrzypialy na betonowym chodniku. Nagle Christine odwrocila sie i objela mnie gestem bardzo wdziecznym, lecz niespodziewanym. -Musze cos sprawdzic - powiedziala. Pocalowala mnie tak, jak calowalismy sie kilka dni temu. Najpierw przylgnelismy do siebie ustami delikatnie, potem mocniej. Jej wargi poczatkowo miekkie i wilgotne, po chwili zrobily sie twardsze, bardziej natarczywe. Poczulem napor jej piersi, brzucha i silnych nog. Otworzyla oczy, spojrzala na mnie i usmiechnela sie. Kochalem ten jej naturalny usmiech - po prostu uwielbialem go. Wlasnie ten usmiech - zaden inny. Delikatnie odsunela sie ode mnie. Nie chcialem jej puscic, ale wyczuwalem, wiedzialem, ze nie trzeba zadac wiecej. Christine otworzyla drzwi i powoli weszla do domu. Nie chcialem, zeby odchodzila. Chcialem wiedziec, co mysli, poznac jej wszystkie mysli. -Pierwszy pocalunek nie byl przypadkowy - szepnela. -Nie, to nie byl przypadek - potwierdzilem. 78 ROZDZIAL 38 Gary Soneji ponownie siedzi w piwnicy.Ale do kogo nalezy ten wilgotny, ciemny loch? Oto pytanie za sto tysiecy. Nie wiedzial, ktora godzina, ale musial byc wczesny poranek, gdyz na wyzszych kondygnacjach domu panowala grobowa cisza. Lubil ten obraz, niemal namacalny w jego wyobrazni. Kochal przebywac w ciemnosci. Wracal do czasow dziecinstwa. Czul sie tak, jakby to wszystko wydarzylo sie nie dalej niz wczoraj. Jego macoche Fione Mor-rison wszyscy uwazali za ladna kobiete, dobrego czlowieka, przyjaciolke i sasiadke, za dobra matke. Same klamstwa! Zamykala go niczym znienawidzone zwierze - nie, jeszcze gorzej niz zwierze! Przypominal sobie, jak drzal w tej piwnicy, na poczatku siusial w spodnie i siedzial zmoczony wlasna uryna, ktora z cieplej stopniowo zmieniala sie w lodowata. Pamietal, ze roznil sie od reszty rodziny. Nie bylo w nim nic, co inni mogliby pokochac. Jak gdyby nie mial duszy. Siedzial teraz w ciemnej piwnicy i zastanawial sie, czy naprawde sie tam znajduje, czy tez mu sie tylko wydaje. W jakiej rzeczywistosci przebywa? W jakiej fantazji? W jakim horrorze zyje? Dotykiem reki badal podloge. Hmmm. To nie jest piwnica w starym domu w Princeton. Na pewno nie. Tutaj podloga jest gladka, cementowa, zakurzona i pokryta plesnia. Gdzie on sie znajduje? Zapalil latarke. Aha! Nikt by w to nie uwierzyl! Nikt by nie odgadl, czyj to dom, w czyjej piwnicy sie ukryl. Odpychajac sie reka, Soneji podniosl sie z podlogi. Czul sie lekko obolaly i mial nudnosci, lecz zlekcewazyl przejsciowy bol. Teraz gotow byl ruszyc po schodach na gore. Nikt by nie uwierzyl, co zamierza zrobic. To takie odrazajace. O kilka stopni wyprzedzal innych. Jak zawsze byl na czele. ROZDZIAL 39 Soneji wszedl do pokoju bawialnego i sprawdzil czas na cyfrowym zegarze telewizora. Byly dwadziescia cztery minuty po trzeciej nad ranem. Znowu godzina duchow.Kiedy dotarl na pietro, postanowil dalej isc na czworakach. 79 Mial dobry plan. Nie nalezal do ludzi bezwartosciowych, nie nadajacych sie do niczego. Nie zaslugiwal na zamykanie w piwnicy. Gorace lzy naplynely mu do oczu - znal to uczucie az nazbyt dobrze. Macocha zawsze nazywala go plaksa i maminsynkiem. Zawsze go wyzywala, az wreszcie usmazyl ja z ustami otwartymi w niemym wolaniu.Gorace lzy splywaly mu po policzkach i ciekly za kolnierz koszuli. Umieral, a przeciez nie zasluzyl na smierc. Zatem ktos musi za to zaplacic. Po cichu, ostroznie czolgal sie na brzuchu jak waz. Deski podlogi nawet nie zaskrzypialy. Ciemnosc wydawala sie naladowana elektrycznoscia, sprzyjala nieograniczonymi dzialaniom. Myslal, jak bardzo ludzie boja sie intruzow we wlasnych domach i mieszkaniach. Slusznie, powinni sie bac. Bestie czaja sie tuz za zamknietymi drzwiami, obserwuja w nocy ich okna. W kazdym miescie, malym czy duzym, sa podgladacze tacy jak on. A do tego tysiace zwariowanych zboczencow, ktorzy tylko czekaja, by sie wedrzec do srodka i rozpoczac orgie. Mieszkancy najlepiej zabezpieczonych domow sa karma dla potworow. Zauwazyl na pietrze sciany pomalowane na zielono. Zielone sciany. Co za szczescie! Soneji wyczytal gdzies, ze czesto maluje sie na zielono szpitalne sale operacyjne. Jezeli sa biale, lekarze i pielegniarki widza niekiedy urojone obrazy zwiazane z prowadzona operacja, swieza i zakrzepla krew. Nazywa sie to efektem duchow. Tymczasem zielone sciany maskuja krew. Koniec z myslami krazacymi po glowie, chocby najbardziej aktualnymi, powiedzial sobie Soneji. Zadnych przerw. Masz byc idealnie spokojny i ostrozny. Najblizsze minuty moga okazac sie niebezpieczne. Ten dom byl niebezpieczny - i wlasnie dlatego prowadzona przez niego gra zmieniala sie w taka dobra zabawe, godna zapamietania wyprawe. Drzwi sypialni byly nie domkniete. Soneji powoli otworzyl je szerzej. Uslyszal ciche pochrapywanie spiacego czlowieka. Na nocnym stoliku stal zegar. Wskazywal trzecia dwadziescia trzy. Czyzby czas sie cofal? Podniosl sie z ziemi, wyprostowal. W koncu wydostal sie z piwnicy i teraz czul niewiarygodny przyplyw zlosci. Byl wsciekly i mial ku temu powody. Z furia rzucil sie na lezaca w lozku postac. Obiema dlonmi sciskal metalowa rurke. Uderzyl z calej sily. -Detektywie Goldman, bardzo milo mi pana poznac - wyszeptal. ROZDZIAL 40 Praca przesladowala mnie nieustannie, czaila sie, gotowa dopasc w kazdej chwili, zadala wszystkiego, co moglem dac, a moze nawet wiecej.Nastepnego dnia rano polecialem do Nowego Jorku uzyczonym przez FBI helikopterem. Kyle Craig jest dobrym kumplem, ale stosuje wobec mnie gierki. 80 Dobrze o tym wie, a przy tym ma swiadomosc, ze ja takze wiem. Kyle ciagle ludzi sie nadzieja, ze pozwole sie w koncu wciagnac w sprawe pana Smitha i spotkam sie z agentem Thomasem Pierce'em. Ja natomiast bylem pewny, ze tego nie zrobie. Najpierw musialem zobaczyc sie jeszcze raz z Garym Sonejim.Przed osma trzydziesci znalazlem sie nad ladowiskiem smiglowcow we wschodnim rejonie ulic Dwudziestych. Niektorzy nazywali to miejsce diabelskim portem Nowego Jorku. Nad zatloczonym FDR Drive i East River unosil sie czarny Belljet Federalnego Biura Sledczego. Helikopter opadal tak, jakby cale miasto nalezalo do niego, co bylo tylko jeszcze jednym przejawem arogancji FBI. Przeciez nikt nie jest wlascicielem Nowego Jorku, no, moze z wyjatkiem Gary'ego Soneji'ego. Na dole oczekiwal mnie detektyw Carmine Groza, z ktorym wsiadlem do nie oznakowanego samochodu mercury marquis. Szybko ruszylismy wzdluz FDR Drive w kierunku wylotu na Major Deegan. Kiedy jechalismy do Bronksu, przypomnialem sobie zabawny fragment wiersza poety Ogdena Nasha. "The Bronx, no thonx." W zyciu potrzebne sa wesole strofki. Glowe nadal wypelnial mi irytujacy szum smigiel helikopterow. Przypominal parszywe bzyczenie owadow w psiej budzie w Wilmington. To wszystko dzialo sie za szybko. Gary Soneji wytracil nas z rownowagi, o co mu zreszta chodzilo - zawsze w ten sposob wykorzystywal swe paskudne sklonnosci. Stawal twarz w twarz z przeciwnikiem, wywieral silna presje i czekal na zasadniczy blad. Staralem sie uniknac pomylki, aby nie skonczyc jak Manning Goldman. Ostatnie zabojstwo mialo miejsce w Riverdale. O tej okolicy opowiadal zdenerwowany detektyw Groza, kiedy jechalismy ulica Deegan. Jego gadanina przywiodla mi na mysl stara maksyme, ktorej staram sie przestrzegac w zyciu: Mowa jest srebrem, lecz milczenie zlotem. Twierdzil, ze logicznie rzecz biorac, rejon Riverdale powinien nalezec do Manhattanu. Tymczasem jest czescia Bronksu. Zeby jeszcze bardziej wszystko pogmatwac, w Riverdale miesci sie Manhattan College, niewielka prywatna szkola, ktora nie ma zwiazku ani z Manhattanem, ani z Bronksem. Groza poinformowal mnie, ze w tej szkole uczyl sie Rudy Giuliani, burmistrz Nowego Jorku. Sluchajac paplaniny detektywa, doszedlem do wniosku, ze po prostu chce sie przed kims wygadac. Zachowywal sie dzis inaczej niz kilka dni wczesniej, kiedy poznalem go na Penn Station jako partnera Manninga Goldmana. -Z toba wszystko w porzadku? - zapytalem w koncu. Sam nigdy nie stracilem partnera, ale przyjaznilem sie z Sampsonem. Kiedys zostal ugodzony nozem w plecy. Zdarzylo sie to w Polnocnej Karolinie. Porwano tez moja siostrzenice Na-omi. Rozmawialem z detektywami, ktorych partnerzy zostali zabici - to nigdy nie jest latwa sytuacja. -W gruncie rzeczy nie lubilem Manninga Goldmana - zwierzyl sie Groza -lecz szanowalem go jako detektywa. Zaden czlowiek nie zasluguje na taka smierc. -Fakt, nikt nie powinien umierac w ten sposob - zgodzilem sie. Nikt nie jest bezpieczny. Ani bogaci, ani tym bardziej biedni, ani nawet policjanci. Ten refren 81 nieustannie towarzyszyl mi w zyciu jako najbardziej przerazajaca prawda naszej epoki.W koncu skrecilismy z zatloczonej autostrady Deegan, w jeszcze bardziej rojny i halasliwy Broadway. Tego dnia detektyw Groza byl najwidoczniej bardzo poruszony. Ja nic po sobie nie pokazywalem, ale czulem to samo. Gary Soneji udowodnil nam, z jaka latwoscia potrafi sie dostac do domu gliniarza. ROZDZIAL 41 Dom Manninga Goldmana znajdowal sie w gornej czesci Riverdale, znanej jako Fieldstone. Jak na Bronx, byla to zaskakujaco atrakcyjna okolica. Policyjne radiowozy i liczne wozy telewizyjne staly zaparkowane w waskich uliczkach zabudowanych ladnymi domkami. Nad glowami kolysal sie smiglowiec FOX TV, widoczny miedzy galeziami i liscmi drzew.Dom Goldmana byl bardziej nowoczesny niz okoliczne budynki w stylu Tudorow. Musialo sie tu przyjemnie mieszkac. Nic nie przypominalo typowego osiedla zamieszkanego przez policjantow, ale tez Manning Goldman nie zaliczal sie do typowych glin. -Ojciec Goldmana byl znanym lekarzem w Mamaroneck - ciagnal swa opowiesc Groza. - Po jego smierci Manning otrzymal troche forsy. W rodzinie mial opinie buntownika i czarnej owcy, bo zostal gliniarzem. Jego dwaj bracia sa dentystami na Florydzie. Nie spodobalo mi sie to, co dzialo sie wokol miejsca zbrodni, wiec chcielismy zatrzymac sie dwie przecznice dalej. Za duzo bylo bialo-niebieskich wozow policyjnych i samochodow wladz miejskich. Zbyt duzo checi niesienia pomocy i wtracania sie. -Wczesniej przyjechal tu sam burmistrz. To pistolet, ale jest w porzadku - powiedzial Groza. - Smierc gliniarza w Nowym Jorku jest wielkim wydarzeniem. Wiadomosc nadajaca sie na czolowke we wszystkich mediach. -Szczegolnie ze chodzi o zabojstwo detektywa w jego wlasnym domu - dodalem. Groza zaparkowal wreszcie samochod w obsadzonej drzewami uliczce, jedna przecznice od domu Goldmana. Nad glowami swiergotaly obojetne na ludzka smierc ptaki. Idac w kierunku miejsca zbrodni, docenilem anonimowosc, jaka czulem w Nowym Jorku. W Waszyngtonie zbyt wielu reporterow wie, kim jestem. Jezeli pojawiam sie na miejscu morderstwa, to na ogol oznacza, ze w gre wchodzi szczegolnie parszywe, wielkie przestepstwo. Nikt nie zwrocil na nas uwagi, kiedy przedarlismy sie z Groza przez tlum gapiow do domu Goldmana. Groza oprowadzil mnie po wnetrzu - pozwolono mi 82 nawet obejrzec sypialnie Goldmana, w ktorej tak brutalnie go zamordowano. Wydawalo sie, ze nowojorscy gliniarze wiedza, kim jestem i dlaczego sie tu znalazlem. Kilka razy uslyszalem wypowiedziane polglosem nazwisko Sonejiego. Zle wiadomosci szybko sie rozchodza.Zwloki detektywa juz wywieziono, a ja nie lubie pojawiac sie na miejscu zbrodni za pozno. W pokoju pracowalo kilku technikow z nowojorskiego departamentu policji. Wszedzie byla krew Goldmana. Zaplamila lozko, sciany, bezowa wykladzine na podlodze, biurko, polki z ksiazkami, nawet zlota menore. Teraz juz wiedzialem, dlaczego Soneji z takim upodobaniem rozlewa krew - dlatego, ze jego wlasna krew niesie smierc. Wyczuwalem w pokoju Goldmana obecnosc Sonejiego, widzialem go; zaskoczylo mnie, ze czuje jego obecnosc prawie namacalnie. Pamietalem moment, gdy Gary Soneji wtargnal w nocy do mojego domu z nozem w rece. Ale dlaczego zjawil sie tutaj, zastanawialem sie. Czy w ten sposob ostrzega mnie, igra z moja wyobraznia? -Z pewnoscia chodzilo mu o wywolanie wrazenia - mruknalem bardziej do samego siebie niz do Carrnine'a Grozy. - Orientowal sie, ze Goldman prowadzi jego sprawe w Nowym Jorku. Chce nam pokazac, ze calkowicie panuje nad sytuacja. Musialo jednak byc jeszcze cos, czego na razie nie zauwazylem. Spacerowalem po sypialni tam i z powrotem. Spostrzeglem na biurku wlaczony komputer. Zaczepilem jednego z technikow, niskiego czlowieczka z ponuro zacisnietymi ustami, ktory idealnie pasowal do scenerii zabojstwa. -Czy kiedy znalezliscie detektywa Goldmana, komputer byl wlaczony? - za pytalem. -Tak. Mac pracowal. Byl zakurzony. Spojrzalem na Groze. -Wiadomo, ze Gary szuka Shareefa Thomasa, a Thomas pochodzi z Nowego Jorku i prawdopodobnie tu powrocil. Moze Soneji zmusil Goldmana do wyswietlenia pliku z danymi Thomasa, zanim go zabil. Po raz pierwszy detektyw Groza zamilkl. Ja tez nie mialem calkowitej pewnosci, lecz wierzylem wlasnemu instynktowi, zwlaszcza gdy w gre wchodzil Soneji. Szedlem po jego krwawych sladach przekonany, ze nie zdazyl mnie zbytnio wyprzedzic. ROZDZIAL 42 Nadspodziewanie goscinna policja nowojorska zarezerwowala mi pokoj w hotelu "Marriott" przy Czterdziestej Drugiej ulicy. Na moja prosbe zdazyli sie juz zajac sprawdzaniem Shareefa Thomasa. Zadbano o wszystko, ale Soneji byl na wolnosci i spedzal w miescie kolejna noc. 83 Thomas mieszkal w dystrykcie Columbia, lecz pochodzil z Brooklynu. Bylem prawie pewien, ze Soneji dotarl tutaj po jego tropie. Czy nie zapowiedzial tego, korzystajac z posrednictwa Jamala Autry'ego z wiezienia Lorton? Mial do wyrownania rachunki z Thomasem, a Soneji nie zostawia takich spraw nie zalatwionych, powinienem o tym wiedziec.Kiedy o wpol do dziewiatej wieczorem opuscilem wreszcie Police Plaza, czulem sie zupelnie wyczerpany fizycznie. Radiowoz zawiozl mnie do hotelu. Mialem ze soba niezbedne rzeczy, wiec w razie potrzeby moglem spedzic kilka dni poza domem. Wolalbym, zeby nie okazalo sie to konieczne. W pewnych sytuacjach lubie Nowy Jork, ale obecnego pobytu nie sposob porownac z przedswiatecznymi zakupami na Piatej Alei ani z jesiennym meczem Yankee World Series. Okolo dziewiatej zatelefonowalem do domu. Odezwala sie nasza rodzinna sekretarka automatyczna, czyli Jannie. -Czy to E.T.? Dzwonisz do domu? - taka jest cwana. Musiala przewidziec, ze to ja. Zreszta zawsze telefonuje, chocby nie wiem co sie dzialo. -Jak sie masz, moje szczescie, swiatlo mego zycia. - Wystarczylo, ze uslysza-lem jej glos, bym zaczal tesknic do niej, do domu i calej rodziny. -Byl tutaj Sampson. Sprawdzal, czy wszystko w porzadku. Dzisiaj mielismy trenowac boks, pamietasz, tatusiu? - Jannie odgrywala swa role dosc topornie, ale osiagala pozadane rezultaty. Potrafila tez stworzyc z dzwiekow zywy obraz: -Buch, buch, trach. Trach, trach, buch. -Czy mimo wszystko cwiczyliscie dzis z Damonem? - zapytalem. W wyobrazni zobaczylem ich twarze - Damona i Nany. Widzialem kuchnie, w ktorej siedzi Jannie i rozmawia ze mna przez telefon. Tesknilem za kolacja w rodzinnym gronie. -Jasne, ze tak. Rozbilam jego garde. Zgasilam mu swiatlo. Ale to nie to samo co z toba. Nie ma sie przed kim popisywac. -Musisz zaprezentowac sie przed soba - odpowiedzialem. -Wiem, tatusiu. Tak zrobilam. Popisywalam sie przed soba i uznalam, ze to dobry wystep. Rozesmialem sie glosno. -Przykro mi, ze nie zdazylem na lekcje boksu z takimi dwoma zakapiorami jak wy. Przepraszam, przepraszam, przepraszam - powiedzialem glosem przypominajacym bluesowy zaspiew. - Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam. -Ty zawsze tak mowisz - szepnela Jannie; wyczulem zal w jej glosie. - Ktoregos dnia to okaze sie niewystarczajace. Wspomnisz moje slowa. I zapamietaj, kto pierwszy ci o tym powiedzial. Pamietaj, pamietaj, pamietaj. ' Wzialem sobie te rade do serca. Siedzialem samotnie w nowojorskim hotelu, pozywiajac sie hamburgerem, ktorego przyniesiono mi do pokoju, i wygladalem przez okno na Times Square. Schizofrenia bywa gorsza niz jadanie w samotnosci. Myslalem o dzieciach, o Christine Johnson, a potem o Garym Sonejim i Manningu Goldmanie, zamordowanym we wlasnym domu. Usilowalem przeczytac kilka stron ksiazki Angela's Ashes, ktora zabralem ze soba, lecz tego wieczoru nie bylem w stanie strawic opisu getta w Limerick. 34 Kiedy sie troche pozbieralem, zadzwonilem do Christine. Rozmawialismy prawie godzine. To byla przyjemna, nie wymagajaca wysilku pogaduszka. Miedzy nami cos sie zmienialo. Zapytalem, czy chce, abysmy spedzili razem najblizszy weekend w Nowym Jorku, jezeli bede musial tu zostac. Zadanie tego pytania wymagalo ode mnie sporo odwagi. Zastanawialem sie, czy ona slyszy niepokoj w moim glosie.Christine znowu mnie zaskoczyla. Zgodzila sie przyjechac do Nowego Jorku. Smiejac sie odpowiedziala, ze teraz, w lipcu, moze z wyprzedzeniem zrobic swiateczne zakupy, ale musze przyrzec, ze uprzyjemnie jej ten pobyt. Obiecalem. Potem widocznie zasnalem, poniewaz obudzilem sie w obcym lozku, w obcym miescie, owiniety posciela niczym kaftanem bezpieczenstwa. Naszly mnie dziwaczne, nieprzyjemne mysli. Gary Soneji idzie za mna krok w krok. Nie ma innej drogi. ROZDZIAL 43 Byl Aniolem Smierci. Wiedzial o tym, odkad skonczyl jedenascie lub dwanascie lat. Zabil wtedy swa pierwsza ofiare tylko po to, by sie przekonac, czy potrafi to zrobic. Policja do dzis nie odnalazla ciala. Jedynie on wie, gdzie zakopal zwloki, a sam przeciez tego nie powie.Gary Soneji powrocil nagle do rzeczywistosci, do chwil spedzanych tutaj, w Nowym Jorku. "Chryste, smieje sie do siebie samego w barze na East Side. Moze nawet mowie do siebie." Barman w DowdMcGoey's zwrocil juz na niego uwage, na to, ze gada do siebie jak w transie. Wscibski, rudowlosy Irlandczyk udaje, ze wyciera kufle, ale bez przerwy obserwuje go katem oka. Irlandzkie oczy szpieguja. Soneji natychmiast kiwnal na barmana, usmiechajac sie z zawstydzeniem. -Niech pan sie nie martwi, juz oprzytomnialem. Na chwile stracilem nad soba kontrole. Ile place, Michael? Imie barmana bylo wypisane na plakietce przypietej do koszuli. Wydawalo mu sie, ze to udane, usprawiedliwiajace przedstawienie spelnilo swoje zadanie, wiec uregulowal rachunek i wyszedl. Ruszyl Pierwsza Aleja na poludnie, minal kilka przecznic, po czym skrecil we wschodnia Piecdziesiata ulice. Spostrzegl zatloczony lokal o nazwie "Tatou". Wygladal obiecujaco. Przypomnial sobie o czekajacym go zadaniu: musi znalezc w Nowym Jorku jakies bezpieczne miejsce na nocleg. "Plaza" to w gruncie rzeczy nie najlepszy pomysl. "Tatou" bylo zapchane po brzegi ozywionym tlumem - ludzie przychodzili tu porozmawiac, pogapic sie na innych, zjesc i wypic. Na parterze miescila sie sala restauracyjna, a na pietrze tanczono. Czym charakteryzuje sie to miejsce? - 85 zastanawial sie Soneji. Musial to zrozumiec. Doszedl do wniosku, ze liczy sie status gosci. Do "Tatou" przychodzili biznesmeni lub pracujace kobiety po trzydziestce i czterdziestce, prawdopodobnie zjawiali sie tu prosto z pracy w srodmiesciu. Byl czwartkowy wieczor. Wiekszosc chce sobie zapewnic jakas rozrywke na najblizszy weekend.Soneji zamowil biale wino i lustrowal ludzi siedzacych rzedem przy barze. Wygladali na idealnie dopasowanych do swego czasu, na rozpaczliwie wyczekujacych. Wybierz mnie, poderwij, zauwaz, zdawali sie prosic. Zagadal do dwoch prawniczek, ktore, niestety, okazaly sie nierozlaczne. Przypominaly mu dziwne dziewczyny z francuskiego filmu "La Cermonie". Dowiedzial sie, ze Theresa i Jessie mieszkaja wspolnie od jedenastu lat. Jezu! Mialy po trzydziesci szesc lat. Ich czas zaczal sie juz liczyc podwojnie. Pracowaly w instytucji religijnej Vertical Club na Piecdziesiatej Dziewiatej ulicy. Letnie wakacje spedzaly w Bridgehampton, oddalonym mile od morza. Nie podobaly sie ani jemu, ani nikomu innemu w tym barze. Soneji ruszyl dalej. Zaczynal odczuwac lekka presje. Policja wie, ze korzysta z przebrania. Nie orientuje sie natomiast, jak wyglada tego czy innego dnia. Wczoraj wystepowal jako czterdziestokilkuletni brunet rodem z Hiszpanii, dzisiaj jako brodaty blondyn, dobrze pasujacy do "Tatou". A jutro - kto to wie? Moglby jednak popelnic glupia pomylke, dac sie poderwac i wtedy wszystko by sie skonczylo. Poznal dyrektora artystycznego - kobiete odpowiadajaca za oprawe plastyczna ogloszen w duzej spolce reklamowej mieszczacej sie na Lexington Avenue. Jean Summerhill powiedziala mu, ze pochodzi z Atlanty. Byla niska, bardzo szczupla, o obfitych blond wlosach, ktore splatala w modny, zwisajacy z jednej strony glowy warkocz. Typ kobiety bardzo samodzielnej. Przypominala mu nieco Meredith, jego Missy. Mieszkala sama we wlasnym mieszkaniu, kilka przecznic od "Tatou". Za ladna, by samotnie przesiadywac w takim miejscu, szukac towarzystwa w nieodpowiednich lokalach, ale Soneji wkrotce zrozumial, ze Jean Summerhill jest dla wiekszosci mezczyzn zbyt madra, zbyt silna psychicznie. Byla tez wielka indywidualistka. Odstraszala mezczyzn, nie majac takiego zamiaru, a nawet nie zdajac sobie z tego sprawy. Jego jednak nie odstraszyla. Rozmawiali swobodnie, jak to robia niekiedy nieznajomi przy barze, nie majac nic do stracenia, nie ponoszac zadnego ryzyka. Jean byla bardzo rzeczowa. Kobieta, ktora chce uchodzic za mila, lecz nie ma szczescia w milosci. Podzielil sie z nia ta obserwacja, a ona chyba mu uwierzyla, poniewaz wlasnie to chciala uslyszec. -Latwo sie z toba rozmawia - stwierdzila przy trzecim czy czwartym drinku. - Jestes bardzo spokojny. Zrownowazony, prawda? -Owszem, jestem troche nudny - odrzekl Soneji. Oczywiscie doskonale wiedzial, ze mozna o nim powiedziec wszystko, tylko nie to. - Moze dlatego opuscila mnie zona. Missy zakochala sie w bogatym facecie, swoim szefie z Wall Street. Plakalismy oboje, kiedy mi o tym powiedziala. Teraz mieszka w wielkim apartamencie na 86 Beekman Place. Fajny kacik, naprawde. - Usmiechnal sie. Pozostalismy przyjaciolmi. Niedawno sie z nia widzialem.Jean popatrzyla mu w oczy. W jej spojrzeniu kryl sie jakis smutek. -Wiesz, co mi sie w tobie podoba? - zapytala. - To, ze sie mnie nie boisz. Gary Soneji sie znowu usmiechnal. -Nie, chyba nie. -Ja rowniez sie ciebie nie boje - wyszeptala Jean Summerhill. -I tak powinno byc - odrzekl Soneji. Tylko nie strac dla mnie glowy. Przyrzekasz? -Postaram sie. Razem opuscili "Tatou", kierujac sie do jej mieszkania. ROZDZIAL 44 Stalem samotnie na Czterdziestej Drugiej ulicy na Manhattanie i niecierpliwie wygladalem Carmine'a Grozy. W koncu mlody detektyw zabral mnie sprzed glownego wejscia do "Marriotta". Wskoczylem do jego samochodu i pojechalismy do Brooklynu. W tej sprawie wydarzylo sie wreszcie cos dobrego, obiecujacego.Shareef Thomas zostal wysledzony w nalezacej do Brooklynu dzielnicy Bed-ford-Stuyvesant. Czy Gary Soneji rowniez wie, gdzie jest Thomas? Jak duzo dowiedzial sie z zapisow komputerowych Manninga Goldmana, jezeli dowiedzial sie czegokolwiek? O siodmej rano w sobote poruszanie sie po miejskich jezdniach bylo czysta przyjemnoscia. Gnalismy z zachodu na wschod, przejezdzajac przez Manhattan w niespelna dziesiec minut. Przez most Brooklynski dostalismy sie na drugi brzeg East River. Nad skupiskiem wysokich budynkow mieszkalnych akurat wschodzilo slonce. Widok oslepiajaco zoltej ognistej kuli natychmiast przyprawil mnie o bol glowy. Do Bed-Stuy dojechalismy nieco przed wpol do osmej. Znalem te okolice Brooklynu z kiepskiej reputacji. O tej porze dnia wygladala na wymarla. Rasistowscy gliniarze z dystryktu Columbia uzywaja paskudnego okreslenia na tego rodzaju srodmiejskie getta: samooczyszczajace sie piece. Wystarczy zatrzasnac drzwi i pozwolic, zeby wnetrze samo sie wyczyscilo. Niech wszystko sie spali. Mama Nana o lekcewazeniu problemow socjalnych w takich miejscach mowi: ludobojstwo. Jeden ze sklepow szczycil sie wymalowanym recznie szyldem, na ktorym czerwone litery na zoltym tle glosily: Delikatesy i Tyton, First Street, Otwarte 24 godziny. Sklep byl zamkniety. To tyle, jesli chodzi o prawdziwosc informacji. Przed frontem delikatesow stala brunatnobrazowa furgonetka z pomalowanymi na srebrny kolor szybami i pejzazem w stylu "ksiezyc nad Miami" na bocznych scianach. Ulica szla nierownym, placzacym sie krokiem samotna narkomanka. Poza nia nie bylo widac nikogo. 87 Budynek, w ktorym przebywal Shareef Thomas, mial dwie kondygnacje, wyblakle szare gonty i czesciowo powybijane okna. Wygladal na przeznaczony do rozbiorki juz dawno temu. Thomas siedzial w melinie, w ktorej sprzedawano narkotyki. Groza i ja nastawilismy sie na dlugie czekanie. Mielismy nadzieje, ze pojawi sie tu Gary Soneji.Wcisnalem sie w kat przedniego siedzenia i odczytalem oblazacy z farby napis na szczycie budynku z czerwonej cegly: 10 000 DOLAROW NAGRODY ZA ZASTRZELENIE POLICJANTA. Niezbyt dobry omen, ale uczciwe ostrzezenie. Okolica zaczela sie budzic do zycia okolo dziewiatej, wtedy tez mozna bylo poznac jej prawdziwe oblicze. Dwie starsze kobiety w bialych sukniach szly do kosciola Pentecostal. Ich widok przypomnial mi mame Nane i jej kumy z Waszyngtonu. Znowu poczulem zal, ze nie moge spedzic weekendu we wlasnym domu. Szescioletnia lub moze siedmioletnia dziewczynka skakala przez skakanke zrobiona z kawalka pokrytego izolacja kabla. Poruszala sie jak w jakims apatycznym transie. Na widok tej dziecinnej zabawy zrobilo mi sie smutno. Zaczalem myslec, co z niej wyrosnie. Jaka ma szanse na wyrwanie sie stad? Pomyslalem tez o Jannie i Damonie, o tym, ze prawdopodobnie beda bardzo rozczarowani moja nieobecnoscia w domu w sobote rano. "Sobota to nasz wolny dzien, tatusiu. Mamy tylko soboty i niedziele, zeby byc razem." Czas plynal powoli. Zawsze tak jest, gdy pelni sie sluzbe obserwacyjna. Myslalem o tutejszej okolicy - tragedia tez moze byc zarazliwa. Mniej wiecej o dziesiatej trzydziesci czarna ciezarowka bez zadnych oznaczen podjechalo dwoch podejrzanie wygladajacych facetow w podkoszulkach bez rekawow i szortach zrobionych z dlugich spodni przez obciecie nogawek. Otworzyli sklep i wynosili na ulice melony, kolby kukurydzy, pomidory, kapuste. Melony zwalili na wysoka sterte w cuchnacym rynsztoku. Dochodzila jedenasta, zaczynalem sie powaznie niepokoic. W glowie klebily sie paranoiczne mysli. Moze dostalismy nieprawdziwa informacje, albo Gary Soneji byl juz w tej ruderze. Umie korzystac z przebrania. Moze nawet jest tam w tej chwili. Otworzylem drzwi samochodu i wysiadlem. Uderzyla mnie fala goraca - jakbym wpadl do rozpalonego pieca - ale w samochodzie czulem sie jeszcze gorzej. -Co robisz? - zapytal Groza. Wygladalo na to, ze gotow jest przesiedziec w wozie zgodnie z regulaminem caly dzien, czekajac na pojawienie sie Sonejiego. -Mozesz mi zaufac - odrzeklem. ROZDZIAL 45 Zdjalem biala koszule i przewiazalem sie nia w pasie. Zmruzylem oczy, przyzwyczajajac je do ostrego swiatla. 88 Groza zawolal: Alex!, lecz zignorowalem go i powoli ruszylem w kierunku zrujnowanego domu-kryjowki. Zupelnie niezle udawalem ulicznego narkomana To nie jest zbyt trudne. Jeden Bog wie, ile razy widzialem podobnych ludzi w swojej okolicy. Moj starszy brat byl przed smiercia takim ulicznym wloczega-narkomanem.Do meliny wchodzilo sie z drugiej strony opuszczonego budynku. Wygladalo to identycznie we wszystkich duzych miastach, ktore odwiedzilem: w Waszyngtonie, Baltimore, Filadelfii, Miami, Nowym Jorku. Czlowiek zastanawia sie, dlaczego tak jest. Otworzylem pokryte graffiti drzwi i stwierdzilem, ze to zupelne dno, nawet jak na meline narkomanow. Koniec byl bliski. Zwlaszcza ze Shareef Thomas jest nosicielem wirusa. Na zaswinionej, pokrytej plamami podlodze walaly sie smiecie, puste puszki po wodzie sodowej, butelki po piwie, opakowania po gotowych potrawach, potluczone ampulki i druty uzywane do czyszczenia rurek destylacyjnych. Upalne lato w srodku miasta. Wyobrazalem sobie, ze w takiej dziurze pracuje tylko jeden urzednik, ktory pobiera dwa lub trzy dolary za kawalek miejsca na podlodze. Mozna tu zapewne kupic strzykawki, rurki, papier, wypozyczyc palnik butanowy, moze nawet oferuja wode sodowa albo piwo. Na scianach widnialy nabazgrane hasla: "Pieprzyc to", "AIDS", "Narkomani Swiata". W powietrzu unosila sie gesta, pelna dymu mgla. Wszedzie obrzydliwie smierdzialo, gorzej niz na miejskim smietnisku. Mimo to w pomieszczeniu panowal niespotykany spokoj i pogodny nastroj. Ogarnalem wszystko jednym rzutem oka, ale nie dostrzeglem ani Shareefa Thomasa, ani Gary'ego Sonejiego. W kazdym razie jeszcze nie w tej chwili. Tego dnia na rannej zmianie dyzur pelnil mezczyzna wygladajacy na Latynosa, o nie zdradzajacej wieku twarzy ozdobionej sumiastym wasem, odziany w brudny podkoszulek z napisem Bacardi i zawieszona na ramionach pochwa na bron. Ledwie rozbudzony, sprawial jednak wrazenie, ze panuje nad tym, co sie tu dzieje. Wygladalo na to, ze Shareef Thomas spadl o kilka szczebli. Jezeli zamelinowal sie tutaj, znaczylo, ze doszedl kresu. Czy jest umierajacy? A moze sie ukrywa? Czy zdaje sobie sprawe, ze prawdopodobnie szuka go Soneji? -Czego potrzebujesz, szefie? - zapytal Latynos niskim, chrapliwym glosem. Jego oczy przypominaly waziutkie szparki. -Troche spokoju - odrzeklem. Zachowywalem sie godnie, jak w kosciele, ktorym zapewne dla wielu bylo to miejsce. Wreczylem mu dwa zmiete banknoty. Wzial pieniadze i poprowadzil mnie w bok. -Tam - powiedzial. Ponad jego glowa zajrzalem do glownego pomieszczenia i poczulem, jak jakas niewidzialna reka chwyta mnie za serce i sciska je mocno. W sali dziesieciu, moze dwunastu mezczyzn i kilka kobiet siedzialo albo lezalo na podlodze i nielicznych, brudnych, wyjatkowo cienkich materacach. 89 Wiekszosc wpatrywala sie w dal i nic nie robila. Dobrze im to szlo. Odnosilo sie wrazenie, ze powoli nikna w dymie i kurzu.Nikt nie zwrocil na mnie uwagi, co bardzo mi odpowiadalo. W takich miejscach ludzie nie troszcza sie zbytnio o przychodzacych lub wychodzacych. Ale w dalszym ciagu nie widzialem ani Shareefa, ani Sonejiego. W tym pokoju bylo ciemno niczym w bezksiezycowa noc. Nie palilo sie zadne swiatlo, jesli pominac blyskajaca zapalke od czasu do czasu i towarzyszacy jej odglos pocierania o draske, a potem dlugi syk. Rozgladalem sie za Thomasem, lecz jednoczesnie skrupulatnie odgrywalem swoja role. Jeszcze jeden wynaturzony narkoman, szukajacy miejsca, w ktorym moze cos wypalic i pokiwac sie w spokoju, nie przeszkadzajac innym. Wreszcie na jednym z materacow dostrzeglem Shareefa Thomasa - lezal w tylnej czesci ciemnego, brudnego pomieszczenia. Rozpoznalem go dzieki zdjeciom przestudiowanym w Lorton. Z wysilkiem skierowalem wzrok w inna strone. Moje serce zaczelo tluc sie jak oszalale. Czy jest tu takze Soneji? Czasami przypominal ducha albo widmo. Zastanawialem sie, gdzie moze byc tylne wyjscie. Musialem szybko usiasc, zanim Thomas mnie zauwazy. Oparlem sie o sciane i z wolna osunalem sie na podloge. Katem oka obserwowalem Thomasa. Po chwili w melinie rozpetalo sie istne pieklo. Drzwi otworzyly sie z impetem i do wnetrza wpadl Groza w towarzystwie dwoch umundurowanych policjantow. To tyle, jesli chodzi o zaufanie. -Skurwysyny - jeknal obudzony halasem facet kolo mnie, spowity klebami dymu. -Policja! Nie ruszac sie! - krzyknal Groza. - Niech nikt sie nie rusza. Wszyscy zachowuja spokoj! Wrzeszczal jak posterunkowy patrolujacy ulice. Nie spuszczalem z oczu Thomasa. Zdazyl juz poderwac sie z materaca, na ktorym kilka sekund wczesniej lezal niczym rozleniwiony kot. Moze w ogole nie byl nacpany. Moze sie ukrywa. Zlapalem polautomatyczny pistolet zatkniety za pasem pod zrolowana koszula. Wyciagnalem bron przed siebie. Mialem jednak nadzieje, ze nie bede musial strzelac z tak malej odleglosci. Thomas wydobyl strzelbe, ktora wczesniej widocznie schowal pod materacem. Pozostali narkomani nie mogli sie nawet ruszyc ani usunac z drogi, tylko szeroko otwierali ze strachu zaczerwienione oczy. Thomas wystrzelil ze swej pukawki! Groza i policjanci w mundurach w jednej chwili padli na ziemie. Nie wiedzialem, czy ktorys z nich oberwal. Latynos wydzieral sie przy drzwiach: -Skonczcie z tym gownem! Skonczcie z tym gownem! On takze lezal na podlodze i wrzeszczal, nie unoszac glowy. -Thomas! - krzyknalem najglosniej, jak potrafilem. Shareef poruszal sie zaskakujaco szybko i zwinnie. Jego ciemne oczy palaly. Zachowal bystrosc i refleks, nawet jesli byl nacpany. Zwrocil strzelbe w moim kierunku. 90 Niczego nie da sie porownac z widokiem lufy wymierzonej w czlowieka. Teraz juz nie mialem wyboru. Nacisnalem spust glocka.Shareef Thomas oberwal w prawe ramie. Zrobil zreczny obrot w lewa strone, lecz utrzymal sie na nogach. Na pewno juz wczesniej byl w takiej sytuacji. Ja zreszta tez. Wystrzelilem drugi raz, trafiajac go w gardlo lub dolna szczeke. Kula odrzucila Thomasa do tylu - upadajac walnal w cieniutka sciane, od czego zatrzesla sie cala buda. Oczy Shareefa zapadly sie, usta otwarly szeroko. Umarl, zanim zdazyl dotknac podlogi. Zabilem jedynego czlowieka, ktory mogl mnie doprowadzic do Sonejiego. ROZDZIAL 46 Slyszalem, jak Groza nawoluje przez krotkofalowke. Jego slowa zmrozily mnie.-Funkcjonariusz postrzelony przy Macon 412. Postrzelony funkcjonariusz! Nigdy wczesniej nie bylem swiadkiem smierci policjanta. Kiedy jednak wszedlem do glownego pomieszczenia meliny, przewidywalem, ze jeden z mundurowych musi umrzec. Dlaczego Groza wtargnal tu w taki sposob? Dlaczego zabral ze soba posterunkowych? No coz, teraz to juz nie mialo wiekszego znaczenia. Mezczyzna w mundurze lezal na wznak na zasmieconej podlodze opodal drzwi wejsciowych. Mial szklany wzrok - pomyslalem, ze jest w szoku. Z kacika ust saczyla mu sie struzka krwi. Strzelba wykonala swoje przerazajace zadanie - tak samo byloby ze mna, gdyby Shareef zdazyl mnie trafic. Sciany i drewniana podloga byly zachlapane krwia. Slady po kulach niczym tatuaz zdobily sciane powyzej ciala lezacego policjanta. Nie moglismy mu w zaden sposob pomoc. Stanalem obok Grozy, ciagle trzymajac w rece glocka. Zacisnalem zeby. Staralem sie opanowac zlosc na Groze, za przesadne zareagowanie i sprowokowanie tego zajscia. Chcialem odzyskac panowanie nad soba, zanim otworze usta. Gliniarz na lewo ode mnie mamrotal bez przerwy: -Chryste, Chryste. Przezywal silny wstrzas. Co chwila przecieral reka czolo i oczy, jakby chcial wymazac obraz krwawej lazni. Karetka przyjechala po kilku minutach. Patrzylismy, jak dwaj sanitariusze desperacko staraja sie uratowac zycie policjanta. Byl mlody, wygladal na dwadziescia kilka lat. Mial rudawe, ostrzyzone na jeza wlosy. Gors jego niebieskiej koszuli, w ktora byl ubrany, zrobil sie czarny od krwi. W tylnej czesci meliny inny sanitariusz usilowal ratowac Shareefa Thomasa, ale ja wiedzialem, ze on nie zyje. W koncu cichym i powaznym glosem odezwalem sie do Grozy. 91 -My wiemy, ze Thomas nie zyje, lecz nie ma powodu, aby dowiedzial sieo tym Soneji. Moze go dostaniemy, jesli bedzie myslal, ze Thomas lezy w nowojorskim szpitalu. Groza przytaknal. -Pogadam z kim trzeba, zeby zabrac Thomasa do szpitala. Moglibysmy tez podrzucic slowko prasie. Warto sprobowac. Glos Grozy nie brzmial zbyt pewnie, a mlody detektyw nie wygladal za dobrze, co zdaje sie mozna powiedziec i o mnie. Ciagle mialem przed oczami zlowieszczy napis na odleglym murze: 10 000 DOLAROW NAGRODY ZA ZASTRZELENIE POLICJANTA. ROZDZIAL 47 Zaden z uczestnikow policyjnego polowania na bandyte nie jest w stanie zgadnac, od czego ono sie zacznie, jak bedzie przebiegac i czym sie skonczy. Nikt nie potrafi sobie wyobrazic, jakimi drogami podazy od wydarzen na Union Station i dokad dotrze.Gary Soneji dysponowal wszelkimi informacjami, mial pelna kontrole nad sytuacja. Ponownie zdobywal slawe. Byl kims. Mowiono o nim w wiadomosciach nadawanych co dziesiec minut. To, ze pokazywano jego zdjecia, nie mialo wiekszego znaczenia. Nikt nie orientowal sie, jak Soneji wyglada dzisiaj, jak wygladal wczoraj i jak zaprezentuje sie jutro. Nie mozna przeciez aresztowac wszystkich ludzi w Nowym Jorku, prawda? Z mieszkania niezyjacej juz Jean Summerhill wyszedl kolo poludnia. Ta ladna kobieta najwidoczniej stracila dla niego glowe. Tak samo jak Missy w Wilmington. Skorzystal z klucza Jean, dokladnie zamknal apartament, a potem ruszyl na zachod Siedemdziesiata Trzecia ulica i szedl nia az do Piatej Alei, w ktora skrecil, kierujac sie na poludnie. Pociag wracal na swoj tor. Kupil czarna kawe w tekturowym pojemniku ozdobionym wizerunkami greckich bogow. Przypominala najprawdziwsze pomyje, co bylo typowe dla Nowego Jorku, ale Soneji powoli saczyl podejrzany napoj. Zamierzal dokonac nastepnej zbrodni - wlasnie w tym miejscu, na Piatej Alei. Mial zamiar to zrobic, naprawde. Wyobrazal sobie masakre i nadawane na zywo relacje stacji telewizyjnych CBS, ABC, CNN, FOX. Jesli mowa o wiadomosciach telewizyjnych, to Soneji juz goscil tego ranka na ekranach. Cross i departament policji Nowego Jorku dopadli Shareefa Thomasa. No coz, zasluzyli na hura! Udowodnili, ze przynajmniej potrafia korzystac ze wskazowek. Mijajac szykownych, dobrze ubranych nowojorczykow, nie mogl sie powstrzymac od zachwytu nad wlasnym sprytem, tak dalece przewyzszajacym 92 mozliwosci tych tepych dupkow. Gdyby ktorys z tych snobistycznych palantow mogl zajrzec do jego glowy, chocby na minute, przekonalby sie o tym.Ale tego nikt nie jest w stanie zrobic. Nikt nie zdola odgadnac ani poczatku, ani srodka, ani zakonczenia. Znowu ogarniala go prawie niemozliwa do opanowania wscieklosc. Poczul, jak wzbiera, gdy przemierzal pelne ludzi ulice. Ledwie widzial. W gardle czul smak zolci. Rzucil kubkiem z goraca kawa w przechodzacego obok biznesmena. Rozesmial sie, widzac jego zaskoczenie i oburzenie. Ryknal z zachwytu, obserwujac krople kawy skapujace z orlego nosa i kwadratowego podbrodka nowojorczyka. Ciemne plamy pokrywaly kosztowna koszule i krawat nieszczesnika. Gary Soneji moze robic wszystko, co chce. Tylko patrzcie. ROZDZIAL 48 Tego samego dnia o siodmej wieczorem wrocilem na Penn Station. Nie bylo tam zwyklego tlumu podroznych, bo w soboty ruch jest znacznie mniejszy. Bez przerwy myslalem o zbrodniach popelnionych i tutaj, i na Union Station w Waszyngtonie. Ciemne tunele dworcowe byly dla Sonejiego piwnica, symbolem tortur z lat chlopiecych. Tyle zrozumialem z jego skomplikowanej lamiglowki. Kiedy Soneji opuszczal piwnice, ruszal w swiat w morderczym szale.Zobaczylem Christine wychodzaca po schodach z tunelu. Usmiechnalem sie mimo nieprzyjemnych skojarzen zwiazanych z tym miejscem. Przestepowalem z nogi na noge. Czulem lekkosc i podniecenie polaczone z nadzieja i pozadaniem, jakich nie zaznalem od dawna. Naprawde przyjechala. Christine niosla mala czarna torbe z nadrukiem Sojourner Truth School. Podrozowala bez obciazenia. Byla piekna, dumna i, o ile mozna tak powiedziec, bardziej pociagajaca niz kiedykolwiek. Miala na sobie biala sukienke z krotkimi rekawami, naszyjnik i czarne skorzane pantofle na plaskim obcasie. Zauwazylem, ze ludzie ogladaja sie za nia. Zawsze tak jest. Pocalowalismy sie w jakims kacie, starajac sie zachowac jak najwiecej prywatnosci. Przylgnelismy do siebie - czulem cieplo jej ciala. Uslyszalem, jak czarna torba upadla na ziemie. Piwne oczy Christine wpatrywaly sie we mnie; najpierw szeroko otwarte, pytajace, po chwili miekkie, rozjasnione. -Troche sie obawialam, ze nie przyjdziesz na dworzec - powiedziala. - Mialam przeczucie, ze posla cie na jakas nagla akcje, a ja bede stala samotnie na srodku Penn Station. -Nie dopuscilbym do tego w zadnym wypadku - odrzeklem. - Tak sie ciesze, ze jestes. 93 Pocalowalismy sie znowu, przytulajac sie jeszcze mocniej. Nie moglem przestac jej calowac, wypuscic z objec. Chcialem zabrac ja gdzies, gdzie bedziemy sami. Czulem, jak moje cialo skreca sie w konwulsjach.-Staralam sie - powiedziala - lecz nie umiem trzymac sie od ciebie z daleka. Nowy Jork troche mnie przeraza, ale jestem. -Bedzie wspaniale. Zobaczysz. -Przyrzekasz, ze nigdy tego nie zapomne? - droczyla sie ze mna. -Nie zapomnisz. Obiecuje - odparlem. Obejmowalem ja z calej sily. Po prostu nie moglem oderwac sie od niej. ROZDZIAL 49 To niezapomniane rozpoczelo sie dokladnie tak, jak powinno.Sala Teczowa, sobotni wieczor, godzina osma trzydziesci wieczorem. Christine i ja przytuleni tanczymy walca kolo eleganckiej windy. Blyskawicznie przenieslismy sie w inna epoke, inny styl, moze nawet w inne zycie. Wymyslny plakat kusil srebrnymi literami na czarnym tle: "Wez udzial w musicalu MGM. Sala Teczowa". Setki swiatelek odbijaly sie od chromowanego metalu i krysztalu. Czulem sie doskonale, po prostu jak w siodmym niebie. -Nie jestem pewna, czy ubralam sie odpowiednio na musical MGM, ale nie przejmuje sie zbytnio. To cudowny pomysl - powiedziala Christine, kiedy mijalismy znudzonych, sprawiajacych wrazenie obrazonych portierow. Skierowano nas do obslugi zajmujacej biurko w miejscu, z ktorego widac bylo udekorowana sale balowa, a takze panorame Nowego Jorku. Jak zwykle w sobotni wieczor pomieszczenie bylo pelne gosci, wszystkie stoliki zajete, a parkiet pelen tanczacych par. Christine miala na sobie prosta, czarna, obcisla suknie. Wlozyla ten sam co poprzednim razem naszyjnik zrobiony ze starej broszki. Widzialem go juz u Kinkeada. Broszka nalezala niegdys do jej babci. Moje szesc stop i trzy cale wzrostu sklonily ja do wlozenia elegantszych butow na obcasie i zrezygnowania z wygodnych pantofli, jakie zazwyczaj nosi. Wczesniej nigdy mi to nie przyszlo do glowy, ale teraz zdalem sobie sprawe, ze lubie byc z kobieta prawie tak wysoka jak ja. Ja tez wystroilem sie stosownie do okazji. Wybralem letni garnitur marengo, biala koszule z marszczonej tkaniny i jedwabny, niebieski krawat. Przynajmniej tego wieczoru nie przypominalem detektywa z dystryktu Columbia, doktora Crossa z poludniowo-wschodniej dzielnicy Waszyngtonu. Jezeli juz bylem do kogos podobny, to chyba raczej do Denzela Washingtona w roli Jaya Gatsby'ego. I bylo mi z tym dobrze, przynajmniej tego wieczoru. Moze nawet to uczucie bedzie mi towarzyszylo przez caly weekend. Dostalismy stolik przy duzym oknie, z ktorego moglismy patrzec na blyszczace swiatla wschodniego Manhattanu. Na scenie calkiem niezle gral piecioosobowy 94 zespol latynoski. Obracajacy sie powoli parkiet nadal byl pelen ludzi. Wszyscy doskonale sie bawili, wiele osob tanczylo.-Tu jest zabawnie, pieknie i smiesznie; chyba nigdy nie bylam w takim miejscu - powiedziala Christine, kiedy usiedlismy. - To jest najwieksza pochwala, jaka dzis ode mnie uslyszales. -Jeszcze nie wiesz, jak tancze - wtracilem. -Dobrze wiem, ze umiesz tanczyc - odpowiedziala ze smiechem - Kobiety zawsze orientuja sie, ktory mezczyzna umie tanczyc, a ktory nie. Zamowilismy drinki - dla mnie szkocka bez dodatkow, dla Christine sherry. Wybralismy takze butelke bialego chauvignon, a potem spedzilismy kilka rozkosznych chwil, obserwujac spektakl. Latynosi ustapili miejsca zespolowi swingujacemu, a nawet probujacemu grac bluesa. Goscie tanczyli w rytm muzyki jazzowej, walce, a takze tanga - i niektorzy robili to zupelnie dobrze. -Czy juz tu bylas? - zapytalem Christine, gdy kelner przyniosl drinki. -Tylko wtedy, gdy samotnie ogladalam "Ksiecia przyplywow" w swojej sypialni - odpowiedziala ze smiechem. - A ty? Czesto tu przyplywasz, marynarzu? -Tylko raz, kiedy scigalem w Nowym Jorku zabojce z siekiera, cierpiacego na rozdwojenie jazni. Wyszedl przez tamto szerokie okno, trzecie od lewej. Christine rozesmiala sie. -Nie zdziwilabym sie, gdyby to byla prawda, Alex. Nie bylabym ani troche zaskoczona. Orkiestra zagrala "Swiatlo ksiezyca"; w rytm tej ladnej piosenki ruszylismy do tanca, jak przyciagnieci sila grawitacji. Nie bylem w stanie myslec o niczym innym, poza tym, by wziac Christine w ramiona. Prawde powiedziawszy, w ogole nie moglem myslec. W pewnym momencie oboje zdecydowalismy sie zaryzykowac i zobaczyc, co z tego wyniknie. Kazde z nas stracilo ukochana osobe. Wiedzielismy, jak czuje sie czlowiek zraniony, i oto jestesmy, gotowi wrocic na taneczny parkiet zycia. Mam wrazenie, ze chcialem z nia tanczyc od chwili, gdy zobaczylem ja pierwszy raz przed Sojourner Truth School. Przyciagnalem Christine blizej, prawa reka objalem w pasie, a lewa ujalem jej dlon. Poczulem, jak delikatnie wciaga powietrze. Gotow bylbym zalozyc sie, ze tez byla troche zdenerwowana. Cicho nucilem, nawet lekko sie kolysalem. Nasze wargi sie spotkaly; wtedy zamknalem oczy. Pod palcami czulem gladki jedwab sukni Christine. Fakt, umiem niezle tanczyc, ale ona robila to rownie dobrze. -Spojrz na mnie - szepnela. Otworzylem oczy. Miala racje, tak bylo duzo lepiej. - Co sie dzieje? Co to takiego? Chyba nigdy sie tak nie czulam, Alex. -Ani ja. Ale mysle, ze moglbym sie do tego przyzwyczaic. Spodobaloby mi sie to, na pewno. 95 Delikatnie pogladzilem palcami jej policzek. Muzyka robila swoje i wydawalo sie nam, ze plyniemy po sali. Przepiekna, ksiezycowa choreografia. Poruszal sie we mnie kazdy miesien. Oddychalem z trudnoscia.Bylismy ze soba doskonale zgrani. Kazde z nas umialo niezle tanczyc, ale razem robilismy to wyjatkowo dobrze. Poruszalem sie powoli, plynnie, trzymajac Christine w ramionach. Jej dlon przylegala do mojej jak namagnesowana. Nie spieszac sie, obrocilem ja i przepuscilem pod reka. Kiedy objelismy sie ponownie, nasze usta oddalone byly tylko o kilka centymetrow. Znowu poczulem cieplo jej ciala. Pocalowalismy sie przelotnie i - muzyka ucichla. Zaczynala sie kolejna piosenka. -No, tego sie nie spodziewalam - powiedziala Christine, gdy wracalismy do stolika. - Wiedzialam, ze umiesz tanczyc, nigdy w to nie watpilam, ale nie mialam pojecia, ze tak tanczysz. -To jeszcze nic. Poczekaj, az zagraja sambe - odparlem. Nadal trzymalem ja za reke - po prostu nie moglem jej puscic. Nie moglem i nie chcialem. -Mysle, ze umiem tanczyc sambe - odpowiedziala. Duzo tanczylismy, bez przerwy trzymalismy sie za rece i, tak mi sie przynajmniej zdaje, zjedlismy nawet kolacje. Jeszcze troche potanczylismy, a ja nadal nie potrafilem uwolnic dloni Christine, ktorej ona zreszta nie wyrywala. Rozmawialismy bez przerwy, choc pozniej nie potrafilem sobie przypomniec, o czym. Mysle, ze zwykle tak sie dzieje w Teczowej Sali, gdzies wysoko ponad Nowym Jorkiem. Kiedy po raz pierwszy tej nocy spojrzalem na zegarek, byla pierwsza. Nie moglem w to uwierzyc. Co prawda taka utrata kontroli nad uplywajacym czasem zdarzyla mi sie juz kilka razy, gdy bylem w towarzystwie Christine. Zaplacilem rachunek, duzy rachunek, i stwierdzilem, ze Teczowa Sala jest prawie pusta. Gdzie sie podziali ci wszyscy ludzie? -Czy umiesz dotrzymac tajemnicy? - zapytala szeptem, kiedy we dwoje zjezdzalismy winda wylozona orzechowym drewnem i oswietlona dyskretnym, zoltym swiatlem. Trzymalem Christine w ramionach. -Znam mnostwo sekretow. -No wiec, chodzi o to... - zaczela, gdy winda bezszelestnie zatrzymala sie na parterze. Christine nie wysiadala z niej, mimo ze drzwi juz sie otwarly. Nie chciala, abym wyszedl do holu, zanim nie dokonczy mowic. - Bardzo mi sie podoba, ze zarezerwowales dla mnie osobny pokoj w "Astor" - ciagnela. - Nie wydaje mi sie jednak, Alex, zebym go potrzebowala. Zgadzasz sie? Stalismy w otwartej windzie i bez slowa znowu zaczelismy sie calowac. Drzwi zasunely sie, a kabina powoli ruszyla w gore. Calowalismy sie nadal, takze podczas powrotu na parter i ciagle bylo nam malo. -Wiesz, co bedzie teraz? - zapytala, kiedy drugi raz zjechalismy na parter Rockefeller Center. -Co takiego? - zapytalem. -To, czego nalezy sie spodziewac, gdy idzie sie do Teczowej Sali. 96 ROZDZIAL 50 To rzeczywiscie bylo niezapomniane. Tak samo jak magiczna piosenka Nata King Cole'a i jej pozniejsza wersja w wykonaniu Natalie Cole.Stalismy przed drzwiami mojego pokoju - i wtedy kompletnie sie pogubilem. Gdy puscilem reke Christine, przestalem pojmowac, co robie. Nie umialem trafic kluczem do dziurki. Delikatnie ujela moja dlon i pomogla otworzyc drzwi. Sekundy przemienily sie w wiecznosc, a w kazdym razie tak mi sie wydawalo. Bylem pewien, ze z tego, co sie dzieje, nie zapomne ani jednej chwili. Nie pozwole tez, zeby sceptycyzm albo cynizm pomniejszyl to wrazenie. Wiedzialem, co przezywam. Czulem oszolomienie na skutek powrotu do intymnosci. Wczesniej nie zdawalem sobie sprawy, jak bardzo mi tego brakuje. Przez kilka ostatnich lat pozwolilem sobie na gnusne zycie. Jak latwo dojsc do takiego stanu. Tak latwo, ze czlowiek nawet nie zauwaza, kiedy jego zycie wpada w gleboka koleine. Drzwi pokoju hotelowego otworzyly sie powoli; odnioslem wrazenie, ze w tym momencie rezygnujemy z czegos, co bylo w naszej przeszlosci. Na progu Christine odwrocila sie do mnie. Jej jedwabna sukienka szelescila cichutko. Uniosla ku mnie sliczna buzie, a ja wyciagnalem reke i koniuszkami palcow ujalem jej podbrodek. Od chwili, gdy zjawila sie na Penn Station, przez caly wieczor nie potrafie glebiej odetchnac. -Masz rece muzyka, palce pianisty - powiedziala. - Uwielbiam sposob, w jaki mnie dotykasz. Nigdy nie spodziewalam sie, ze tak to bede odczuwac. Juz sie nie boje, Alex. -Ciesze sie. Ja tez sie nie boje. Ciezkie, drewniane drzwi pokoju zamknely sie same. Pomyslalem, ze nie ma wiekszego znaczenia, gdzie sie znajdujemy. Za oknem blyskaly swiatla, czy moze lodz przemykala po tafli wody - co robilo wrazenie, ze podloga porusza sie delikatnie, tak jak parkiet do tanca w Teczowej Sali. W czasie weekendu zmienilem hotel, przenoszac sie do "Astor" na manhattanskiej East Side. Szukalem jakiegos wyjatkowego miejsca. Dostalem pokoj na dwunastym pietrze, z widokiem na rzeke. Oswietlone drapacze chmur, widoczne na tle nieba na poludniowym wschodzie, przyciagnely nas do panoramicznego okna. Obserwowalismy cichy, dziwnie piekny sznur pojazdow mijajacych budynek Organizacji Narodow Zjednoczonych w kierunku mostu Brooklynskiego. Przypomnialem sobie, ze przez ten most jechalismy dzis rano do meliny narkomanow w Brooklynie. Wydawalo sie, ze od tamtej chwili uplynely cale wieki. Przed oczami ujrzalem twarz Shareefa Thomasa, potem zabitego policjanta, wreszcie Sonejiego. Natychmiast odsunalem od siebie te widma. Tutaj nie jestem policyjnym detektywem. Poczulem, jak wargi Christine dotykaja mojej skory - delikatnie pocalowala mnie w szyje. -Dokad odszedles? Bo gdzies odszedles, prawda? - wyszeptala. - W jakies ciemne miejsce. 97 -Tylko na kilka sekund - przyznalem szczerze, co jest zreszta moja wada.Wspomnienie zwiazane z praca. Juz minelo. Znowu ujalem jej reke. Pocalowala mnie lekko w policzek, a potem bardzo delikatnie w usta. -Nie umiesz klamac, prawda, Alex? Nawet w banalnych sytuacjach. -Staram sie tego nie robic. Nie lubie klamstwa. Jezeli oklamywalbym ciebie, to kim bym byl? - powiedzialem i usmiechnalem sie. - A o co chodzi? -Uwielbiam to u ciebie - szepnela. - I mnostwo innych rzeczy tez. Za kazdym razem, kiedy jestem z toba, odkrywam cos nowego. Pogladzilem japo czubku glowy, a potem calowalem czolo, policzki, wargi, wreszcie slodki doleczek u nasady szyi. Christine drzala lekko. Tak samo jak ja. Dzieki Bogu, ze zadne z nas sie nie boi. Wyraznie czulem krew pulsujaca pod jej skora. -Jestes taka piekna - wyszeptalem. - Czy wiesz o tym? -Jestem o wiele za wysoka i za chuda. To ty jestes piekny i dobrze o tym wiesz. Wszyscy tak mowia. Sytuacja byla pelna napiecia, dokladnie taka, jaka powinna byc. To, ze sie znalezlismy i ze jestesmy tutaj razem, zakrawalo na cud. Bylem tak radosny, taki szczesliwy, ze zdecydowalismy sie podjac to ryzyko. -Zerknij tam, w lustro. Sam zobacz, jaki jestes piekny - powiedziala Christine. - Masz taka urocza twarz, Alex. Ale umiesz prowokowac klopoty, co, Sugar? -Dzisiaj nie sprawie ci wiekszych klopotow - odrzeklem. Chcialem rozebrac Christine. robic wszystko z nia i dla niej. W glowie kolatalo mi smieszne, dziwaczne slowo "ekstaza". Dotknela reka moich spodni. Hmmm - wyszeptala i usmiechnela sie. Zaczalem rozpinac suwak jej sukni. Nie przypominam sobie, zebym tak bardzo chcial z kims byc jak z nia. W kazdym razie od dawna nie zaznalem takiego pozadania. Dotykalem jej twarzy, zapamietujac kazdy szczegol, kazdy rys. Pod palcami czulem miekka i jedwabista skore Christine. Znowu zaczelismy tanczyc. W hotelowym pokoju nie bylo muzyki, ale my mielismy wlasny akompaniament. Przyciagnalem ja blizej, mocno przytulilem. Powrocila ksiezycowa choreografia. Kolo szerokiego okna powoli kolysalismy sie w przod i w tyl w zmyslowej cza-czy. Objalem dlonmi jej posladki, co spodobalo sie Christine. Mnie rowniez. I to bardzo. -Ty naprawde dobrze tanczysz, Alex. Przewidzialam to. Christine silnie pociagnela za pasek od moich spodni, rozpiela go, rozsunela zamek i delikatnie zaczela mnie piescic. Uwielbialem jej dotkniecia, w kazdym miejscu. Znowu poczulem na swojej skorze jej usta. Wszystko w niej bylo takie erotyczne, nieodparte, niezapomniane. Oboje wiedzielismy, ze musimy to zrobic powoli; dzisiejszej nocy nie ma potrzeby sie spieszyc. Pospiech zniszczylby wszystko, a do tego w zadnym razie nie wolno dopuscic. Pomyslalem, ze juz wczesniej bylismy w podobnej sytuacji, ale nigdy w taki sposob. W tym wyjatkowym miejscu znalezlismy sie pierwszy raz. To zdarza sie tylko raz. 98 Powoli pokrywalem pocalunkami jej ramiona, czulem miarowo unoszace sie i opadajace piersi, plaski brzuch i napor nog. Zamknalem w dloniach piersi Christine i nagle opanowala mnie ochota, by wziac ja cala.Osunalem sie na kolana, przesuwajac rece po jej nogach i talii. Wstalem z podlogi. Rozpialem do konca sukienke, ktora zsunela sie po dlugich ramionach Christine i ulozyla niczym czarna falbanka wokol szczuplych stop. W koncu pozbylismy sie resztek ubrania i spojrzelismy na siebie. Jej wzrok bezwstydnie przesuwal sie w dol po moim torsie, przekroczyl talie. W dalszym ciagu bylem bardzo podniecony. Tak bardzo chcialem ja miec. Cofnela sie o pol kroku. Wstrzymalem oddech. Nie moglem juz tego wytrzymac, ale nie chcialem niczego przyspieszac. Znowu cos czulem, przypominalem sobie, jak sie to robi, jakie to moze byc wspaniale. Odgarnela wlosy na jedna strone, zakladajac je za ucho. Taki prosty, wdzieczny gest. -Zrob to jeszcze raz usmiechnalem sie. Odpowiedziala smiechem i powtorzyla ten gest, -Wszystko dla ciebie. Stoj tak wyszeptala. Nic ruszaj sie, Alex. Nie zblizaj sie - moglibysmy zaplonac zywym ogniem. Powaznie. I mogloby nam to zajac reszte weekendu odparlem, smiejac sie. -Mam nadzieje, ze tak sie stanie. Wtedy uslyszalem cichutki, metaliczny dzwiek. Czyzby dochodzil od drzwi do naszego pokoju? Czy je zamknalem? Czy ktos jest na zewnatrz? Jezu, tylko nie to. ROZDZIAL 51 Nagle zdenerwowany, ogarniety paranoicznymi myslami odwrocilem sie, obserwujac drzwi. Byly zamkniete jak nalezy. Nie ma sie czym martwic, nikogo tam nie ma. Christine i ja jestesmy bezpieczni. Dzisiejszej nocy zadnemu z nas nie zdarzy sie nic zlego.Mimo to poczulem, jak chwila strachu i niepewnosci podnosi mi wlosy na glowie. Soneji ma zwyczaj robic mi takie numery. Do cholery, czego on ode mnie chce? -Co sie stalo, Alex? Odszedles ode mnie Christine dotknela mnie, przywracajac do rzeczywistosci. Jej palce na moim policzku byly delikatne jak piorka. - Badz tu ze mna, Alex. Jestem z toba. Po prostu zdawalo mi sie, ze cos slysze. -Wiem. Nikogo tam nie ma. Zamknales drzwi, kiedy weszlismy. Wszystko jest w porzadku. 99 Ponownie przytulilem Christine - byla jak naelektryzowana i niewiarygodnie ciepla. Polozylem ja na lozku i ulozylem sie nad nia, utrzymujac ciezar ciala na rekach. Potem opadlem, calowalem jej sliczna twarz i piersi, jedna po drugiej. Obejmowalem wargami, lizalem sutki. Calowalem miedzy nogami, same nogi na calej dlugosci, smukle kostki i palce. "Badz tu ze mna, Alex."Naprezyla cialo jak luk i westchnela, lecz jednoczesnie usmiechala sie szeroko. Zaczela sie poruszac - od razu znalezlismy wspolny rytm. Oddychalismy coraz szybciej. -Prosze, zrob to teraz - szepnela i ugryzla mnie w ramie tuz kolo obojczyka. -Teraz, prosze, juz. Chce cie poczuc w srodku. Jej dlonie pocieraly moje cialo tak, jakby tarla o siebie kawalki drewna, zeby wykrzesac ogien. I plomien wybuchnal. Czulem, jak ogarnia cale moje cialo. Powoli wslizgnalem sie do srodka, wchodzac tak gleboko, jak tylko moglem. Serce walilo mi jak oszalale, czulem slabosc w nogach, napiete miesnie brzucha i erekcje tak mocna, ze az bolesna. Teraz bylem juz w Christine i chcialem zostac tam jak najdluzej. Przyszlo mi do glowy, ze zostalem stworzony po to, by byc w lozku z ta kobieta. Zgrabnym ruchem wydostala sie na wierzch i usiadla na mnie, dumna i wysoka. Zaczelismy sie powoli kolysac. Czulem, jak wspinamy sie coraz wyzej, jak siegamy szczytu. Uslyszalem wlasny glos wolajacy "tak, tak, tak!". Po chwili zdalem sobie sprawe, ze krzyczymy oboje. Wtedy Christine powiedziala cos magicznego. -To jestes wlasnie ty - wyszeptala. Czesc trzecia Piwnica nad piwnicami ROZDZIAL 52 Paryz, FrancjaDoktor Abel Sante mial trzydziesci piec lat, dlugie czarne wlosy, chlopiecy Wyglad i piekna przyjaciolke, Regine Becker, ktora byla malarka, jego zdaniem bardzo dobra. Przed chwila wyszedl z jej mieszkania i bocznymi ulicami szostej dzielnicy wracal do domu. Bylo kolo polnocy. Na prostych, waskich uliczkach panowala cisza - bardzo lubil te pore, kiedy mogl albo pozbierac mysli, albo nie myslec o niczym. Dzis Abel Sante rozmyslal o wydarzeniu, ktore nastapilo tego dnia wczesniej - o smierci mlodej kobiety, jego dwudziestoszescioletniej pacjentki. Miala kochajacego meza i dwie sliczne coreczki. Na smierc patrzyl z wlasnego punktu widzenia, ktory uwazal za najwlasciwszy: dlaczego odejscie ze swiata i polaczenie sie z kosmosem mialoby byc czyms bardziej przerazajacym niz pojawienie sie na tym swiecie? A przeciez to ostatnie w ogole nie kojarzy sie ze strachem. Doktor Sante nie zauwazyl, skad wylonil sie ten czlowiek, wloczega w szarej, poplamionej marynarce i podartych, wypchanych dzinsach. Niespodziewanie znalazl sie tuz obok, niemalze dotykal jego lokcia. Pieknie - odezwal sie nieznajomy. -Slucham, co takiego? - zapytal Abel Sante, zaskoczony, nagle wyrwany z za myslenia. -Jest piekna noc, a nasze miasto doskonale nadaje sie do poznych spacerow. -No coz, milo mi pana poznac powiedzial Sante do wloczegi. Zauwazyl, ze mowi on po francusku z lekkim obcym akcentem. Widocznie jest Anglikiem, a moze Amerykaninem. -Nie powinien pan opuszczac jej mieszkania. Lepiej bylo zostac na noc. Dzentelmen zawsze zostaje na noc - o ile naturalnie nie zostanie wyproszony. Doktor Sante poczul, jak sztywnieja mu kark i plecy. Wyjal rece z kieszeni spodni. Nagle poczul ogromny strach. Odepchnal wloczege lokciem. 103 -O czym pan mowi? Prosze odejsc.-Mowie o panu i Reginie. O malarce Reginie Becker. Jej prace nie sa zle, ale, obawiam sie, nie sa tez dobre. -Wynos sie pan do diabla. Abel Sante przyspieszyl kroku. Byl juz niedaleko domu. Natretny wloczega z latwoscia dotrzymywal mu kroku - potezniejszy, zbudowany bardziej atletycznie, niz wydawalo sie na pierwszy rzut oka. -Powinien pan miec z nia dzieci. Takie jest moje zdanie. -Wynos sie. Won! Sante nagle uniosl rece i mocno zacisnal piesci. To niewiarygodne! Byl gotow walczyc, jesli nie daloby sie tego uniknac. Nie bil sie od dwudziestu lat, ale nadal byl silny i zachowal dobra forme. Wloczega blyskawicznie obrocil sie i jednym ciosem powalil go na ziemie. Zrobil to bez najmniejszego wysilku. Doktor Sante poczul gwaltowne przyspieszenie pulsu. Oberwal w lewe oko i nie widzial na nie dobrze. -Zwariowales? Jestes kompletnym maniakiem! - krzyczal na nieznajomego, ktory nagle, mimo brudnego ubrania, wydal mu sie kims poteznym i waznym. -Tak, oczywiscie - odparl wloczega. - Jestem niespelna rozumu. Nazywam sie Smith, a ty jestes nastepny. ROZDZIAL 53 Gary Soneji niczym przerazajacy wielkomiejski szczur pedzil przez nie oswietlone, poskrecane niczym ludzkie wnetrznosci podziemne tunele pod nowojorskim szpitalem Bellevue. Odor zakrzeplej krwi i srodkow dezynfekujacych przyprawial go o mdlosci. Nie lubil tego, czego tak wiele bylo wokol niego, co przypominalo o chorobie i smierci.Ale nie mialo to teraz wiekszego znaczenia; byl nalezycie ustawiony w tym dniu, napalony, latal wysoko. Byl Smiercia, a Smierc w Nowym Jorku nie bierze urlopu. Starannie przygotowal sie na wielkie wydarzenie: obcisle biale spodnie, bialy fartuch laboratoryjny, biale pantofle; na szyi laminowana plakietka identyfikacyjna ze zdjeciem, zawieszona na srebrnym lancuszku z paciorkow. Odbywal poranny obchod w Bellevue. On w kazdym razie tak wlasnie wyobrazal sobie obchod w szpitalu! Nie ma sposobu, by to wszystko powstrzymac: jego piekielnego pociagu, jego przeznaczenia, jego ostatniego okrzyku zwyciestwa. Nikt nie moze w tym przeszkodzic, poniewaz nikt nie domysla sie, w jakim kierunku zmierza ostatni pociag. Wie o tym tylko on, Soneji, i tylko on jest w stanie go odwolac. 104 Zastanawial sie, jak duza czesc tej lamiglowki Cross zdazyl juz poskladac. Pod wzgledem zdolnosci kojarzenia Cross ustepowal mu klasa, ale ten psycholog i detektyw w jednej osobie wykazywal jednak pewne podstawowe instynkty w okreslonych, wyspecjalizowanych dziedzinach. Moze znowu nie docenia doktora Crossa, tak jak zdarzylo mu sie to dawniej. Czy tym razem moga go schwytac? Byc moze, ale to jest bez znaczenia. Gra bedzie trwala nadal, nawet bez niego, az do konca. W tym tkwil caly urok, cale piekno zla, ktore wyrzadzil.Gary Soneji wsiadl do windy z nierdzewnej stali w piwnicy znanego szpitala na Manhattanie. W ciasnej kabinie jechalo z nim dwoch portierow - Soneji przezyl krotki paranoiczny atak. To mogli byc przebrani nowojorscy gliniarze. Nowojorski departament policji rzeczywiscie uruchomil biuro w glownej czesci szpitala. Dzialalo tam w prawie normalnych warunkach. "Bellevue. Jezu, co to za potworny dom wariatow. Szpital z komisariatem policji w srodku." Przyjrzal sie portierom w sposob typowy dla mieszkanca wielkiego miasta jakby od niechcenia, obojetnie. To nie moga byc policjanci, pomyslal. Oni nie wygladaja tak glupio. Ci tutaj sa dokladnie tacy, na jakich wygladaja - rozlazle, opieszale myslace szpitalne balwany. Jeden pchal wozek o dwoch uszkodzonych kolach. Az dziw, ze niektorym pacjentom udaje sie ujsc stad z zyciem. Personel w szpitalach dobierany jest wedlug takich samych standardow jak w restauracjach McDonalda, a moze nawet jeszcze gorszych. Wiedzial, ktory pacjent nie wyjdzie zywy ze szpitala Bellevue. W wiadomosciach podali, ze policja umiescila tu Shareefa Thomasa. No coz, Thomas jeszcze pocierpi, zanim, jak sie to mowi, opusci ten padol lez. Czeka go morze cierpienia. Na parterze Gary Soneji wysiadl z windy. Odetchnal z ulga. Portierzy zajmowali sie swoimi sprawami. To nie sa zadni gliniarze. Za wielkie glaby. Wszedzie bylo pelno lasek, wozkow dla niepelnosprawnych i metalowych parawanikow ulatwiajacych chodzenie. Te szpitalne rekwizyty przypomnialy mu, ze on tez jest czlowiekiem smiertelnym. Korytarze pomalowano na bialo, a drzwi i kaloryfery na specyficzny odcien rozu. Przed nim widniala dziwna kawiarenka, oswietlona tak slabo jak przejscie w metrze. Jezeli ktos tu jada, pomyslal, to powinno sie go zamknac w Bellevue! Po wyjsciu z windy Soneji dostrzegl swoje odbicie w stalowej blasze pokrywajacej jeden z filarow. Czlowiek o tysiacu twarzy. Nie mogl przestac myslec o swej specjalnosci. To okreslenie jest prawdziwe. Wlasna macocha nie poznalaby go teraz, a gdyby nawet jej sie udalo, zaraz wyplulaby zakrwawione pluca, wrzeszczac ze strachu. Dobrze wiedziala, ze poszedlby nawet do piekla, by ja dostac. Szedl korytarzem, podspiewujac cicho w stylu reggae: "Zastrzelilem szeryfa, nie jego zastepce". Nikt nie zwracal na niego uwagi. Gary Soneji swietnie pasowal do Bellevue. 105 ROZDZIAL 54 Soneji mial znakomita pamiec, byl wiec w stanie przypomniec sobie kazdy szczegol tego ranka. Mogl odtworzyc ten niedlugi czas z najdrobniejszymi detalami. Tak bylo w przypadku wszystkich dokonanych przez niego morderstw.Sledzil waskie, wysokie korytarze, jakby mial zamontowana w glowie kamere kontrolna. Umiejetnosc koncentracji dawala mu wielka przewage. Dysponowal niemal ponadnaturalna zdolnoscia dostrzegania wszystkiego, co dzieje sie wokol. Przed kafejka facet z ochrony rozmawial z mlodymi Murzynami. Z pewnoscia wszyscy byli szpitalnymi detektywami, gliniarzami do zabawy. Z ich strony nie grozilo zadne niebezpieczenstwo. Dookola widzial glupie baseballowe czapki: New York Janquis, San Francisco Jints, San Jose Sharks. Zaden z ich wlascicieli nie wygladal na takiego, ktory chocby w przyblizeniu ma pojecie o grze. Zaden tez nie potrafilby zrobic mu krzywdy ani go powstrzymac. Przed soba mial szpitalny komisariat policji. Zgaszone wewnatrz swiatla wskazywaly, ze w srodku nie ma teraz nikogo. A zatem, gdzie siedza ci szpitalni posterunkowi? Czy czekaja na niego w innym miejscu? Dlaczego nie widac ani jednego? Czyzby to byla pierwsza zapowiedz klopotow? Obok windy widnial napis: "Obowiazuje karta identyfikacyjna". Przygotowal sie na taka ewentualnosc. W tej maskaradzie wystepowal jako Francis Michael Nicolo. Na scianie wisial oprawiony w ramki regulamin: "Prawa i Obowiazki Pacjentow". Za matowymi oslonami z pleksiglasu inne napisy. Pelno tego, gdziekolwiek by spojrzec. Gorzej niz w nowojorskim metrze: Radiologia, Urologia, Hematologia. Ja tez jestem chory - chcialo mu sie krzyczec. - Jestem tak samo chory jak wszyscy tutaj. Umieram. I nikt sie tym nie przejmuje. Nikt sie nigdy o mnie nie zatroszczyl. Glowna winda pojechal na trzecie pietro. Jak na razie, zadnych problemow, zadnych przepychanek. Nie ma tez policji. Wysiadl gotowy do spotkania z Shareefem Thomasem, do zobaczenia szoku i przerazenia na jego twarzy. W korytarzu na trzecim pietrze poczul sie jak w piwnicy. Budynek sprawial wrazenie wzniesionego z betonu. Soneji zerknal w glab korytarza, gdzie, jak sie orientowal, trzymano Shareefa. Jego pokoj byl na samym koncu. Izolacja zapewniajaca bezpieczenstwo, co? Wlasnie tak dziala potezna nowojorska policja. To po prostu smieszne. Jezeli sie dobrze zastanowic, wszystko jest tylko zartem. Soneji opuscil glowe i ruszyl w kierunku sali, w ktorej lezal Shareef Thomas. 106 ROZDZIAL 55 Carmine Groza i ja czekalismy na Sonejiego w szpitalnej izolatce, majac nadzieje, ze sie tu pojawi. Siedzielismy od wielu godzin. Jak Soneji wyglada dzisiaj? To byl problem, lecz zdolamy sie z mm uporac.Uslyszelismy halas przy drzwiach, ktore ktos nagle otworzyl gwaltownym ruchem. Soneji wpadl do pokoju, w ktorym spodziewal sie znalezc Shareefa Thomasa. Spojrzal na Groze i na mnie. Ufarbowane na srebrnoszary kolor wlosy mial zaczesane do tylu, wygladal wiec na czlowieka okolo szescdziesiatki. Zgadzal sie tylko wzrost. Patrzyl na mnie szeroko otwartymi, jasnoniebieskimi oczami i wlasnie te oczy najpierw rozpoznalem. Usmiechnal sie z pogarda i lekcewazeniem ilez to razy widzialem ten grymas, niekiedy nawet w snach. Uwazal sie za kogos wyzszego od calej reszty. Wiedzial, ze jest lepszy. Powiedzial tylko dwa slowa: -Jeszcze lepiej. -Nowojorska policja! Stoj! - krzyknal Groza rozkazujaco. Soneji nadal sie usmiechal, jakby to niespodziewane powitanie sprawialo mu przyjemnosc, jak gdyby on sam je zaplanowal. Jego pewnosc siebie i arogancja byly nie do zniesienia. Ma na sobie kamizelke kuloodporna - moje oczy zarejestrowany zgrubienie na jego torsie. - Przygotowal sie na kazda mozliwosc, na wszystko, co mozemy zrobic. W lewej dloni trzymal jakis nieduzy przedmiot. Nie wiedzialem, co to takiego. Do pokoju wszedl z uniesiona reka. Rzucil w naszym kierunku mala zielona buteleczke. Po prostu machnal reka. Naczynie z brzekiem upadlo na podloge i podskoczylo. Nagle zrozumialem, co to jest - ale bylo juz za pozno, o ulamek sekundy za pozno. -Bomba! wrzasnalem do Grozy. - Na podloge! Predko! Odskoczylismy od lozka i rozbitej zielonej buteleczki. Zdolalismy schowac sie za krzesla. W pokoju nastapil wybuch - nieprawdopodobnie jaskrawy blysk bialego swiatla, ktore wkrotce zmienilo barwe na jasnozolta. W tym momencie wszystko zaczelo sie palic. Osleplem na sekunde, moze dwie. Poczulem, ze plone. Moje spodnie i buty ogarnely plomienie. Oslonilem rekami twarz, usta, oczy. -Jezu, moj Boze - krzyczal Groza. Slyszalem syk przypominajacy odglos smazonego bekonu. Modlilem sie, zebym to nie ja plonal. Poczulem, ze sie dlawie, zaczalem belkotac. Groza zachowywal sie tak samo. Plomienie ogarnely juz moja koszule. Uslyszalem glos Sonejiego. Smial sie z nas. -Witaj w piekle, Cross - powiedzial. - Pal sie, dziecinko, pal. 107 ROZDZIAL 56 Groza i ja zerwalismy z lozka koce i przescieradla, zeby owinac nimi plonace ubranie. Chyba nie opuscilo nas szczescie. Zdusilismy plomienie. W kazdym razie na nogach.-Chcial Thomasa spalic zywcem - powiedzialem. - Ma jeszcze jedna bombe zapalajaca. Widzialem inna zielona buteleczke, co najmniej jeszcze jedna. Poruszajac sie mozliwie najsprawniej, pobieglismy korytarzem za Sonejim. Na zewnatrz ranil dwoch innych detektywow. Soneji byl prawdziwym widmem. Zbieglismy po schodach. Tupot naszych nog odbijal sie glosnym echem w klatce schodowej. Oczy mi lzawily, ale widzialem dobrze. Groza zaalarmowal innych detektywow, informujac krotko: -Podejrzany ma bombe zapalajaca! Soneji ma bombe! Zachowac najwieksza ostroznosc. -O co mu chodzi, do cholery? - zawolal do mnie jeden z policjantow. - Co zrobi teraz? -Mysle, ze chce umrzec - sapnalem, nie przerywajac biegu. - I zyskac slawe. Odejsc z hukiem. Tak sobie umyslil. Moze wlasnie tu, w Bellevue. Gary Soneji zawsze staral sie zwracac na siebie uwage. Od najmlodszych lat mial obsesje na punkcie zbrodni stulecia. Bylem przekonany, ze teraz chce umrzec, lecz z wielkim halasem. Postanowil zachowac kontrole nad wlasna smiercia., Kiedy dotarlismy wreszcie do holu na parterze, lapczywie chwytalem oddech. Dym drapal mnie w gardle, ale poza tym czulem sie dobrze. Krecilo mi sie tylko w glowie - nie wiedzialem, co robic dalej. Przed soba, w odleglosci niespelna trzydziestu metrow, zobaczylem goraczkowo krzatajacych sie ludzi. Przepchnalem sie przez podenerwowany tlum w kierunku wyjscia. Wiadomosc o pozarze juz sie rozeszla. Strumien ludzi wchodzacych i wychodzacych ze szpitala Bellevue byl rownie duzy jak przy wejsciu do metra - w kazdym razie zanim wybuchla ta bomba. Wybieglem przed budynek szpitalny. Na dworze padal gesty deszcz, bylo szaro i paskudnie. Rozgladalem sie dookola, szukajac Sonejiego. Pod daszkiem nad wejsciem grupa pracownikow szpitala i gosci odwiedzajacych chorych palila papierosy. Wygladali na nieswiadomych niebezpieczenstwa, chociaz moze pracujacy tu ludzie sa do takich sytuacji przyzwyczajeni. Na wylozonej ceglami sciezce prowadzacej do budynku bylo pelno ludzi. Jedni wychodzili, a inni szli do szpitala. Widok ograniczaly rozpostarte parasole. Gdzie, u diabla, podzial sie Gary Soneji? Gdzie mogl zniknac? Ogarnialo mnie przygnebienie, ze znowu uciekl. To stawalo sie nie do wytrzymania. Na Pierwszej Alei pod kolorowymi, brudnymi parasolami uliczni sprzedawcy oferowali hot dogi i nowojorskie precle. Ani sladu Sonejiego. 108 Szukalem dalej, rozgladajac sie goraczkowo po tlocznej, halasliwej ulicy. Nie mogl uciec daleko. Tak doskonalej szansy nie bedzie mial juz nigdy. W gestym tlumie znalazlem luke, przez ktora moglem zobaczyc, co dzieje sie kilkaset metrow dalej.Jest tam! Szedl chodnikiem w grupce przechodniow kierujacych sie na polnoc. Ruszylem za nim, majac obok siebie Groze. Wyciagnelismy polautomatyczne pistolety, lecz nie moglismy ryzykowac strzelaniny w tlumie matek z dziecmi, starszych ludzi, pacjentow wchodzacych i wychodzacych ze szpitala. Soneji spojrzal w lewo, w prawo, a potem za siebie. Widzial, jak sie zblizamy. Jestem pewien, ze mnie zauwazyl. Zaimprowizowal te ucieczke, zeby wydostac sie z wyjatkowo niebezpiecznej sytuacji. Ostatnie wydarzenia dowodzily, ze utracil zdolnosc sprawnego myslenia. Tracil ostrosc i jasnosc spojrzenia. To dlatego jest gotow umrzec. Zmeczylo go powolne umieranie. Traci orientacje. Nie moze juz tego zniesc. Polowe skrzyzowania zablokowala ekipa robotnikow drogowych. Ich kaski poruszaly sie w deszczu. Pojazdy staraly sie ominac zator, zewszad dobiegal dzwiek klaksonow. Zobaczylem Sonejiego, ktory nagle wyrwal sie z tlumu. Co jest, do diabla? Slizgajac sie na mokrej nawierzchni, szybkim sprintem pobiegl w kierunku Pierwszej Alei. Zauwazylem, jak zachwial sie i uskoczyl w prawo. "Zrob nam przyjemnosc, przewroc sie!" On jednak biegl dalej, do jasnoniebieskiego miejskiego autobusu, czekajacego na pasazerow. Ciagle slizgal sie i potykal, ledwie uniknal upadku. Wreszcie wskoczyl do tego cholernego autobusu. Miejsca siedzace byly juz zajete. Widzialem, jak Soneji gestykuluje, glosnym krzykiem wydaje polecenia pasazerom. Jezu Chryste, on wsiadl z bomba do zatloczonego autobusu. ROZDZIAL 57 Obok mnie pojawil sie detektyw Groza. Twarz mial pobrudzona sadza i nadpalone wlosy. Gwaltownie machajac rekami, staral sie zatrzymac jakis samochod. Podjechal policyjny sedan - wskoczylismy do srodka.-Dobrze sie czujesz? - zapytalem Groze. -Chyba tak. Jestem z toba. Dopadniemy go. Jechalismy za autobusem Pierwsza Aleja, manewrujac w gestwinie pojazdow, z syrena wlaczona na pelny regulator. Niewiele brakowalo, a wyrznelibysmy w taksowke - ominelismy ja o wlos. -Jestes pewny, ze on ma inna bombe? 109 Skinalem glowa.-Co najmniej jedna. Pamietasz "szalonego bombardiera" z Nowego Jorku? Soneji na pewno o nim nie zapomnial. "Szalony bombardier" byl slawny. Wszystko wydawalo sie oblakane, surrealistyczne. Deszcz padal coraz mocniej, glosno bebnil w dach samochodu. -On ma zakladnikow - powiedzial znaczacym tonem Groza do mikrofonu. - Jedzie miejskim autobusem wzdluz Pierwszej Alei. Zdaje sie, ze ma bombe. Autobus linii M-15. Niech wszystkie radiowozy trzymaja sie w poblizu tego autobusu. Teraz nie interweniowac. On siedzi w autobusie z ta cholerna bomba. Obliczylem, ze w poscigu bierze udzial co najmniej pol tuzina bialo-niebie-skich samochodow policyjnych. Autobus zatrzymywal sie na czerwonych swiatlach, lecz nie zabieral pasazerow z przystankow. Ludzie stali na deszczu, a widzac mijajacy ich woz, ze zloscia machali rekami i wygrazali kierowcy. Nie mieli pojecia, jakie to szczescie, ze drzwi autobusu nie otwieraja sie przed nimi. -Postaraj sie podjechac blizej - zwrocilem sie do kierowcy radiowozu. - Chce z nim porozmawiac, a przynajmniej przekonac sie, czy on zechce rozmawiac. War to sprobowac. Policyjny sedan przyspieszyl, jadac zygzakiem po mokrej jezdni. Bylismy juz blisko, jechalismy rownolegle z jasnoniebieskim autobusem. Wymalowany na nadwoziu plakat reklamowy zachwalal tlustym drukiem spektakl Upior w Operze. Tymczasem zywy upior znajdowal sie w autobusie. Gary Soneji znowu mial to, co tak bardzo kochal - stanal w swietle reflektorow. Teraz bawil sie z Nowym Jorkiem. Opuscilem szybe w drzwiach radiowozu. Deszcz i wiatr uderzaly mnie w twarz, lecz udalo mi sie dojrzec Sonejiego we wnetrzu autobusu. Jezusie, on bez przerwy improwizuje - odebral komus malutkie dziecko w rozowo-niebieskim beciku i trzyma je na ramieniu. Krzyczy, wydaje rozkazy, przy tym gwaltownie wymachuje wolna reka. Wychylilem sie z samochodu i wrzasnalem: -Gary! Czego chcesz? - Wydzieralem sie dalej, starajac sie przekrzyczec szum ulicznego ruchu. - Gary! To ja, Alex Cross! - Widzieli mnie pasazerowie autobusu, sterroryzowani, sztywni z przerazenia. Na skrzyzowaniu Pierwszej Alei i Czterdziestej Drugiej ulicy autobus nieoczekiwanie skrecil w lewo! Spojrzalem na Groze. -Czy to jego zwykla trasa? - zapytalem. -W zyciu - odpowiedzial. - To on wybral taka droge. -Co jest na Czterdziestej Drugiej? Co jest tam dalej? Dokad on jedzie, do cholery? Groza z desperacja rozlozyl rece. -Z drugiej strony miasta jest Times Square, azyl najgorszych wykolejencow i nieudacznikow, a takze dzielnica teatrow. Jest tam tez dworzec autobusowy zarzadu portu. Jedziemy w kierunku Grand Central Station. -A wiec on chce dotrzec do Grand Central - powiedzialem Grozie. - Jestem pewny, ze tam chce to zrobic. Na stacji kolejowej! 110 Jeszcze jedna piwnica, wspaniala, wielkoscia dorownujaca czterem miejskim przecznicom. Piwnica nad piwnicami.Gary Soneji wysiadl z autobusu i ruszyl biegiem Czterdziesta Druga ulica. Kierowal sie do domu, do Grand Central Station. Ramieniem ciagle obejmowal dziecko, ale robil to niedbale, jakby chcac nam zademonstrowac, jak malo troszczy sie o jego zycie. Niech go pieklo pochlonie. Ciagnelo go do domu, a tylko on wiedzial, co to znaczy. ROZDZIAL 58 Szedlem zatloczonym pasazem, zbudowanym z kamieni polaczonych zaprawa murarska, odchodzacym od Czterdziestej Drugiej ulicy do jeszcze bardziej zatloczonego Grand Central Station. Na ten dworzec przyjezdzaly tysiace udreczonych ludzi, by dostac sie do pracy w srodmiesciu. Pasazerowie nie mieli pojecia, co im grozi.Grand Central jest stacja koncowa linii New York Central oraz innych pociagow z Nowego Jorku, New Haven, Hartfordu i kilku innych miast, a takze dla trzech linii metra, prowadzacych do Lexington Avenue, dzielnicy Queens oraz do wahadlowego polaczenia z Times Square. Stacja zajmuje obszerny teren pomiedzy ulicami Czterdziesta Druga a Czterdziesta Piata. Na gornym poziomie dworca znajduje sie czterdziesci jeden torow, na dolnym dwadziescia szesc; w rejonie Dziewiecdziesiatej Szostej ulicy lacza sie one w jednopoziomowa czterotorowa linie. Dolny poziom tworzy olbrzymi labirynt, jeden z najwiekszych, jakie istnieja na swiecie. To jest piwnica Gary'ego. Przepychalem sie przez zbity tlum pasazerow w okresie szczytu komunikacyjnego. Przeszedlem przez poczekalnie i znalazlem sie w poteznej, przypominajacej pieczare hali glownej, w ktorej przeprowadzano jakies prace budowlane. Na scianach wisialy ogromne plakaty linii lotniczych Pan American, American Express i pantofli firmy Nike. Z miejsca, w ktorym sie znalazlem, widac bylo wejscia na dziesiatki peronow. Tutaj dogonil mnie detektyw Groza. Obaj odczuwalismy ozywienie wywolane wzrostem poziomu adrenaliny. -On ciagle ma to dziecko - warknal Groza. - Ktos widzial, jak zbiegal na nizszy poziom. Wesoly poscig, nie ma co. Gary Soneji zmierza do piwnicy. To nie najlepszy prognostyk dla tysiecy stloczonych tam ludzi. Ma przy sobie bombe, moze nawet kilka. Poszlismy z Groza w dol po stromych schodach, pod neonem informujacym, ze na tym poziomie znajduje sie bar z ostrygami. Caly dworzec poddawano 111 wlasnie szeroko zakrojonej renowacji i rozbudowie, co dodatkowo powiekszalo zamet. Mijalismy zatloczone piekarnie i delikatesy oferujace oczekujacym na pociag mnostwo jedzenia; bedzie tez co wysadzac w powietrze. Nieco dalej zauwazylem sklep z nozami Hoffritza. Moze wlasnie u Hoffritza Soneji zaopatrzyl sie w noz, ktorym mordowal na Penn Station.Po dotarciu na drugi poziom znalezlismy sie na obszernym kruzganku z wyjsciami na perony. Napisy wskazywaly droge do metra w kierunku Times Square. Groza przyciskal do ucha krotkofalowke, odbierajac informacje z calego terenu stacji. -On jest w tunelach na dole. Jestesmy blisko - przekazal mi. Biegnac tuz obok siebie, pokonalismy nastepne strome schody. Na dole bylo tak goraco, ze spocilismy sie. Caly budynek drzal. Wibrowaly szare, kamienne sciany i podloga pod naszymi stopami. Jestesmy w piekle, pytanie tylko, w ktorym jego kregu. W koncu zauwazylem przed soba Gary'ego, lecz po chwili gdzies mi zginal. Na reku nadal trzymal dziecko, a moze juz tylko zwiniety rozowo-niebieski kocyk. Znowu znalazl sie w moim polu widzenia. Zatrzymal sie niespodziewanie, odwrocil i patrzyl w glab tunelu. Niczego sie juz nie bal. Dostrzeglem to w jego oczach. -Doktorze Cross! - zawolal. - Znakomicie wykonuje pan instrukcje. ROZDZIAL 59 Ponura tajemnica Sonejiego nadal miala nad nim wladze, kierowala jego poczynaniami: robil wszystko, zeby ludzi rozwscieczyc, wpedzic w bezgraniczny smutek, zranic.Obserwowal zblizajacego sie Alexa Crossa. "Wysoki, arogancki sukinsyn. Czy ty tez jestes gotow umrzec, Cross? I to akurat teraz, kiedy zycie staje sie takie obiecujace, kiedy twoje dzieci rosna i masz nowa, piekna kochanke. Bo smierc zaraz nadejdzie. Nie mozesz juz jej powstrzymac. Umrzesz za to, co mi zrobiles." Alex Cross, idac przez betonowy peron, ciagle zblizal sie do Gary'ego. Nie bylo po nim widac strachu. Najwyrazniej chcial porozmawiac. W tym tkwila nie tylko jego sila, ale i szalenstwo. Soneji mial wrazenie, ze unosi sie w powietrzu. Czul sie wolny, jak gdyby nic zlego nie moglo mu sie przytrafic. Moze byc tym, kim zechce, i robic to, co zechce. Przez cale zycie usilowal sie tu dostac. Alex Cross byl coraz blizej. Glosno o cos zapytal. Cross zawsze zadaje jakies pytania. -Czego ty chcesz, Gary? Czego od nas oczekujesz, do cholery? -Zamknij sie! A jak myslisz, czego chce? - odkrzyknal Soneji. - Ciebie! I w koncu cie dopadlem. 112 ROZDZIAL 60 Slyszalem slowa Sonejiego, lecz nie mialy one juz zadnego znaczenia. Ta sprawa ciagnaca sie miedzy nami musi znalezc rozwiazanie. Musi nastapic koniec - on albo ja.Zszedlem po kilku stopniach, nie odrywajac wzroku od Sonejiego. Po prostu nie bylem w stanie. Nie moglem tez teraz zrezygnowac. W plucach ciagle czulem dym szpitalnego pozaru. Nie pomagalo mi powietrze w kolejowym tunelu. Zlapal mnie kaszel. Czy to koniec Sonejiego? Trudno mi bylo uwierzyc. Co on mial na mysli, mowiac, ze w koncu mnie dopadl? -Niech nikt sie nie rusza! Stop! Ani kroku dalej! - krzyknal Soneji. Mial bron -malutkie dziecko. - Ja powiem, komu wolno sie poruszyc, a komu nie. To dotyczy takze ciebie, Cross. A wiec lepiej zatrzymaj sie. Stanalem. Inni tez zamarli. Na peronie ulokowanym gleboko w Grand Central Station zapanowala niezwykla cisza. Wybuch bomby moglby poranic okolo dwudziestu osob stojacych kolo Sonejiego. Porwane w autobusie dziecko uniosl wysoko, tak aby wszyscy zwrocili na nie uwage. Detektywi i umundurowani policjanci stali jak sparalizowani w szerokich drzwiach tunelu. Bylismy bezradni, nie moglismy powstrzymac Sonejiego w zaden sposob. Musielismy go sluchac. Zaczal sie obracac w kolko, krecil sie jak fryga w oszalalym rytmie. Jego cialo szybko wirowalo. Dziwaczny, wirujacy derwisz. Jedna reka trzymal dziecko tak, jak trzyma sie lalke. Nie mialem pojecia, co sie dzieje z matka niemowlecia. Soneji wygladal jak w transie. Sprawial teraz wrazenie szalenca - a moze wlasnie nim byl. -Jest tutaj dobry doktor Cross - wrzeszczal na caly peron. - No i co pan wie? Ile pan wie, wedlug pana? Moze dla odmiany ja o cos zapytam. -Nie wiem tyle, ile trzeba, Gary - odrzeklem, starajac sie zwracac jak najmniej uwagi. Nie chcialem grac przed tlumem, jego tlumem. - Ty chyba ciagle lubisz publicznosc. -Alez tak, doktorze Cross, lubie. Uwielbiam przyjazny tlum. Jaki sens ma wspanialy spektakl, ktorego nikt nie oglada? Marze o tym szczegolnym wyrazie waszych oczu, o waszym strachu, waszej nienawisci. - Bez przerwy obracal sie, wirowal w nieustajacym piruecie. - Wszyscy chcielibyscie mnie zabic. Wy tez jestescie mordercami! - wrzeszczal. Wykonal jeszcze jeden powolny obrot i wycelowal we mnie. Na ugietej lewej rece trzymal dziecko jak w kolysce. Niemowle nie plakalo, co bardzo mnie przerazilo. Bomba mogla znajdowac sie w kieszeni spodni Gary'ego. Gdzies przeciez musiala byc. Mialem tylko nadzieje, ze nie ukryl jej w dzieciecym kocyku. -Wrociles do swej piwnicy, co? - zapytalem. W jakims momencie uwierzylem, ze Gary Soneji jest schizofrenikiem. Pozniej w to zwatpilem. A teraz nie bylem juz niczego pewien. 113 Wolna reka wskazal podziemne pieczary. Powoli szedl w kierunku konca peronu. Nie bylismy w stanie go zatrzymac.-Jako dziecko zawsze marzylem, zeby ukryc sie w takim miejscu. Pojechac wielkim, szybkim pociagiem na Grand Central Station w Nowym Jorku. Uciec, stac sie wolny. Uciec od wszystkiego. -No i robisz to. W koncu zwyciezyles. Czy nie dlatego sprowadziles nas tutaj? Zebysmy cie zlapali? - pytalem. -To nie koniec. Daleko do tego. Jeszcze z toba nie skonczylem, Cross - szydzil. Znowu te grozby. Sluchajac go, czulem, jak wywraca mi sie zoladek. -No, a co ze mna? - zawolalem. - Ciagle rzucasz grozby, ale nie widze, ze bys cos robil. Soneji zatrzymal sie. Stal teraz zwrocony plecami do konca peronu. Wszyscy wpatrywali sie w niego, jak gdyby nie wierzyli wlasnym oczom. Ja chyba tez nie wierzylem. -To sie tutaj nie skonczy, Cross. Dorwe cie, nawet zza grobu, jesli bede mu sial. Nie zdolasz mnie powstrzymac. Pamietaj! Jestem pewien, ze nie zapomnisz. Nastepnie Soneji zrobil cos, czego nigdy nie zrozumiem. Jego lewe ramie wystrzelilo w gore. Wyrzucil dziecko wysoko w powietrze. Ludzie z przerazeniem obserwowali lecace w ich kierunku niemowle. Gdy zlapal je stojacy kilka metrow dalej mezczyzna, rozleglo sie glosne westchnienie ulgi. W tym momencie malenstwo zaczelo plakac. -Gary, nie! - krzyknalem do Sonejiego, kiedy ponownie zaczal biec. -Czy jest pan gotow na smierc, doktorze Cross? - odkrzyknal. - Czy jest pan gotowy? ROZDZIAL 61 Soneji zniknal za srebrzystymi metalowymi drzwiami na koncu peronu. Dzialal szybko, przez zaskoczenie. Uslyszalem strzaly z pistoletu Grozy, lecz nie sadzilem, zeby ktoras kula trafila Sonejiego.-Tam z tylu sa nastepne tunele i mnostwo torow - powiedzial Groza. - Wejdziemy w ciemny, brudny labirynt. -Ale mimo wszystko chodzmy - odparlem. - Gary uwielbia takie miejsca. Zrobimy, ile sie da. Po drodze natknalem sie na robotnika konserwujacego tory i zabralem mu latarke. Wyciagnalem glocka. Dwanascie strzalow. Groza ma magnum.357 - nastepne dwanascie strzalow. Ile kul potrzeba, aby zabic Sonejiego? Czy on kiedykolwiek zginie? -Ma te cholerna kamizelke - ostrzegl Groza. -Tak, zauwazylem - odparlem i odbezpieczylem pistolet. - To harcerzyk, zawsze przygotowany. 114 Otworzylem drzwi, za ktorymi skryl sie Soneji, i nagle ogarnely mnie grobowe ciemnosci. Z lufa pistoletu wycelowana przed siebie ruszylem dalej. To byla ta piwnica, jego prywatne pieklo w wielkiej skali."Czy jest pan gotow umrzec, doktorze Cross? Nie zdola pan tego w zaden sposob powstrzymac." Obracalem sie we wszystkie strony, a snop swiatla latarki padal na sciany. Przed soba zauwazylem przycmione, zakurzone lampy, wiec zgasilem latarke. Czulem bol w plucach. Nie moglem swobodnie oddychac, ale fizyczne dolegliwosci mogly byc czesciowo wywolane przez klaustrofobie i strach. "Nie podoba mi sie w tej piwnicy. Tak samo musial czuc sie Gary Soneji jako maly chlopiec. Czy wlasnie to chce nam powiedziec? Chce, abysmy sami tego doswiadczyli?" -Jezu Chryste - mruknal Groza tuz za mna. Domyslilem sie, ze tak samo jak ja jest wystraszony i zdezorientowany. Skads dochodzily podmuchy wiatru. Nie wiele widzielismy przed soba. W takich ciemnosciach trzeba uruchomic wyobraznie, myslalem posuwajac sie do przodu. Soneji nauczyl sie tego jako dziecko. Z tylu dobiegaly nas odlegle glosy. Niesamowite dzwieki odbijaly sie echem od scian tunelu. Nikt sie nie spieszyl, by schwytac Sonejiego w tym ciemnym, ponurym miejscu. Gdzies za poczernialym, kamiennym murem rozlegl sie zgrzyt hamulcow pociagu. Rownolegle przebiegala linia metra. Im dalej brnelismy w ciemnosciach, tym silniejszy byl odor rozkladajacych sie smieci. Wiedzialem, ze w niektorych tunelach mieszkaja bezdomni. Nowojorski departament policji utworzyl specjalny wydzial, ktory sie nimi zajmowal. -Czy jest tam cos? - wymamrotal Groza niepewnym, wystraszonym glosem. - Czy widzisz cos przed soba? -Nic - odpowiedzialem szeptem. Nie chcialem robic halasu wiekszego niz to konieczne. Z trudnoscia wciagnalem powietrze. Uslyszalem gwizd pociagu z przeciwnej strony. Poszczegolne czesci tunelu oswietlaly slabe lampy. Pod stopami wyczuwalem pietrzace sie odpadki, opakowania po jedzeniu, porwane, brudne ubrania. Spostrzeglem tez kilka olbrzymich szczurow, przemykajacych kolo moich stop w poszukiwaniu pozywienia. Tuz nad glowa uslyszalem krzyk. Poczulem, jak sztywnieje mi kark. To Groza! Przewrocil sie. Nie wiedzialem, co go trafilo. Nie wydawal glosu, lezal nieruchomo na dnie tunelu. Okrecilem sie wokol wlasnej osi. Z poczatku nic nie widzialem, otaczala mnie ciemnosc. W snopie swiatla latarki pojawila sie twarz Sonejiego - niknacy w ciemnosci profil z jednym okiem i polowa twarzy. Uderzyl mnie, zanim zdazylem uniesc pistolet. Soneji wrzeszczal brutalnym krzykiem czlowieka pierwotnego. Nie potrafilem rozroznic slow. Uderzyl mnie z ogromna sila. Cios trafil w lewa skron. Przypomnialem sobie, jaki jest niewiarygodnie silny i szalony. Dzwonilo mi w uchu, czulem zawrot 115 glowy, nogi mialem jak z waty. Niemalze przewrocil mnie pierwszym ciosem. Moze byl w stanie mnie zabic, ale chodzilo mu o to, zeby mnie ukarac, szukal zemsty i zaplaty.Znowu uslyszalem jego krzyk - tym razem zaledwie kilka centymetrow od mojej twarzy. Musze mu cos zrobic, powiedzialem sobie w duchu. Zranie go w tej chwili albo nie doczekam nastepnej szansy. Soneji popisywal sie teraz sila rownie brutalna jak podczas naszego poprzedniego spotkania, szczegolnie w walce na maly dystans. Uwiezil mnie w uscisku -czulem jego oddech. Chcial mnie zgniesc w poteznych ramionach. Przed oczami zaczely mi tanczyc biale swietlne punkciki. Wreszcie udalo mi sie wyprostowac. Jeszcze raz uslyszalem jego krzyk. Uderzylem go glowa. Byl zaskoczony. Rozluznil uscisk, wiec wyrwalem sie na sekunde. Zadalem najsilniejszy cios w zyciu i uslyszalem odglos pekajacej szczeki. Ale Soneji nie pada na ziemie! Co trzeba zrobic, zeby go zlamac? Rzucil sie na mnie znowu, a ja trafilem go w lewy policzek. Pod piescia poczulem lamiaca sie kosc. Wrzasnal, potem jeknal, lecz nie przewrocil sie, nadal napieral. -Nie mozesz mi nic zrobic - charczal. - Umrzesz. Nie mozesz temu zapobiec. Juz tego nie powstrzymasz. Gary Soneji nacieral na mnie. Unioslem wreszcie glocka, wycelowalem. "Zrobic mu krzywde, zabic, zabic go teraz." Strzelilem. Chociaz trwalo to tylko ulamek sekundy, wydawalo sie powolnym dlugo trwajacym ruchem. Prawie czulem, jak pocisk przeszywa cialo Sonejiego. Kula zmiazdzyla mu szczeke, musiala tez rozwalic jezyk i zeby. To, co z niego zostalo, rwalo sie do mnie, usilowalo uchwycic, zlapac w szpony moja twarz i gardlo. Odepchnalem go. "Zranic go, zabic, zniszczyc." Soneji pokonal kilka schodow prowadzacych w glab tunelu. Nie mam pojecia, skad bral na to sily. Bylem zbyt wyczerpany, by go gonic, ale zaraz zdalem sobie sprawe, ze nie musze tego robic. Przewrocil sie na kamienna posadzke. Upadl niczym ciezki wor. Kiedy walnal o ziemie, zapalila sie bomba, ktora mial przy sobie. Gary Soneji stanal w plomieniach. Oswietlily co najmniej trzydziesci metrow tunelu. Krzyczal przez kilka sekund, a potem palil sie w ciszy - ludzka pochodnia w jego piwnicy. Poszedl wprost do piekla. Wreszcie nadszedl koniec. ROZDZIAL 62 Japonczycy maja takie powiedzenie: Jesli zwyciezyles, zapnij mocniej helm. Staralem sie o nim nie zapominac. 116 We wtorek rano wrocilem do Waszyngtonu i spedzilem caly dzien w domu z Nana, dziecmi i kotka Rosie. Dzien rozpoczal sie od przygotowanej dla mnie przez dzieci "kapieli bubba", jak ja nazywaja. To mi pomoglo. Nie tylko nie poprawilem zapiecia helmu, ale nawet go zdjalem.Staralem sie nie poddawac przygnebiajacym wspomnieniom o okropnej smierci Sonejiego, zapomniec o grozbach pod moim adresem. W przeszlosci robil mi juz gorsze rzeczy. O wiele gorsze. Ale Soneji nie zyje, zniknal z naszego zycia. Na wlasne oczy widzialem, jak go diabli wzieli. Pomoglem mu trafic do piekla. Lecz wciaz slyszalem jego glos wypowiadajacy ostrzezenia i grozby - przesladowalo mnie to przez caly dzien. "Umrzesz. Nie powstrzymasz tego. Dorwe cie, nawet zza grobu, jesli bede musial." Z Quantico zatelefonowal Kyle Craig, aby mi pogratulowac i zapytac, jak sie czuje. Mial rowniez inny powod: usilowal mnie wciagnac w sprawe pana Smitha, ale odmowilem definitywnie. Nie mialem teraz serca do pana Smitha. Kyle chcial, zebym spotkal sie z jego superagentem Thomasem Pierce'em. Zapytal, czy przeczytalem przyslane mi faksem informacje o nim. Odpowiedzialem, ze nie. Tego wieczoru odwiedzilem Christine i upewnilem sie, ze podjalem sluszna decyzje, jesli chodzi o pana Smitha i ustawiczne problemy FBI z tym czlowiekiem. Nie zostalem u niej na noc ze wzgledu na dzieci, choc moglem to zrobic. Moglem i chcialem. -Przyrzekles, ze bedziesz ze mna, az oboje skonczymy co najmniej osiemdziesiat lat. To calkiem niezle, na poczatek - powiedziala, kiedy wychodzilem. W srode musialem pojechac do biura, by zaczac likwidowac sprawe Sonejiego. Nie bylem poruszony faktem, ze go zabilem, ale cieszylem sie, ze mam to juz za soba. Dosc tych cholernych papierkow. Okolo szostej wrocilem do domu. Mialem ochote na kolejna "kapiel bubba", moze tez na lekcje boksu i na spedzenie nocy z Christine. Otworzylem drzwi - i nagle rozpetalo sie prawdziwe pieklo. ROZDZIAL 63 Przede mna w bawialni stala Nana z dziecmi, a takze Sampson, kilku zaprzyjaznionych detektywow, sasiedzi, moje cioteczki, paru wujkow i wszystkie ich dzieci w komplecie. Jannie i Damon pierwsi zaczeli wolac:-Niespodzianka, tatusiu! Niespodzianka! Pozostali przylaczyli sie do nich: -Niespodzianka, Alex, niespodzianka! -Jaki Alex? Jaki tatus? - udawalem glupiego. - Ci sie tu dzieje, do diabla? 117 W glebi pokoju zauwazylem Christine, a w kazdym razie jej usmiechnieta twarz. Pomachalem jej reka, czujac, ze tone w objeciach przyjaciol i uginam sie pod ich serdecznymi klepnieciami.Uznalem, ze Damon zachowuje sie zbyt wstrzemiezliwie, wiec podrzucilem go w gore (to chyba ostatni rok, kiedy moge sobie na to pozwolic); rownoczesnie wydawalismy sportowe i wojenne okrzyki, ktore doskonale pasowaly do ogolnego nastroju. W normalnych warunkach niezbyt szlachetne byloby organizowanie zabawy z powodu smierci innego czlowieka, ale w tym przypadku uznalem to za doskonaly pomysl, za najbardziej odpowiedni sposob zakonczenia okresu, ktory nam wszystkim przynosil smutek i strach. Nad drzwiami z pokoju bawialnego do jadalni ktos nieudolnie zawiesil niezbyt wyrazny transparent z recznie wykonanym napisem: Gratulacje, Alex! Zycze wiecej szczescia w nastepnym zyciu. Gary S.! Sampson poprowadzil mnie na podworko za domem, gdzie czekali inni przyjaciele w przygotowanej przez siebie zasadzce. Sampson ubral sie w obwisle, czarne szorty, wojskowe buty i ciemne okulary. Na glowe wlozyl czapke z napisem Ho-micide (Wydzial Zabojstw), a w ucho wetknal srebrne kolko. Byl w pelni gotow do zabawy, podobnie jak ja. Detektywi z calego dystryktu Columbia przybyli zlozyc mi serdeczne gratulacje, skosztowac mojego jedzenia i wypic moj alkohol. Podano soczysty kebab i zeberka z domowym chlebem, bulkami oraz imponujacym zestawem ostrych sosow. Wytoczono tez aluminiowe barylki z piwem i woda sodowa z lodem, ustawiono miski ze swieza kukurydza w kolbach, kolorowymi salatkami owocowymi i makaronem. Oczy zaczely mi lzawic na sam widok takiej uczty. Sampson chwycil mnie za ramie i wrzeszczal tak, ze uslyszalem go mimo choru radosnych glosow oraz Toni Braxton, spiewajacej z nastawionego na pelny regulator kompaktu. -Masz swoje party, Sugar. Przywitaj sie ze wszystkimi goscmi. Zamierzam byc tu do samego konca. -Zobaczymy sie pozniej - odpowiedzialem. - Swoja droga, masz ladne buty, ladne szorty i ladne nogi. -Stokrotne dzieki. Dostales tego skurwiela, Alex! Dobrze zrobiles. Niech jego wredne, owlosione dupsko plonie i gnije w piekle. Zaluje tylko, ze nie bylo mnie tam razem z toba. Christine znalazla sobie spokojne miejsce w kacie podworza, w cieniu rosnacego tam drzewa. Rozmawiala z moja ulubiona ciotka Tia i szwagierka Cilla. Miala zwyczaj trzymac sie na uboczu. Ucalowalem Tie i Cille, a potem przytulilem Christine. Nie moglem wypuscic jej z objec. -Dzieki, ze przyszlas mimo tego calego balaganu - powiedzialem. - Ty jestes dla mnie najmilsza niespodzianka. Pocalowala mnie, po czym odsunelismy sie od siebie, chyba pod wplywem swiadomosci, ze Damon i Jannie nigdy nie widzieli nas razem. W kazdym razie nie w takiej sytuacji. 118 -O, cholera - mruknalem. - Spojrz tam.Te dwa diablatka obserwowaly nas. Damon mrugal w okropny sposob, a Jan-nie dawala znak, ze wszystko jest okay. -Oni sa o wiele lepsi od nas - rozesmiala sie Christine. - Te ich znaki, Alex. Moglismy sie domyslic. -Dlaczego nie zbieracie sie do lozka? - zapytalem zartem. -Jest dopiero szosta, tatusiu! - zaprotestowala Jannie i smiala sie przy tym razem z innymi. Bylo to swobodne, wolne od konwenansow przyjecie, i wszystkich szybko ogarnal dobry nastroj. W koncu z moich plecow zdjeto malpe symbolizujaca Sonejiego. Zauwazylem Nane rozmawiajaca z kilkoma moimi kolegami z policji. Przechodzac obok, uslyszalem, co mowila. To byla cala mama Nana. -Nic nie wiem o historii dzielacej niewolnictwo od wolnosci, ale z pewnoscia istnieje historia pomiedzy okresem procy a uzi - tlumaczyla detektywom z wydzialu zabojstw. Koledzy usmiechali sie i przytakiwali, jakby rozumieli, co chce powiedziec i skad sie wywodzi. Ja wiedzialem, bo mniej lub bardziej dobrze, ale mama Nana nauczyla mnie myslec. Inni goscie preferowali lzejsza rozrywke - tanczono przy najrozniejszej muzyce, od Marsalisa po hip-hop. Nawet Nana troche potanczyla. Na podworku Sampson obslugiwal barbecue, przygotowujac gorace, ostro przyprawione kielbaski, pieczone kurczeta i nowe zeberka - starczyloby tego dla sporej grupy kowbojow organizujacych pogon za Indianami. Proszono mnie o zagranie czegos, wiec wybebnilem,,'s Wonderful", a nastepnie jazzowa wersje "Jotta, jotta, jotta, jotta, jing, jing, jing". -To taka glupiutka melodyjka - zanucila stojaca obok mnie Jannie - ale tak bardzo mnie uspokaja i tak silnie do mnie przemawia. Zatanczylem kilka wolnych kawalkow z Christine - slonce juz zaszlo, gestnial mrok. Nasze ciala w dalszym ciagu byly ze soba zgrane w idealny sposob, wrecz magiczny, jak w Teczowej Sali. Odnosilem wrazenie, ze ona czuje sie wyjatkowo dobrze w otoczeniu mojej rodziny i przyjaciol. Bylem rowniez przekonany, ze oni zaakceptowali ja bez reszty. Tanczylismy przy swietle ksiezyca, a ja spiewalem na glos piosenke Seala: "Nie, nigdy nie uda sie nam przezyc - chyba ze - bedziemy troche zwariowani". -Seal bylby baaardzo dumny - szepnela mi do ucha Christine. -Pewnie, ze tak. -Umiesz tak wspaniale, plynnie tanczyc - powiedziala, tulac sie do mojego policzka. -Jak na lamage i platfusa - odparlem. - Ale tancze wylacznie z toba. Rozesmiala sie i dala mi sojke w bok. -Nie waz sie lgac! Widzialam, jak tanczyles z Johnem Sampsonem. -Owszem, lecz to nic nie znaczy. Chodzilo tylko o tani seks. Christine smiala sie, a ja czulem lekkie drganie jej brzucha. Uswiadomilem sobie, ile ma w sobie zycia, ze teskni za dziecmi i ze powinna je miec. Pamietalem 119 kazdy szczegol naszego pobytu w Teczowej Sali, a potem w hotelu "Astor". Wydawalo mi sie, ze znam ja od zawsze. "To jest ta jedyna, Alex."-Rano mam zajecia w letniej szkole - powiedziala wreszcie. Juz minela polnoc. - Przyjechalam samochodem, lecz czuje sie dobrze, bo pilam przewaznie dziecinne koktajle. Baw sie dalej na swym przyjeciu, Alex. -Na pewno? -Absolutnie. Czuje sie dobrze. I juz mnie tu nie ma - odparla zdecydowanym glosem. Calowalismy sie dlugo na pozegnanie, a kiedy oderwalismy sie od siebie, by zaczerpnac tchu, wybuchnelismy smiechem. Odprowadzilem Christine do samochodu. -Pozwol, ze chociaz odwioze cie do domu - upieralem sie, obejmujac ja mocno. - Chce to zrobic. Nalegam. -Nie. Raczej zostawie tu samochod. Baw sie dalej z przyjaciolmi, prosze. Ciesz sie. Mozemy spotkac sie jutro, jezeli chcesz. Ja chce. I nie przyjmuje odmownej odpowiedzi. Pocalowalismy sie jeszcze raz, a potem Christine odjechala swoim wozem do Mitchellville. Natychmiast zaczalem za nia tesknic. ROZDZIAL 64 Ciagle czulem obecnosc Christine, zapach jej perfum, slyszalem charakterystyczny tembr glosu. Czasem ma sie w zyciu szczescie. Niekiedy wszechswiat opiekuje sie czlowiekiem jak nalezy. Wrocilem na przyjecie.Zostalo jeszcze kilku moich kolegow z policji, miedzy nimi Sampson. Zartowali, ze Soneji ma "anielskie pozadanie", co mialo okreslac erekcje u znajdujacych sie w kostnicy zwlok. Przyjecie rozwijalo sie w najlepsze. Wypilem z Sampsonem morze piwa, a potem poprawilismy BB na werandzie z tylu domu. Inni goscie wyszli dawno temu. -To dopiero bylo przyjecie - powiedzial John. Widzialem go podwojnie. - Wszyscy bawili sie do upadlego. -Zupelnie niezle. Ale, ale, dlaczego ciagle stoimy? Usiadzmy. Na razie czuje sie swietnie, ale jutro bedzie gorzej. Sampson smial sie, az okulary przeciwsloneczne przekrzywily mu sie na nosie. Oparl potezne lokcie na kolanach. -Jestem z ciebie dumny. Inni tez. Zdjales nam z barkow cholerny ciezar. Od dawna nie widzialem, zebys sie tak smial. Im czesciej widuje Christine Johnson, tym bardziej mi sie podoba, chociaz polubilem ja od poczatku. Siedzielismy na werandzie, przygladajac sie ogrodkowi Nany: dzikim kwiatom, bladozoltym narcyzom obficie kwitnacym wiosna, liliom ogrodowym i pozostalosciom po przyjeciu - mnostwie jedzenia i gorzaly. 120 Zrobilo sie pozno. Zaczal sie nowy dzien. Ten ogrodek byl tutaj od naszego dziecinstwa. Tej nocy dolatujacy stamtad zapach nawozow i swiezej ziemi wydawal sie szczegolnie uspokajajacy i ponadczasowy.-Pamietasz to lato, kiedy sie poznalismy? - zapytalem Johna. Powiedziales, ze mam dupe jak melon, czym poczulem sie urazony, bo to byla kompletna bzdura. Zawsze bylem szczuply. -Niezle sobie powalczylismy w ogrodzie Nany, tam, kolo dzikiej rozy. Nie moglem uwierzyc, ze chcesz sie ze mna bic. Nikt inny by sie na to nie odwazyl, do tej pory nie ma chetnych. Wtedy tez nie znales granic wlasnych mozliwosci. Usmiechnalem sie do niego. W koncu zdjal te ciemne okulary. Zawsze mnie zadziwiaja jego wrazliwe, cieple oczy. -Powtorz, ze mam dupsko jak melon, a znowu zaczniemy sie bic. Sampson ciagle usmiechal sie i kiwal glowa. Chyba nie smial sie tyle przez ca le zycie. To byl najsympatyczniejszy wieczor, jaki pamietam od dluzszego czasu. -Ty naprawde lubisz Christine. Mysle, ze znowu trafiles na wyjatkowa kobiete. Nawet jestem tego pewny. Wpadles, chlopie. -Jestes zazdrosny? - zapytalem. -Jestem, pewnie, ze jestem. Jak cholera. Christine jest wspaniala. Aleja wszystko potrafie spieprzyc, nawet gdybym spotkal kogos tak slodkiego i milego jak ona. Ty dobrze zyjesz z ludzmi, Sugar. Zawsze tak bylo, nawet kiedy miales dupsko jak melon. Jestes twardziel, ale umiesz okazac uczucie. Jakkolwiek by bylo, Christine przepada za toba. Prawie tak samo jak ty za nia. Sampson potknal sie o obluzowany schodek. -Jezeli Bog pozwoli, przespaceruje sie teraz do domu. Prawde rzeklszy, wybieram sie do Cee Walker. Piekna diwa troche za wczesnie wyszla z przyjecia, ale byla tak uprzejma, ze wreczyla mi klucz. Wroce jutro rano zabrac samochod. Lepiej nie siadac za kierownica, jak ledwo sie chodzi. -Lepiej nie - przyznalem mu racje. - I dzieki za przyjecie. Sampson pomachal na pozegnanie, zasalutowal i, obijajac sie o sciane, skrecil za rog domu. Zostalem sam na werandzie. Patrzylem na zalany ksiezycowa poswiata ogrod Nany. Usmiechalem sie przy tym jak glupiec, jakim niekiedy bywam, choc moze usmiecham sie zbyt rzadko. Sprzed domu dobiegl mnie glos Sampsona i jego glosny smiech. -Dobranoc, melonowa dupo. ROZDZIAL 65 Calkowicie rozbudzony zastanawialem sie, czego wlasciwie sie boje, co sie tutaj dzieje. Pierwsza swiadoma mysla bylo, ze dostalem ataku serca we wlasnym lozku. 121 Bylem oszolomiony po wczorajszym przyjeciu. Serce pracowalo ciezko, bijac glosno.Wydawalo mi sie, ze slysze niski, gluchy odglos uderzen, dochodzacy z holu. Jak gdyby ktos uderzal jakims ciezkim przedmiotem, na przyklad palka. Wzrok jeszcze nie zdazyl przyzwyczaic sie do ciemnosci. Czekalem na powtorzenie halasu. Przestraszylem sie. Nie moglem sobie przypomniec, gdzie zostawilem glocka. Co moglo wywolac takie odglosy w moim domu? Nasluchiwalem w skupieniu. W kuchni wlaczyla sie lodowka. Gdzies na ulicy kierowca ciezarowki zmienial biegi. Jednak ten bliski dzwiek, te silne uderzenia powaznie mnie zaniepokoily. Czy to rzeczywiscie jest odglos dochodzacy z zewnatrz? - zastanawialem sie. - Czy moze pierwsza oznaka nadciagajacego gigantycznego kaca? Zanim zdalem sobie sprawe z tego, co sie dzieje, z drugiej strony lozka pojawila sie ciemna, niewyrazna postac. Soneji! Dotrzymal obietnicy. Jest tutaj, w moim domu! -Aaaaaa! - wrzasnal napastnik, zamierzajac sie na mnie wielka maczuga. Chcialem sie przeturlac na bok, ale cialo i rozum nie byly w stanie zgodnie wspolpracowac. Za duzo wypilem, za dlugo balowalem. Poczulem mocne uderzenie w bark! Cialo mi zwiotczalo, usilowalem krzyczec, ale glos uwiazl mi w gardle. Nie moglem wydobyc z siebie zadnego dzwieku. Ledwie zdolalem sie obrocic. Palka opadla ponownie - tym razem trafila mnie w dolna czesc plecow. Ktos stara sie zatluc mnie na smierc. Jezu Chryste. Przypomnialem sobie wczesniejsze odglosy uderzen. Czy on przedtem wszedl do pokoju Nany? A moze do Damona i Jannie? Co sie dzieje w naszym domu? Wyciagnalem rece - udalo mi sie chwycic napastnika za ramie. Szarpnalem z calej sily. Krzyknal z bolu wysokim, piskliwym, lecz z cala pewnoscia ludzkim glosem. "Soneji? Jak to mozliwe? Przeciez widzialem, jak umiera w tunelu Grand Central Station. Co sie ze mna dzieje? Kto jest w mojej sypialni? Kto wszedl na pietro naszego domu?" -Jannie? Damon? - belkotalem, usilujac zawolac dzieci. - Nana? Nana? Zaczalem drapac jego piers i ramiona, poczulem lepka ciecz - prawdopodobnie krew. Walczylem jedna reka, radzac sobie z wielkim trudem. -Kim jestes? Co tu robisz? Damon! Damon! - tym razem krzyczalem o wiele glosniej. Wyrwal sie, a ja spadlem z lozka, uderzylem z wielka sila o podloge, poczulem bol glowy. Cale moje cialo palilo jak ogien. Zwymiotowalem na dywan. Kij, mlot, metalowa sztaba - cokolwiek to bylo - opadla jeszcze raz, rozlupujac moje cialo na dwie czesci. Znowu pojawil sie palacy bol. Siekiera! To musi byc siekiera! 122 Na podlodze wymacalem krew - pelno jej bylo dookola. Czy to moja krew?-Mowilem, ze nie zdolasz mnie powstrzymac! - wykrzyknal napastnik. - Mowilem ci. Spojrzalem w gore - wydawalo mi sie, ze rozpoznaje majaczaca nade mna twarz. Gary Soneji? Czy to moze byc Gary Soneji? Jak to mozliwe? To nierealne! Zrozumialem, ze umieram, a nie chcialem umierac. Chcialem sie poderwac, pobiec do dzieci, zobaczyc je ostatni raz. Chocby tylko rzucic na nie okiem. Zdawalem sobie sprawe, ze nie potrafie powstrzymac tego ataku, nie moge nic zrobic, by przerwac ten koszmar. Pomyslalem o Nanie, Jannie, Damonie, o Christine. Poczulem bol w sercu. A potem poddalem sie woli Boga. Czesc czwarta Thomas Pierce ROZDZIAL 66 Matthew Lewis mial nocna zmiane; pracowal jako kierowca linii autobusowej w Waszyngtonie. Jechal ulica East Capitol, pogwizdujac melodie Marvina Gaya "Whafs Goin' On".Jezdzil ta trasa od dziewietnastu lat i byl zadowolony, ze ma robote. Odpowiadala mu samotnosc. Lewis zawsze duzo rozmyslal tak przynajmniej twierdzili jego przyjaciele i Alva, kobieta, ktora od dwudziestu lat byla jego zona. Interesowal sie historia, polityka, niekiedy socjologia. Zamilowania te rozwijal jeszcze na Jamajce, z ktorej pochodzil, i kultywowal je do dzis. Od kilku miesiecy sluchal nagranych na tasmie lekcji dla samoukow firmy Te-aching Company w Wirginii. Teraz, o piatej nad ranem, jechal autobusem ulica East Capitol. Trafil akurat na znakomity wyklad zatytulowany "Dobry krol - prezydentura w Stanach Zjednoczonych po kryzysie". Niekiedy przerabial dwie lub trzy lekcje w ciagu jednej nocy, innym razem interesujaca go kasete przesluchiwal kilkakrotnie. Katem oka dostrzegl, ze cos sie dzieje. Szarpnal kierownice, nacisnal hamulec. Autobus ostro skrecil w prawo i wydajac glosny syk, zatrzymal w poprzek jezdni. Na szczescie w okolicy nie bylo innych samochodow. Jak okiem siegnac, fala zielonych swiatel. Matthew Lewis otworzyl drzwi i zeskoczyl na jezdnie. Mial nadzieje, ze nie potracil tego kogos czy tez czegos, na co sie natknal. Nie byl jednak tego pewien, wiec obawial sie, co moze znalezc. Dookola panowala cisza, przerywana jedynie szumem tasmy magnetofonowej w autobusie. Pomyslal, ze to bardzo dziwne i nie wrozy niczego dobrego. Po chwili zobaczyl lezaca na jezdni starsza, czarnoskora kobiete, odziana w dlugi szlafrok w niebieskie pasy, spod ktorego wystawala czerwona nocna koszula. Kobieta byla bosa. Serce kierowcy niebezpiecznie zalopotalo. Przebiegl przez ulice, zeby jej pomoc, i poczul, jak robi mu sie niedobrze. W swiatlach autobusu zobaczyl, ze jej koszula wcale nie byla czerwona, lecz 127 zabarwiona jaskrawoczerwona krwia, ktorej wszedzie bylo pelno. Przygnebiajacy, okropny widok. W ciagu tylu lat spedzonych za kierownica nieraz znajdowal sie w gorszych sytuacjach, lecz w tej chwili liczyl sie tylko ostami wypadek.Otwarte oczy kobiety wpatrywaly sie wen przytomnie. Wyciagnela krucha, chuda reke. To jakas rodzinna awantura - pomyslal. - A moze napad na mieszkanie. -Pomoz nam, prosze - wyszeptala mama Nana. - Prosze, pomoz nam. ROZDZIAL 67 Piata ulice calkowicie zablokowaly pojazdy! John Sampson wysiadl z czarnego nissana i biegiem pokonal droge dzielaca go od domu Alexa. Na ulicy, ktora tak doskonale znal i prawie uwazal za wlasna, rozlegaly sie syreny policyjnych radiowozow i karetek pogotowia.Sampson nigdy w zyciu nie biegl tak szybko - gnalo go uczucie niewiarygodnego strachu. Nogi mocno uderzaly w kamienny chodnik, serce walilo poteznie, gotowe wyrwac sie z piersi. Nie mogl zlapac oddechu; mial wrazenie, ze zwymiotuje, jezeli sie zaraz nie zatrzyma. Kac po wczorajszej nocy troche oslabil jego zmysly. Na miejscu przestepstwa, pelnym zamieszania i halasu, pojawiali sie coraz to nowi ludzie ze stolecznej policji. Sampson przecisnal sie przez tlum gapiow z sasiedztwa. Pogardzal nimi jak nigdy dotad. Gdziekolwiek spojrzal, widzial placzacych ludzi - znal ich, byli sasiadami i przyjaciolmi Alexa. Slyszal wymawiane szeptem jego imie. Dotarl do drewnianego plotu otaczajacego posesje Crossow i wtedy uslyszal slowa, od ktorych dostal mdlosci. Musial sie oprzec o wyszorowany do czysta plotek. -W srodku wszyscy sa martwi. Cala rodzina Crossow - mowila policjantka o ospowatej twarzy, stojaca w tlumie ludzi. Charakteryzowal ja taki sam brak wrazliwosci jak bohaterke telewizyjnego programu "Gliny". Zraniony tymi slowami odwrocil sie, popatrzyl na nia szklistym wzrokiem i poszedl w strone podworza, omijajac blokujace droge kozly i zolta tasme odgradzajaca miejsce zdarzenia. Schody pokonal dwoma poteznymi susami i niemalze zderzyl sie z sanitariuszami z pogotowia, ktorzy pospiesznie wynosili z bawialni nosze. Zamarl w bezruchu na ganku domu Crossow. Na noszach lezala Jannie - wydawala sie taka malutka. Pochylil sie, a potem osunal na kolana, az ganek zatrzasl sie pod jego ciezarem. Z ust detektywa wydobyl sie gluchy jek. Nie czul sie juz ani silny, ani odwazny. Serce pekalo mu z zalu, ledwie zdolal powstrzymac lkanie. Jannie zauwazyla go i zaczela plakac. 128 -Wujku Johnie, wujku Johnie - powtarzala slabym, zalosnym glosikiem.Jannie nie zginela, Jannie zyje, pomyslal najpierw, a pozniej niemalze wykrzyczal te slowa. Chcial ta prawda obezwladnic gapiow. "Skonczcie z tymi cholernymi domyslami i klamstwami!" Chcial dowiedziec sie wszystkiego od razu, lecz to nie bylo mozliwe. Sampson pochylil sie nad Jannie, swoja chrzestna coreczka, ktora kochal jak wlasne dziecko. Z nocnej koszulki ubrudzonej krwia rozchodzil sie zapach, ktory znowu przyprawil go o mdlosci. Smugi krwi widnialy tez we wlosach Jannie, troskliwie zaplecionych w warkoczyki. Byla taka dumna z tych warkoczy, ze swoich wspanialych wlosow. Boze kochany, jak moglo do tego dojsc? Jak to sie stalo? Przypomnial sobie, jak poprzedniego wieczoru spiewala "Jadda Jadda". -Wszystko dobrze, kochanie - wyszeptal, choc slowa z trudem przechodzily mu przez gardlo. - Za moment wroce do ciebie. Nic ci nie grozi, Jannie. Musze po biec na gore. Zaraz wracam, dziecinko. Obiecuje. -Co z Damonem? Co z moim tatusiem? - pytala Jannie, cicho pochlipujac. Oczy miala szeroko rozwarte ze strachu, z przerazenia, od ktorego Sampsono- wi omal nie peklo serce. Jest taka mala. Jak ktos mogl zrobic cos takiego? -Wszyscy zyja, dziecinko. Nic im nie grozi - wyszeptal. Mial spuchniety jezyk i usta szorstkie jak papier scierny. Ledwie zdolal wykrztusic tych kilka slow. "Wszyscy sa zywi, dziecinko." Modlil sie, aby to byla prawda. Medycy z pogotowia robili, co mogli, by sie pozbyc Sampsona, i wreszcie odniesli Jannie do czekajacego ambulansu. Przed domem pojawialy sie coraz to nowe karetki i radiowozy. Przedarl sie do domu pelnego policjantow - funkcjonariuszy patrolujacych ulice i detektywow". Widocznie po otrzymaniu pierwszej wiadomosci, do domu Crossow ruszyla co najmniej polowa ludzi z komendy rejonowej. Nigdy nie widzial tylu gliniarzy w jednym miejscu. Spoznil sie jak zwykle - "spoznialski" Sampson, tak czesto nazywal go Alex. Te noc spedzil w mieszkaniu Cee Walker, wiec nie mogli szybko przekazac mu informacji. Wylaczyl pager, biorac wolne z powodu przyjecia u Alexa, tej wspanialej uroczystosci z okazji jego zwyciestwa. Ktos musial wiedziec, ze Alex bedzie mniej ostrozny, pomyslal w duchu, wracajac do roli detektywa z wydzialu zabojstw. Kto mogl o tym wiedziec? Kto zrobil tak straszna rzecz? I co, na Boga, dzialo sie w tym domu? ROZDZIAL 68 Sampson pobiegl na pietro waskimi, kretymi schodami. Chcial przekrzyczec panujacy halas, szum towarzyszacy rozpoczynajacemu sie policyjnemu dochodzeniu, zawolac Alexa i zobaczyc, jak wychodzi z sypialni. 129 Poprzedniego wieczoru za duzo wypil i teraz czul sie niepewnie, krecilo mu sie w glowie, byl oslabiony. Wpadl do pokoju Damona i jeknal glucho. Chlopca przenoszono wlasnie z lozka na nosze. Damon byl tak bardzo podobny do ojca z jego chlopiecych lat.Wygladal gorzej niz Jannie. Jedna strona twarzy przypominala surowe mieso. Oko mial zamkniete i tak opuchniete, ze wydawalo sie dwukrotnie wieksze niz normalnie. Cialo pokrywaly purpurowe i szkarlatne otarcia, stluczenia i rany. "Gary Soneji nie zyje - zginal na Grand Central Station. Nie mogl byc sprawca tych okropnosci w domu Alexa. Ale przeciez zapowiadal, ze to zrobi!" Dla Sampsona to wszystko nie mialo sensu. Duzo by dal, zeby okazalo sie tylko sennym koszmarem, lecz nie bylo na to zadnej nadziei. Detektyw Rakeem Powell chwycil go mocno za ramie i potrzasnal. -Z Damonem wszystko w porzadku, John. Ktos tu przyszedl i stlukl dzieciaki na miazge. Wyglada na to, ze bil piesciami. Zadawal silne ciosy, ale nie zamierzal ich zabic, a moze po prostu okazal sie tchorzem i nie potrafil dokonczyc tego, co zaczal. Na tym etapie nie sposob jeszcze nic okreslic. Z Damonem wszystko w porzadku. Co z toba, John? Czy dobrze sie czujesz? Sampson odepchnal Rakeema, z niecierpliwoscia strzasnal jego reke z ramienia. -A co z Alexem? Z Nana? -Nana jest ciezko pobita. Kierowca autobusu znalazl ja na ulicy i zawiozl do szpitala sw. Antoniego. Nie stracila przytomnosci, ale to starsza osoba. Starym ludziom latwo peka skora. Alexa postrzelono w sypialni, John. Sa tam u niego. -Kto tam jest? - jeknal Sampson. Byl bliski lez, choc nigdy nie zdarzylo mu sie plakac. Teraz nie mogl sobie z tym poradzic, nie potrafil ukryc swych uczuc. -Moj Boze, a kogo tam nie ma? - odrzekl Rakeem, kiwajac glowa. - Pogotowie, my, FBI. Przyjechal Kyle Craig. Sampson wyrwal sie z rak Powella i rzucil do sypialni Alexa. "Nikt w tym domu nie zginal - ale Alex zostal postrzelony. Ktos przyszedl po niego! Kto to mogl byc?" John probowal dostac sie do sypialni Alexa, lecz zatrzymali go jacys nieznani ludzie - sadzac z wygladu, pracownicy FBI. W pokoju Alexa byl Kyle Craig, tyle Sampson juz sie dowiedzial, a takze ludzie z FBI. -Powiedzcie Kyle'owi, ze jestem - poprosil facetow stojacych przy drzwiach. -Powiedzcie Kyle'owi Craigowi, ze przyszedl Sampson. Jeden z agentow wszedl do srodka. Kyle pojawil sie natychmiast i przepchnal do Sampsona. -Kyle, co jest, do diabla? Co tu sie stalo? -Dostal dwie kule. Jest postrzelony i pobity - odrzekl Kyle. - Musze z toba pogadac, John. Posluchaj mnie, tylko mnie posluchaj, zgoda? 130 ROZDZIAL 69 Sampson staral sie oddalic obawy, ukryc prawdziwe uczucia i zachowac kontrole nad wlasnym umyslem. W waskim przejsciu kolo drzwi do sypialni cisneli sie detektywi i personel policyjny. Kilka osob plakalo, inni starali sie powstrzymac lzy-"To nie moglo sie zdarzyc!" Sampson odwrocil sie. Obawial sie utraty przytomnosci, co mu sie jeszcze nigdy nie przytrafilo. Kyle nie przestawal mowic, ale do Johna nie docieralo ani jedno slowo. Nie byl w stanie sie skoncentrowac. Odetchnal gleboko, usilujac odegnac resztki wstrzasu. Bo to byl wstrzas, czyz nie? Po twarzy splywaly mu gorace lzy. Nie dbal o to, czy Kyle je widzi. Czul na wskros potworny, przenikajacy bol i ostre podraznienie zakonczenia nerwow. Nigdy wczesniej nie przydarzylo mu sie nic podobnego. -Posluchaj, John - ponaglil Kyle, ale Sampson nie sluchal. Oparl sie calym ciezarem o sciane. Zapytal Kyle'a, jakim sposobem dotarl tutaj tak szybko. Kyle znalazl odpowiedz - on zawsze potrafil odpowiedziec na kazde pytanie. Ale dla Sampsona nic z tego, co mowil, nie mialo sensu. Wpatrywal sie w cos nad ramieniem funkcjonariusza FBI. Nie mogl uwierzyc w to, co widzi. Za oknem na pustym placyku po drugiej stronie Piatej ulicy ladowal helikopter FBI. Robilo sie coraz dziwaczniej. Ze smiglowca wylonila sie jakas postac, pochylona szla pod lopatami smigla i skierowala sie do domu Crossow. Wydawalo sie, ze ten czlowiek plynie ponad trawa porastajaca podworze. Byl to wysoki, szczuply mezczyzna w ciemnych przeciwslonecznych okularach z malymi, okraglymi szklami, o dlugich blond wlosach zwiazanych z tylu w kucyk. Nie wygladal na faceta z FBI. Cos wskazywalo, ze jest inny, zbyt radykalny jak na Federalne Biuro Sledcze. Ze zloscia rozepchnal gapiow. Robil wrazenie kogos, kto tu dowodzi, a przynajmniej kieruje soba. A co to takiego?, myslal Sampson. Co sie tutaj dzieje? -Kto to jest, do cholery? - zapytal Kyle'a Craiga. - Co to za gosc, Kyle? Kim jest ten dupek z kucykiem? ROZDZIAL 70 Nazywam sie Thomas Pierce, natomiast prasa zwykla nazywac mnie "doc". Kiedys studiowalem medycyne w Harwardzie, zrobilem dyplom, ale nie przepracowalem ani jednego dnia w szpitalu, nigdy nie praktykowalem. Obecnie naleze do zespolu nauk behawioralnych FBI. Mam trzydziesci trzy lata. Prawde mowiac, 131 jedynym miejscem, w jakim moglbym uchodzic za "doca", bylby jakis odcinek telewizyjnego serialu "Ostry dyzur"Dzisiaj wczesnym rankiem wyslano mnie z centrum treningowego w Quantico do Waszyngtonu i polecono pomoc w dochodzeniu zwiazanym z napadem na doktora Alexa Crossa i czlonkow jego najblizszej rodziny. Mowiac szczerze, z wielu powodow nie chcialem sie w to angazowac. Przede wszystkim dlatego, ze biore juz udzial w trudnym sledztwie, ktore wyczerpuje prawie cala moja energie chodzi o sprawe pana Smitha. Instynktownie przewidywalem, ze niektorzy wezma mi za zle zbyt szybkie przybycie na miejsce zdarzenia, uznaja mnie za oportuniste, mimo ze prawda jest zupelnie inna. Ale nie moglem nic na to poradzic. Biuro wydalo rozkaz, wiec przestalem myslec o swych zastrzezeniach. Przynajmniej staralem sie przestac o nich myslec. Robilem to, co do mnie nalezalo; tak samo postapilby wobec mnie doktor Cross, gdyby przydarzylo mi sie cos rownie niefortunnego. Natomiast bylem pewien, ze od chwili, gdy sie tam znalazlem, wygladalem na rownie wstrzasnietego i wzburzonego jak tlum zgromadzony przed domem na Piatej ulicy. Przypuszczalnie niektorzy odniesli wrazenie, ze jestem wsciekly. Bylem wsciekly, to fakt. Ogarnal mnie strach przed nieznanym i ewentualna porazka. Moj stan duchowy mozna by okreslic jako "spalenie sie". Zbyt dlugo, przez wiele dni, tygodni i miesiecy walcze z panem Smithem. A tu jeszcze jedno bluznierstwo. Kiedys wysluchalem wystapienia Alexa Crossa podczas seminarium na Uniwersytecie Chicagowskim. Wywarl na mnie duze wrazenie. Mialem nadzieje, ze przezyje, choc rokowania nie byly optymistyczne. Z pokoju, w ktorym go znalezli, nie przedostala sie dotychczas zadna wiadomosc, ktora uzasadnialaby te nadzieje. Pomyslalem, ze wlasnie z tego powodu mnie tu sprowadzono. Podstepny napad na Crossa zdominuje czolowki najwazniejszych mediow, a przy tym bedzie wywierac nieznosny nacisk na waszyngtonska policje i FBI. Na Piatej ulicy pojawilem sie z prostego powodu - mialem zlagodzic te presje. Zblizajac sie do schludnego domu Crossow pokrytego biala dachowka, wyczulem malo sympatyczna atmosfera, jaka powstala po niedawnym napadzie. Czesc mijanych policjantow miala zaczerwienione oczy, kilku bylo w stanie szoku. Wszystko wygladalo bardzo dziwnie i niepokojaco. Zastanawialem sie, czy Alex Cross nie umrze w czasie mojego przejazdu z Quantico. Mialem juz niejasne przeczucia co do straszliwego, nieoczekiwanego gwaltu, jaki mial miejsce w tym skromnym, z pozoru spokojnym domu. Wolalbym, aby na miejscu zbrodni nie bylo nikogo poza mna, zebym bez przeszkod mogl prowadzic obserwacje. Po to wlasnie skierowano mnie tutaj. Mialem obserwowac miejsce niewiarygodnego bestialstwa. Wyczuc instynktownie, co zdarzylo sie tu w pierwszych godzinach tego dnia. Szybko i skutecznie wyobrazic sobie cale zajscie. Katem oka dostrzeglem wybiegajacego z domu Kyle'a Craiga. Westchnalem. "Zaczyna sie." 132 Kyle truchtem przebiegl przez Piata ulice, zblizyl sie do mnie, przywital usciskiem reki. Cieszylem sie, ze go widze. Kyle jest bardzo sprytny, dobrze zorganizowany i chetny do pomocy swoim wspolpracownikom. Jest rowniez znany z umiejetnosci zalatwiania najrozniejszych spraw.-Wlasnie odwiezli Alexa - powiedzial. - Jego zycie wisi na wlosku. -Jakie sa rokowania? Powiedz mi, Kyle. Musialem wiedziec wszystko. Przyjechalem zbierac fakty. Wlasnie zaczynalem. Kyle odwrocil wzrok. -Niedobre. Mowia, ze nie przezyje. Pewni sa, ze nie przezyje. ROZDZIAL 71 Po drodze do domu Crossow Kyle'a i mnie zatrzymali dziennikarze. Na miejsce zdazylo dojechac juz kilkudziesieciu reporterow i kamerzystow. Te sepy skutecznie zatarasowaly nam droge, nie pozwalajac przejsc. Wiedzieli, kim jest Kyle, przypuszczalnie znali tez mnie.-Dlaczego tak szybko powiadomiono FBI? - zapytal jeden, przekrzykujac uliczny halas i huk dwoch helikopterow nad naszymi glowami. Oni uwielbiaja takie nieszczescia. - Slyszelismy, ze to ma zwiazek ze sprawa Sonejiego. Czy to prawda? -Pozwol, ze ja z nimi porozmawiam - poprosil szeptem Kyle. Zaprzeczylem ruchem glowy. -I tak beda chcieli rozmawiac ze mna. Dowiedza sie, kim jestem. Miejmy to z glowy od razu. Kyle nachmurzyl sie, lecz powoli skinal glowa na znak zgody. Podszedlem do bandy reporterow, starajac sie pohamowac zniecierpliwienie. Pomachalem rekami nad glowa, co ich czesciowo uciszylo. Media sa bardzo wrazliwe na efekty wizualne, nawet dziennikarze prasowi nazywani kowalami slow. Przekonalem sie o tym na wlasnej skorze. Ogladaja zbyt duzo filmow, dlatego najlepiej reaguja na sygnaly wizualne. -Odpowiem na pytania panstwa - zaproponowalem z niklym usmiechem -najlepiej jak potrafie. -Po pierwsze, kim pan jest? - wykrzyknal stojacy w pierwszym rzedzie mezczyzna z postrzepiona ruda broda, ktorego wyglad wskazywal na gustowanie w ciuchach oferowanych przez Armie Zbawienia. Przypominal zyjacego w samotnosci powiesciopisarza Thomasa Harrisa; a moze to byl Harris. -To latwe pytanie - odparlem. - Nazywam sie Thomas Pierce i pracuje w zespole nauk behawioralnych. Dziennikarze ucichli na moment. Ci, ktorzy mnie poznali, wiedzieli, jak sie nazywam. Fakt sciagniecia Thomasa Pierce'a w sprawie Alexa Crossa byl juz informacja sama w sobie. Zablysly flesze aparatow fotograficznych, ale do tego zdazylem sie juz przyzwyczaic. 133 -Czy Alex Cross jeszcze zyje? - padlo nastepne pytanie. Spodziewalem sie go na poczatku, lecz w kontaktach z dziennikarzami niczego nie da sie przewidziec.-Doktor Cross zyje. Dopiero przyjechalem, wiec jeszcze nie wiem zbyt duzo. Dotychczas nie mamy zadnych podejrzanych, zadnych teorii ani sladow, w ogole nic szczegolnego, o czym warto byloby mowic - odpowiedzialem. -A co ze sprawa pana Smitha? - zawolala jakas ciemnowlosa reporterka. Zwawa jak wiewiorka robila wrazenie gospodyni wlasnego programu. - Czy odsuwa pan teraz na bok pana Smitha? Jak mozna zajmowac sie naraz dwoma duzymi dochodzeniami? Co jest grane, doc? - pytala z usmiechem. Najwyrazniej byla bardziej cwana, niz mozna by to przypuszczac na pierwszy rzut oka. Skrzywilem sie, unioslem wzrok i odwzajemnilem usmiech. -Zadnych podejrzanych, teorii ani sladow. Nie mam nic ciekawego do powiedzenia - powtorzylem. - Teraz musimy wejsc do srodka. Wywiad zakonczony. Dziekujemy panstwu za zainteresowanie. Wiem, ze w przypadku tego potwornego zdarzenia jest ono szczere. Ja takze podziwiam Alexa Crossa. -Powiedzial pan "podziwiam" czy "podziwialem"? - wtracil glosno inny dziennikarz, stojacy za moimi plecami. - Dlaczego pana tu sciagneli, panie Pierce? Czy to wiaze sie z panem Smithem? Uslyszawszy to pytanie, nie potrafilem ukryc zaskoczenia. Poczulem nieprzyjemny ucisk w mozgu. -Jestem tutaj, bo niekiedy dopisuje mi szczescie, przyznaje. Moze znowu oka ze sie, ze mam fart. Ale teraz musimy juz isc. Obiecuje, ze porozmawiam z panstwem wtedy, gdy bede mial cos do powiedzenia. Watpie, zeby to pan Smith zaatakowal tej nocy Alexa Crossa. Mowiac, ze podziwiam Alexa, uzylem czasu terazniejszego. Opierajac sie na jego ramieniu, wyciagnalem Kyle'a Craiga z tego zamieszania. Kiedy pozostawilismy dziennikarska zgraje za plecami, usmiechnal sie szeroko. -To bylo bardzo dobre - powiedzial. - Mysle, ze niekiepsko im namieszales. -Wsciekle psy "czwartej wladzy" - wzruszylem ramionami. - Maja na pyskach slady krwi. Nic ich nie obchodzi Cross i jego rodzina. Nikt nie zapytal, co z dziecmi. Edison powiedzial, ze nie znamy nawet ulamka procentu prawdy na jakikolwiek temat! Prasa tego nie pojmuje. Chca miec wszystko czarno na bialym. Mieszaja prawde z prostodusznoscia i prawdomownoscia. -Badz mily dla policji z dystryktu Columbia - przymilal sie Kyle, choc moze staral sie w ten sposob przekazac mi przyjacielskie ostrzezenie. - Przezywaja bardzo nerwowe chwile. Ten facet na ganku to detektyw John Sampson. Jest przyjacielem Alexa, mowiac dokladnie, najblizszym przyjacielem. -Wspaniale - mruknalem. - Wlasnie jego wolalbym teraz nie spotkac. Przelotnie spojrzalem na detektywa Sampsona, ktorego wyglad pozwalal przypuszczac, ze za chwile rozpeta sie tu straszna burza. Nie chcialem byc w tym miejscu. Do niczego mi to niepotrzebne. Kyle poklepal mnie po ramieniu. -Jestes nam potrzebny w tej sprawie. Soneji przyrzekal, ze tak sie stanie - powiedzial niespodziewanie. - On to przepowiedzial. 134 Popatrzylem na niego. Ujawnil te nieslychanie istotna wiadomosc w swoj zwykly, spokojny, pelen niedomowien sposob, troche jak Sam Shepherd w Qua-alude.-Powtorz. Co powiedziales? -Gary Soneji ostrzegl Alexa, ze go dopadnie, nawet jesli sam zginie. Mowil, ze nie sposob go powstrzymac. Wyglada na to, ze spelnil swa obietnice. Chce, abys mi wyjasnil, jak to sie stalo. Powiedz, jak Soneji to zrobil. Dlatego wezwalismy cie tutaj, Thomas. ROZDZIAL 72 Nerwy mialem napiete do granic mozliwosci, a swiadomosc stala sie niemalze bolesna. Nie moglem uwierzyc, ze znajduje sie tu, w Waszyngtonie, ze zostalem zamieszany w te sprawe. "Powiedz mi, jak Gary Soneji to zrobil? Powiedz mi, jak to sie moglo stac." I to wlasnie ja mam odpowiedziec na te pytania.Dziennikarze mieli racje co do jednego. Jestem obecnie specjalista FBI do zadan specjalnych. Powinienem juz przyzwyczaic sie do przerazajacych, brutalnych zabojstw, ale tak nie jest. Okrutna sceneria za silnie na mnie dziala, budzi wspomnienia o Isabelli. O Isabelli i o mnie. O innych czasach, innych miejscach, innym zyciu. Mam szosty zmysl, lecz nie ma w tym nic nienormalnego, nic z tych rzeczy. Po prostu potrafie interpretowac wstepne informacje lepiej niz inni, a w kazdym razie lepiej niz wiekszosc policjantow. Bardzo mocno przezywam rozne rzeczy, i niekiedy odniesione przeze mnie wrazenia okazuja sie przydatne nie tylko dla FBI, ale rowniez dla Interpolu i Scotland Yardu. Moje metody pracy bardzo sie roznia od oslawionych procedur dochodzeniowych Federalnego Biura Sledczego. Niezaleznie od tego, co sie o tym mowi, zespol nauk behawioralnych FBI wierzy w sformalizowane sledztwo, w ktorym nie ma zbyt duzo miejsca na zaskakujace przypuszczenia. Ja z kolei widze sens w uwzglednianiu jak najszerszego zakresu przeczuc i instynktu, wspieranych scisla wiedza. FBI i ja znajdujemy sie na przeciwleglych biegunach, chociaz na korzysc biura przemawia fakt, ze nadal korzysta z moich uslug - do czasu, kiedy czegos nie schrzanie, co moze nastapic w kazdej chwili. Na przyklad teraz. Kiedy dotarla do mnie wiadomosc o ataku na Crossa, ciezko pracowalem w Quantico, skladajac meldunki w ponurej, skomplikowanej sprawie pana Smitha. Prawde mowiac, spedzilem tam niecaly dzien, poniewaz akurat wrocilem z Anglii, gdzie sledzilem morderczy szlak pana Smitha. I oto teraz jestem w Waszyngtonie, w samym srodku burzy wywolanej atakiem na rodzine Crossa. Spojrzalem na zegarek, prezent od Isabelli, jedyny przedmiot, na ktorym mi zalezy. Gdy wchodzilem na posesje Crossow, zapamietalem, ze bylo 135 kilka minut po jedenastej. Cos mnie w zwiazku z tym zaniepokoilo, ale jeszcze nie wiedzialem, co to moglo byc.Zatrzymalem sie przy poobtlukiwanej, rdzewiejacej karetce pogotowia. Stala z wlaczonymi swiatlami i szeroko otwartymi tylnymi drzwiami. W srodku zobaczylem chlopca - to musial byc Damon Cross. Ciezko pobity, z pokrytymi krwia twarza i rekami, zachowal jednak przytomnosc i mowil cos po cichu do sanitariuszy, ktorzy starali sie pocieszac go, jak umieli. -Dlaczego on nie zabil dzieci? Dlaczego je tylko skatowal? - pytal Kyle. Zastanawialem sie nad tym samym. -Nie wlozyl w te sprawe dosc serca - powiedzialem pierwsze zdanie, jakie mi przyszlo do glowy, podzielilem sie pierwszym wrazeniem. - Wykonal symboliczny gest wobec dzieci Crossa, nic wiecej. Odwrocilem sie do Kyle'a. -Nie wiem, Kyle. Moze sie wystraszyl albo dal sie poniesc emocjom. Moze sie bal, ze zbudzi Crossa. Wszystkie te mysli przelecialy mi przez glowe w ciagu ulamka sekundy. Czulem sie tak, jakbym przez moment spotkal sie z napastnikiem. Spojrzalem na gorna czesc domu Crossa. -Dobra, chodzmy teraz do sypialni, jezeli nie masz nic przeciwko temu. Chce ja obejrzec, zanim technicy zaczna te swoje ceregiele. Musze zobaczyc pokoj Ale-xa Crossa. Nie wiem co, ale cos mi tu wyraznie nie gra. Oczywiscie nie zrobil tego Gary Soneji ani jego duch. -Skad to wiesz? - Kyle chwycil mnie za reke i popatrzyl w oczy. - Skad wiesz, ze tak bylo? -Soneji zabilby dzieci i babcie. ROZDZIAL 73 Kat sypialni Alexa Crossa byl caly zachlapany krwia. Zauwazylem miejsce, w ktorym kula wyleciala przez okno, tuz za lozkiem Crossa. Pekniecie szkla bylo wyrazne, od dziurki biegly proste, promieniscie rozchodzace sie rysy: napastnik strzelal z pozycji stojacej, prosto w kierunku lozka. Zrobilem pierwsze notatki, a takze szybki szkic malej, pozbawionej dekoracji sypialni.Znalazly sie tez inne dowody. Niedaleko piwnicy odkryto odcisk buta i policja stoleczna pracowala nad odtworzeniem nog napastnika. Okolo polnocy ktos widzial bialego mezczyzne w tej zamieszkanej glownie przez czarnych okolicy. Przez chwile nawet ucieszylem sie, ze sprowadzono mnie tu z Wirginii. To miejsce obfitowalo we wstepne informacje, bylo ich az za duzo. Wgniecione lozko, na ktorym przypuszczalnie spal Cross bez zdejmowania recznie wyszywanej narzuty; fotografie dzieci na scianach. 136 Alexa Crossa przewieziono do szpitala Sw. Antoniego, ale jego sypialnia pozostala nie tknieta, dokladnie w takim stanie, w jakim zostawil ja tajemniczy napastnik."Czy celowo zostawil pokoj w takim stanie? Czy to jego pierwsze przeslanie dla nas? Jasne, ze tak." Przejrzalem papiery lezace na niewielkim biurku Crossa. Byly to notatki dotyczace Sonejiego. Napastnik zostawil je uporzadkowane. Czy to ma znaczenie? Na scianie kolo biurka ktos powiesil krotki wiersz napisany na maszynie. Bogactwo kryje grzechy - biedni sa zupelnie nadzy. Cross czytal powiesc zatytulowana Push (Pchniecie). Miedzy kartki ktos wetknal kawalek zoltego liniowanego papieru, na ktorym zanotowano: Napisz do utalentowanej autorki o jej cudownej ksiazce! Czas spedzony w tym pokoju minal blyskawicznie, jak z bicza trzasl. Wypilem kilka kubkow kawy i przypomnialo mi sie powiedzenie z popularnego serialu telewizyjnego "Miasteczko Twin Peaks": Cholernie dobra kawa, i do tego goraca. W sypialni Crossa przesiedzialem prawie poltorej godziny, pograzony w szczegolach dotyczacych miejsca zbrodni. Ta sprawa wciagnela mnie wbrew mojej woli. Byla parszywa, klopotliwa zagadka, ale zaintrygowala mnie. Wszystko okazalo sie niezwykle, wywolujace napiecie. Uslyszalem zza drzwi czyjes ciezkie kroki i unioslem glowe. Koncentracje diabli wzieli. Drzwi pokoju otworzyly sie gwaltownie, uderzajac o sciane. Pojawila sie w nich glowa Kyle'a Craiga. Wygladal na przejetego, twarz mial biala jak kreda. Cos musialo sie stac. -Musze natychmiast jechac. Alex ma zawal serca! ROZDZIAL 74 -Pojade z toba - powiedzialem Kyle'owi, przekonany, ze bardzo potrzebnemu towarzystwo. Poza tym chcialem zobaczyc Alexa Crossa przed smiercia, jezeli ona nadejdzie, a na to moim zdaniem wygladalo. Kiedy jechalismy do sw. Antoniego, delikatnie wypytalem Kyle'a, jak ciezkie i rozlegle sa rany doktora Crossa i co na ten temat mowia lekarze. Zastanawialem sie tez nad przyczyna zatrzymania pracy serca. -Wydaje sie, ze spowodowala ja utrata krwi. W sypialni jest jej mnostwo - plamy na poscieli, podlodze i scianach. Soneji ma obsesje na punkcie krwi, prawda? Uslyszalem o tym w Quantico, dzis rano, przed wyjazdem. Kyle milczal przez chwile, a potem zadal pytanie, ktorego oczekiwalem. Niekiedy w rozmowie wyprzedzam rozmowcow o krok czy dwa. -Czy czasem zalujesz, ze nie jestes lekarzem? Potrzasnalem glowa przeczaco i zmarszczylem brwi. -Nie, naprawde. Kiedy umarla Isabella, cos we mnie peklo - nastapila delikatna, lecz zasadnicza zmiana. Tego juz sie nie uda naprawic, Kyle. W kazdym 137 razie mnie sie tak wydaje. Nie moglbym teraz zostac lekarzem. Trudno byloby mi uwierzyc, ze moglbym kogos wyleczyc.-Przykro mi - powiedzial z powaga. -I mnie jest przykro z powodu twojego przyjaciela, Alexa Crossa - odrzeklem. Wiosna 1992 roku ukonczylem szkole medyczna w Harwardzie. Wydawalo sie, ze swiat stoi przede mna otworem, kiedy kobiete, ktora kochalem nad wlasne zycie, zamordowano w jej mieszkaniu w Cambridge. Isabella Calais byla moja kochanka i najblizszym przyjacielem. Byla tez jedna z pierwszych ofiar pana Smitha. Po tym zabojstwie w ogole nie pokazalem sie w szpitalu Massachusetts General, gdzie otrzymalem miejsce praktykanta. Nawet sie z nimi nie skontaktowalem. Wiedzialem, ze nigdy nie bede uprawial zawodu lekarza. W jakis dziwny sposob moje zycie skonczylo sie wraz ze smiercia Isabelli, a w kazdym razie mnie sie tak wydawalo. Poltora roku po morderstwie przyjeto mnie do zespolu nauk behawioralnych FBI, niekiedy nazywanym w skrocie "grupa n.b.". Tego wlasnie chcialem i potrzebowalem. Kiedy sie tam znalazlem, poprosilem, aby przydzielono mi sprawe pana Smitha. Poczatkowo przelozeni nie chcieli sie zgodzic, lecz ostatecznie ustapili. -Moze ktoregos dnia zmienisz zdanie - powiedzial Kyle. On chyba sadzil, ze tak sie stanie. Kyle chetnie wierzyl, ze wszyscy mysla tak jak on, odrzucajac emocje i podporzadkowujac sie zasadom czystej logiki. -Nie sadze - odpowiedzialem, zdajac sobie sprawe, ze nie brzmi to zbyt przekonujaco. - Ale, kto wie? -Moze wtedy, gdy juz w koncu dorwiesz pana Smitha - upieral sie Kyle. -Byc moze. -Nie myslisz chyba, ze Smith... - zaczal, lecz szybko wycofal sie z absurdalnego pomyslu, jakoby Smith mogl dokonac tego zamachu w Waszyngtonie. -Nie, nie mysle. Smith nie mogl byc sprawca tego ataku. Gdyby on to zrobil, wszyscy byliby martwi albo okaleczeni. ROZDZIAL 75 W szpitalu sw. Antoniego pozostawilem Kyle'a samego i zaczalem udawac lekarza. Zastanawialem sie, jak tu sie pracuje, i doszedlem do wniosku, ze nie byloby zle. Staralem sie dowiedziec jak najwiecej o stanie zdrowia Alexa Crossa i jego szansach na przezycie.Pielegniarki i lekarze byli zaskoczeni, ze tak dobrze orientuje sie w sprawach urazow i ran postrzalowych, ale nikt nie dopytywal sie, skad i dlaczego o tym wiem. Wszystkich bez reszty absorbowalo ratowanie zycia Alexa Crossa, ktory przez wiele lat pracowal spolecznie w tym szpitalu i nikt nie chcial pogodzic sie z mysla, ze moze umrzec. Nawet dziennikarze lubili go i szanowali, nazywajac swoim bratem. 138 Dowiedzialem sie, ze zatrzymanie pracy serca nastapilo z powodu nadmiernego uplywu krwi, co potwierdzilo moje przypuszczenia. Wedlug lekarza prowadza-. cego, zatrzymanie krazenia mialo miejsce na kilka minut po przywiezieniu do szpitala. Cisnienie krwi okazalo sie niebezpiecznie niskie: 60/0.Lekarze prognozowali, ze moze umrzec w trakcie operacji, ktora okazala sie niezbedna z powodu odniesionych obrazen wewnetrznych, lecz utrzymywali, ze bez zabiegu chirurgicznego umrze na pewno. Im wiecej wiadomosci do mnie docieralo, tym bardziej bylem przekonany, ze maja racje. Przypomnialo sie mi stare przyslowie powtarzane przez moja matke: Niech jego cialo trafi do nieba, zanim diably upomna sie o dusze. Spotkalem Kyle'a w pelnym spieszacych sie ludzi korytarzu na trzecim pietrze szpitala pod wezwaniem Sw. Antoniego. Wiele pracujacych tu osob znalo Crossa osobiscie. Byli wyraznie przygnebieni wypadkiem i zdenerwowani wlasna bezsilnoscia. Ja rowniez uleglem panujacym tu emocjom, nawet silniej niz w domu Crossa. Kyle byl blady, na jego zmarszczonym czole wystapily kropelki potu. Nieobecnym wzrokiem wpatrywal sie w szpitalny korytarz. -Czego sie dowiedziales? Wiem, ze bobrowales, gdzie sie da - powiedzial. Slusznie przypuszczal, ze wykorzystam okazje, by przeprowadzic wlasne mini-sledztwo. Znal moj styl dzialania, a nawet motto: Nie robic zadnych zalozen, wszystko kwestionowac. -On teraz jest operowany. Nie spodziewaja sie, zeby przezyl - podzielilem sie z Kyle'em zlymi wiadomosciami. Przekazalem je w sposob obojetny i rzeczowy, wiedzac, ze taka forma najbardziej mu odpowiada. - Tak uwazaja lekarze. Ale co oni w koncu wiedza? -A jak ty myslisz? - zapytal. Zrenice jego oczu zwezily sie do malutkich ciemnych punkcikow. Znalem Kyle^ dobrze - i wiedzialem, jak bardzo przezywa te sytuacje. Zrozumialem, ze on i Cross byli sobie bardzo bliscy. Westchnalem i zamknalem oczy. Zastanawialem sie, czy powinienem mu powiedziec, co naprawde mysle. -Kyle, moze byloby lepiej, gdyby nie przezyl - odpowiedzialem wreszcie. ROZDZIAL 76 -Chodz ze mna - powiedzial, ciagnac mnie za soba. - Chce, zebys kogos poznal. No, chodz.Wszedlem za nim do pokoju na trzecim pietrze, w ktorym lezala pacjentka, starsza czarnoskora kobieta. Glowe miala owinieta bandazem jak turbanem, spod ktorego wysunelo sie kilka siwych kosmykow. Opatrunki z plastra zakrywaly rany na twarzy. 139 Podlaczono jej dwie kroplowki - jedna podawano krew, druga antybiotyki i inne plyny. Oprocz tego pacjentke podlaczono do kardiomonitora. Spojrzala na nas jak na intruzow, ale zaraz rozpoznala Kyle'a.-Jak sie czuje Alex? Prosze mi powiedziec prawde - zapytala sie ochryplym szeptem, z ktorego mimo tragicznych przezyc przebijala sila. - Nikt nie chce powiedziec mi prawdy. A ty, Kyle? -Jest teraz operowany, Nana. Nie dowiemy sie niczego, dopoki nie skoncza operacji - odparl Kyle. - A i wtedy nie jest to pewne. Oczy starszej kobiety zwezily sie. Pokiwala glowa ze smutkiem. -Prosilam, zebys powiedzial prawde. Zasluguje przynajmniej na tyle. No wiec, co z Alexem? Czy on zyje? Kyle glosno westchnal - bylo to bardzo smutne westchnienie. Kyle i Alex Cross pracowali razem od wielu lat. -Jego stan jest bardzo ciezki - powiedzialem mozliwie najdelikatniej. - To znaczy... -Wiem, co to znaczy - przerwala kobieta. - Przez czterdziesci siedem lat bylam nauczycielka. Uczylam angielskiego, historii, algebry. -Przepraszam - odparlem. - Nie chcialem wydac sie przemadrzaly. Po chwili wrocilem do odpowiedzi na zadane pytanie. -Obrazenia wewnetrzne o typie ran szarpanych, prawdopodobnie silnie zakazonych. Najpowazniejsze jest uszkodzenie brzucha. Kula przebila watrobe i za pewne drasnela tetnice watrobowa wspolna. Tak mi powiedziano. Ta kula utkwila za zoladkiem i uciska rdzen kregowy. Zamknela oczy, ale sluchala uwaznie, do konca. Pomyslalem, ze jesli Alex Cross jest chocby w przyblizeniu tak silny i zdeterminowany jak ta kobieta, to musi byc wyjatkowym detektywem. Wyjasnialem dalej. -Przerwanie tetnicy wywolalo silny krwotok. Z kolei zawartosc zoladka i jelita cienkiego moze byc zrodlem zakazenia bakteriami E.coli. Istnieje niebezpieczenstwo zapalenia otrzewnej, a moze i trzustki, co byloby fatalne. Kula spowodowala obrazenia, a infekcja oznacza komplikacje. Druga kula trafila w nadgarstek, ale ominela tetnice promieniowa i nie uszkodzila kosci. Oto cala prawda. Zamilklem, lecz wciaz patrzylismy sobie prosto w oczy. -Dziekuje - powiedziala z rezygnacja. - Dziekuje, ze uniknal pan uproszczen. Czy pan pracuje w tym szpitalu? Mowi pan jak lekarz. Zaprzeczylem ruchem glowy. -Nie, nie jestem. Pracuje w FBI. Studiowalem medycyne. Otworzyla szeroko oczy i spojrzala jeszcze uwazniej, niz kiedy tu weszlismy. -Alex jest lekarzem i detektywem. -Ja rowniez jestem detektywem. -A ja jestem mama Nana. Babcia Alexa. Jak pan sie nazywa? -Thomas - odrzeklem. - Nazywam sie Thomas Pierce. -Dziekuje, ze powiedzial mi pan prawde. 140 ROZDZIAL 77 Paryz, FrancjaPolicja nigdy by sie do tego nie przyznala, ale pan Smith objal wladze nad Paryzem. Wzial miasto szturmem i tylko on jeden wiedzial dlaczego. Przygnebiajace wiadomosci o jego pojawieniu sie obiegly bulwar Saint-Michel, a potem ulice Vaugirard. Cos takiego nie zdarza sie w szostej dzielnicy, zaliczonej do tres luxe. Szykowne sklepy na bulwarze Saint-Michel przyciagaly zarowno turystow, jak i paryzan. Nieopodal znajdowal sie Panteon i piekny Ogrod Luksemburski. W takim miejscu nie powinny sie zdarzac krwawe zabojstwa. Pracownicy drogich magazynow jako pierwsi opuscili miejsca pracy, spieszac do budynku przy ulicy Vaugirard 11. Chcieli obejrzec pana Smitha, a przynajmniej jego dzielo. Na wlasne oczy zobaczyc Obcego. Klienci, a nawet wlasciciele wyszli ze sklepow z modna odzieza i z okolicznych kawiarni. Jezeli nie szli na ulice Vaugirard, to przynajmniej z oddalenia przypatrywali sie miejscu, w ktorym stalo kilka czarno-bialych furgonetek policyjnych i samochodow wojskowych. W powietrzu unosilo sie stado podekscytowanych, gruchajacych golebi, jakby i one chcialy zobaczyc slawnego zbrodniarza. Za bulwarem Saint-Michel miesci sie Sorbona z kaplica, wielkim zegarem i otwartym dziedzincem wybrukowanym kocimi lbami. Na placu zaparkowal jeszcze jeden autobus pelen zolnierzy. Ulica Champollion szli studenci, ktorzy tez chcieli cos zobaczyc. Ta malenka uliczka nosila imie Jeana Francois Champollio-na, francuskiego egiptologa, ktory znalazl klucz do egipskich hieroglifow podczas odczytywania napisow na kamieniu z Rosetty. Inspektor policji Rene Faulks zatrzymal samochod na ulicy Champolliona i pokrecil glowa na widok tlumu gapiow. Rozumial powszechna, niezdrowa fascynacje panem Smithem. Tym, co sklanialo przecietnych ludzi do interesowania sie takimi niezwyklymi morderstwami, byl strach przed nieznanym, a zwlaszcza obawa przed nagla, straszliwa smiercia. Pan Smith zdobyl slawe, poniewaz jego poczynania byly zupelnie nie do przewidzenia. Robil wrazenie istoty z innego swiata. Niewiele ludzi moglo sobie wyobrazic, zeby jakis czlowiek mogl postepowac tak jak pan Smith. Inspektor uwaznie obserwowal okolice. Zauwazyl reklame umieszczona na narozniku liceum sw. Ludwika. Dzis zachwalala "Tour de France Femina" oraz cos, co krylo sie pod nazwa "Formation d'artistes". Kolejny kretynizm, pomyslal policjant i rozesmial sie cynicznie. Dostrzegl ulicznego malarza kontemplujacego wlasne arcydzielo wykonane kreda na chodniku. Ten w ogole nie zwracal uwagi na policyjne pogotowie w okolicy. To samo mozna by powiedziec o bezdomnej kobiecie, ktora z zadowoleniem zmywala naczynia po sniadaniu w publicznej fontannie. Niech im bedzie. Oboje przeszli wspolczesny test zdrowia psychicznego, autorstwa Faulksa. 141 Idac w gore po szarych, kamiennych schodach, prowadzacych do pomalowanych na niebiesko drzwi, inspektor mial chec odwrocic sie do tlumu gapiow zgromadzonych na ulicy Vaugirard i krzyknac: "Wracajcie do swoich malych nieciekawych zajec domowych i jeszcze mniej ciekawego zycia. Idzcie obejrzec w kinie "Champollion" dobry film. Nic tu dla was nie ma. Smith wybiera tylko interesujace, zaslugujace na wyroznienie jednostki - wy nie macie najmniejszego powodu do strachu".Tego samego dnia rano zgloszono zaginiecie jednego z najlepszych mlodych chirurgow z Ecole Pratique de Medicine. Jezeli pan Smith nie zmienil dotychczasowych metod postepowania, za kilka dni lekarz zostanie odnaleziony - martwy i zmasakrowany. Tak stalo sie ze wszystkimi poprzednimi ofiarami pana Smitha. Istniala tylko jedna wspolna cecha tych zabojstw - smierc przez okaleczanie. W gustownie umeblowanym mieszkaniu chirurga, pelnym antycznych mebli i kosztownych dziel sztuki, Faulks przywital sie z kilkoma gliniarzami oraz inspektorem nizszej rangi. No coz, cudowny chlopiec z Ecole Pratique de Medicine w koncu wyciagnal zly los. Tak, sprawy doktora Abela Sante niespodziewanie przybraly zly obrot. -Nic, zadnych sladow walki? - zapytal Faulks najblizej stojacego policjanta po wejsciu do mieszkania. -Ani sladu, tak samo jak w innych przypadkach. Ale ten zamozny biedaczek przepadl. Zniknal - dorwal go pan Smith. -Pewnie siedzi w statku kosmicznym Smitha - wtracil mlody policjant z dlugimi rudymi wlosami i modnymi okularami przeciwslonecznymi na nosie. Faulks odwrocil sie raptownie. -Wynoscie sie stad! Idzcie na ulice, do innych szalencow podobnych do was i do tych cholernych golebi! Chcialbym, aby pan Smith tez was zabral do swego statku kosmicznego, ale obawiam sie, ze nie sprostacie jego wymaganiom. Po ostrym upomnieniu niewlasciwie zachowujacego sie posterunkowego inspektor poszedl poznac dzielo pana Smitha. Musial napisac protokoly i znalezc jakis sens w tym szalenstwie. Cala Francja, cala Europa czekala na nowe wiadomosci. ROZDZIAL 78 Kwatera glowna FBI w Waszyngtonie miesci sie przy Pennsylvania Avenue miedzy ulicami Dziewiata a Dziesiata. Spedzilem cztery godziny - prawie do siodmej - w BOGSATT na rozmowie z kilkoma agentami specjalnymi, w tym rowniez z Kyle'em Craigiem. BOGSATT to banda facetow siedzacych wokol stolu. Ta ozywiona dyskusja o ataku na Crossa odbywala sie w sali konferencyjnej centrum operacji strategicznych. 142 O siodmej wieczorem otrzymalismy wiadomosc, ze Alex Cross przetrzymal pierwszy etap operacji. Ludzie siedzacy przy stole powitali ja okrzykami radosci. Powiedzialem Kyle'owi, ze zamierzam wrocic do szpitala sw. Antoniego.-Musze zobaczyc sie z Alexem Crossem - powiedzialem. - Naprawde musze sie z nim spotkac, nawet jesli nie jest w stanie mowic. Niezaleznie od tego, w jakim jest stanie Dwadziescia minut pozniej wjezdzalem winda na piate pietro szpitala. Bylo tam spokojniej niz w pozostalej czesci budynku. Gorne pietro sprawialo nieco upiorne wrazenie, szczegolnie w zaistnialych okolicznosciach. Wszedlem do jednoosobowego pokoju mieszczacego sie w polowie mrocznego korytarza. Spoznilem sie jednak, u Alexa ktos juz byl. Na strazy przy lozku swego przyjaciela stal detektyw John Sampson. Wysoki, co najmniej szesc stop i szesc cali wzrostu, poteznie zbudowany, robil wrazenie nieprawdopodobnie zmeczonego. Wydawalo sie, ze lada moment zwali sie na ziemie z powodu wyczerpania i stresow, jakich doswiadczyl w ciagu tego dlugiego dnia. Sampson spojrzal na mnie, lekko skinal glowa, po czym znowu skupil uwage na doktorze Crossie. W jego oczach widzialem gniew pomieszany ze smutkiem. Chyba zdawal sobie sprawe z tego, co tu nastapi. Alexa Crossa podlaczono do tylu przyrzadow, ze sam ten widok przyprawial o nudnosci. Wiedzialem, ze przekroczyl juz czterdziestke, choc nie wygladal na swoj wiek. To byla jedyna dobra wiadomosc. Przestudiowalem karte zawieszona w nogach lozka. Cierpial z powodu znacznej utraty krwi na skutek rozerwania tetnicy promieniowej, mial zapadniete pluco, liczne obrazenia, krwiaki, rany szarpane, strzaskany lewy nadgarstek i do tego zakazenie krwi. Obrazenia byly tak powazne, ze uzasadnialy wpisanie go na liste pacjentow do "skreslenia". Alex Cross byl przytomny - przez dlugi czas wpatrywalem sie w jego piwne oczy. Jakie tajemnice skrywa w glowie? Co wie? Czy widzial napastnika? "Kto ci to zrobil? To nie byl Soneji. Kto osmielil sie wtargnac do twojej sypialni?" Nie mogl mowic, a ja nie bylem w stanie nic wyczytac z jego oczu. Nie dochodzilo do niego, ze jestesmy z Sampsonem w pokoju. Sampsona takze nie poznawal. To przygnebiajace. Doktor Cross mial tu doskonala opieke. Do lozka przymocowano rame Strykera, uszkodzony nadgarstek unieruchomiono opatrunkiem, ramie umocowano na podporce. Przezroczysta, wychodzaca ze sciany rurka dostarczano tlen, a skomplikowany monitor kontrolowal puls, temperature, cisnienie krwi oraz odczyt EKG. -Dlaczego nie zostawisz go w spokoju? - zapytal Sampson po kilku minutach. -Dlaczego nie zostawisz nas obu? Nie mozesz pomoc. Idz stad, prosze. Przytaknalem ruchem glowy, ale jeszcze przez kilka sekund patrzylem w oczy Alexa. Niestety, nic mi nie powiedzial. W koncu zostawilem go z Sampsonem. Zastanawialem sie, czy jeszcze kiedys zobacze Alexa Crossa. Watpilem w to. Przestalem juz wierzyc w cuda. 143 ROZDZIAL 79 Tej nocy, jak zwykle, nie moglem pozbyc sie mysli o panu Smisie, do czego doszly jeszcze klopoty Alexa Crossa i jego rodziny. Przed oczami przewijaly mi sie rozne sceny ze szpitala i domu Crossow. Kto wdarl sie do ich mieszkania? Kogo poslal tam Gary Soneji? Bo chyba tak to musialo wygladac.Przenikajace sie nawzajem obrazy dzialaly oglupiajaco, umykaly spod kontroli, co mi sie zupelnie nie podobalo. Nie wiedzialem tez, czy w tak trudnych, niemalze klaustrofobicznych warunkach bede w stanie prowadzic dochodzenie. Minely wlasnie dwadziescia cztery godziny tego piekla. Przylecialem do Stanow Zjednoczonych z Londynu. Wyladowalem na lotnisku w Waszyngtonie i pojechalem do Quantico w Wirginii, skad poslano mnie pilnie z powrotem do Waszyngtonu, a tam pracowalem do dziesiatej wieczorem, starajac sie rozgryzc zagadke Crossa. Co gorsza, o ile w tej sytuacji moze sie jeszcze zdarzyc cos gorszego, kiedy w koncu dotarlem do mojego pokoju w waszyngtonskim hotelu "Hilton To-wers", stwierdzilem, ze nie moge zasnac. Moj umysl pograzyl sie w chaosie. Nie spodobala mi sie robocza hipoteza w sprawie Crossa, ktora tego wieczoru slyszalem w kwaterze glownej od sledczych FBI. Szli utarta koleina: przypominali kiepskich uczniow, szukajacych na suficie odpowiedzi na zadane pytanie. Prawde mowiac, policyjni detektywi przywodza mi na mysl przenikliwa definicje Einsteina opisujaca obled. Po raz pierwszy uslyszalem ja w Harwardzie: Nieustanne powtarzanie tych samych czynnosci z nadzieja na uzyskanie innego rezultatu. Pamiec ciagle wracala do sypialni na pietrze, gdzie mial miejsce ten wyjatkowo brutalny napad na Alexa Crossa. Czegos szukalem - ale czego? Widzialem plamy krwi Alexa na scianach, zaslonach, poscieli i dywaniku. Czy cos umknelo mojej uwadze? Nie moge usnac, niech to wszyscy diabli. Postanowilem popracowac, majac nadzieje, ze to podziala nasennie. Ten zwyczaj wszedl mi w nawyk, stal sie antidotum. Juz na miejscu zbrodni zaczalem robic obszerne notatki i rysowac szkice. Wstalem z lozka i wrocilem do pisania. Laptop lezal obok, jak zawsze pod reka. W dalszym ciagu dokuczal mi zoladek, a pulsujacy bol rozsadzal glowe. Zaczalem stukac w klawiature: Czy istnieje szansa, ze Gary Soneji jeszcze zyje? Nie wolno na razie niczego wykluczac, nawet najbardziej absurdalnej ewentualnosci. W razie potrzeby dokonac ekshumacji Sonejiego. Przeczytac ksiazke Crossa - Along Came A Spider. Odwiedzic wiezienie Lorton, gdzie trzymano Sonejiego. Po godzinie pracy odsunalem komputer. Dochodzila druga w nocy. W glowie mialem pustke, dostalem dreszczy, jakbym byl straszliwie przeziebiony. Ciagle nie moglem usnac. Mialem zaledwie trzydziesci trzy lata, a czulem sie jak starzec. 144 Bez przerwy wracal widok pelnej krwi sypialni w domu Crossow. Nikt nie potrafi sobie wyobrazic, co znaczy zyc dzien i noc wsrod takich obrazow. Widzialem Alexa Crossa takiego, jakiego obserwowalem w szpitalu sw. Antoniego. Przypominalem sobie ofiary pana Smitha i jego studia, jak to okreslal.W glowie bez przerwy pojawialy mi sie przerazajace sceny. Wszystko prowadzilo do takiego samego zakonczenia, do identycznej konkluzji. Oto widze inna sypialnie w Cambridge w stanie Massachusetts. Jestem w mieszkaniu, ktore zajmowalismy we dwoje z Isabella. Z niezwykla jasnoscia przypominam sobie, jak bieglem waskim korytarzem tamtej straszliwej nocy. Pamietam podchodzace mi do gardla serce, dlawiace niczym potezna, zacisnieta piesc. Przypominam sobie kazdy krok i kazda rzecz, ktora zauwazylem po drodze. W koncu dostrzegam Isabelle i sadze, ze to tylko sen lub jakis koszmar. Isabella lezala na lozku. Od razu zorientowalem sie, ze jest martwa. Nikt nie przezylby takiej rzezni, jakiej bylem swiadkiem. I nikt tez - zaden z nas - tego nie przezyl. Isabella zostala bestialsko zamordowana w wieku dwudziestu trzech lat, w okresie pierwszej mlodosci, zanim zdazyla zostac matka, zona, antropologiem, bo o takim zawodzie marzyla. Nie potrafilem sobie z tym poradzic, nie umialem. Schylilem sie i unioslem to, co pozostalo z Isabelli. Czy kiedykolwiek zdolam o tym zapomniec, chocby tylko czesciowo? W jaki sposob mam wymazac z pamieci ten obraz? Odpowiedz jest prosta - nigdy o tym nie zapomne. ROZDZIAL 80 Znowu wyruszylem na polowanie, kroczac najbardziej samotna sciezka na ziemi. Prawde powiedziawszy, tylko to podtrzymywalo mnie na duchu w ciagu ostatnich czterech lat, od smierci Isabelli.Rano natychmiast po przebudzeniu zatelefonowalem do szpitala sw. Antoniego. Alex Cross zyl, ale znajdowal sie w stanie spiaczki. Jego stan okreslano jako skrajnie krytyczny. Zastanawialem sie, czy John Sampson nadal jest przy jego lozku. Podejrzewalem, ze tak. Byla dziewiata rano, kiedy wrocilem do domu Crossow. Musialem jeszcze raz, znacznie dokladniej przestudiowac scene przestepstwa, zebrac wszystkie fakty, odnalezc najmniejsze nawet slady. Probowalem usystematyzowac to, czego sie dowiedzialem podczas wstepnego etapu sledztwa albo co wydawalo mi sie, ze wiem. Przypomnialem sobie maksyme czesto powtarzana w Quantico: W tym, co ludzie mowia, jest zawsze pol prawdy. Wrogi wampir rzekomo zaatakowal zza grobu, napadajac na znanego policjanta i jego rodzine w ich wlasnym domu. Ten duch ostrzegl doktora Crossa, ze sie 145 pojawi. Nie bylo sposobu, aby mu przeszkodzic. Jest to najwyzszy poziom okrutnej i skutecznej zemsty.Jednak z jakiegos powodu napastnik nie przeprowadzil egzekucji. Nie zginal zaden z czlonkow rodziny, nawet Alex Cross. To jest dla mnie najbardziej niezrozumiala czesc lamiglowki. W niej tkwi klucz! Tuz przed jedenasta zszedlem do piwnicy domu Crossow Poprosilem policje stoleczna i technikow z FBI, aby nie platali sie tam, dopoki nie zakoncze przegladu pozostalych kondygnacji. Zbieralem dane metodycznie, krok po kroku. Napastnik (mezczyzna czy kobieta?) ukryl sie w piwnicy, kiedy na parterze i na podworku za domem trwalo przyjecie. Kolo wejscia do piwnicy znaleziono fragment odcisku nogi. Badania wykazaly, ze nosil dziewiaty numer obuwia. Nie bylo to zbyt duzo jak na poczatek, zwlaszcza ze przesladowca mogl specjalnie zostawic ten slad. Uderzyla mnie jedna rzecz. W dziecinstwie Sonejiego zamykano w piwnicy. Odsuwano od zycia rodzinnego toczacego sie w innych czesciach domu. W zamknieciu przezywal podobne katusze jak czlowiek w domu Crossa. Napastnik z cala pewnoscia ukryl sie w piwnicy. To nie mogl byc zbieg okolicznosci. Czy wiedzial o jawnym ostrzezeniu Sonejiego pod adresem Crossa? Taka mozliwosc byla diabelnie denerwujaca. Nie chcialem na razie opierac sie na jakiejkolwiek teorii czy tez wyciagac przedwczesnych wnioskow. Musialem zgromadzic tyle danych, ile tylko zdolam. Podchodzilem do tego rodzaju spraw w sposob typowy dla naukowca-klinicysty, przypuszczalnie dlatego, ze studiowalem medycyne. Najpierw zebrac wszystkie dane. One sa zawsze najwazniejsze. W piwnicy panowala cisza, wiec moglem pracowac w calkowitym skupieniu. Staralem sie wyobrazic sobie napastnika czajacego sie tutaj w ciemnosci podczas przyjecia i pozniej, kiedy w domu zapadla cisza i Alex Cross poszedl spac. Napastnik byl tchorzem. Nie dzialal pod wplywem zlosci. Postepowal metodycznie. Nie byla to zbrodnia w afekcie. Intruz najpierw zaatakowal dzieci, ale ich nie pozabijal. Pobil babcie Alexa Crossa, zostawiajac ja przy zyciu. Jedynie Alex Cross mial umrzec, lecz do tego nie doszlo. Dlaczego napastnik nie zabijal? Gdzie jest obecnie? Czy nadal przebywa w Waszyngtonie? Moze w tej chwili przeszukuje dom Crossow? A moze jest w szpitalu Sw. Antoniego, gdzie Alexa pilnuje stoleczna policja. Kiedy przechodzilem kolo starego pieca weglowego, dostrzeglem lekko uchylone metalowe drzwiczki. Ujmujac je przez chusteczke, rozwarlem szerzej i zajrzalem do srodka. Niewiele widzialem w ciemnosci, wiec wydobylem latarke. Ruszt pokrywala gruba warstwa jasnoszarego popiolu. Ktos niedawno palil tu jakas latwo palna substancje, przypuszczalnie gazety albo czasopisma. Po co komu ogien w srodku lata? Na stole obok pieca lezala mala szufelka. Odgarnalem popiol. 146 Ostroznie poskrobalem dno pieca.Uslyszalem brzek, jaki wydaja uderzajace o siebie dwa metalowe przedmioty. Nabralem popiolu na szufla. Znajdowalo sie w nim cos twardego, ciezszego. Nie oczekiwalem zadnych rewelacji. Przeciez dopiero gromadzilem dane, badalem wszelkie szczegoly, takze zawartosc starego pieca. Wysypalem popiol na blat stolu i rozgarnalem sterte po powierzchni. Juz wiedzialem, o jaki przedmiot uderzyla szufelka. Odwrocilem go, -Tak - powiedzialem do siebie. W koncu cos znalazlem. To pierwszy dowod. Byla to spalona, osmalona metalowa odznaka policyjna Alexa Crossa. Komus zalezalo, zebysmy ja znalezli. Intruz chce sie bawic dalej!, pomyslalem. W kotka i myszke. ROZDZIAL 81 lle-de-FranceDoktor Abel Sante byl spokojnym, zrownowazonym czlowiekiem i sympatycznym, uprzejmym lekarzem. W srodowisku medycznym znany jako erudyta, jednoczesnie zadziwiajaco mocno stapal po ziemi. Teraz on ze wszystkich sil staral sie oderwac mysli od miejsca, w ktorym sie znajdowaly. Kazdy inny punkt zaczepienia ulatwilby sprawe. Spedzil kilka godzin na rozpamietywaniu najdrobniejszych szczegolow ze swego przyjemnego, niemalze idyllicznego dziecinstwa w Rennes, a nastepnie lata na Sorbonie i w Ecole Pratique de Medicine; przezywal na nowo mecze tenisa i golfa; od nowa sledzil trwajacy siedem lat romans z Regina Becker - kochana, slodka Regina. Chcial sie znalezc w jakims innym miejscu, wszedzie, byle nie tu, gdzie faktycznie przebywal. Marzyl o egzystencji w przeszlosci, a nawet przyszlosci, zeby tylko ominac terazniejszosc. Przypomnial sobie Angielskiego pacjenta - zarowno ksiazke, jak i film. Przeobrazil sie w myslach w hrabiego Almasy - no co, moze nim nie jest? Tyle ze przezywa straszniejsze katusze niz Almasy w spalonym ciele. Dostal sie w szpony pana Smitha. Bez przerwy myslal o Reginie - dopiero teraz pojal, jak bardzo ja kochal i jak wielkim glupcem sie okazal, nie zeniac sie z nia przed laty. Co za arogancki sukinsyn, a w dodatku co za duren! Tak bardzo chcial jeszcze zyc i znowu spotkac sie z Regina. Teraz zycie wydawalo mu sie wielka wartoscia - tu, w tym okropnym miejscu, w tych koszmarnych okolicznosciach. Ale nie byl to dobry sposob rozumowania. Ciagnal go w dol - sprowadzal do rzeczywistosci, do terazniejszosci. "Nie, nie, nie! Trzeba skierowac mysli gdzie indziej. Wszedzie, byle nie tu." 147 Mysli jednak zagnaly go z powrotem do malutkiej klatki, do tego nieskonczenie malego punktu na wielkim globie, w ktorym byl teraz uwieziony i gdzie prawdopodobnie nikt go nie znajdzie. Ani fliki - francuscy gliniarze, ani cala armia francuska, ani tez Anglicy, Amerykanie czy nawet Izraelczycy!Doktor Sante bez trudu wyobrazal sobie ekscytacje, oburzenie i panike ogarniajace Paryz i cala Francje "Le Monde" zatytulowalby artykul na ten temat mniej wiecej w taki sposob: PORWANIE CENIONEGO LEKARZA I NAUKOWCA1 A moze inaczej? Na przyklad: KOLEJNY PARYSKI HORROR PANA SMITHA. Bo on jest uosobieniem horroru! Byl przekonany, ze teraz, w tej chwili poluja na niego dziesiatki tysiecy policjantow i zolnierzy. Rzecz jasna, ze z kazda zmarnowana godzina jego szanse przezycia maleja. Zdawal sobie z tego sprawe, poniewaz czytal artykuly na temat niezwyklych poczynan pana Smitha porywajacego ludzi i tego, co przydarzylo sie jego ofiarom. "Dlaczego ja? Boze Wszechmogacy!" Nie wytrzymywal juz tego piekielnego monologu. Nie wytrzymywal tej pozycji nogami do gory ani zasmieconego otoczenia. Po prostu nie moze juz tego zniesc. Nawet przez sekunde! Nawet przez sekunde! Ani jednej sekundy dluzej! Nie jest w stanie oddychac! Z pewnoscia umrze w tym miejscu. Wlasnie tu, unieruchomiony w tym cholernym wyciagu miedzy pietrami parszywego domu w, Ile-de-France, gdzies na peryferiach Paryza. To pan Smith wsadzil go do tego szybu, wepchnal jak tobol brudnej bielizny i zostawil - Bog wie, na jak dlugo. Wydawalo sie, ze uplynely dlugie godziny, przynajmniej kilka godzin, ale tego Abel Sante nie byl juz pewny. Przenikliwy bol przyplywal i odplywal falami, lecz najczesciej dreczyl cialo poteznymi atakami. Szyja, ramiona i piersi bolaly go straszliwie, niewiarygodnie, cierpienie przekraczalo wszelkie granice wytrzymalosci. Odnosil wrazenie, ze jakas sila powoli miazdzy go, tworzac z jego ciala nieregularna sterte. Jezeli poprzednio nie mial przypadlosci klaustrofobicznych, to teraz z pewnoscia ich doswiadczal. Jednak nie to bylo najgorsze. Z pewnoscia nie to. Najstraszniejsza byla swiadomosc, ze on wiedzial to, co cala Francja i caly swiat chcialy wiedziec. Wiedzial cos na temat tozsamosci pana Smitha, znal jego sposob mowienia. Sadzil, ze pan Smith jest filozofem, moze profesorem albo studentem uniwersytetu. A nawet widzial pana Smitha. Patrzyl w glab szybu wentylacyjnego - ciagle zawieszony nogami do gory - i widzial jego twardy, zimny wzrok, jego nos i wargi. Pan Smith dostrzegl to spojrzenie. Nie ma juz dla niego nadziei. -Do diabla z toba, panie Smith. Idz do piekla. Znam twoja gowniana tajemnice. Teraz juz wiem wszystko. Ty jestes pieprzonym kosmita! Nie jestes czlowiekiem. 148 ROZDZIAL 82 -Naprawde myslisz, ze wysledzisz tego skurwiela? Uwazasz, ze to glupek?John Sampson rzucil mi wyzwanie, zadal pytanie prosto z mostu. Ubral sie caly na czarno, wlozyl tez ciemne przeciwsloneczne okulary. Wygladal, jakby juz rozpoczal zalobe. Lecielismy we dwoch smiglowcem FBI z Waszyngtonu do Princeton w New Jersey. Przez pewien czas mielismy pracowac razem. -Czy sadzisz, ze mogl to zrobic Gary Soneji? Myslisz, ze to Houdini? A moze jestes zdania, ze on nadal zyje? - naciskal Sampson. - Co ty wlasciwie myslisz, do cholery? -Jeszcze nie wiem - powiedzialem wzdychajac. - Ciagle zbieram fakty. Nie umiem pracowac w inny sposob. Nie, nie uwazam, ze to zrobil Soneji. Wczesniej zawsze dzialal sam. Zawsze. Wiedzialem, ze Soneji wychowal sie w stanie New Jersey, a potem zostal jednym z najbardziej brutalnych mordercow wszech czasow. Nie moglem uwierzyc, ze jego szalenczy wypad dobiegl konca. Soneji stal sie czescia nadal nie rozwiklanej tajemnicy. Alex Cross sporzadzil obszerne notatki na temat Sonejiego. Znalazlem w nich szereg pozytecznych i interesujacych pogladow, a przejrzalem dopiero niespelna jedna trzecia. Zdazylem jednak dojsc do przekonania, ze Alex Cross byl bardzo dobrym policyjnym detektywem, a jeszcze lepszym psychologiem. Jego hipotezy i przeczucia mozna okreslic nie tylko jako przenikliwe i dzialajace na wyobraznie - czesto tez okazywaly sie sluszne. Jest to powazna roznica, ktorej nie dostrzega wiele osob zajmujacych kierownicze stanowiska sredniego szczebla. Podnioslem wzrok znad lektury. -Mialem nieco szczescia w sprawach klopotliwych zabojcow - powiedzialem Sampsonowi - z wyjatkiem tego przestepcy, ktorego naprawde chce zlapac. Skinal glowa, lecz nie przestawal wpatrywac sie we mnie. -Czy ten pan Smith nie zamienil sie w kultowego bohatera? Szczegolnie w Europie, w Londynie, Paryzu, Frankfurcie? - zapytal. Nie zdziwilem sie, ze Sampson zna przebieg tej sprawy. Gazety uczynily pana Smitha bohaterem. Artykuly na jego temat staly sie atrakcyjna lektura. Sugerowaly bowiem, ze pan Smith moze okazac sie istota nie z tej ziemi. Nawet takie powazne dzienniki jak "New York Times" i londynski "Times" publikowaly teksty o przypuszczeniach policji, jakoby Smith mogl byc istota pozaziemska, ktora zjawila sie u nas, by prowadzic studia nad rodzajem ludzkim. "Zrozumiec nas", jak pisano. -Smith zmienil sie w rodzaj zlowrogiego E.T. W cos, co wielbiciele serialu "Z archiwum X" kontempluja miedzy jednym a drugim odcinkiem. Kto wie, moze pan Smith jest przybyszem z kosmosu, a przynajmniej z innego swiata. Nie ma nic wspolnego z istotami ludzkimi, to wiem na pewno. Widzialem miejsca zbrodni. Sampson przytaknal. 149 -Gary Soneji niewiele mial wspolnego z rasa ludzka - powiedzial glebokim, dziwnie spokojnym glosem. - I pochodzil z innej planety. To obca forma zycia.-Nie jestem pewien, czy ma taka sama psychike jak Smith. -Dlaczego? - zapytal Sampson, mruzac oczy. - Czy uwazasz, ze twoj wielokrotny morderca jest madrzejszy od naszego wielokrotnego mordercy? -Tego nie powiedzialem. Gary Soneji byl bardzo bystry, ale popelnial bledy Jak dotychczas, pan Smith nie zrobil zadnego bledu. -I w ten sposob masz zamiar rozwiazac te zagadke? Dzieki bledom Sonejiego? -Nie uciekam sie do przepowiedni - odrzeklem Sampsonowi. - Znam lepszy sposob. Ty tez. -Czy Gary Soneji popelnil blad w domu Alexa Crossa? - zapytal niespodziewanie, a jego ciemne oczy bacznie mnie obserwowaly. Westchnalem glosno. -Mysle, ze ktos sie pomylil. Helikopter schodzil do ladowania w poblizu Princeton. Jadace jeden za drugim samochody bezglosnie mijaly lotnisko przy stanowej autostradzie, a siedzacy w nich ludzie obserwowali nas. Bez ryzyka mozna przyjac zalozenie, ze wszystko rozpoczelo sie tutaj. Dom, w ktorym wychowywal sie Gary Soneji, znajdowal sie szesc mil stad. To bylo pierwsze legowisko bestii. -Czy jestes pewny, ze Soneji nie zyje? - zapytal jeszcze raz Sampson. - Czy jestes tego calkowicie pewny? -Nie - odrzeklem. - Jeszcze niczego nie jestem pewny. ROZDZIAL 83 Nie czynic zadnych zalozen, wszystko kwestionowac.Po wyladowaniu na malym, prywatnym lotnisku poczulem, ze wlosy staja mi deba na glowie. Co tu nie gra? I jaki to ma zwiazek ze sprawa Crossa? Za waskim pasem ladowania rozciagaly sie hektary wzgorz i sosnowych lasow. Piekno krajobrazu, niezwykle odcienie zieleni przypomnialy mi dawne powiedzenie Cezanne'a: Kiedy barwa jest najbogatsza, forma jest najpelniejsza. Po uslyszeniu tych slow inaczej zaczalem patrzec na swiat. W tej okolicy wyrastal Gary Soneji - pomyslalem w duchu. - Czy to mozliwe, aby nadal byl wsrod zywych? Nie, w to nie wierze. Ale co z jego koneksjami? Przywitali nas dwaj miejscowi agenci, przekazujac do dyspozycji niebieskiego sedana lincolna. Pojechalismy z Sampsonem na wschod od Lambertville, w kierunku Rocky Hill. Wiedzialem, ze Sampson i Alex Cross odwiedzili Princeton niespelna tydzien temu, ale szukalem odpowiedzi na wlasne pytania, zamierzalem tez sprawdzic na miejscu swoje teorie. 150 Chcialem rowniez zapoznac sie z rejonem, w ktorym dorastal Gary Soneji, gdzie zrodzila sie i ugruntowala jego obsesja. Przede wszystkim zas zamierzalem porozmawiac z kims, komu ani Cross, ani Sampson nie poswiecili zbyt wiele czasu podczas swojego dochodzenia - z najnowszym podejrzanym.Nie czynic zadnych zalozen, wszystko kwestionowac i wszystkich podejrzewac. Siedemdziesieciopiecioletni Walter Murphy, dziadek Gary'ego, czekal na dlugiej, wysprzatanej werandzie. Nie zaprosil nas do srodka. Z werandy wiejskiego domu rozposcieral sie sympatyczny widok na rosnace dzikie roze, tworzace nieprzenikniony, ciernisty gaszcz, oraz na obrastajace stojaca w poblizu stodole sumaki i trujacy bluszcz. Domyslilem sie, ze dziadek nie ma nic przeciwko temu. Na farmie dziadka wyczuwalem obecnosc Gary'ego w kazdym miejscu. Walter Murphy twierdzil, ze nic nie wiedzial o morderczych sklonnosciach Gary'ego. Nigdy nie mial o tym zielonego pojecia. -Niekiedy mysle, ze przyzwyczailem sie do tego, co sie stalo, ale potem znowu jest to dla mnie czyms nowym i niezrozumialym - mowil, siedzac na werandzie, a lekki wiatr rozwiewal jego dlugie, siwe wlosy. -Czy laczyly pana bliskie stosunki z Garym, kiedy podrosl? - zapytalem ostroznie. Obserwowalem, jak silnie byl zbudowany; grube, potezne rece sprawialy wrazenie ciagle zdolnych do wyrzadzenia fizycznej krzywdy. -Pamietam dlugie rozmowy z Garym od czasu, gdy byl chlopcem, do chwili, gdy zostal podejrzany o porwanie dwojga dzieci w Waszyngtonie. Podejrzany. -Zaskoczylo to pana? - zapytalem. - Nie wiedzial pan o tym? Walter Murphy popatrzyl na mnie - zrobil to po raz pierwszy. Zdawalem sobie sprawe, ze irytuje go moj ton i zawarta w pytaniu ironia. Czy bardzo go zdenerwowalem? Jak wielki temperament drzemie w tym starcu? Pochylilem sie do przodu i sluchalem w napieciu. Zwracalem uwage na kazdy gest, kazdy tik. Zbieralem dane. -Gary zawsze chcial sie przystosowac, tak samo jak kazdy czlowiek -powiedzial nagle Murphy. - Ufal mi, poniewaz wiedzial, ze akceptuje go takim, jaki jest. -W jakim sensie Gary potrzebowal akceptacji? Stary czlowiek przeniosl wzrok na spokojny, sosnowy las otaczajacy farme. Czulem, ze wsrod tych drzew czai sie Soneji. Mialem wrazenie, ze nas obserwuje. -Niekiedy zachowywal sie nieprzyjaznie, przyznaje. Mial ostry jezyk, bardzo ostry. Lubil sie wywyzszac, co zrazalo do niego ludzi. Naciskalem, nie dawalem Walterowi Murphy'emu odetchnac. -Ale nie wtedy, gdy byl z panem? - pytalem. - On pana nie zrazal? Jasnoniebieskie oczy starca przestaly lustrowac las. -Nie, my zawsze bylismy sobie bliscy. Wiem to na pewno, mimo ze jacys kosztowni psychoanalitycy twierdza, ze Gary nie potrafil kochac, ze nie czul nic do innych ludzi. Ja nigdy nie stalem sie obiektem wybuchow jego gniewu. 151 To brzmialo rewelacyjnie, ale wyczuwalem w jego slowach klamstwo. Zerknalem na Sampsona, ktory teraz spogladal na mnie inaczej niz poprzednio.-A jego wybuchy gniewu wobec innych - czy zdarzalo sie, ze robil to z premedytacja? - naciskalem. -No, wie pan przeciez doskonale, ze spalil dom, a w nim swojego ojca, macoche, przyrodniego brata i siostre. W tym czasie powinien byc w szkole. Wyroznial sie jako uczen Peddie School w Highstown. Mial tam kolegow. -Czy pan poznal jakichs jego przyjaciol z tej szkoly? - coraz szybsze tempo zadawanych pytan denerwowalo Waltera Murphy'ego. Czy jest tak samo pobudliwy jak wnuk? W oczach starego czlowieka zapalila sie iskierka, niewatpliwy dowod wzbierajacego gniewu. Moze to jest wlasnie prawdziwy Walter Murphy. -Nie, tutaj nigdy nie przyprowadzal kolegow ze szkoly. Chyba chce pan zasugerowac, ze on nie mial przyjaciol i tylko staral sie udawac bardziej normalnego, niz byl w rzeczywistosci. To taka panska analiza podwojnej osobowosci? A swoja droga, czy jest pan sadowym psychologiem? W co pan gra? -A co z pociagami? - przerwalem. Chcialem sie przekonac, dokad to pytanie doprowadzi Murphy'ego. Byla to wazna sprawa, test, chwila prawdy i obrachunku. "Dalej, staruszku. Co z tymi pociagami?" Znowu patrzyl na czysty, piekny las. -Hmmm. Zapomnialem, przez chwile przestalem myslec o pociagach. Syn Fiony, jej wlasny syn, mial droga kolejke firmy Lionel. Gary'emu nie pozwalano nawet przebywac w pokoju, w ktorym ona sie znajdowala. Kiedy mial dziesiec czy jedenascie lat, kolejka znikla. Zginal caly ten cholerny zestaw. -Co sie z nim stalo? Walter Murphy usmiechnal sie nieznacznie. -Wszyscy wiedzieli, ze zabral go Gary. Zniszczyl, a moze gdzies zakopal. Przez cale lato wypytywali go, gdzie jest ta kolejka, lecz nie pisnal ani slowa. Meczyli go cale lato, ale nic nie powiedzial. -To byla jego tajemnica, jego przewaga nad nimi - wrocilem do swej glebokiej analizy. Zaczely mi sie nasuwac pewne niepokojace skojarzenia zwiazane z Garym i jego dziadkiem. Stopniowo poznawalem Sonejiego i, byc moze dlatego, przyblizalem sie do czlowieka, ktory napadl na dom Crossow w Waszyngtonie. Quantico zajmowalo sie analiza standardowych teorii. Ja preferowalem spojrzenie partnerskie - mimo ze Soneji nigdy nie mial partnera. "Kto wlamal sie do domu Crossa? W jaki sposob?" -Jadac tutaj, czytalem notatki doktora Crossa - powiedzialem Murphy'emu. - Gary'ego dreczyl jakis ciagle powracajacy nocny koszmar. Mialo to zwiazek z ta farma. Czy pan o tym wie? O koszmarze Gary'ego na panskiej farmie? Walter Murphy zaprzeczyl ruchem glowy, przy czym zmruzyl oczy i nie zdolal powstrzymac skurczu miesni twarzy. On cos wiedzial. 152 -Za panskim pozwoleniem, chcialbym cos tutaj zrobic - odezwalem sie w koncu. - Potrzebuje dwoch lopat albo ostro zakonczonych kolkow.-A jezeli sie nie zgodze? - stary nagle podniosl glos. Pierwszy raz otwarcie odmowil wspolpracy. Zaskoczylo mnie to. Ten stary czlowiek udawal. Dlatego tak dobrze rozumial Gary'cgo. Wpatrywal sie w drzewa, by zyskac czas na zastanowienie i ulezenie sobie w mysli kilku odpowiedzi. Dziadek jest aktorem! Tyle ze gorszym niz Gary. -Zalatwimy nakaz rewizji - odparlem. - Niech pan nie ma zludzen. I tak przeszukamy farme. ROZDZIAL 84 -O co w tym wszystkim chodzi, do diabla? - zapytal Sampson, kiedy szlismy spod rozwalajacej sie stodoly w kierunku ulozonego z kamieni paleniska na otwartym powietrzu. - Uwazasz, ze w ten sposob schwytamy "oblakana bestia"? Meczac starego czlowieka?Obaj nieslismy stare metalowe lopaty, a ja dodatkowo dzwigalem zardzewialy kilof. -Mowilem ci - chodzi o dane. Jestem wyszkolonym naukowcem. Zaufaj mi i daj pol godziny czasu. Ten stary jest wiekszym twardzielem, niz na to wyglada. Kamienne palenisko zbudowano dawno temu dla potrzeb rodziny, ale najwidoczniej w ostatnich latach nikt go nie uzywal. Zaroslo pedami sumaka i innych pnaczy, niknelo w ich gaszczu. Tuz obok stal butwiejacy stol piknikowy z prostych desek z polamanymi laweczkami po obu stronach. Dookola rosly sosny, deby i cukrowe klony. -Gary przezywal powtarzajacy sie koszmar. Wlasnie on przywiodl mnie tutaj. Wydaje mi sie, ze otoczenie paleniska i stolu piknikowego na farmie dziadka jest zrodlem tych majakow. To straszne. Ten sen pojawia sie kilkakrotnie w notatkach Alexa na temat Sonejiego, kiedy ten siedzial w wiezieniu Lorton. -To znaczy tam, gdzie Gary powinien zostac upieczony, az stalby sie zrumieniony na zewnatrz i chrupki w srodku - odrzekl Sampson. Rozbawil mnie jego wisielczy humor. Byla to od dawna pierwsza chwila odprezenia. Dobrze, ze moglem ja z kims dzielic. Wyznaczylem miejsce polozone w polowie drogi od paleniska do wysokiego debu pochylonego w kierunku domu. Wbilem ostrze kilofa gleboko w ziemie. "Gary Soneji. Jego aura, potworne zlo, ktorym emanowal. Jego dziadek ze strony ojca. Wiecej danych." -W swoich dziwacznych snach Gary popelnil okropne morderstwo jako mlody chlopak - powiedzialem Sampsonowi. - Moze tutaj zakopal ofiare. Sam nie byl tego pewien. Czasami nie umial oddzielic wyobrazni od rzeczywistosci. 153 Poswiecmy nieco czasu na przeszukanie starego cmentarza Sonejiego. Moze mamy okazje wedrzec sie do najstarszego koszmaru Gary'ego.-A jezeli ja nie chce wdzierac sie do najstarszego koszmaru Gary'ego? - rozesmial sie Sampson. Utrzymujace sie do tej pory miedzy nami napiecie wyraznie ustepowalo. Tak jest lepiej. Unioslem kilof i jeszcze raz uderzylem nim w ziemie z duza sila Powtorzylem te czynnosc wielokrotnie, az wreszcie wpadlem we wlasciwy rytm. Sampson ze zdziwieniem obserwowal, jak posluguje sie narzedziem. -Musiales juz wczesniej pracowac w polu, chlopcze - powiedzial i zaczal kopac ziemie obok mnie. -Tak, wychowalem sie na farmie w El Toro w Kalifornii. Moj ojciec, jego ojciec, a takze ojciec mojego dziadka byli lekarzami w miasteczku, ale mieszkali na rodzinnej farmie, gdzie hodowali konie. Mialem tam wrocic i podjac praktyke medyczna, lecz nigdy nie ukonczylem nauki w tym zawodzie. Obaj ciezko pracowalismy. To dobre, uczciwe zajecie: poszukiwanie starych zwlok, odgrzebywanie duchow z przeszlosci Sonejiego. Draznienie dziadka Murphy'ego. Zdjelismy koszule, nasze ciala wkrotce pokryly sie potem i kurzem. -Czy to byla farma ziemianska? Ta w Kalifornii, gdzie mieszkales jako chlopiec? Parsknalem smiechem, wyobraziwszy sobie szlachecki majatek. -To byla bardzo mala farma. Musielismy walczyc ojej utrzymanie. Moja rodzina nie wierzyla, ze lekarz moze sie wzbogacic dzieki opiece nad innymi. Ojciec mawial: Nie wolno korzystac z nieszczescia innych. Dalej w to wierzy. -Aha. Twoja rodzinka to dziwni ludzie? -To w miare precyzyjne okreslenie. ROZDZIAL 85 Kopiac ziemie na podworzu Waltera Murphy'ego, wrocilem myslami do naszej farmy na poludniu Kalifornii. Przed oczami mialem duza, czerwona stodole i dwie male zagrody dla koni.Kiedy tam mieszkalem, bylo w nich szesc koni, w tym dwa rozplodowe ogiery, Fadl i Rithsar. Codziennie rano bralem grabie, widly oraz taczke i szedlem sprzatac stajnie. Gnoj wywozilem na stos, nastepnie rozrzucalem wapno i slome, mylem i na nowo napelnialem wiadra woda, dokonywalem tez drobniejszych napraw. Tak wygladal kazdy poranek mojego dziecinstwa. A wiec tak, wiem, jak nalezy poslugiwac sie szpadlem i kilofem. Uplynelo pol godziny, zanim razem z Sampsonem wykopalismy plytki row biegnacy w kierunku starego debu na podworzu Murphy'ego. To wielkie drzewo kilkakrotnie pojawialo sie w majaczeniach Sonejiego. 154 Podejrzewalem, ze Walter Murphy zdecyduje sie wezwac miejscowa policje, ale tego nie zrobil. Mialem wrazenie, ze lada chwila pojawi sie tu Gary Soneji. To sie rowniez nie sprawdzilo.-Szkoda, ze wredny Gary nie zostawil nam mapy - mruknal Sampson, pojekujac w palacych promieniach slonca. On w szczegolny sposob odnosil sie do swych koszmarow. Sadze, ze chcial, aby Alex tu przyjechal. Alex albo ktos inny. -No i przyjechal ktos inny. My dwaj. O, kurcze, tutaj cos jest. Czuje cos pod nogami - powiedzial Sampson. Stanalem kolo niego. Zaczelismy kopac szybciej. Pracowalismy ramie w ramie, pocac sie obficie. Dane - przypominalem sobie. - To tylko kolejne dane zbierane w celu uzyskania odpowiedzi. Poczatek rozwiazania. Po chwili rozpoznalem szczatki w plytkim grobie, w kryjowce Gary'ego obok paleniska. -Jezu Chryste, nie wierze. Moj Boze! - odezwal sie Sampson. -Kosci zwierzece. Mam wrazenie, ze to czaszka i kosc biodrowa psa sredniej wielkosci - odparlem. -Mnostwo kosci! - dorzucil Sampson. Zaczelismy kopac jeszcze szybciej. Oddychalismy ciezko, z coraz wiekszym wysilkiem. Ta praca w upalnym sloncu trwala prawie od godziny. Temperatura znacznie przekraczala trzydziesci stopni Celsjusza, panowal lepki upal. Stalismy w wykopie do pasa. -Cholera! Znowu cos mam. Czy widziales ten ksztalt na ktorejs lekcji anatomii? - zapytal Sampson. Patrzylismy na fragmenty szkieletu czlowieka. -To jest pas barkowy i szczeka. Mogly nalezec do mlodego chlopca albo dziewczyny - stwierdzilem. -A wiec to dzielo mlodego Gary'ego? Jego pierwsza ofiara? Jakies dziecko? -Nie potrafie powiedziec z cala pewnoscia. Nie zapominajmy o dziadku Murphym. Miejmy go na oku. Jezeli to byl Gary, moze zostawil znak. Bylyby to najstarsze pamiatki jego dzialalnosci. Bardzo cenne dla niego. Kopalismy dalej i po kilku minutach znalezlismy inna skrytke. Cisze przerywaly jedynie nasze ciezkie oddechy. Nastepne kosci mogly nalezec do duzego zwierzecia, na przyklad sarny, lecz najprawdopodobniej byly to kosci czlowieka. Odkrylismy jeszcze cos, jednoznaczna wskazowke pozostawiona przez mlodego Gary'ego, jakis przedmiot zawiniety w cynfolie, ktory ostroznie wydobylem z ziemi. Byla to lokomotywa od dzieciecej kolejki Lionela, z cala pewnoscia tej, ktora skradl przyrodniemu bratu. Ten dzieciecy pociag dal poczatek stu morderstwom. 155 ROZDZIAL 86 Christine Johnson wiedziala, ze musi pojechac do Sojourner Truth School, ale kiedy tam dotarla, nie byla pewna, czy jest gotowa przystapic do pracy. Zdenerwowana i roztargniona, czula sie nieswojo. Moze jednak pobyt w szkole pomoze jej uwolnic sie od mysli o Alexie.Podczas codziennego, porannego obchodu zatrzymala sie przy pierwszej klasie Laury Dixon. Laura nalezala do jej najblizszych przyjaciolek, a zarazem nauczycielek, ktore umieja prowadzic zajecia w zabawny i inspirujacy sposob. Obcowanie z maluchami bylo wspanialym przezyciem. Mowila o nich "pociechy Laury" albo "kotki i pieski Laury". -Popatrzcie tylko, kto tu jest, kto przyszedl do nas z wizyta. Jestesmy najszczesliwsza pierwsza klasa na calym swiecie! - wykrzyknela nauczycielka, widzac w drzwiach Christine. Laura byla niska - nieco ponad metr piecdziesiat wzrostu - tega dziewczyna, o poteznym biuscie i biodrach. Christine usmiechnela sie, slyszac tak przyjazne powitanie. Klopot w tym, ze miala ochote sie rozplakac. Zdala sobie sprawe, ze nie jest gotowa do podjecia pracy w szkole. -Dzien dobry, pani Johnson! - wykrzyknely pierwszaki zgodnym chorem, jak w klubie kibica. Boze, one sa cudowne! Takie bystre, pelne entuzjazmu, slodkie i kochane. -Ja wam tez zycze dobrego dnia - rozjasnila sie Christine. Poczula sie nieco razniej. Na tablicy widniala wielka litera B, a obok ulatwiajace zapamietanie tej litery zdanie "Bumblebee Buzzing around Batman and a Big Blue Boat" ("trzmiel bzyka kolo Batmana i wielkiej niebieskiej lodzi"). -Nie przerywajcie sobie, prosze - powiedziala. - Podpowiem wam inne zdanie. Litera B wystepuje tez w slowach "Beautiful Beginnings, Babies" ("Piekne poczatki, dzieciaki"). Cala klasa rozesmiala sie, a Christine poczula wiez laczaca ja z tymi szkrabami - dzieki Bogu. Niekiedy tak bardzo chciala miec wlasne dzieci. Uwielbiala pierwszoklasistow, kochala dzieci, a poniewaz miala trzydziesci dwa lata, byl juz najwyzszy czas na potomstwo. W tym momencie ni stad, ni zowad, przed jej oczami pojawil sie koszmarny obraz sprzed kilku dni. Zobaczyla, jak sanitariusze wynosza Alexa z domu przy Piatej ulicy do karetki pogotowia. Pojechala tam zawiadomiona przez zaprzyjaznionych sasiadow. Alex byl przytomny. Powiedzial: "Christine, wygladasz tak pieknie jak zawsze". A potem go zabrali. Wspomnienie tamtego poranka i ostatnie slowa Alexa przyprawily ja o dreszcz. W glowie kolatalo sie stare powiedzenie, wywolujace teraz niemile uczucie: Zbrodnia rodzi sie w spoleczenstwie, przestepca tylko ja popelnia. -Czy dobrze sie czujesz? - Laura Dixon podeszla do niej, widzac, ze Christine zachwiala sie. 156 -Przepraszam was, panie i panowie - zwrocila sie do uczniow - pani Johnsoni ja musimy przez chwile porozmawiac na korytarzu. Wy tez mozecie sobie pogadac. Tylko po cichu. Tak jak przystoi damom i dzentelmenom, ktorymi jestescie, mam nadzieje. Ujela Christine pod reke i wyprowadzila z klasy. -Czy wygladam az tak zle? - zapytala Christine. - Czy to widac po mojej twarzy? Nauczycielka przytulila ja mocno - dobrze bylo poczuc cieplo jej obfitego ciala. Laura to wspaniala dziewczyna. -Nie staraj sie byc tak cholernie silna, taka dzielna - odpowiedziala Laura. - Czy dowiedzialas sie czegos nowego? Powiedz Laurze. Porozmawiaj ze mna. Christine ukryla twarz we wlosach Laury, wdzieczna, ze moze jej dotknac, oprzec sie na niej. -Jego stan jest nadal krytyczny. Odwiedziny zabronione, o ile nie jest sie wysokim funkcjonariuszem policji stolecznej albo FBI. -Christine, Christine - szepnela cichutko Laura. - Co mam z toba zrobic? -A co? Juz wszystko dobrze. Naprawde. -Jestes taka dzielna dziewczyna, najlepszym czlowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznalam. Bardzo cie kocham. To wszystko, co chce ci w tej chwili powiedziec. To wystarczy. Dziekuje - odrzekla Christine. Czula sie juz nieco lepiej, mniej pusta w srodku, lecz poprawa nie trwala dlugo. Ruszyla z powrotem do gabinetu. Kiedy odwrocila sie, zauwazyla, ze czeka na nia Kyle Craig z FBI. To nie zapowiada nic dobrego - powiedziala sobie w duchu. - Boze drogi, tylko nie to. Dlaczego Kyle tu przyszedl? Co chce mi powiedziec? -O co chodzi, Kyle? - zapytala drzacym glosem, panujac nad soba ostatkiem woli. -Musze z toba porozmawiac - odrzekl, ujmujac jej reke. - Posluchaj mnie, prosze. Wejdzmy do gabinetu, Christine. ROZDZIAL 87 Wieczorem tego dnia, po powrocie do pokoju w hotelu "Marriott" w Princeton, znowu nie moglem zasnac. Bez przerwy myslalem o dwoch sprawach, w ktore bylem zaangazowany. Zbierajac dane, przejrzalem kilka rozdzialow dosyc nudnej ksiazki o pociagach.Zaczalem sie oswajac z branzowym slownictwem: westybule, tunele, poczekalnie, numeratory, blokady maszyn. Zdawalem sobie sprawe, ze pociagi sa podstawa zagadki, o rozwiazanie ktorej mnie poproszono. Jaka role odgrywal Gary Soneji w napadzie na dom Alexa Crossa? 157 Kto byl jego partnerem?Zaczalem pracowac na laptopie, rozlozonym na hotelowym biurku. Jak powiedzialem pozniej Craigowi, gdy tylko usiadlem do komputera, rozlegl sie przerywany sygnal. Ktos nadawal do mnie faks. Natychmiast domyslilem sie, o kogo chodzi - to byl Smith. Od ponad roku kontaktowal sie ze mna w regularnych odstepach czasu. Kto tu kogo sledzi? zadawalem sobie czasami pytanie. Przeslana faksem wiadomosc byla klasycznym przykladem dzialania Smitha Przeczytalem wiersz po wierszu na skreconym w rolke kawalku papieru. Paryz - sroda W swej pracy "Sumeiller et Punir" Foucault utrzymuje, ze w czasach wspolczesnych ludzkosc przechodzi od kary indywidualnej do paradygmatu penalizacji zgeneralizowanej. Ja na przyklad sadza, ze jest to niekorzystne zjawisko. Czy wyobrazasz sobie, dokad moglbym trafic, trzymajac sie tego toku myslenia, i jaki bylby charakter mojej ostatniej misji? Tutaj, na kontynencie tesknie za Toba, i to bardzo. Alex Cross nie jest wart Twego cennego czasu i energii. W Paryzu dopadlem kogos na Twoja czesc - lekarza! To doktor, chirurg, jakim swego czasu i Ty chciales zostac. Zawsze Twoj Smith ROZDZIAL 88 W taki oto sposob zabojca komunikuje sie ze mna co najmniej od roku. O roznych porach dnia i nocy odbieram faksy lub nagrania, ktore nastepnie przesylam do FBI. Pan Smith bardzo ceni sobie nowoczesnosc, jest istota lat dziewiecdziesiatych.Skierowalem ostatni faks do zespolu nauk behawioralnych w Quantico, gdzie na pewno kilku specjalistow jeszcze bylo w pracy. Wyobrazalem sobie rozgrywajaca sie scene pelna konsternacji i frustracji. Otrzymalem zgode na wyjazd do Francji. Kyle Craig zadzwonil do "Marriotta" kilka minut po tym, jak odebralem faks. Pan Smith dawal mi nastepna szanse schwytania go, w czasie nie dluzszym niz dzien lub niekiedy kilka godzin. Rzucal mi wyzwanie, proponujac, zebym uwolnil lekarza porwanego w Paryzu. Jestem przekonany, ze pan Smith zarowno pod wzgledem umyslowym, jak i stosowanej metodologii goruje nad bardziej prymitywnym podejsciem Sonejiego. Minela polnoc, gdy opuscilem hotel, niosac torbe podrozna i komputer. W okolicy hotelowego parkingu zauwazylem Sampsona. Zastanawialem sie, czy zamierza spedzic noc w Princeton. 158 -Co sie dzieje, Pierce? Dokad sie wybierasz? - zapytal glosno, ze zloscia w glosie. Byl znacznie wyzszy ode mnie, patrzyl z gory, a cien, ktory rzucal w swiatlach budynku, ciagnal sie na trzydziesci lub czterdziesci stop.-Pol godziny temu skontaktowal sie ze mna Smith. Niebawem kogos zabije. Podal mi lokalizacje i zachecil, abym nie dopuscil do morderstwa. Nozdrza Sampsona rozszerzyly sie Zaczal krecic glowa w obie strony. On myslal tylko o jednej sprawie. - To znaczy, ze po prostu rzucasz to, nad czym wspolnie pracujemy? Nawet nie zamierzales mi o tym powiedziec, prawda? Chciales wymknac sie noca z Princeton, ot tak - Sampson patrzyl na mnie zimno, nieprzyjaznie. Stracilem jego zaufanie. -John, w recepcji zostawilem ci wiadomosc, ktora wszystko wyjasnia. Rozmawialem juz z Kyle'em. Na pewno wroce za kilka dni. Smith nigdy nie zabiera mi wiele czasu. On wie, ze to zbyt niebezpieczne. I tak potrzebuje przerwy, by sobie przemyslec nasza sprawe. Sampson zmarszczyl czolo i nadal potrzasal glowa. -Powiedziales, ze wizyta w wiezieniu Lorton to wazna sprawa. Mowiles, ze Lorton jest jedynym miejscem, w ktorym Soneji mogl znalezc kogos do brudnej roboty. Jego partner przypuszczalnie wywodzi sie stamtad. -Nadal zamierzam odwiedzic Lorton. Teraz jednak musze sprobowac zapobiec morderstwu. W Paryzu Smith porwal lekarza. Zadedykowal to zabojstwo mnie. - Moje slowa nie wywarly na Sampsonie zadnego wrazenia. - Miej do mnie odrobine zaufania - staralem sie go przekonac, ale on odwrocil sie i odszedl. Nie zdazylem powiedziec mu o czyms, co zaintrygowalo mnie w najwyzszym stopniu. Nie wspomnialem o tym rowniez Craigowi. Isabella pochodzila z Paryza. To bylo jej rodzinne miasto. Nie bylem tam od czasu jej smierci. Pan Smith wiedzial o tym. ROZDZIAL 89 Piekny zakatek - pan Smith chcial go zniszczyc, zrujnowac na zawsze jego obraz w swoim umysle. Maly domek z kamienia z bialymi okiennicami i koronkowymi firankami sprawial spokojne, sielankowe wrazenie. Ogrod otaczal plot z galezi. Pod samotna jablonia stal dlugi, drewniany stol, przy ktorym przyjaciele, rodzina i sasiedzi mogli sie gromadzic na posilki czy pogawedke.Smith troskliwie rozlozyl poszczegolne strony gazety "Le Monde" na pokrytej linoleum podlodze obszernej, wiejskiej kuchni. Patti Smith - nie bylo miedzy nimi zadnego pokrewienstwa - skrzeczala z plyty kompaktowej piosenke "Letni kanibale" - a pan Smith, rzecz jasna, zauwazyl te oczywista ironie. Na pierwszej stronie gazety bijacy w oczy tytul: PAN SMITH BIERZE W PARYZU CHIRURGA W NIEWOLE! 159 Tak wlasnie bylo, dokladnie tak.Wyobraznie i obawy ludzi podsycaly urojone podejrzenia, ze pan Smith moze byc przybyszem z innej planety, terroryzujacym ziemie z jakichs mrocznych, nieznanych, niepojetych przyczyn. Nie ma on zadnych cech wspolnych z istotami ludzkimi - sugerowaly sensacyjne informacje w mediach. Opisywano go jako istote "nie z tej ziemi", "niezdolna do przezywania jakichkolwiek ludzkich uczuc". Jego nazwisko - pan Smith - pochodzilo od Valentine'a Michaela Smitha przybysza z Marsa, bohatera powiesci science fiction Roberta Heinleina, zatytulowanej Obcy w dziwnym kraju. Ta powiesc stala sie kultowym bestsellerem w swojej kategorii. Byla tez jedyna ksiazka, jaka znaleziono w plecaku Charlesa Mansona, kiedy ujeto go w Kalifornii. Uwaznie obserwowal francuskiego chirurga, ktory prawie nieprzytomny lezal na kuchennej podlodze. W jednym z raportow FBI stwierdzono, ze pan Smith, jak sie wydaje, umie docenic piekno. Na kompozycje patrzy jak artysta. Wystarczy zwrocic uwage na przemyslany sposob, w jaki uklada zwloki. Spojrzenie artysty na piekno i kompozycje. Tak, to prawdziwe stwierdzenie. Kiedys kochal piekno, wrecz zyl dla niego. Artystyczne uklady byly jedna z najwazniejszych rzeczy, ktore pozostawial swoim nastepcom. Patti Smith skonczyla spiewac, zastapil ja natychmiast zespol The Doors i piosenka "Ludzie sa dziwni". Stary kawalek, a jaka cudowna, nastrojowa muzyka. Oczy Smitha penetrowaly wiejska kuchnie. Zbudowane z kamienia palenisko zajmowalo cala sciane. Druga sciane wylozono bialymi plytkami. Wisialy tam staromodne polki zastawione miedzianymi rondlami, bialymi kubkami do kawy z mlekiem, slojami z dzemem, czyli confitures fines, jak je tutaj nazywano. Znal to okreslenie, po prostu wiedzial wszystko o wszystkim. Byl tez stary, czarny piec zeliwny z mosieznymi uchwytami i wielki zlew z bialej porcelany. Tuz obok, ponad rzezniczym pniem pelniacym funkcje roboczego stolu, zawieszono imponujaca kolekcje kuchennych nozy, pieknych i pod kazdym wzgledem doskonalych. Staral sie nie patrzec na swa ofiare, czyz nie? Oczywiscie, zawsze tak robil. W koncu jednak spojrzal porwanemu w oczy. Wiec to jest Abel Sante. Szczesliwy numer dziewietnasty. ROZDZIAL 90 Jego ofiara zostal znakomity, trzydziestopiecioletni chirurg. Przystojny na swoj galijski sposob, utrzymujacy doskonala forme, mimo szczuplosci ciala. Wydawalo sie, ze to sympatyczny czlowiek, szacowna osobistosc, dobry lekarz. 160 Co to znaczy ludzki? Co to dokladnie znaczy? - zastanawial sie pan Smith. Wciaz zadawal sobie to podstawowe pytanie, pomimo podobnych do obecnego sprawdzianow fizycznych, jakie przeprowadzil w ponad dziesieciu krajach na ca-jym swiecie.Co to znaczy ludzki? Co dokladnie oznacza to slowo? Czy wreszcie znajdzie odpowiedz na to pytanie tutaj, w kuchni francuskiego, wiejskiego domu? Filozof Heidegger uwazal, ze jazn ujawnia sie w tym, o co sie naprawde troszczymy. Czy Heidegger odkryl cos waznego? O co naprawde troszczy sie pan Smith? Na pewno warto zadac takie pytanie. Francuski chirurg mial rece mocno skrepowane na plecach, kostki nog przywiazane do dloni, a kolana ugiete w kierunku glowy. Sznur konczyl sie petla zalozona na szyje. Abel Sante rozumial, ze wszelka walka i szamotanina prowadza do uduszenia. Kiedy jego nogi w koncu sie zmecza, zaczna bolec i stana sie bezwladne, wtedy pojawi sie przemozna pokusa, by wyprostowac cialo. Jesli jej ulegnie, udusi sie. Pan Smith byl przygotowany. Trzymal sie swego planu. Autopsje rozpocznie od gornej czesci ciala i stopniowo przejdzie do innych partii. Oto wlasciwa kolejnosc: szyja, plecy, klatka piersiowa, potem brzuch, okolice miednicy, genitalia. glowa i mozg zostana zbadane na koncu - chodzi o to, by zostawic czas na odplyniecie krwi i zapewnic jak najlepsza widocznosc. Doktor Sante krzyczal, ale tu nikt go nie slyszal. Krzyk brzmial tak przejmujaco, ze omal nie sprowokowal do krzyku pana Smitha. Otworzyl klatke piersiowa, wykonujac klasyczne naciecie w ksztalcie litery Y. Pierwsze ciecie bieglo od jednego barku do drugiego, przechodzac przez szczytowy punkt mostka. Rozcial swa ofiare przez cala dlugosc brzucha, az po lono. Brutalne zabojstwo niewinnego chirurga Abela Sante. Absolutnie nieludzkie, pomyslal w duchu. Abel Sante jest kluczem do wszystkiego, a zaden z policyjnych geniuszy nie moze tego pojac. Oni sa nic niewarci jako detektywi, specjalisci od dochodzenia, sa nikim. A wszystko okazaloby sie takie proste, gdyby tylko ruszyli glowa. Abel Sante. Abel Sante. Abel Sante. Po zakonczeniu autopsji pan Smith polozyl sie na kuchennej podlodze obok szczatkow biednego doktora Sante. Robil tak z kazda ofiara. Zamknal w uscisku krwawiace cialo, przytulajac je do siebie, szepczac i wzdychajac bez konca. Zawsze tak sie dzialo. Wreszcie zalkal na glos. -Przepraszam. Zaluje. Prosze o wybaczenie. Wybaczcie mi - jeczal w pustym, wiejskim domu. Abel Sante. Abel Sante. Abel Sante. Czy ktos to rozumie? 161 ROZDZIAL 91 Podczas lotu samolotem American Airlines do Europy nad Atlantykiem zauwazylem, ze tylko nad moim fotelem pali sie lampka.Co jakis czas zatrzymywala sie kolo mnie stewardesa, proponujac kawe albo kieliszek alkoholu, ale ja przez wiekszosc drogi wpatrywalem sie w nocna ciemnosc. Zaden inny wielokrotny morderca nie dorownywal panu Smithowi w podejsciu do zbrodni, przynajmniej z punktu widzenia naukowej precyzji. Zgoda, w tym miejscu trzeba przyznac racje zespolowi nauk behawioralnych z Quantico. Nawet opozycjonisci z Interpolu, tej miedzynarodowej izby rozrachunkowej w sferze policyjnej informacji, przyznali nam racje. Prawde mowiac, srodowisko psychologow sadowych jest, a w kazdym razie bylo dawniej, mniej wiecej zgodne w klasyfikowaniu roznych typow wielokrotnych mordercow lub dzialajacych zgodnie z upatrzonym schematem, a takze w dziedzinie zasadniczej charakterystyki zaburzen, na jakie oni cierpia. Siedzialem w samolocie i dokonywalem przegladu danych. Zaburzenia zwiazane z osobowoscia schizoidalna, jak sie je obecnie okresla, bywaja przejawem introwertyzmu i nie sa podatne na wiezi spoleczne. Osobnik tego rodzaju jest klasycznym odludkiem. Zwykle nie ma przyjaciol, moze z wyjatkiem rodziny. Demonstruje brak umiejetnosci okazywania uczuc w powszechnie akceptowanych formach. Wolny czas spedza na ogol w samotnosci. Seksem nie interesuje sie w ogole albo tylko w niewielkim stopniu. Inaczej jest z tymi, ktorzy cierpiana narcyzm. Tacy ludzie przejawiaja niewielkie zainteresowanie kimkolwiek poza soba albo w ogole go nie przejawiaja. Nie potrafia sie z nikim identyfikowac uczuciowo. Maja nadmiernie rozbudowane ego, bardzo silnie przezywaja krytyke, ktora wywoluje u nich brak stabilnosci, uwazaja, ze nalezy sie im specjalne traktowanie. Przesadna uwage poswiecaja wielkim uczuciom, takim jak powodzenie, potega, piekno i milosc. Jednostki cierpiace na zaburzenia wynikajace z osobowosci typu unikowego zazwyczaj nie angazuja sie w zwiazki z innymi ludzmi, chyba ze sa calkowicie pewne akceptacji. Unikaja pracy i sytuacji wymagajacych kontaktow spolecznych. Zazwyczaj sa spokojni, latwo wpadaja w zaklopotanie. Powszechnie uwaza sie ich za skrytych i niebezpiecznych. Najgrozniejsze sa sadystyczne zaburzenia osobowosci. Ludzie, ktorzy na nie cierpia, zazwyczaj zdobywaja przewage przez przemoc i okrucienstwo. Zadawanie bolu fizycznego i psychicznego sprawia im przyjemnosc. Chetnie klamia tylko po to, by komus innemu zadac bol. Maja obsesje na punkcie przemocy, tortur, a zwlaszcza zabijania. Jak juz mowilem, wszystkie te wiadomosci przelatywaly mi przez glowe, gdy siedzialem w samolocie lecacym wysoko nad Atlantykiem. Ale najbardziej zaciekawila mnie konkluzja, do jakiej doszedlem, pracujac nad sprawa pana Smitha, a ktora ostatnio podzielilem sie z Kyle'em Craigiem w Quantico. 162 W poszczegolnych fazach dlugiego i skomplikowanego sledztwa obraz pana Smitha pasowal do wszystkich czterech typow klasycznego mordercy. Niemal idealnie odpowiadal jednemu rodzajowi zaburzen osobowosci, po czym nagle zaczynal sie kojarzyc z innym, i tak w kolo Wojtek. Moze jest on psychopatycznym zabojca piatego rodzaju, o zupelnie nowym charakterze zaburzen.Mozliwe, ze gazety brukowe maja racje - on pochodzi z innego swiata. Nie przypomina innych istot ludzkich i zdaje sobie z tego sprawe. Zamordowal Isabelle, Wlasnie dlatego nie moglem usnac podczas lotu do Paryza. Dlatego w ogole nie moge juz spac. ROZDZIAL 92 Czy mozna zapomniec o morderstwie z zimna krwia popelnionym na ukochanej osobie? W ciagu prawie czterech lat, jakie uplynely od tamtej chwili, obraz i nierealnosc owego wydarzenia nie zostaly ani odrobine zlagodzone. Tak to wlasnie jest, dokladnie tak, jak powiedzialem policji z Cambridge.Jest mniej wiecej druga nad ranem; kluczem otwieram drzwi do naszego mieszkania przy ulicy Inman w Cambridge. Nagle zatrzymuje sie. Mam przeczucie, ze cos jest nie tak. Wyjatkowo dobrze zapamietalem szczegoly. Nigdy ich nie zapomne. Napis na plakacie w przedpokoju: Jezyk to cos wiecej niz mowa. Isabella jest zamilowana lingwistka, milosniczka slow i gier slownych. Tak samo jak ja. To wazny zwiazek, ktory nas laczy. Oto ulubiona lampa Isabelli, zrobiona z papieru ryzowego. Ulubione ksiazki Przywiezione z domu, w wiekszosci wydane przez wydawnictwo Folio. Jednolite, biale grzbiety z czarnymi napisami, doskonale w swej schludnosci. Z okazji ukonczenia szkoly wypilem u Julliana kilka kieliszkow wina z kolegami z medycyny. Odprezylem sie po wielu dniach, nocach, tygodniach i latach spedzonych w harwardzkim kotle. Wymienialismy sie informacjami na temat szpitali, w ktorych jesienia podejmiemy prace. Obiecywalismy sobie utrzymanie kontaktow, choc wiedzielismy, ze prawdopodobnie nic z tego nie bedzie. Byla z nami trojka moich najblizszych przyjaciol z wydzialu. Maria Jane Ru-occo, ktora miala podjac prace w szpitalu dzieciecym w Bostonie, Chris Sharp, wyjezdzajacy niebawem do Beth Israel, oraz Michael Fescoe, nagrodzony prestizowym stanowiskiem specjalisty od interny na Uniwersytecie Nowojorskim. Mnie rowniez sprzyjalo szczescie, przeciez otrzymalem skierowanie do szpitala Massachusetts General, jednego z najlepszych szpitali klinicznych na swiecie. Mialem zapewniona przyszlosc. Wino szumialo mi w glowie, ale do domu wrocilem daleki od stanu upojenia, w doskonalym, beztroskim nastroju, co rzadko sie zdarzalo. Jeszcze jeden dziwaczny szczegol, wywolujacy poczucie winy - bylem napalony na Isabelle. I wolny. 163 Pamietam, jak spiewalem "Z toba albo bez ciebie", kiedy wracalem do domu dziesiecioletnim volvem, wozem odpowiadajacym statusowi studenta medycyny.Pamietam z cala dokladnoscia, jak wszedlem do przedpokoju oraz pierwszy moment po zapaleniu swiatla. Na podlodze lezy torebka Isabelli, a jej zawartosc wala sie w promieniu trzech czy czterech stop. To dziwne, bardzo dziwne. Rozrzucony bilon, ulubione kolczyki z firmy George'a Jensena, szminka, przybory do makijazu, cynamonowa guma do zucia - wszystko na podlodze. Dlaczego Isabella nie podniosla torebki? Czy jest az tak bardzo wkurzona, ze wyszedlem z kolegami? To do niej niepodobne. Jest dziewczyna otwarta, liberalna az do przesady. Zaczalem jej szukac w waskim, pelnym zakamarkow mieszkaniu. Ten apartament zaprojektowano w stylu "kolejowym"; szereg pokoikow przylegajacych do ciasnego korytarza z jednym oknem wychodzacym na ulice Inman. W holu stoi czesc naszego sprzetu do nurkowania, kupionego z drugiej reki, bo wlasnie wybieralismy sie na wakacje do Kalifornii. Dwie butle tlenowe, pasy z ciezarkami, wodoszczelne kombinezony, dwa komplety gumowych pletw. Na wszelki wypadek chwytam harpun. Na wypadek czego? Nie mam pojecia. Skad mialbym wiedziec? Czuje narastajace podniecenie, a potem strach. -Isabella! - wolam na caly glos. - Isabella? Gdzie jestes? Nagle zatrzymuje sie i mam wrazenie, ze swiat tez sie zatrzymal w tym momencie. Wypuszczam z reki harpun, ktory z hukiem spada na drewniana podloge. Nigdy nie napomne tego, co zobaczylem w naszej sypialni. Ciagle to widze, czuje, niemalze pamietam smak - kazdy straszliwy szczegol. Moze wtedy narodzil sie szosty zmysl, jakies dziwne przeczucie, ktore obecnie tak wiele znaczy w moim zyciu. -O Boze! Jezu Chryste, tylko nie to! - krzycze tak glosno, ze budze pare mieszkajaca pietro wyzej. To nie jest Isabella - pomyslalem. Nie moglem w to uwierzyc. Mozliwe, ze mowilem do siebie. To nie Isabella. To nie moze byc Isabella. Nie w taki sposob. I nagle rozpoznaje falujace kasztanowe wlosy, ktore tak bardzo kocham, lubie dotykac, gladzic, szczotkowac, wydatne wargi wywolujace moj usmiech, zmuszajace do glosnego smiechu, a czasem nawet do zabawy w chowanego, i spinke do wlosow w ksztalcie wachlarza z macicy perlowej, ktorej Isabella uzywa, gdy chce wygladac szczegolnie pociagajaco. W mgnieniu oka zmienilo sie cale moje zycie. Szukam sladu oddechu, sladu zycia. Nie wyczuwam pulsu w tetnicy udowej ani szyjnej. Ani drgniecia. Zupelnie nic. Byle nie Isabella. To nie moze byc prawda. Sinica, czyli niebieskawe zabarwienie warg, paznokci i skory, jest juz dostrzegalna. Krew odplywa do dolnej czesci ciala. Rozluznily sie zwieracze jelit i pecherza, ale wyplywajace odchody nie robia na mnie wrazenia. W obecnych okolicznosciach to drobiazg. Piekna skora Isabelli przybrala odcien wosku, stala sie niemal polyskliwa, zupelnie jakby nalezala do kogos innego. Bladozielone oczy stracily blask, przybraly 164 bardziej plaski ksztalt. One juz mnie nie widza, prawda? Zdaje sobie sprawe, ze juz nigdy na mnie nie spojrza.Za czyjas sprawa w naszym mieszkaniu pojawiaja sie miejscowi policjanci. Nagle wszedzie ich pelno - wygladaja na rownie wstrzasnietych jak ja. Przyszli tez sasiedzi z budynku, chca mnie pocieszyc, uspokoic, lecz sami ledwie powstrzymuja mdlosci. Isabella odeszla. Nawet nie mielismy okazji sie pozegnac. Isabella nie zyje, a ja nie potrafie w to uwierzyc. Po glowie krazy mi ulubiony stary limeryk Jamesa Taylora: Ale zawsze sadzilem, ze cie zobacze, jeszcze jeden raz. To fragment piosenki "Ogien i deszcz". Naszej piosenki. Pozostala nia nadal. W Cambridge grasuje straszliwy bandyta. Zaatakowal ofiare w odleglosci kilku przecznic od Uniwersytetu Harwardzkiego. Niedlugo otrzyma pseudonim: pan Smith, literacka aluzje, jaka mogla zrodzic sie tylko w takim miescie uniwersyteckim jak Cambridge. Najgorsze jest cos, czego nigdy nie zapomne i nie wybacze, cos o wymiarze ostatecznym. Pan Smith wykroil serce Isabelli. Moj sen na jawie dobiegl konca. Samolot wyladowal na lotnisku Charlesa de Gaulle'a. Jestem w Paryzu. Pan Smith jest tu rowniez. ROZDZIAL 93 Zameldowalem sie w hotelu "de la Seine". Ze swego pokoju zatelefonowalem do szpitala Sw. Antoniego w Waszyngtonie. Alex Cross ciagle byl w stanie krytycznym. Celowo unikalem kontaktu z policja francuska i zespolem kryzysowym. Wiedzac, ze miejscowa policja nigdy w niczym nie pomaga, wolalem pracowac samodzielnie, i tak dzialo sie przez pol dnia.W tym czasie pan Smith nawiazal kontakt z Surete. Zawsze tak robi: osobiscie telefonuje do miejscowych sluzb porzadkowych i obraza kogos, kto uczestniczy w polowaniu na niego. Przekazuje zle, wrecz okropne wiadomosci: Nikomu z was nie udalo sie mnie zlapac. Poniosles porazke, Pierce. Ujawnil, gdzie znajduja sie zwloki doktora Abela Sante. Wyzywal nas od patetycznych, niekompetentnych nieudacznikow. Zawsze pozwala sobie na kpiny po dokonaniu zbrodni. Przy wejsciu do parku de Montsouris zebrala sie liczna grupa policjantow i pracownikow Interpolu. Ja dotarlem na miejsce dziesiec po pierwszej w nocy. Aby uniknac obecnosci gapiow i dziennikarzy, do zabezpieczenia okolicy wezwano CRS, specjalny oddzial paryskiej policji. Dostrzeglem znajoma inspektorke z Interpolu i pomachalem reka. Sondra Greenberg miala prawie taka sama obsesje na punkcie ujecia pana Smitha jak ja. Byla uparta, doskonala w swoim zawodzie. Mogla zlapac go rownie dobrze jak inni. 165 Kiedy podeszla, zauwazylem, ze jest wyjatkowo spieta i zaklopotana.-Nie sadze, abysmy potrzebowali tych wszystkich ludzi, calej tej pomocy - powiedzialem ze slabym usmiechem. - Znalezienie zwlok nie powinno byc tak bardzo klopotliwe, Sandy. On nam powiedzial, gdzie szukac. Zgadzam sie z toba, ale przeciez znasz Francuzow - odrzekla. - Postanowili zrobic to wlasnie w ten sposob. Le grand polowanie na le grand zbrodniarza, przybysza z kosmosu. - Usmiechnela sie cynicznie. - Milo cie widziec, Thomas Zaczynamy nasze male polowanko? A tak przy okazji, jak z twoim francuskim? -Il n'y a rien a voir, Madame, rentrez chez vous! Sandy rozesmiala sie polglosem. Czesc francuskich policjantow patrzyla na nas, jakbysmy byli szaleni. -Z wielka przyjemnoscia poszedlbym do domu. Ale trudno. Mozna powiedziec flikom, czego od nich oczekujemy, a potem oni i tak zrobia cos zupelnie innego. Tego jestem pewien. -Jasne, ze tak. To Francuzi. Sondra jest wysoka brunetka, szczupla od pasa w gore, lecz o nogach tak mocnych, jak gdyby laczyla w sobie dwa typy budowy fizycznej. Jest Brytyjka, kobieta madra i bystra, a przy tym tolerancyjna, nawet wobec Amerykanow. Zdeklarowana Zydowka i aktywistka w walce o prawa gejow. Lubilem z nia pracowac, nawet w takich sytuacjach jak ta. Weszlismy do parku de Montsouris. Zaczynala sie nastepna afera. -Jak myslisz, dlaczego on wysyla wiadomosci nam obojgu? Dlaczego chce, abysmy oboje sie tu zjawili? - zapytala, gdy ramie w ramie kroczylismy przez wilgotne trawniki polyskujace w swietle ulicznych latarni. -Jestesmy gwiazdami z jego oblednej galaktyki, taka jest w kazdym razie moja teoria, i reprezentantami wladzy. Moze on lubi naigrawac sie z autorytetow, albo darzy nas nawet pewnym respektem. -Szczerze w to watpie - odpowiedziala Sandy. -No wiec moze chce nas zdemaskowac, okazujac swoja wyzszosc. Co myslisz o takiej koncepcji? -W gruncie rzeczy calkiem mi sie podoba. Moze teraz nas obserwuje. Wiem, ze to megaloman najwyzszej klasy. Hej tam, panie Smith z planety Mars. Czy pan nas widzi? Podoba sie panu to pieklo? Boze, jak ja nie cierpie tego parszywego sukinsyna! Pilnie obserwowalem rosnace w poblizu ciemne wiazy, w ktorych doskonale mogl schowac sie ktos, kto chcialby nas obserwowac. -Moze on tu jest. Mozliwe, ze umie zmieniac wyglad. Moglby byc tym oto balayeur des rues, tamtym zandarmem albo nawet przebrana fille de trottoir, o tam -pokazalem. Pietnascie po pierwszej rozpoczelismy poszukiwania. Do drugiej nad ranem nie zdolalismy odnalezc zwlok doktora Abela Sante. Wszyscy uczestnicy tej akcji byli zdziwieni i zaniepokojeni. Dla mnie stalo sie oczywiste, ze Smith chcial nam utrudnic znalezienie ciala. Dawniej nigdy tego nie robil. Przewaznie pozbywal sie zwlok tak, jak inni pozbywaja sie opakowania po gumie do zucia. O co chodzi Smithowi? 166 Ktos musial powiadomic paryskie gazety, ze przeszukujemy park. Zadaly obfitej porcji krwi i flakow do porannych wydan. Telewizyjne helikoptery krazyly nad naszymi glowami jak sepy. Na ulicy policja ustawila barykady. Mielismy wszystko z wyjatkiem ofiary.W tlumie gapiow staly juz setki ludzi - a minela dopiero druga w nocy. Sandy przygladala sie im. -Pieprzony fan club pana Smitha sarknela. - Co za czasy! Co za cywilizacja! Wiesz, tak mowil Cyceron. O wpol do trzeciej zabrzeczal moj pager. Jego dzwiek nas zaskoczyl. Po chwili zabrzeczal jej pager. Pojedynek na pagery. Faktycznie, co za swiat. Dowiedzialem sie, ze otrzymalem faks albo nagranie - bylem przekonany, ze nadawca jest Smith. Spojrzalem na Sandy. -O co mu chodzi tym razem? - zapytala, patrzac na mnie z przestrachem. - A moze to ona - o co jej chodzi? Zaczela odtwarzac nagrane wiadomosci, ale ja pierwszy dokopalem sie do faksu o nastepujacej tresci: Pierce, Pozdrowienia z okazji powrotu do powaznej roboty, prawdziwego polowania. Oklamalem cie. To byla kara za Twoj brak wiary. Chcialem Cie wpedzic w zaklopotanie, cokolwiek to znaczy. Chcialem Ci przypomniec, ze nie mozesz wierzyc ani mnie, ani nikomu innemu - nawet Twojej przyjaciolce, pani Greenberg. Ponadto naprawde nie lubie Francuzow. Drecze ich tej nocy z wielka przyjemnoscia. Biedny doktor Abel Sante znajduje sie w parku Buttes-Chaumont. Niedaleko swiatyni. Przysiegam. Zaufaj mi. Ha, ha! Czy nie taki dzwiek wydajecie wy, ludzie, kiedy sie smiejecie? Nie umiem powtorzyc dokladnie tego glosu. Rozumiesz, wlasciwie nigdy sie nie smieje. Zawsze oddany Smith Sandy Greenberg kiwala glowa, miotajac w ciemnosci przeklenstwa. Ona tez otrzymala wiadomosc. -Park Buttes-Chaumont - powtorzyla adres i dodala - powiedzial, ze nie mozesz mu wierzyc. Ha, ha! Czy nie taki dzwiek wydajemy my, ludzie, kiedy sie smiejemy? ROZDZIAL 94 Potezna, niezborna grupa poszukiwawcza jechala przez Paryz w kierunku polnocno-wschodnim, w strone parku Buttes-Chaumont. Synkopowe zawodzenie 167 policyjnych syren przeszkadzalo, budzilo niepokoj. Pan Smith pozna noca wywolywal w Paryzu straszliwy zgielk.-Teraz on kontroluje sytuacje - odezwalem sie do Sandy Greenberg. Mknelismy przez ciemne ulice miasta wypozyczonym przeze mnie niebieskim citroenem. Opony piszczaly na gladkiej nawierzchni, a wydawany przez nie dzwiek doskonale pasowal do wszechobecnego halasu. -Smith chodzi teraz w glorii, chocby miala sie okazac krotkotrwala. To jest jego czas, jego piec minut - trajkotalem. Sandy zmarszczyla twarz. -Thomas, bez przerwy przypisujesz Smithowi ludzkie uczucia. Kiedy wreszcie wbijesz sobie do czaszki, ze szukamy malego, zielonego ludzika? -Ja jestem praktykiem. Uwierze dopiero wtedy, gdy zobacze malego, zielonego ludzika z krwia kapiaca z malej, zielonej buzi. Zadne z nas ani przez moment nie wierzylo w Obcego, ale dowcipy na temat przybysza z kosmosu z pewnoscia miescily sie w konwencji czarnego humoru zwiazanego z tym polowaniem. Pomagaly nam kontynuowac prace przy swiadomosci, ze niebawem znajdziemy sie na miejscu wyjatkowo bestialskiej i klopotliwej zbrodni. Kiedy dotarlismy do Buttes-Chaumont, dochodzila trzecia nad ranem. Dla mnie to zadna roznica - i tak nie moge spac. Park byl opustoszaly, ale jasno oswietlony latarniami ulicznymi oraz policyjnymi i wojskowymi reflektorami. Nad ziemia klebila sie blekitnoszara mgla, lecz widocznosc okalala sie na tyle dobra, ze moglismy kontynuowac poszukiwania. Buttes-Chaumont zajmuje ogromny obszar, powierzchnia zblizony do Central Parku w Nowym Jorku. W polowie dziewietnastego wieku wykopano tu sztuczny staw zasilany woda przez kanal Saint Martin oraz wzniesiono skalista gore pelna pieczar i wodospadow. Listowie jest tak geste, ze gdziekolwiek sie obrocic, wszedzie mnostwo miejsc na ukrycie zwlok. Kilka minut pozniej przez policyjne radio otrzymalismy informacje: cialo doktora Sante znaleziono niedaleko wejscia do parku. Pan Smith przestal sie z nami bawic - przynajmniej na razie. Sandy i ja wysiedlismy z samochodu kolo domku ogrodnika przy swiatyni i rozpoczelismy wspinaczke po stromych, kamiennych schodach. Francuscy gliniarze i zolnierze byli nie tylko zmeczeni i zszokowani, ale tez bardzo wystraszeni. Scene odnalezienia zwlok beda pamietali do konca zycia. Podczas studiow w Harwardzie czytalem The White Devil Johna Webstera. Ta dziwaczna, siedemnastowieczna ksiazka pelna jest diablow, demonow i wilkolakow, a wszystkie sa istotami ludzkimi. Wierzylem, ze pan Smith jest takze ludzkim demonem, i to najgorszego rodzaju. Przedzieralismy sie przez geste krzaki i zarosla. Gdzies niedaleko rozleglo sie zalosne zawodzenie psow policyjnych, a po chwili zobaczylem przytrzymywane przez ludzi wyprezone, drzace zwierzeta. Jak bylo do przewidzenia, scena ostatniej zbrodni okazala sie jedyna w swoim rodzaju. Wybral bardzo ladne miejsce, z rozleglym widokiem na Montmartre i Sa-int-Denis. W ciagu dnia ludzie przychodza tu pospacerowac, wspinac sie na skalki, 168 wyprowadzaja domowe zwierzeta, robia to, co sie robi w zwyczajnym zyciu. Ze Wzgledu na bezpieczenstwo park jest zamykany o jedenastej wieczorem.-Na gore - szepnela Sandy. - Tam cos jest. Obserwowalem zolnierzy i policjantow poruszajacych sie malymi grupami. Pan Smith byl tu z cala pewnoscia. Na kepie trawy na zboczu lezalo kilkanascie paczek troskliwie zawinietych w papier. -Czy na pewno tego szukamy? - zwrocil sie do mnie po francusku inspektor Faulks. - Co to takiego, do cholery? Czy on sobie robi zarty? -To nie jest zart, prosze mi wierzyc. Niech pan rozwinie jakis pakunek. Wszystko jedno ktory - instruowalem francuskiego policjanta, a on patrzyl na mnie jak na wariata. -To twoj show, jak mowia Amerykanie - odparl po francusku. -Czy znasz angielski? - wystrzelilem. -Owszem, znam - odparl szorstko. -No to sie odpieprz. Podszedlem do stosu pakunkow - moze lepiej byloby je nazwac prezentami. Mialy rozne ksztalty, lecz wszystkie byly pedantycznie zawiniete w gazete. Pan Smith jest artysta. Ksztalt duzej paczki przypominal glowe. -Francuski sklep miesny. To jego motto na dzisiejsza noc. Dla niego to wylacznie mieso - mruknalem do Sondry Greenberg. - On sobie kpi z francuskiej policji. Wlozylem plastikowe rekawiczki i ostroznie rozwinalem pakunek. -Jezu Chryste, Sandy. To nie byla cala glowa - to bylo pol glowy. Glowe doktora Abela Sante pieczolowicie oddzielono od reszty ciala, niby porcje kosztownego miesa. Potem przecieto ja na pol, twarz umyto, delikatnie odciagnieto skore. Sante wolal do nas polowa otwartych ust, a jedno oko patrzylo w najwyzszym przerazeniu. -Masz racje. Dla niego to tylko mieso - powiedziala Sandy. - Jak wytrzymujesz ze swiadomoscia, ze jezeli chodzi o niego, zawsze masz racje? -Nie moge - odparlem szeptem. - Zupelnie nie moge tego wytrzymac. ROZDZIAL 95 Sedan FBI zatrzymal sie na przedmiesciu Waszyngtonu, by zabrac Christine Johnson. Byla gotowa, czekala przy drzwiach. Zalozyla rece tak, jak gdyby samamiala sie objac. W ostatnim czasie zawsze przybierala taka poze, zyla na krawedzi strachu. Wypila dwa kieliszki czerwonego wina i z trudem powstrzymywala sie przed siegnieciem po wiecej. Szybkim krokiem ruszyla do samochodu. Po drodze rozgladala sie, czy kolo jej domu nie czai sie jakis dziennikarz. Ci ludzie sa niczym ogary, ktore chwycily swiezy trop. Uparci, czasem niewiarygodnie wrecz niewrazliwi i chamscy. 169 Z wozu wyskoczyl czarnoskory agent, zeby otworzyc przed nia tylne drzwi. Znala go - bystry, sympatyczny, nazywal sie Charles Dampier.-Dobry wieczor, pani Johnson - powital ja uprzejmie, jakby byl jednym z jej uczniow. Pomyslala, ze chyba mu sie podoba. Przyzwyczajona do adoracji mezczyzn, starala sie zachowywac uprzejmie. -Dziekuje - powiedziala, poprawiajac sie na siedzeniu pokrytym szara skora. -Dobry wieczor - powitala Charlesa i kierowce, Josepha Denjeau. Jechali w calkowitym milczeniu. Najwidoczniej agenci otrzymali polecenie, by unikac pogaduszek, o ile ona sama nie zacznie mowic. Zyja w takim obcym, zimnym swiecie, pomyslala Christine. Teraz chyba i ja zyje w takim swiecie i wcale mi sie to nie podoba. Przed przyjazdem agentow wziela kapiel, siedziala w wannie z kieliszkiem czerwonego wina i analizowala wlasne zycie. Dobrze znala swoje dobre, gorsze i zle cechy. Zdawala sobie sprawe, ze w przeszlosci zawsze troche bala sie skoku do glebokiej wody, ale chciala tego i byla tuz-tuz, zaledwie o krok. Wyczuwala w sobie tez pewna dzikosc, dobra dzikosc. W pierwszym okresie malzenstwa opuscila George'a na pol roku. Poleciala do San Francisco, studiowala fotografie w Berkeley, miala malenkie mieszkanko na wzgorzach. Przez jakis czas cieszyla sie samotnoscia, miala czas na rozmyslanie, rozkoszowala sie codziennym prostym zapisywaniem piekna zycia za pomoca aparatu. Potem wrocila do George'a, zostala nauczycielka, a w koncu otrzymala posade w Sojourner Truth School. Pokochala prace w szkole byc moze za sprawa scislego kontaktu z dziecmi. Tak bardzo kocha dzieci, jest dla nich dobra. Tak bardzo marzy o wlasnych dzieciach. Tego wieczoru jej umysl nie byl zdolny do koncentracji. Moze to wina poznej pory, a moze tej drugiej szklanki wina Merlot. Minela polnoc, ciemny ford mknal opustoszalymi ulicami. Jechali zwykla trasa, jej stalym szlakiem z Mitchellville do Waszyngtonu. Zastanawiala sie, czy to rozsadne wyjscie, lecz uznala, ze oni z pewnoscia wiedza, co robia. Od czasu do czasu Christine rozgladala sie, sprawdzajac, czy nikt za nimi nie jedzie. Czula sie przy tym troche glupio, ale nie mogla sie powstrzymac. Zostala zaangazowana w sprawe, ktora pasjonuje sie prasa. To tez jest niebezpieczne. Dziennikarze nie maja najmniejszego szacunku dla prywatnosci i ludzkich uczuc. Przychodzili do szkoly, usilowali wypytywac innych nauczycieli. Tak czesto dzwonili do Christine do domu, ze wystapila o zmiane i zastrzezenie numeru telefonu. Znienacka uslyszala wycie syreny wozu policyjnego czy tez karetki pogotowia -ostry dzwiek przywrocil ja do rzeczywistosci. Westchnela. Byli juz prawie na miejscu. Zamknela oczy, oddychala powoli, gleboko. Opuscila glowe na piersi. Czula sie zmeczona; pomyslala, ze ulge przyniosloby jej porzadne wyplakanie. -Czy dobrze sie pani czuje, pani Johnson? - zapytal agent Dampier. On ma oczy dokola glowy. Obserwuje mnie, pomyslala Christine. Widzi wszystko, co sie dzieje, ale to chyba dobrze. 170 -Wszystko w porzadku - otworzyla oczy i usmiechnela sie. - Jestem tylko nieco zmeczona. Za wczesnie wstaje i za pozno chodze spac. I-Przepraszam, ze tak wypadlo - powiedzial Dampier po chwili wahania. - Dzieki panskiej uprzejmosci znacznie latwiej to znosze. A pan jest naprawde dobrym kierowca - zwrocila sie do agenta Denjeau, ktory siedzial cicho, lecz teraz rozesmial sie. Samochod FBI stoczyl sie w dol po stromej, betonowej rampie i wjechal do tylnej czesci budynku. Znala juz te droge przeznaczona dla zaopatrzenia. Zauwazyla, ze znowu obejmuje sie wlasnymi ramionami. Ta nocna wyprawa wydawala sie taka nierealna. Obaj agenci odprowadzili ja na gore, pod same drzwi, po czym odeszli. Christine zostala sama. Weszla do srodka, delikatnie zamknela drzwi i oparla sie o nie. Czula walace serce - zawsze tak jest. -Czesc, Christine - powital ja Alex. Podeszla do lozka i przytulila go z calej sily. Od razu poczula sie lepiej. Nagle wszystko nabralo sensu. ROZDZIAL 96 Zaraz po powrocie do Waszyngtonu postanowilem pofatygowac sie jeszcze raz do domu Crossa przy Piatej ulicy. Chcialem ponownie przejrzec notatki dotyczace Sonejiego. Umacnialem sie w przeswiadczeniu, ze Alex Cross znal napastnika, widzial sie z nim przed tym okrutnym atakiem.Jechalem zatloczonymi waszyngtonskimi ulicami i po drodze jeszcze raz analizowalem dowody. Pierwszy, prawdziwie znaczacy wiazal sie z sypialnia, w ktorej zaatakowano Crossa, i z tym, ze owa akcja przebiegala pod scisla kontrola. Prawie zadnych sladow chaosu czy dzialania osoby, ktora wpadla w szal. To wyrazny sygnal, ze napastnik atakowal z zimna krwia. Inny wazny czynnik odnosil sie do zbyt daleko posunietych dzialan mordercy. Crossa kilkakrotnie uderzono, a potem jeszcze do niego strzelano, co wydaje sie pozostawac w sprzecznosci ze wspomnianym wyzej, scisle kontrolowanym dzialaniem zbrodniarza - ale nie dla mnie: czlowiek, ktory wtargnal do tego domu, gleboko nienawidzil Crossa. Po wejsciu do srodka napastnik zachowywal sie tak, jak to by robil Soneji. Ukryl sie w piwnicy, a pozniej dokladnie nasladowal postepowanie Sonejiego z cza-su, gdy wczesniej napadl na ten dom. Nie znaleziono zadnej broni, a zatem napastnik dzialal z pelna swiadomoscia. Nie zabral zadnej pamiatki z pokoju Crossa. Zostawil policyjna odznake Alexa. Chcial, zeby ja znaleziono. Co zamierzal w ten sposob przekazac - ze jest dumny ze swego czynu? Nieustannie wracalem do najwazniejszej informacji, jaka dotychczas uzyskalem. Spostrzeglem to natychmiast po przyjezdzie na Piata ulice, gdy tylko zaczalem zbierac dane. 171 Napastnik pozostawil Alexa Crossa i jego rodzine przy zyciu. Nawet gdyby Cross umarl pozniej, to przesladowca wychodzil z jego domu ze swiadomoscia, ze ranny nadal oddycha.Dlaczego tak postapil? Mogl przeciez zabic Crossa. A moze jego plan zakladal, ze Cross pozostanie zywy? Jesli tak, to z jakiego powodu? Wyjasnienie tej zagadki, odpowiedz na to pytanie jest rownoznaczna z rozwiazaniem calej sprawy. ROZDZIAL 97 W domu panowala cisza i uczucie smutnej pustki, charakterystyczne dla mieszkan opuszczonych przez znaczaca czesc rodziny.Mama Nana robila cos w kuchni, pracowala w goraczkowym rytmie. W calym domu czulo sie zapach swiezego chleba, pieczonych kurczat i slodkich ziemniakow - ta won dzialala uspokajajaco. Starsza pani zajeta byla gotowaniem, a ja nie chcialem jej przeszkadzac. -Czy ona dobrze sie czuje? - zapytalem Sampsona, ktory zgodzil sie spotkac tu ze mna, choc bylem przekonany, ze nadal jest zly z powodu mojego kilkudniowego wyjazdu. Wzruszyl Imionami. -Nie moze sie pogodzic z nieobecnoscia Alexa, jezeli o to ci chodzi - odpowiedzial. - Jesli on umrze, nie wiem, co sie z nia stanie. W milczeniu weszlismy na gore. Bylismy w polowie korytarza, kiedy z bocznej sypialni wyszly dzieci Crossa. Dotychczas nie poznalem Damona i Jannie, ale slyszalem o nich. Oboje wygladali bardzo dobrze, choc jeszcze pozostaly im szramy i otarcia po zadanych ranach. Urode i blyszczace inteligencja oczy odziedziczyli po ojcu. -To jest pan Pierce - powiedzial Sampson - nasz przyjaciel. Nalezy do dobrych facetow. -Pracuje z Sampsonem - wtracilem. - Staram sie mu pomoc. -Czy tak, wujku Johnie? - zapytala dziewczynka. Chlopiec przygladal mi sie w milczeniu - nie byl rozgniewany, tylko wstrzemiezliwy wobec nieznajomych. Duze, piwne oczy Damona przypominaly oczy jego ojca. -Tak, pracuje ze mna, i jest w tym bardzo dobry - odrzekl Sampson. Zaskakujacy komplement. Podeszla do mnie Jannie, sliczna mala dziewczynka, mimo szram i wielkich strupow pokrywajacych policzki i szyje. Jej matka musiala byc piekna kobieta. Podala mi reke na powitanie. -No coz, na pewno nie jestes taki dobry jak moj tatus, ale mozesz wchodzic do jego sypialni - powiedziala. - Tylko do czasu, gdy on wroci do domu. 172 Podziekowalem Jannie i z szacunkiem skinalem glowa Damonowi. Nastepne poltorej godziny spedzilem na szperaniu w obszernych notatkach i materialach Crossa na temat Sonejiego. Szukalem partnera Sonejiego. Pierwsze zapiski pochodzily sprzed czterech lat. Bylem przekonany, ze ktokolwiek napadl na dom Crossa, nie zrobil tego przez przypadek. Musial istniec jakis istotny zwiazek z Sonejim, ktory twierdzil, ze zawsze dziala sam. To trudny problem, z ktorym nie radza sobie tez analitycy z Quantico.Kiedy w koncu zszedlem na parter, zastalem Sampsona i Nane w kuchni. Schludne, praktycznie umeblowane pomieszczenie, przytulne i pelne ciepla, przywiodlo na mysl Isabelle, ktora umiala i lubila gotowac. Wspominalem nasz dom i wspolne zycie. Nana spojrzala na mnie bystro. -Przypominam sobie pana - stwierdzila. - To pan powiedzial mi prawde. Czy posunal sie pan dalej? Czy rozwiaze pan te straszna zagadke? -Jeszcze jej nie rozwiazalem, Nano - odrzeklem zgodnie z prawda. - Ale my sle, ze Alex to zrobil. Gary Soneji mogl caly czas miec wspolnika. ROZDZIAL 98 W glowie ustawicznie kolatala mi sie mysl: Komu mozesz zaufac? Komu naprawde mozesz uwierzyc? Dawniej mialem kogos takiego - Isabelle.Nastepnego dnia kolo jedenastej rano wszedlem z Johnem Sampsonem na poklad Belljeta Rangera nalezacego do FBI. Przygotowalismy sie na kilkudniowy pobyt poza domem. -Kim jest ten partner Sonejiego? Kiedy go wreszcie zobacze? - zapytal Sampson w czasie lotu. -Juz go poznales - odrzeklem. Przed poludniem dotarlismy do Princeton, po czym udalismy sie na spotkanie z niejakim Simonem Conklinem. Sampson i Cross juz go kiedys przesluchiwali. Alex Cross poswiecil Conklinowi kilka stron notatek podczas sledztwa w sprawie sensacyjnego porwania dwojga dzieci kilka lat temu: ofiary nazywaly sie Maggie Rose Dunne i Michael "Shrimpie" Goldberg. FBI nie poszlo tropem owczesnych, obszernych raportow. Woleli zamknac te glosna sprawe jak najszybciej. Ostatnio kilkakrotnie przeczytalem te zapiski z wielka dokladnoscia. Simon Conklin i Gary dorastali w tej samej okolicy, o kilka mil od Princeton. Byli przyjaciolmi, uwazali sie za lepszych od innych dzieci, a takze od wiekszosci doroslych. Gary okreslal siebie i Conklina mianem "wielkich". Przypominali Leopolda i Loeba, dwoch bardzo inteligentnych nastolatkow, sprawcow slynnego, przerazajacego zabojstwa w Chicago. Jako mlodzi chlopcy Gary i Simon Conklin uznali, ze zycie jest niewiarygodna bajka, celowo wymyslona przez ludzi sprawujacych wladze. A zatem albo sie 173 postepuje zgodnie ze scenariuszem napisanym przez spoleczenstwo, albo trzeba napisac wlasny scenariusz.Cross dwa razy podkreslil informacje, ze Gary nalezal do pieciu najgorszych uczniow w klasie w sredniej szkole w Princeton, zanim zostal przeniesiony do The Peddie School. Simon Conklin byl w szkole najlepszy i poszedl na uniwersytet w Princeton. Kilka minut po dwunastej Sampson i ja wysiedlismy z samochodu na pokrytym zwirem parkingu przy nedznie wygladajacym lokalu ze striptizem w polowie drogi miedzy Princeton a Trenton w stanie New Jersey. Bylo goraco, wilgotno, okolica wydawala sie spalona przez slonce. -Conklin doskonale wykorzystal wiedze nabyta w Princeton - powiedzial z sarkazmem Sampson. - To robi wielkie wrazenie. Przez ostatnie cztery lata Simon Conklin prowadzil tu ksiegarnie dla doroslych. Sklep miescil sie w parterowym budynku z czerwonej cegly. Drzwi wejsciowe i klodki byly pomalowane na czarno, na froncie widnial napis: dla doroslych. -Co ci sie kojarzy z Simonem Conklinem? Czy dobrze go pamietasz? - zapytalem Sampsona, kiedy zblizalismy sie do wejscia. Przypuszczalem, ze ten dom ma rowniez tylne drzwi, choc nie wydawalo mi sie, by Conklin mial nas zaskoczyc. -Och, to z pewnoscia dewiant swiatowej klasy. Swego czasu zajmowal wysokie miejsce na mojej liscie podejrzanych w sprawie Unabombera. Ma alibi na te noc, kiedy ktos zaatakowal Alexa. -Jasne, ze tak - mruknalem. Oczywiscie, ze ma alibi. Sprytny gosc. Nigdy o tym nie zapominaj. Weszlismy do wnetrza - sklep wygladal nedznie, nieporzadnie. Pokazalismy odznaki policyjne. Zza kontuaru wyszedl Conklin, wysoki, niezgrabny, przerazliwie chudy o nieobecnych, mlecznobrazowych oczach. Takiego faceta nie sposob polubic. Byl ubrany w wyplowiale czarne dzinsy i nabijana gwozdziami kamizelke z czarnej skory, bez koszuli pod spodem. Gdybym sam nie znal paru abnegatow po Harwardzie, nigdy bym nie uwierzyl, ze absolwent Princeton moze skonczyc w taki sposob. Wokol pelno bylo przedmiotow zapewniajacych przyjemnosc seksualna, przyrzadow do masturbacji, sztucznych penisow, pompek, powstrzymywaczy. Wydawalo sie, ze Simon Conklin jest w swoim zywiole. -Zaczynam lubic niespodziewane wizyty takich dupkow jak wy. Kiedys nie lubilem, ale teraz zaczyna mnie to wciagac - powiedzial. - Pamietam pana, detektywie Sampson. A pan jest nowy w tym zespole podroznikow. Musi pan byc nic niewarta namiastka Alexa Crossa. -Niezupelnie - odparlem. - Po prostu nie chcialo mi sie przyjezdzac do takiej zasranej dziury. Conklin chrzaknal, wydajac z siebie cos na ksztalt smiechu. -Nie chcialo sie. To znaczy, ze niekiedy kieruje sie pan odczuciami. Jakie to wzruszajace. W takim razie musi pan byc z FBI, z programu analiz dochodzen kryminalnych. Mam racje? Odwrocilem sie tylem, lustrujac pozostala czesc sklepu. 174 -Czesc - powiedzialem do faceta studiujacego zawartosc polki z pudrem z hiszpanska mucha, Sta-Hard i podobnymi specyfikami. - Znalazl pan tu cos dla siebie? Czy pochodzi pan z okolic Princeton? Jestem Thomas Pierce z FBI.Facet wymamrotal cos niezrozumialego i wypadl na zewnatrz, wpuszczajac do srodka troche slonecznego swiatla. -Och, to nie bylo sympatyczne - powiedzial Conklin i znowu chrzaknal, cos jakby sie smial. -Czasem bywam niesympatyczny - odpowiedzialem. Conklin zareagowal poteznym ziewnieciem, ktore omal nie wywichnelo mu szczeki. -Te noc, kiedy postrzelono Alexa Crossa, spedzilem z przyjaciolka. Wasze sprawne kohorty rozmawialy juz z moja panienka, Dana. Mniej wiecej do polnocy bylismy na przyjeciu w Hopewell. Mamy mnostwo swiadkow. Kiwnalem glowa, udajac rownie znudzonego jak on. -Poszukajmy bardziej interesujacego tematu. Co sie stalo z pociagami Gary'ego? Z kolejka, ktora ukradl przyrodniemu bratu? Conklin przestal sie usmiechac. -Sluchaj pan, to gowniarstwo zaczyna mnie troche meczyc. Nudzi mnie powtarzanie wciaz tego samego, nie jestem tez milosnikiem historii starozytnej. Gary i ja bylismy przyjaciolmi okolo dwunastego roku zycia. Potem juz nie spedzalismy czasu razem. On mial swoich przyjaciol, ja swoich. Koniec, kropka. A teraz wynoscie sie do diabla. Pokrecilem przeczaco glowa. -Nie, nie, Gary nie mial zadnych przyjaciol. Jesli pominac okres "wielkich". Pana uwazal za jednego z nich. Powiedzial o tym Alexowi Crossowi. Pan mial powod, by napasc na dom Crossa. Mial pan motyw, Conklin, i to wlasnie pan zrobil. Conklin parsknal pogardliwie. -Jezeli pan to udowodni, pojde prosciutko do pudla. Ale pan nie moze tego dowiesc. Dana. Hopewell. Kilku swiadkow. Pa, pa, dupki. Wyszedlem z ksiegarni dla doroslych i stanalem w palacym sloncu, czekajac, az dolaczy do mnie Sampson. -Co sie stalo? Dlaczego tak nagle wyszedles? - zapytal. -To Conklin jest liderem - powiedzialem. - Soneji szedl za nim. ROZDZIAL 99 Predzej czy pozniej kazde policyjne dochodzenie staje sie gra w kotka i myszke. Tak zawsze dzieje sie z trudnymi, dlugotrwalymi dochodzeniami. Najpierw jednak trzeba zdecydowac, kto jest kotem, a kto mysza.Przez kilka nastepnych dni Sampson i ja obserwowalismy Simona Conklina. Dalismy mu do zrozumienia, ze jestesmy, czekamy, obserwujemy, czaimy sie za 175 najblizszym rogiem i za nastepnym. Chcielismy sie przekonac, czy zdolamy go zmusic do jakiegos znaczacego dzialania, a moze nawet do popelnienia bledu.Conklin reagowal na to niekiedy obrazliwym pozdrowieniem, pokazujac wyprostowany srodkowy palec. No i dobrze. Obserwowalismy go na radarze. Dobrze wiedzial, ze jestesmy obok niego bez przerwy, ze go obserwujemy. Zdalem sobie sprawe, ze zaczyna go to denerwowac i rozpoczalem gre. John Sampson musial po kilku dniach wrocic do Waszyngtonu. Spodziewalem sie, ze tak bedzie. Departament policji dystryktu Columbia nie mogl mu pozwolic na prowadzenie tej sprawy w nieskonczonosc. Poza tym rodzina Alexa Crossa potrzebowala jego obecnosci w Waszyngtonie. Zostalem w Princeton sam i, szczerze mowiac, bardzo mi to odpowiadalo. Simon Conklin wyszedl z domu we wtorek wieczorem. Wykonalem kilka manewrow i pojechalem za nim swoim fordem escortem. Pozwolilem, by mnie szybko zauwazyl. Potem zostalem w tyle z powodu korkow ulicznych w poblizu centrum handlowego i puscilem go wolno! Zawrocilem prosto do jego domu i zaparkowalem samochod niedaleko glownej ulicy, w miejscu dobrze oslonietym przez geste sosenki i cierniste krzewy. Mozliwie najszybciej przedostalem sie przez gesty las. Zdawalem sobie sprawe, ze moge nie miec za duzo czasu. Bez latarki, bez najmniejszego swiatelka wiedzialem, gdzie mam isc. Bylem naladowany, gotowy. Wszystko sobie dobrze przemyslalem. Zrozumialem, na czym polega gra i jaki jest w niej moj udzial. Moj szosty zmysl ozywil sie. Zbudowanym cegiel i drewna dom od frontu mial ozdobne, szesciokatne okno. O sciany od czasu do czasu uderzaly nie zamocowane, polupane, pomalowane wodna farba okiennice. Posesja byla oddalona od najblizszego sasiada wiecej niz mile. Nikt nie zauwazy, jak bede sie wlamywal przez kuchenne drzwi. Mialem swiadomosc, ze Simon Conklin moze zrobic kolko i wrocic w slad za mna - jezeli faktycznie jest taki bystry, jak sadzi. Ale o to sie nie balem. Mialem robocza teorie na temat Conklina i jego wizyty w domu Crossa. Musialem ja tylko sprawdzic. Otwierajac zamek, pomyslalem ni stad, ni zowad o panu Smisie. Smith mial obsesje na punkcie obserwowania innych, wlamywania sie, wdzierania do ich zycia. W srodku bylo nie do wytrzymania: mieszkanie Simona Conklina smierdzialo niczym meble z Armii Zbawienia przesycone zatechlym stezalym odorem ciala. A wlasciwie, bylo jeszcze gorzej. Chusteczka zakrylem nos i usta, po czym zaczalem rewidowac te parszywa nore. Obawialem sie, ze moge sie natknac na zwloki. W takim miejscu wszystko jest mozliwe. Pokoje i przedmioty pokrywala gruba warstwa kurzu i brudu. Na korzysc Simona Conklina swiadczylo tylko to, ze jest zapalonym czytelnikiem. W kazdym pokoju walaly sie otwarte ksiazki, kilka tomow lezalo na lozku. Odnioslem wrazenie, ze najbardziej lubi socjologie, filozofie i psychologie: Marks, Jung, Bruno Bettelheim, Malraux, Jean Baudrillarid. Trzy siegajace od podlogi do sufitu polki z nie malowanych desek byly zapchane ulozonymi poziomo ksiazkami. Od poczatku mialem wrazenie, ze ktos juz zdazyl obszukac to miejsce. 176 Wszystko pasowalo do wydarzen w domu Alexa Crossa.Nad wygniecionym, nie zaslanym lozkiem Conklina wisial oprawiony plakat przedstawiajacy naga dziewczyne z podpisem modelki i odciskiem uszminkowanych ust w okolicach jej tylka. Pod lozkiem znalazlem karabin. Browning BAR - model identyczny, jakiego Gary Soneji uzywal w Waszyngtonie. Usmiechnalem sie powoli. Simon Conklin wiedzial, ze ten karabin jest tylko posrednim dowodem, ze nie swiadczy o jego winie lub niewinnosci. Chcial, aby zostal odnaleziony. Tak jak chcial, zebysmy odnalezli odznake Crossa. Pasjonuje go gra. Jasne, ze tak. Po drewnianych, skrzypiacych schodach zszedlem do piwnicy. Zgasilem swiatlo, przyswiecalem sobie tylko mala latarka. W piwnicy nie bylo okien, za to pelno kurzu, pajeczyn i zlew z glosno kapiaca woda. Z sufitu zwieszaly sie sznurki, do ktorych przyczepiono poskrecane fotografie. Serce zaczelo mi pracowac z podwojna szybkoscia. Obejrzalem zdjecia. Byl na nich tylko Simon Conklin w rozmaitych ujeciach pokazujacych, jak baraszkuje na golasa. Odnioslem wrazenie, ze zdjecia zrobiono w tym domu. Omiotlem piwnice snopem swiatla, rozgladajac sie na wszystkie strony. Pod nogami mialem klepisko i duze kamienie - dom zostal zbudowany na skale. Zgromadzono tu staroswiecki sprzet medyczny: przyrzad ulatwiajacy chodzenie niepelnosprawnym, dzieciecy nocnik w aluminiowej ramie, pojemnik na tlen z wezem i miarka, glukometr. Spojrzalem w najdalszy kat, pod poludniowa sciane domu. Dziecieca kolejka Gary'ego Sonejiego! Bylem w domu najblizszego przyjaciela Gary'ego, jego jedynego przyjaciela, czlowieka, ktory napadl na Alexa Crossa i jego rodzine w Waszyngtonie. Teraz bylem przekonany, ze rozwiazalem zagadke. Okazalem sie lepszy niz Alex Cross. Przewidzialem to. To jest poczatek prawdy. Kto jest kotem? Kto jest mysza? Czesc piata Kot i mysz ROZDZIAL 100 Na lotnisku w Quantico w stanie Wirginia zgromadzilo sie kilkunastu agentow FBI, najlepszych, jakich mozna znalezc. Tuz za nimi czekaly dwa czarne helikoptery, gotowe do startu. Agenci wygladali na zdecydowanych, skupionych, ale tez mocno zdziwionych.Kiedy stanalem przed nimi, nogi tak mi drzaly, ze az kolana uderzaly o siebie. Nigdy w zyciu nie bylem bardziej zdenerwowany i mniej pewny siebie. Nigdy tez bardziej nie skoncentrowalem sie na sprawie morderstwa. -Niektorzy z was mnie nie znaja - odezwalem sie, robiac przerwe nie dla wy wolania efektu, tylko z powodu zdenerwowania. - Nazywam sie Alex Cross. Staralem sie im dowiesc, ze fizycznie jestem zupelnie zdrowy. Mialem na sobie luzne spodnie koloru khaki oraz granatowa, bawelniana bluze marynarska z dlugimi rekawami i otwartym kolnierzem. Staralem sie mozliwie jak najlepiej ukryc szramy i obrazenia. Wlasnie teraz mialy sie wyjasnic liczne zagadki. Tajemnica okrutnego, tchorzliwego napadu na moj dom w Waszyngtonie - i czlowieka, ktory to zrobil, sekrety zwiazane z wielokrotnym morderca, panem Smithem oraz to, co dotyczy Thomasa Pierce'a z FBI. Zauwazylem po wyrazie twarzy, ze niektorzy agenci czuli sie zmieszani. Sprawiali wrazenie, jak gdyby moje pojawienie ich oslepilo. Nie mozna miec im tego za zle, choc z drugiej strony wiadomo, ze to, co sie stalo, bylo konieczne. W zasadzie nie istnial inny sposob umozliwiajacy ujecie tego przerazajacego, diabolicznego zabojcy. Tak wiec powstal plan, ktoremu wszystko zostalo podporzadkowane. -Jak widzicie, pogloski o mojej smierci sa znacznie przesadzone. W rzeczywistosci czuje sie calkiem dobrze - powiedzialem z usmiechem. Chyba czesciowo udalo mi sie przelamac lody. -Oficjalne komunikaty wydawane przez szpital sw. Antoniego - w ktorych znalazly sie stwierdzenia: trudno sie spodziewac, by pacjent przezyl, stan bardzo ciezki, jest wysoce nieprawdopodobne, by czlowiek w takim stanie jak doktor 181 Cross wyzdrowial - byly przesadzone, a niekiedy zawieraly oczywista nieprawde. Te oswiadczenia zostaly opublikowane dla Thomasa Pierce'a. To bujda. Jezeli mielibysmy kogos za nie obciazyc, to Kyle'a Craiga.-Fakt, tylko ja za to odpowiadam - wtracil Kyle, ktory stal obok mnie wraz z Johnem Sampsonem i Sondra Greenberg z Interpolu. - Alex nie chcial sie na to zgodzic. Prawde mowiac, nie chcial w tym w ogole brac udzialu, jesli mnie pamiec nie myli. -To prawda, ale teraz jestem w to zaangazowany. Po same uszy. Niebawem wy znajdziecie sie w identycznej sytuacji. Kyle i ja wszystko wam wytlumaczymy. Odetchnalem gleboko i mowilem dalej. Zdenerwowanie ustapilo calkowicie. Cztery lata temu swiezo upieczony absolwent medycyny na Harwardzie, Thomas Pierce, znalazl zwloki swej przyjaciolki w ich wspolnym mieszkaniu w Cambridge. Sprawa zajmowala sie policja, przy pozniejszej pomocy Biura. A teraz opowiem wam o wspolczesnym morderstwie. Zrelacjonuje przebieg wydarzen, tak jak wygladaly one wedlug Kyle'a i mnie. Oto co sie zdarzylo owej nocy w Cambridge. ROZDZIAL 101 Thomas Pierce spedzil wieczor z przyjaciolmi - byli w barze u Julliana w Cambridge. Ukonczyli wlasnie studia medyczne i ostro pili mniej wiecej od drugiej po poludniu.Pierce zaprosil tez Isabelle, ale odmowila, zyczac mu dobrej zabawy i zeby sie wreszcie troche odprezyl. Nalezalo mu sie. Tego wieczoru, tak jak to sie dzialo od pol roku, do mieszkania zajmowanego przez Isabelle i Pierce'a przyszedl doktor Martin Straw. Straw i Isabella mieli romans - on przyrzekl, ze odejdzie dla niej od zony i dzieci. Kiedy Pierce wrocil do domu, Isabella spala. Wiedzial, ze wczesniej odwiedzil ja doktor Straw. Niekiedy widywal ich razem. Kilkakrotnie sledzil ich w Cambridge, a takze podczas calodziennych wypadow za miasto. Kiedy otworzyl drzwi do mieszkania, kazdym nerwem, kazda czastka ciala wyczuwal, ze Straw tu byl. Jego zapachu nie dalo sie pomylic z zadnym innym. Thomas Pierce mial ochote wrzeszczec. On nigdy nie oszukiwal Isabelli, nawet o tym nie myslal. Dziewczyna mocno spala w ich wspolnym lozku. Stal nad nia przez jakis czas - nawet sie nie poruszyla. Tak bardzo lubil przygladac sie jej podczas snu. Ale nigdy nie bral jej pozy w tym stanie za przejaw niewinnosci. Byl przekonany, ze Isabella pila wino - charakterystyczny zapach czul w miejscu, gdzie stal. Tego wieczoru uperfumowala sie dla Martina Strawa kosztownymi perfumami Jean Patou, zwanej Joy. Kupil jej te perfumy na Gwiazdke. Thomas Pierce rozplakal sie, lkal ukrywajac twarz w dloniach. 182 Widzial dlugie rozpuszczone wlosy Isabelli, kasztanowe pukle i kosmyki rozrzucone na poduszkach. Wszystko dla Martina Strawa.Martin Straw zawsze kladl sie po lewej stronie lozka. Mial uszkodzona przegrode nosowa, ktora wymagala operacji, lecz lekarze odkladali zabieg. Mogl sprawnie oddychac tylko prawa dziurka. Thomas Pierce wiedzial o tym. Bardzo duzo uwagi poswiecal Strawowi, usilowal zrozumiec go i jego tak zwany humanitaryzm. Pierce zdawal sobie sprawe, ze musi zaczac dzialac, bo nie ma zbyt wiele czasu. Usiadl na Isabelle calym ciezarem, cala sila. Przygotowal sobie narzedzia. Dziewczyna bronila sie, ale ja unieruchomil. Silnymi rekami scisnal labedzia szyje. Stopy wcisnal pod materac, by zdobyc lepsze oparcie. W czasie szamotaniny piersi Isabelli odkryly sie, co przypomnialo mu, jaka jest seksowna i absolutnie piekna, jak pieknie razem wygladaja. Nazywano ich Romeo i Julia z Cambridge. Co za brednie. Jaki zalosny mit. Tak moga mowic tylko ci, ktorzy nie widza rzeczy oczywistych. Ona nie kochala go naprawde, podczas gdy on kochal ja tak bardzo. Dzieki Isabelli pierwszy i jedyny raz w zyciu przezyl wielkie uczucie. Thomas Pierce spojrzal w dol. Oczy Isabelli wygladaly jak przetarte piaskiem lustra, male, piekne usta miala rozchylone, a skore, gdy jej dotknal, delikatna jak satyna. W tej chwili lezala bezbronna, ale przeciez doskonale wiedziala, co sie dzieje. Isabella miala swiadomosc wlasnych przestepstw i kary, ktora nadejdzie. -Sam nie wiem, co robie - powiedzial wreszcie. - Czuje sie tak, jak gdybym wyszedl z siebie i przygladal sie temu z boku. A mimo to - nie potrafie ci powiedziec, jak mocno teraz czuje, ze zyje. Wszystkie gazety, czasopisma, telewizja i radio poinformowaly o tym wydarzeniu, podawaly ponure szczegoly, ale nikt nie mowil o tym, co sie naprawde stalo, jak on sie czul w sypialni, patrzac w oczy Isabelli, gdy ja mordowal. Wycial Isabelli serce. Trzymal je w dloniach, wciaz tloczace krew, wciaz zywe i patrzyl, jak umiera. Potem nadzial serce na harpun z ekwipunku do nurkowania. Przedziurawil je. Szosty zmysl podpowiadal mu, ze jest swiadkiem, jak dusza Isabelli opuszcza cialo. Czul tez, jak z niego samego ulatuje dusza. Sadzil, ze umrze tej nocy. Tamtej nocy w Cambridge ze smierci narodzil sie Smith. Thomas Pierce jest panem Smithem. ROZDZIAL 102 -Thomas Pierce to pan Smith - mowilem do agentow zebranych w Quantico. - Jezeli macie jeszcze jakies watpliwosci, nawet najdrobniejsze, to sie ich 183 pozbadzcie. Moglyby sie one okazac niebezpieczne dla was i wszystkich czlonkow grupy. Pierce to Smith, ktory dotychczas zamordowal dziewietnascie osob. I bedzie to robil nadal.Mowilem pare minut, potem przerwalem. Ktos z grupy chcial zadac pytanie. Prawde mowiac, kilka pytan. Nie moglem ich za to winic - sam mialem mnostwo watpliwosci. -Czy mozemy sie na moment cofnac? Zaatakowano panska rodzine? - zapytal mlody, ostrzyzony na jeza agent. - Rzeczywiscie odniosl pan obrazenia? -Mial miejsce napad na moj dom. Z nieznanych jeszcze powodow intruz powstrzymal sie od morderstwa. Moja rodzina czuje sie dobrze. Wierzcie mi, bardziej niz komukolwiek zalezy mi na tym, by zrozumiec napastnika i sens tego ataku. Chce dostac tego sukinsyna, kimkolwiek on jest. Wyciagnalem przed siebie reke z gipsowym opatrunkiem, by wszyscy mogli ja zobaczyc. -Jedna kula trafila mnie w nadgarstek. Druga w brzuch, ale przeszla na wylot. Wbrew oficjalnym komunikatom, tetnica udowa nie zostala drasnieta. Bylem poraniony, ale elektrokardiogram okazal sie w normie. To moglo dzialac na korzysc Pierce'a. Kyle? Czy zechcesz wypelnic pewne luki, do powstania ktorych sie przyczyniles? Autorem tego planu byl Kyle Craig, ktory teraz zabral glos. -Alex ma racje, jesli chodzi o Pierce'a. To morderca dzialajacy z zimna krwia, a zadanie, ktore mamy nadzieje wykonac tej nocy, jest niebezpieczne. Podejmujemy nietypowa akcje, ale usprawiedliwia nas zaistniala sytuacja. W ciagu kilku ostatnich tygodni Interpol i Biuro pracowaly nad zastawieniem bezblednej pulapki na nieuchwytnego pana Smitha, ktorym wedlug nas jest Thomas Pierce - powtorzyl. - Dotychczas nie udalo sie zlapac go na goracym uczynku, a nie chcemy, aby cos go sploszylo, sklonilo do ucieczki. -To przerazajacy, nawiedzony skurwiel, mowie wam - wtracil stojacy obok mnie John Sampson. Bylem pewien, ze stara sie opanowac, pohamowac gniew. - W dodatku jest bardzo ostrozny. Kiedy pracowalismy razem, nigdy nie zlapalem go na najmniejszym potknieciu. Znakomicie gral swoja role. -Ty tez, John - pochwalil go Kyle i dodal - detektyw Sampson bral udzial w tym podstepie. Kilka godzin wczesniej John Sampson byl z Pierce'em w New Jersey. Znal go lepiej niz ja, ale nie tak dobrze jak Kyle czy Sondra Greenberg z Interpolu, ktora pierwotnie pracowala nad sylwetka Pierce'a, a teraz byla z nami w Quantico. -W jaki sposob on dziala, Sondro? - zapytal Kyle. - Co zaobserwowalas? Byla wysoka kobieta o wywierajacej wrazenie aparycji. Od niemal dwoch lat pracowala nad ta sprawa w Europie. -Thomas Pierce to arogancki sukinsyn. Mozecie mi wierzyc, wysmiewa sie z nas wszystkich. Ma do siebie stuprocentowe zaufanie. Zyje w nieustannym napieciu, bez przerwy oglada sie za siebie. Niekiedy mysle, ze nie jest istota ludzka. Wydaje mi sie jednak, ze niebawem nawali. Zastosowany przez nas nacisk przynosi efekty. 184 -To staje sie coraz bardziej oczywiste - podjal watek Kyle. - Pierce byl z poczatku bardzo cwany. Wprowadzil wszystkich w blad. Jest profesjonalista, jak nasi agenci. Pierwotnie nikt z policji w Cambridge nie wierzyl, ze to on zamordowal Isabelle Calais. Nie popelnial najmniejszych bledow. Jego zal po smierci dziewczyny byl bardzo przekonujacy.-Tak jest, panie i panowie - jeszcze raz zabral glos Sampson. - Jest sprytny jak wszyscy diabli. A takze calkiem dobry w prowadzeniu sledztwa. Ma instynkt, dziala w sposob zdyscyplinowany. Odrobil prace domowa, poszedl prosto do Simona Conklina. Mysle, ze wspolzawodniczy z Alexem. -Ja takze - zgodzil sie Kyle. - Jest to postac bardzo zlozona. Przypuszczalnie nie wiemy o nim nawet polowy. To mnie martwi. Kyle przyszedl do mnie ze sprawa pana Smitha, zanim Soneji urzadzil kanonade na dworcu Union Station. Kiedy zawiozlem Rosie na badania do Quantico, rozmawialismy ponownie. Wspolpracowalem z nim nieoficjalnie. Pomagalem w analizowaniu sylwetki Pierce'a, tak samo jak Sondra Greenberg. Kiedy postrzelono mnie we wlasnym domu, Kyle natychmiast ruszyl do Waszyngtonu. Na szczescie napad okazal sie znacznie mniej grozny, niz wszyscy sadzili, czy tez jak my kazalismy im wierzyc. Czlowiekiem, ktory podjal decyzje, by skorzystac z tej szansy, byl Kyle. Jak dotychczas, Pierce byl wolnym strzelcem. A gdyby tak wlaczyc go w moja sprawe? Mozna by go obserwowac, wywierac presje. Kyle uwazal, ze Pierce nie zdola oprzec sie takiemu wyzwaniu. To jego rozbudowane ego, nieslychana pewnosc siebie. Okazalo sie, ze mial slusznosc. -Pierce wkrotce nawali - powtorzyla Sondra Greenberg. - Wierzcie mi. Nie wiem do konca, co sie dzieje w jego glowie, ale dochodzi do granicy. Zgadzalem sie z nia. -Powiem wam, co sie moze zdarzyc pozniej. Rozpocznie sie fuzja dwoch osob. Pan Smith i Thomas Pierce wkrotce sie polacza. Prawde mowiac, wydaje sie, ze zmniejsza sie nie ta czesc jego osobowosci, ktora jest Thomasem Pierce'em. Mysle, ze on spowodowal, zeby pan Smith wydal Simona Conklina. -Chyba juz czas, abys spotkal sie z panem Pierce'em i panem Smithem -szepnal mi do ucha Sampson. ROZDZIAL 103 No wlasnie. To juz koniec. Tak musialo sie stac.Tego wieczoru w Princeton, okolo siodmej wszystko, co zaplanowalismy, bylo zapiete na ostami guzik. Thomas Pierce uchodzil dawniej za postac nieuchwytna, niemalze iluzoryczna. W tajemniczy sposob wcielal sie w role "pana Smitha", a pozniej tak samo sie jej pozbywal. Teraz najwyrazniej musial peknac. 185 Nikt nie wie, w jaki sposob uprawial swa czarna magie. Nie bylo zadnych swiadkow, nikt tego nie przezyl.Kyle Craig obawial sie, ze jesli nie zdolamy przylapac Pierce'a na goracym uczynku, nie bedziemy mieli podstaw do zatrzymania go na dluzej niz czterdziesci osiem godzin Kyle uwazal, ze jest on sprytniejszy niz Gary Soneji, niz my wszyscy. Sprzeciwial sie przydzieleniu Thomasa Pierce'a do sprawy pana Smitha, lecz zostal przeglosowany. Obserwowal go, sluchal i w miare uplywu czasu umacnial sie coraz bardziej w przekonaniu, ze Pierce ma cos na sumieniu - przynajmniej zabojstwo Isabelli Calais. Jednak z drugiej strony wydawalo sie, ze Pierce nie popelni najmniejszego bledu. Zawsze zacieral za soba slady. I oto nastapil przelom. Widziano Pierce'a we Frankfurcie w Niemczech tego samego dnia, kiedy popelniono tam morderstwo. A wtedy powinien przeciez byc w Rzymie. To wystarczylo, by Kyle wyrazil zgode na przeszukanie mieszkania Pierce'a w Cambridge. Niczego nie znaleziono. Kyle sciagnal ekspertow komputerowych, ktorzy podejrzewali Pierce'a o wysylanie do siebie informacji przypisywanych panu Smithowi, lecz nie mieli na to zadnych dowodow. Pozniej widziano Pierce'a w Paryzu tego dnia, kiedy zaginal doktor Abel Sante, choc z dziennika podrozy wynikalo, ze spedzil ten dzien w Londynie. Byla to tylko poszlaka, ale Kyle wiedzial, ze znalazl zabojce. Ja tez to wiedzialem. Potrzebowalismy teraz konkretnych dowodow. W okolicach Princeton rozlokowano prawie piecdziesieciu agentow FBI. Wydawalo sie, ze jest to ostatnie miejsce na swiecie, w ktorym moze nastapic zakonczenie szokujacej zbrodni czy tez serii zabojstw. Czekalismy z Sampsonem na przednim siedzeniu ciemnego sedana zaparkowanego w anonimowej, na pierwszy rzut oka, uliczce. Nie nalezelismy do glownej ekipy prowadzacej obserwacje, ale trzymalismy sie blisko, mile lub dwie od Pierce'a. Byl wczesny wieczor, Sampson okazywal zaniepokojenie i irytacje. Walke z Pierce'em przezywal bardzo osobiscie. Ja tez mialem prywatna sprawe do zalatwienia w Princeton. Chcialem dopasc Simona Conklina. Niestety, w tej chwili stoi miedzy nami Thomas Pierce. Znajdowalismy sie o kilka przecznic od miejscowego hotelu "Marriott", w ktorym zatrzymal sie Pierce. -Wcale niezly plan - mruknal Sampson, gdy tak czekalismy bez ruchu. -FBI probowalo juz wszystkiego. Kyle uwaza, ze to zadziala. Przypuszcza, ze Pierce nie zdola sie powstrzymac od napadu na moj dom. To bedzie dla mego najwieksze wyzwanie. Kto wie? Sampson zmruzyl oczy. Znalem to spojrzenie - ostre, swiadczace, ze rozumie, o czym mowa. -No tak, a ty nie miales z tym nic wspolnego, co? 186 -Powiedzmy, ze podpowiedzialem, dlaczego taka kombinacja moze okazacsie atrakcyjna dla Pierce'a, dla jego ogromnego ego. Zasugerowalem, ze moze okazac sie na tyle zadufany w sobie, by dac sie zlapac. Sampson wywrocil oczami, co robil od czasu, gdy skonczyl dziesiec lat. -No, moze i tak bylo. Nawiasem mowiac, we wspolnej pracy on jest jeszcze bardziej upierdliwy niz ty. Siedzielismy w samochodzie stojacym w bocznej uliczce, patrzac, jak nad uniwersyteckim miasteczkiem zapada noc. Nieraz bylismy w takiej sytuacji - i oto znowu jestesmy razem. John Sampson i Alex Cross na posterunku. -Ale ty mnie nadal kochasz - powiedzial Sampson, szczerzac zeby. Nieczesto zdarza mu sie rozrabiac w taki sposob, lecz gdy do tego dochodzi, lepiej miec sie na bacznosci. - Kochasz mnie, Sugar? Polozylem reke na jego udzie, wysoko. -Jasne, ze tak, chlopie. Uderzyl mnie mocno w ramie. Poczulem bol i mrowienie w palcach. Ten facet ma lape jak z zelaza. -Chce zrobic krzywde Thomasowi Pierce'owi! Zrobie krzywde Thomasowi Pierce'owi! - wrzasnal na caly glos. -Zrobic krzywde Thomasowi Pierce'owi! - wolalem razem z nim. - A takze panu Smithowi! -Zrobic krzywde panu Smithowi i panu Pierce'owi - zaspiewalismy w duecie, nasladujac film "Bad Boy". Tak! Bylo jak dawniej. Jak gdyby nic sie nie zmienilo. ROZDZIAL 104 Thomas Pierce sadzil, ze jest niezwyciezony, ze nikt go nie powstrzyma.Czekal w ciemnosci jak skamienialy, jakby byl w transie. Myslal o Isabelli, mial przed oczami jej piekna usmiechnieta twarz, slyszal jej glos. Pozostal w takim stanie do chwili, gdy w bawialni zapalilo sie swiatlo i pojawil sie Simon Conklin. -W domu znajduje sie intruz - wyszeptal Pierce. - Czy to brzmi znajomo? Czy jakies dzwony bija dla ciebie, Conklin? Magnum.357 wycelowal w glowe Conklina. Mogl go rozwalic tuz obok drzwi wejsciowych i schodow na werande. -Co to znaczy... - Conklin mrugal powiekami w ostrym swietle. Po chwili jego wzrok stwardnial. -Prawo nic nie znaczy w tym kraju! - wrzasnal. - Nie ma pan prawa przebywac w moim domu. Jazda stad! 187 Pierce nie zdolal powsciagnac usmiechu.Oczywiscie, dostrzegal humorystyczne strony zycia, ale nie zawsze czerpal z tego prawdziwa przyjemnosc. Teraz wstal z krzesla, trzymajac bron wycelowana prosto w Conklina. W pokoju brakowalo wolnej przestrzeni - pelno tu bylo wysokich polek zawalonych gazetami, ksiazkami, czasopismami i wycinkami prasowymi. Wszystko posegregowane wedlug dat i tematow. Pierce byl przekonany, ze Simon nie jest wcale takim prostakiem, lecz cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. -Schodami na dol. Idziemy do twojej piwnicy - powiedzial. - Dalej, do piwnicy. Na dole swiecilo sie swiatlo. Thomas Pierce zadbal o wszystko. Na srodku zagraconej piwnicy stalo przenosne lozko. Pierce musial uprzatnac stosy ksiazek z serii science fiction i na temat umiejetnosci przetrwania, zeby zrobic miejsce na te lezanke. Nie byl pewny, choc podejrzewal, ze obsesja Conklina ma zwiazek z wyginieciem ludzkiej rasy. Gromadzil ksiazki, czasopisma i artykuly z gazet, podtrzymujace jego patologiczna teorie. Na scianie wisiala okladka magazynu naukowego z tytulem: "Zmiany plciowe u ryb - spojrzenie na hermafrodytyzm symultaniczny i sekwencyjny". -Co sie dzieje, do cholery!? - krzyknal Conklin, spostrzeglszy skutki przygotowan Pierce'a. Wszyscy o to pytaja odparl Pierce i popchnal go do przodu. Conklin zsunal sie z kilku stopni. -Myslisz, ze sie ciebie boje? - warknal. - Nie, nie boje sie. Pierce pokiwal glowa i uniosl brwi. -Slysze, co mowisz, i zamierzam to od razu sprostowac. Popchnal jeszcze mocniej Conklina i patrzyl, jak ten stacza sie po schodach. Powoli zszedl za nim. -No i co, zaczynasz sie mnie bac? - zapytal. Uderzyl go trzymanym w rece pistoletem, a pozniej obserwowal krew plynaca z rozbitej glowy. -Nie znasz za bardzo bolu. Tyle juz o tobie wiem - wyszeptal. - Nie jestes przy tym zbyt odwazny. Byles w domu Crossow, ale nie potrafiles zabic Alexa, prawda? Nie umiales zabic jego rodziny. Stchorzyles w jego domu. Nawaliles. Tyle juz wiem. Thomas Pierce rozkoszowal sie ta konfrontacja, czerpal z niej satysfakcje. Byl ciekaw, skad bierze sie tik Simona Conklina. Mial zamiar przeprowadzic studia nad Conklinem, zrozumiec jego nature. Poznajac Simona, mogl sie tez dowiedziec czegos o sobie. Wpatrywal sie w twarz Conklina. -Po pierwsze, chce, zebys przyznal, ze to ty wslizgnales sie do domu Alexa Crossa. To byles ty! Masz zaraz powiedziec, ze to ty. Nic z tego, co powiesz, nie zostanie uzyte przeciwko tobie, nie bedzie tez wykorzystane w sadzie. To sprawa tylko miedzy nami. 188 Simon Conklin patrzyl na Pierce'a jak na zupelnego swira. "Patrzcie, jaki dobry obserwator."-Zwariowales. Nie mozesz tego zrobic. W sadzie to nie bedzie mialo znaczenia - kwilil Conklin. Pierce szeroko otworzyl oczy ze zdumienia. Popatrzyl na niego, jak gdyby to Conklin byl wariatem. -Przeciez tak wlasnie powiedzialem. Nie sluchasz mnie? Czy myslisz, ze gadam do siebie? Nie, w ich sadzie to nie bedzie mialo znaczenia. Ale tu jest moj sad. Jak na razie, przegrywasz te sprawe, prostaczku Simonie. Jednak z ciebie niezly spryciarz. Jestem przekonany, ze w ciagu najblizszych kilku godzin lepiej sie postarasz. Simon Conklin az westchnal z zaskoczenia, gdy zobaczyl wymierzone w piersi blyszczace ostrze skalpela z nierdzewnej stali. ROZDZIAL 105 -Patrz na mnie! Masz sie skoncentrowac na tym, co mowie, Simonie. Ja niejestem kolejnym urzednikiem z FBI - bede ci zadawal wazne pytania. Oczekuja, ze odpowiesz na nie zgodnie z prawda. To ty wdarles sie do domu Crossow! Ty na padles Crossa. Zacznijmy od tej kwestii. Zrecznym ruchem lewej reki z zaskakujaca sila przeciagnal lezacego Conklina po podlodze. Odlozyl na bok skalpel i przywiazal ofiare sznurem do lozka. Pochylil sie, przysuwajac twarz do unieruchomionego czlowieka. -Mam dla ciebie istotna wiadomosc - nie podoba mi sie demonstrowanie poczucia wyzszosci. Mozesz mi wierzyc, ty nie jestes lepszy od innych. To dziwne, ale wydaje mi sie, ze wyrazilem sie dostatecznie jasno. Ty jestes niezly okaz, Conklin. Pokaze ci cos, co przyprawi cie o dreszcze na grzbiecie. -Nie! - zaskrzeczal Conklin. Bezradnie przygladal sie, jak Pierce niespodziewanie nacial gorna czesc jego klatki piersiowej. Nie byl w stanie uwierzyc w to, co widzi. Zaczal krzyczec. -Czy teraz latwiej ci sie skoncentrowac, Simonie? Czy widzisz, co stoi tam, na stole? To twoj magnetofon. Oczekuje od ciebie wyznania prawdy. Masz mi powiedziec, co sie wydarzylo w domu doktora Crossa. Chce uslyszec wszystko. -Zostaw mnie w spokoju - wyszeptal cicho Conklin. -Nie! Nie zrobie tego na pewno. No dobrze, nie zwracaj uwagi na skalpel i magnetofon. Chce, abys sie skupil na tym. To zwyczajna puszka coca-coli. To twoja cola, Simon. Mocno potrzasnal jaskrawoczerwona puszka i otworzyl ja. Nastepnie chwycil Conklina za dlugie, brudne wlosy i odchylajac jego glowe do tylu, podstawil mu pod nos niewinnie wygladajace naczynie. 189 Nasycona gazem, brazowa ciecz eksplodowala, pieniac sie z szumem. Dostala sie do nosa, poplynela do mozgu Conklina. Te sztuczke stosowali przesluchujacy w armii. Nieprawdopodobnie bolesny, ale zawsze skuteczny sposob.Simon Conklin zakrztusil sie, zaczal kaslac i dlawic sie. -Spodziewam sie, ze doceniasz moja przemyslnosc. Potrafie wykorzystac kazdy przedmiot uzywany w domu. Czy jestes gotow do spowiedzi? A moze chcesz jeszcze troche coli? Simon Conklin szeroko otworzyl oczy. -Powiem wszystko, co chcesz! Tylko przestan, prosze. Thomas Pierce z uznaniem skinal glowa. -Oczekuje prawdy. Faktow. Chce miec pewnosc, ze rozwiazalem zagadke. z ktora nie poradzil sobie Alex Cross. Wlaczyl magnetofon i podsunal go pod zarosniety podbrodek Conklina. -Mow, co sie wydarzylo. -To ja napadlem na Crossa i jego rodzine. Tak, tak, to ja - mowil Simon Conklin zdlawionym glosem, w ktorym wyczuwalo sie silne emocje. - Gary mnie zmusil. Powiedzial, ze jesli tego nie zrobie, ktos mnie dopadnie, bedzie torturowac, a potem zabije. To mial byc ktos, kogo on poznal w wiezieniu Lorton. To prawda, przysiegam. To Gary byl szefem, a nie ja! Thomas Pierce nieoczekiwanie stal sie niemal czuly, jego lagodny g3os dzialal uspokajajaco. -O tym wiem, Simon. Nie jestem glupi. Wiem, ze to Gary ci polecil. Ale kiedy juz wszedles do domu Crossa, nie potrafiles go zabic, prawda? Wyobrazales sobie, jak to bedzie, ale potem nie potrafiles tego zrobic. Simon Conklin przytaknal. Byl wyczerpany i przerazony. Zastanawial sie, czy to nie Gary przyslal tego szalenca, i uznal, ze to jest bardzo prawdopodobne. Pierce ponaglil go, wymownie pokazujac puszke coca-coli. Sluchajac wypil lyk. -Dalej, Simonie. Opowiedz mi o sobie i Garym. Conklin plakal, lkal jak dziecko, ale mowil. -Mielismy nieszczesliwe dziecinstwo. Stalismy sie nierozlaczni. Bylem przy tym, jak Gary spalil wlasny dom. W srodku znajdowal sie jego ojciec i macocha z dwojgiem swoich dzieciakow. Pilnowalem tez dwoje dzieci, ktore on porwal z Waszyngtonu. To ja wszedlem do domu Crossa. Masz racje! Ale to rownie dobrze mogl byc Gary. On wszystko zaplanowal. Pierce przelozyl tasme na druga strone. -Teraz juz lepiej, Simon. Wierze ci. Wyznanie Simona Conklina wydawalo sie waznym punktem przelomowym, umozliwiajacym dobrniecie do konca. Sledztwo zamkniete. Pierce udowodnil, ze jest lepszy niz Alex Cross. -Powiem ci cos zaskakujacego, Simonie. Spodziewam sie, ze to docenisz. Uniosl skalpel. Simon Conklin usilowal krzyczec - wiedzial, co sie za chwile wydarzy. -W porownaniu ze mna Gary Soneji byl niewinnym kociatkiem - oswiadczyl Thomas Pierce. - Ja jestem pan Smith. 190 ROZDZIAL 106 Popedzilismy z Sampsonem przez Princeton, lamiac wszelkie ograniczenia predkosci. Agenci sledzacy Thomasa Pierce'a na jakis czas stracili go z oczu. Nieuchwytny Pierce - czy moze pan Smith - byl na swobodzie. Wydawalo sie, ze w koncu odnalezli go u Simona Conklina. Powstal straszliwy chaos.Zaraz po naszym przyjezdzie Kyle dal sygnal do ataku na dom. Sampson i ja mielismy byc tylko pieprzonymi obserwatorami. Podobnie jak obecna tam Sondra Greenberg. Kilku agentow, Sampson, ja i Sondra rzucilismy sie biegiem przez podworze. Rozdzielilismy sie. Niektorzy wpadli do srodka przez drzwi frontowe, inni tylnym wejsciem. Poruszalismy sie szybko, sprawnie, z bronia przygotowana do strzalu. Wszyscy mielismy na sobie skafandry z duzym napisem FBI na plecach. -Mysle, ze on tu jest - powiedzialem do Sampsona. - Chyba zaraz spotkamy pana Smitha! Bawialnia byla ciemniejsza i bardziej mroczna niz w czasie mojej pierwszej wizyty. Nie zauwazylismy nikogo - ani Pierce'a, ani Simona Conklina. Dom wygladal, jakby ktos go spladrowal, panowal w nim straszliwy smrod. Kyle dal znak reka; ustawilismy sie w tyraliere i w wielkim napieciu przeczesywalismy caly dom. -Nie widze i nie slysze niebezpieczenstwa - mruczal stojacy obok mnie Sampson - ale ono tu sie czai. Chcialem zalatwic Pierce'a, lecz jeszcze bardziej zalezalo mi na dopadnieciu Conklina. To on wdarl sie do mego domu, napadl moja rodzine. Potrzebowalem pieciu minut sam na sam z Conklinem. Dla mnie bylby to czas terapii. Moze pogadalibysmy sobie o Garym Sonejim, o "wielkich", jak sami siebie nazywali. -Piwnica! Na dol! Szybko! - krzyczal jakis agent. Zabraklo mi tchu, poczulem bol. Prawy bok palil mnie jak wszyscy diabli. Zbieglem za innymi waskimi, kretymi schodami. Uslyszalem slowa Kyle'a, ktory znalazl sie przede mna: Jezu drogi. Dostrzeglem Simona Conklina rozkrzyzowanego na podlodze, na starym materacu w niebieskie paski. Czlowiek, ktory zaatakowal mnie i moja rodzine, byl strasznie pokaleczony. Dzieki niezliczonym zajeciom z anatomii na Uniwersytecie Johna Hopkinsa lepiej od innych znioslem ten przygnebiajacy widok. Simon Conklin mial rozcieta klatke piersiowa, brzuch i podbrzusze, jakby "zimny chirurg" przygotowal go wlasnie do sekcji. -Caly wypatroszony - mruknal agent FBI, odwracajac twarz. - Dlaczego, w imie Boga? Simon Conklin nie mial twarzy. Na szczycie czaszki widnialo glebokie naciecie, odslaniajace kosc. Zdjeto mu skalp razem ze skora twarzy. Dlugie, czarne wlosy Conklina zwieszaly sie tylko w miejscu, w ktorym powinien znajdowac sie podbrodek. Wygladaly jak broda. Podejrzewalem, ze dla Pierce'a to moze miec jakies znaczenie. Jakie znaczenie moze miec dla niego zacieranie twarzy? 191 W piwnicy znajdowaly sie drewniane, nie malowane drzwi, przez ktore wychodzilo sie na zewnatrz, ale zaden z agentow stojacych na dworze nie widzial, zeby Pierce wychodzil. Kilku ludzi rzucilo sie w pogon. Ja zostalem w srodku ze zmaltretowanym cialem. Tym razem nie moglbym skrytykowac mamy Nany. Pierwszy raz zrozumialem, co to znaczy poczuc sie stary fizycznie.-On zrobil to w ciagu kilku minut? - zapytal Kyle Craig. - Alex, czy mozna dzialac tak szybko? -Tak, jezeli jest tak szalony, jak sadze. Pamietaj, ze on cwiczyl to w szkole medycznej, nie wspominajac juz o innych ofiarach. Musi byc nieprawdopodobnie silny, Kyle. Nie ma specjalnych narzedzi ani pily elektrycznej. Posluguje sie skalpelem i wlasnymi rekami. Stalem obok materaca, wpatrujac sie w szczatki Simona Conklina. Myslalem o tchorzliwym napadzie na mnie i moja rodzine. Chcialem, zeby zostal zlapany, ale nie w taki sposob. Nikt nie zasluguje na taki koniec. Tylko u Dantego potepieni otrzymuja rownie surowa kare. Pochylilem sie nizej, przygladajac sie zwlokom Simona Conklina. Dlaczego Thomas Pierce byl taki wsciekly na Conklina? Dlaczego tak strasznie go ukaral? W piwnicy panowala glucha cisza. Sondra Greenberg oparla sie o sciane - byla bardzo blada. Sadzilem, ze jest przyzwyczajona do widoku zabojstw, ale moze tego nikt nie potrafi wytrzymac. Musialem odchrzaknac, zanim przemowilem. -On odcial przednia czesc czaszki - powiedzialem. Przeprowadzil trepanacje. Wyglada na te, ze Thomas Pierce wrocil do praktyki medycznej. ROZDZIAL 107 Kyle'a Craiga znalem od dziesieciu lat, a nasza przyjazn trwala prawie tak samo dlugo. Ale nigdy wczesniej nie widzialem go tak zaklopotanego i niepocieszonego z powodu jakiejs sprawy, chocby nawet najbardziej skomplikowanej i przygnebiajacej. Dochodzenie w sprawie Thomasa Pierce'a rujnowalo jego kariere -w kazdym razie on tak uwazal, byc moze nie bez racji.-Jak to jest, do cholery, ze jemu ciagle udaje sie wymykac? - zapytalem. Byl juz ranek nastepnego dnia, a my ciagle przebywalismy w Princeton. Wybralismy sie na sniadanie do Pancake House. Jedzenie bylo doskonale, lecz ja nie czulem glodu. - Najgorsze jest to - ze on wie o wszystkim, co mozemy zrobic. Przewiduje nasze poczynania i procedury. Byl jednym z nas. -Moze on faktycznie jest Obcym - powiedzialem, a Kyle przytaknal ze zniecheceniem. Jadl jajka sadzone, nisko pochylajac twarz nad talerzem. Nie zdawal sobie sprawy, jak komicznie wyglada z tym przygnebieniem. -Te jajka na pewno sa bardzo smaczne - przerwalem milczenie, zaklocane dotychczas jedynie odglosem uderzen widelca o talerz. 192 Kyle popatrzyl na mnie ponuro.-Ja to rzeczywiscie spieprzylem, Alex. Powinienem zamknac Pierce'a, kiedy mialem okazje. Rozmawialismy o tym w Quantico. -I musialbys go zwolnic, wypuscic po kilku godzinach. I co bys zrobil pozniej? Nie moglbys go trzymac pod obserwacja bez konca. -Dyrektor Burns chcial postawic Pierce'a przed sadem, wyrzucic go, ale ja sie ostro sprzeciwilem. Myslalem, ze zdolam go dorwac. Powiedzialem Burnsowi, ze to zrobie. Pokrecilem przeczaco glowa. Nie moglem uwierzyc w to, co wlasnie uslyszalem. -Dyrektor FBI zgadzal sie na sankcje dla Pierce'a? Jezu. Kyle oblizal zeby jezykiem. -Tak, i nie tylko Burns. Ta sprawa doszla az do biura prokuratora generalnego i Bog jeden wie, gdzie jeszcze. Przekonywalem ich, ze Pierce to pan Smith, lecz pomysl, ze agent FBI jest jednoczesnie wielokrotnym morderca, nie bardzo do nich trafial. Teraz juz go nie zlapiemy. Nie ma odpowiednich wzorow, Alex, po prostu nie mamy sie na czym wzorowac. Nie umiemy go wysledzic. On sie z nas smieje. -Pewnie tak - zgodzilem sie. - To z pewnoscia trudny przeciwnik o pewnym poziomie inteligencji. Lubi czuc wlasna wyzszosc. Ale to przeciez jeszcze nie wszystko. Odkad pierwszy raz uslyszalem o tej skomplikowanej sprawie, zastanawialem sie nad mozliwoscia zastosowania jakiejs abstrakcyjnej, specyficznej koncepcji. Dobrze wiedzialem o istnieniu teorii mowiacej, ze kazde morderstwo jest inne i, co gorsza, jest roznie odbierane. Jesli tak, to schwytanie Pierce'a jest niemal niemozliwe. Jednak im dluzej myslalem o serii morderstw, a zwlaszcza o historii Thomasa Pierce'a, tym blizszy bylem przekonania, ze musi za tym stac jakas regula, jakas misja. FBI zwyczajnie to przeoczylo, a teraz i ja nie potrafie ustalic tej prawidlowosci. -Co chcesz zrobic, Alex? - zapytal w koncu Kyle. - To znaczy, jezeli juz nie zamierzasz zajmowac sie tym problemem, jesli masz go juz dosc. Pomyslalem o swojej rodzinie, domu, o Christine Johnson i tych wszystkich rzeczach, o ktorych z nia rozmawialem. Ale nie wiedzialem, w jaki sposob mialbym teraz wycofac sie z tej koszmarnej sprawy. Co wiecej, obawialem sie zemsty Pierce'a. Nie sposob przewidziec, jak on zareaguje. -Zostane z toba przez kilka dni. Bede pod reka, Kyle. Nie skladam zadnych obietnic na przyszlosc. Cholera, nie podoba mi sie to, co powiedzialem. Do diabla! -uderzylem piescia w stol, az podskoczyly naczynia i sztucce. Pierwszy raz tego dnia Kyle usmiechnal sie nieznacznie. -A zatem, jaki masz plan? Powiedz, co zamierzasz. W zamysleniu kiwalem glowa. Nie moglem uwierzyc, ze to robie. -Moj plan jest nastepujacy. Wracam do domu, do Waszyngtonu, to jest poza dyskusja. Jutro albo pojutrze polece do Bostonu. Chce obejrzec mieszkanie Pier- ce'a. On chcial zobaczyc moj dom, prawda? A potem zobaczymy, Kyle. Trzymaj na smyczy swoich zbieraczy dowodow, zanim nie wejde do jego apartamentu. Niech patrza, fotografuja, ale niech niczego nie przestawiaja. Pan Smith jest bardzo 193 przywiazany do uporzadkowanych rzeczy. Chce zobaczyc, jak wyglada mieszkanie Pierce'a, jak je dla nas urzadzil.Twarz Kyle'a znow oblekla sie smiertelna powaga, ktora, mowiac szczerze, bardziej mi odpowiadala. -Nie schwytamy go, Alex. Zostal ostrzezony. Teraz bedzie bardziej ostrozny. Moze sie ukryje, tak jak kilku innych zabojcow, po prostu zniknie z powierzchni ziemi. -To byloby niezle - odrzeklem - ale moim zdaniem, nieprawdopodobne. Musi byc jakas regula, Kyle. Tyle ze my jej nie znamy. ROZDZIAL 108 Na Dzikim Zachodzie mowia, ze czlowiek musi znowu wsiasc na konia, ktory go przed chwila zrzucil. Spedzilem w Waszyngtonie dwa dni, a wydawalo mi sie, ze zaledwie kilka godzin. Wszyscy byli wsciekli, ze znowu wyruszam na polowanie: Nana, dzieciaki, Christine. Trudno, niech bedzie.Polecialem do Bostonu pierwszym samolotem i o dziewiatej rano znalazlem sie w mieszkaniu Thomasa Pierce'a w Cambridge. Morderczy smok niechetnie wracal do gry. Pierwotny plan Kyle'a Craiga, majacy na celu ujecie Pierce'a, byl jednym z najodwazniejszych, jakie kiedykolwiek powstaly w zazwyczaj bardzo konserwatywnym FBI. Obecnie nalezalo odpowiedziec na pytanie, czy Thomas Pierce zdolal wydostac sie w jakis, sposob z rejonu Princeton. A moze nadal sie tam znajduje? Czy wrocil do Bostonu? Uciekl do Europy? Nikt tego nie wiedzial. Mozliwe, ze przez dluzszy czas nie uslyszymy ani slowa od Pierce'a albo, jesli ktos woli, od pana Smitha. Na pewno jest jakis wzorzec. Trzeba go tylko znalezc. Przez trzy lata Pierce mieszkal razem z Isabella Calais w apartamencie na pierwszym pietrze domu w Cambridge. Drzwi wejsciowe otwieraly sie do kuchni, dalej znajdowal sie dlugi hol, przypominajacy korytarz w pociagu. To mieszkanie okazalo sie rewelacja. Wszedzie pelno pamiatek po Isabelli Calais. Sprawialo to dziwne, nieodparte wprost wrazenie, ze ona nadal tu mieszka i moze nagle wyjsc z ktoregos pokoju. We wszystkich pomieszczeniach znajdowaly sie jej fotografie. Podczas pierwszego, pobieznego przegladu naliczylem ponad dwadziescia zdjec Isabelli. Jak Pierce moze znosic obecna wszedzie twarz tej kobiety, spogladajaca na niego, oskarzajaca go w milczeniu o niewyobrazalne morderstwo? Na zdjeciach Isabella Calais ma przepiekne kasztanowe wlosy, dlugie i znakomicie utrzymane, piekna twarz i cudowny, naturalny usmiech. Latwo sie domyslic, jak bardzo ja kochal. Tylko w jej piwnych oczach czai sie wyraz zamyslenia, nieobecnosci, jak gdyby znajdowala sie daleko stad. 194 Ogledziny mieszkania wywolywaly u mnie zawrot glowy, spowodowaly, ze wywracaly mi sie wnetrznosci. Czy Pierce usiluje dac nam, a moze sobie, do zrozumienia, ze absolutnie nic nie czuje - zadnej winy, smutku, milosci?Myslac o tym, sam czulem zal. Wyobrazalem sobie, jak straszna tortura jest dla niego kazdy dzien zycia, w ktorym nie potrafi doswiadczyc glebokiej milosci, prawdziwego uczucia. Czy w swoim obledzie Pierce uwazal, ze tnac na czesci kazda z ofiar, znajdzie wlasciwa odpowiedz na wlasne problemy? A moze prawda jest zupelnie inna. Moze Pierce szukal poczucia jej obecnosci, chcial odczuwac wszystko z najwieksza intensywnoscia, jaka sobie mozna wyobrazic? Czy Thomas Pierce sadzil, ze kochal Isabelle Calais bardziej niz moglby kochac kogos innego? Czy czul sie zbawiony przez te milosc? Potem dowiedzial sie o jej romansie z doktorem o nazwisku Martin Straw - czy ten fakt doprowadzil go do szalenstwa i do tego nieslychanego czynu: zamordowania jedynej osoby, ktora kochal? Dlaczego jej fotografie nadal sa w kazdym zakatku tego mieszkania? Dlaczego Thomas Pierce torturuje sie nieustannymi wspomnieniami? Isabella Calais patrzyla na mnie, gdy przeszukiwalem kolejne pokoje. Czy chciala mi cos powiedziec? -Kim on jest, Isabello? - wyszeptalem. - Co zamierza zrobic? ROZDZIAL 109 Rozpoczalem szczegolowa rewizje apartamentu. Zwracalem pilna uwage nie tylko na rzeczy zwiazane z Isabella, ale takze na dobytek Pierce'a. Oboje studiowali, wiec nie zdziwilo mnie, ze wokol pelno bylo papierow i akademickich podrecznikow.Znalazlem intrygujaca poleczke zastawiona zakorkowanymi fiolkami wypelnionymi piaskiem. Na kazdej fiolce widniala nazwa innej plazy: Laguna, Montauk, Normandia, Parma, Virgin Gorda, Oahu. Zdziwilem sie, ze Pierce zamknal w buteleczkach cos tak niezmierzonego, nieskonczonego i przypadkowego, starajac sie nadac temu tresc. Pytanie, jaka zasada systematyzuje morderstwa pana Smitha. Co moze je wytlumaczyc? W mieszkaniu znalazlem dwa rowery gorskie GT Zaskar i dwa kaski GT Ma-chete. Isabella i Thomas jezdzili wspolnie po New Hampshire i dalej, az do Ver-mont. Bylem coraz bardziej pewny, ze Pierce kochal ja bardzo mocno. Pozniej ta milosc przeksztalcila sie w nienawisc tak wielka, ze niewiele osob moze ja sobie wyobrazic. W pierwszym sprawozdaniu policyjnym z Cambridge w przekonujacy sposob opisywano zal Pierce'a na miejscu zbrodni jako "niemozliwy do udawania". Jeden z detektywow napisal: "On jest zszokowany, zaskoczony, wyraznie ma zlamane serce". 195 Ale co jeszcze? Co poza tym? Trzeba przeciez wysnuc z tego jakis wniosek, musi istniec jakis wzorzec.W korytarzu wisial oprawiony w ramki cytat: Bez Boga jestesmy skazani na wolnosc. Czy to Sartre? Tak mi sie zdaje. Zastanawialem sie, czyj sposob myslenia odzwierciedla to zdanie. Czy Pierce bral je powaznie, czy traktowal jak zart? Zainteresowalo mnie slowo "skazani". Czy Pierce byl czlowiekiem skazanym? W glownej sypialni stala biblioteczka z dobrze utrzymana, trzytomowa praca H. L. Menckena The American Language. Ksiazki znajdowaly sie na gornej polce. Naturalnie, jest to rzecz godna wyeksponowania. Moze to prezent? Pamietalem, ze Pierce przed dyplomem studiowal dwa kierunki: biologie i filozofie. Teksty filozoficzne lezaly rozrzucone po calym mieszkaniu. Przeczytalem napisy na grzbietach: Jacques Derrida, Foucault, Jean Baudrillard, Heidegger, Habermas, Sartre. Znalazlem tez kilka slownikow, francuski, niemiecki, angielski, wloski i hiszpanski. Zwiezly, dwutomowy Oxford English Dictionary mial tak drobny druk, ze dolaczono do niego szklo powiekszajace. Nad biurkiem Pierce'a wisial oprawiony wykres prezentujacy mechanizm ludzkiego glosu. Obok zas kolejny cytat: Jezyk to wiecej niz mowa. Na blacie ulozono kilka ksiazek napisanych przez lingwiste i dzialacza spolecznego, Noama Chomsky'ego. Chomsky sugerowal, ze proces przyswajania jezyka obejmuje skomplikowany skladnik biologiczny. Traktowal rozum jako zbior organow umyslowych. Wydaje mi sie, ze to wlasnie mowil Chomsky. Zastanawialem sie, co Noam Chomsky lub diagram mechanizmu ludzkiego glosu moga miec wspolnego ze Smithem albo smiercia Isabelli Calais. Siedzialem pograzony w myslach, gdy nagle wyrwal mnie z tego stanu donosny glos przypominajacy buczenie, ktory dochodzil z kuchni lezacej po drugiej stronie korytarza. Wydawalo mi sie, ze jestem sam, wiec buczenie wystraszylo mnie. Wyciagnalem spod pachy glocka i ruszylem biegiem przez hol. Wpadlem do kuchni z pistoletem w pozycji do strzalu i natychmiast zorientowalem sie, skad dobiega niepokojacy dzwiek. Przynioslem ze soba komputer, zostawiony przez Pierce'a w hotelu w Princeton. Czy zapomnial go tam celowo? Czy moze chcial zostawic kolejna wskazowke? Halasowal specjalny alarm zamontowany w laptopie. Czyzby przeslal nam wiadomosc? Faksem czy poczta glosowa? A moze ktos wyslal informacje dla Pierce'a? Kto moglby przekazywac mu wiadomosci? Najpierw sprawdzilem poczte glosowa. To byl Pierce. Jego silny, rowny glos dzialal prawie uspokajajaco. Byl to glos czlowieka, ktory zachowuje kontrole nad soba i sytuacja. To doprawdy cos nadzwyczajnego w istniejacych okolicznosciach - sluchac go samotnie w jego wlasnym mieszkaniu. "Doktorze Cross - mam nadzieje, ze pan mnie slyszy. Oto przeslanie z gatunku tych, jakie otrzymywalem, gdy sledzilem Smitha. 196 Oczywiscie sam tez korzystalem z takich przekazow dla dezinformacji, wysylalem je do siebie. Chcialem wyprowadzic w pole policje i FBI. Kto wie, moze nadal mam taki zamiar.Tak czy owak, oto pierwsza wiadomosc dla pana - Anthony Bruno, Brielle, New Jersey. Moze zechce sie pan wybrac nad morze, by ze mna poplywac? Czy doszedl pan juz do jakichs wnioskow dotyczacych Isabelli? Ona odgrywa istotna role w calej tej sprawie. Slusznie pan zrobil, jadac do Cambridge. Smith-Pierce." ROZDZIAL 110 FBI udostepnilo mi helikopter na przelot z miedzynarodowego lotniska Logan do Brielle w New Jersey. Czas podrozy spedzilem na obsesyjnych rozmyslaniach o Pierce, jego mieszkaniu, Isabelli Calais, ich apartamencie, jego studiach biologicznych i filozoficznych oraz o Noamie Chomskym. Chociaz nigdy nie smialbym pomyslec, ze to mozliwe, Pierce przycmil Gary'ego Sonejiego i Simona Conklina. Nienawidzilem wszystkiego, co mialo zwiazek z Thomasem Pierce'em. Zawdzieczalem to zdjeciom Isabelli.Obcy? - napisalem na kartce z notatnika, trzymanego na kolanach. On identyfikuje sie z autorem opisu. Wyalienowany? Wyalienowany z czego? Sielankowa mlodosc w Kalifornii. Nie pasuje do zadnego z typow psychopatycznych, ktorymi poslugiwalismy sie wczesniej. Jest jedyny w swoim rodzaju. Chyba rozkoszuje sie tym faktem w sekrecie. Nie wystepuje zadna wyrazna wspolna cecha tych zabojstw, zwiazana z motywem psychologicznym. Morderstwa wydaja sie przypadkowe i zalezne od jego uznania! On zachwyca sie wlasna oryginalnoscia. Doktor Sante, Simon Conklin, a teraz Anthony Bruno. Dlaczego oni? Czy Conklin sie liczy? Przewidzenie nastepnego ruchu, nastepnego zabojstwa Thomasa Pierce'a wydaje sie niemozliwe. Skad pomysl wyprawy na poludnie, na wybrzeze New Jersey? Wydawalo mi sie, ze on pochodzi z nadmorskiej miejscowosci polozonej w okolicy Laguna Beach w poludniowej Kalifornii. Czyzby wracal, oczywiscie w przenosni, do domu? Czy wybrzeze New Jersey jest taka namiastka domu, na jaka on moze sie zdobyc? Czy to oznacza, ze nie ma odwagi posunac sie dalej? Obecnie dysponowalem sporym zasobem wiadomosci na temat jego dziecinstwa w Kalifornii, zanim przyjechal na wschod. Mieszkal na farmie niedaleko slynnego majatku Irvine Ranch. W rodzinie byly trzy pokolenia lekarzy. Dobrzy, ciezko pracujacy ludzie. Jego rodzenstwo niezle sobie radzilo, nikt nie uwierzy, ze 197 Thomas bylby zdolny popelnic chocby jedno z licznych przestepstw, o ktore jest oskarzony.FBI twierdzi, ze pan Smith jest niezorganizowany, chaotyczny, nieodgadniony - zapisalem w notatniku. A jezeli oni sie myla? Przeciez to Pierce jest odpowiedzialny za dane na temat Smitha, ktorymi dysponuja. Pierce stworzyl pana Smitha, a potem opracowal jego charakterystyke. W mysli odbywalem kolejna wizyte w mieszkaniu Thomasa i Isabelli, miejscu schludnym i dobrze zorganizowanym. Ten dom z pewnoscia byl podporzadkowany pewnej regule organizacyjnej. Wszystko krecilo sie wokol Isabelli - jej zdjecia, ubrania, nawet flakoniki perfum znajdowaly sie na swoim miejscu. Zapach perfum l'Air du Temps czy Je Reviens unosi sie w sypialni do dzis. Thomas Pierce kochal ja. Pierce byl zakochany. Przezywal pasje i emocje. W tej sprawie FBI tez sie mylilo. Zabil, poniewaz sadzil, ze ja traci, i nie potrafil tego zniesc. Czy Isabella byla jedyna osoba, ktora kiedykolwiek kochala Pierce^? Nagle nastepny kawalek ukladanki trafil na swoje miejsce! Ta mysl uderzyla mnie z tak wielka sila, ze siedzac w helikopterze, powiedzialem na glos: Jej serce na ostrzu oszczepu! He had pierced her heart! On nadzial jej serce! Jezu Chryste! Przyznal sie do najwczesniejszego ze swych morderstw! Przyznal sie! Zostawil wyrazna wskazowke, ale policja jej nie zauwazyla. Czego jeszcze nie zrozumielismy? Co on zamierza obecnie? Co pan Smith zamysla teraz? Czy wszystko ma dla niego znaczenie symboliczne? A moze wymiar artystyczny? Czy stara sie stworzyc swoisty jezyk, ktorym mamy sie kierowac? A moze to wszystko jest znacznie prostsze? On nadzial jej serce, przedziurawil je. Zrobil to, by nam dac wskazowke. Pierce chcial zostac zlapany. Zlapany i ukarany. Zbrodnia i kara. Dlaczego nie moglismy go ujac? Okolo piatej wyladowalem w New Jersey. Czekal na mnie Kyle Craig. Siedzial na bagazniku granatowego samochodu i pil piwo z butelki. -Znalazles juz Anthony'ego Bruna? - zawolalem, idac w jego kierunku. - Znalazles cialo? ROZDZIAL 111 Pan Smith jedzie nad morze. To brzmi jak poczatek opowiastki dla dzieci.Swiecacy ksiezyc ulatwial Thomasowi Pierce'owi maszerowanie dluga wstega bialego, polyskliwego piasku w Point Pleasant Beach. Niosl ze soba zwloki, a wlasciwie to, co z nich pozostalo. Na barkach i plecach dzwigal Anthony'ego Bruna. 198 Szedl na poludnie od popularnego mola Jenkinsona i znacznie nowszego Sea-quarium. Zabite deskami arkady parku rozrywki przylegaly do samej plazy. Male, szare budynki byly zniszczone, wygladaly na opustoszale.W glowie, jak zwykle, rozbrzmiewala mu muzyka - najpierw "Clubland" Elvi-sa Costello, pozniej dwudziesta pierwsza sonata fortepianowa Beethovena, wreszcie "Mother, mother" Tracy Bonham. Dzika bestia w jego wnetrzu nie uspokoila sie ani troche, lecz przynajmniej slyszal rytm. Bylo pietnascie po trzeciej w nocy, wokol zupelna pustka - nie pojawili sie jeszcze nawet rybacy lowiacy z brzegu. Widzial tylko jeden policyjny woz patrolowy, ale policja w malenkim miasteczku nad morzem to po prostu zart. Pan Smith przeciwko gliniarzom z Keystone. Caly ten wzbudzajacy strach obszar nadmorski przypominal mu Laguna Be-ach, a w kazdym razie jej czesc turystyczna. Szczegolowo zapamietal sklepiki ciagnace sie wzdluz Pacific Coast Highway w swoich rodzinnych stronach. Sprzedawano w nich wyroby z poludniowej Kalifornii: sandaly Flogo, koszulki Stussy, wodoszczelne rekawice, impregnowane kombinezony i buty plazowe. Czul charakterystyczny zapach wosku do smarowania desek. Zbudowany jak robotnik, mial duza sile fizyczna. Niosl Anthony'ego Bruna na jednym ramieniu bez szczegolnego wysilku. Wycial z jego ciala wszystkie najwazniejsze organy, wiec pozostalo niewiele. Anthony byl teraz zwykla skorupa, bez serca, watroby, wnetrznosci, pluc i mozgu. Thomas Pierce myslal o dochodzeniu kontynuowanym przez FBI. Oslawione "polowania na ludzi" w wykonaniu Biura byly stanowczo przereklamowane - ot, taki przezytek z chwalebnych czasow Johna Dilingera oraz Bonnie i Clyde'a. Wie dzial, ze ma racje, poniewaz od lat obserwowal pogon FBI za panem Smithem. Nie zlapia go nigdy, nawet za sto lat. FBI szukalo zawsze w niewlasciwych miejscach. Z pewnoscia robia "numery", czyli wystawiaja zwiekszone sily, to ich firmowy trik. Obstawia lotniska, poniewaz prawdopodobnie spodziewaja sie, ze on wyruszy do Europy. A co z asami bioracymi udzial w tym poscigu, z ludzmi takimi jak Alex Cross? On juz zabijal, nie ma co do tego watpliwosci. Moze jest grozniejszy, niz sie wydaje. Pierce rozkoszowal sie mysla, ze Cross uczestniczy w tej akcji. Lubil wspolzawodnictwo. Niesione na plecach zwloki zaczynaly mu ciazyc, rozbolalo go ramie. Nadchodzil poranek, zaraz zacznie switac. Niedobrze by bylo, gdyby znaleziono go na Point Pleasant Beach, dzwigajacego pocwiartowane cialo. Poniosl Anthony'ego Bruna kilkadziesiat metrow dalej, do miejsca, w ktorym na drewnianym rusztowaniu znajdowal sie bialy, blyszczacy fotel ratownika. Wspial sie po skrzypiacych szczeblach i umiescil cialo na siedzeniu. Szczatki zamordowanego byly obnazone, wystawione na publiczny widok. Jest na co popatrzec. Anthony to tez wskazowka, o ile ktokolwiek w tym zespole poszukiwaczy ma chocby polowe mozgu i umie jej uzyc jak nalezy. -Nie jestem Obcym! Czy ktos z was jest w stanie to pojac!? - wolal Pierce, przekrzykujac monotonny ryk oceanu. - Jestem czlowiekiem. Zupelnie normalnym. Takim samym jak wy. 199 ROZDZIAL 112 To jest tylko rozgrywka myslowa - Thomas Pierce przeciwko nam wszystkim.W czasie, gdy ja przeszukiwalem jego mieszkanie w Bostonie, grupa agentow FBI udala sie do poludniowej Kalifornii na spotkanie z rodzina Thomasa Pierce'a. Jego rodzice wciaz mieszkali na znanej nam farmie, gdzie Thomas dorastal pomiedzy Laguna a El Toro. Henry Pierce pracowal jako lekarz w srodowisku miejscowych robotnikow rolnych. Zyl skromnie, a jego rodzina cieszyla sie nieposzlakowana opinia. Pierce mial starszego brata i siostre, ktorzy pracowali jako lekarze w polnocnej Kalifornii; opiekowali sie biednymi, byli powszechnie szanowani. Zadna z osob, z ktorymi rozmawiali analitycy FBI, nie mogla sobie wyobrazic, ze Thomas jest morderca. Zawsze byl dobrym synem i bratem, zdolnym uczniem majacym bliskich przyjaciol i zadnych wrogow. Thomas Pierce nie odpowiada zadnej z typowych charakterystyk zabojcow, jakie znam. Jest jedyny w swoim rodzaju. Nienaganny - oto slowo, jakie wylonilo sie ze sprawozdan analitykow FBI. A moze Pierce nie chcial byc taki nienaganny. Jeszcze raz przeanalizowalem artykuly prasowe i wycinki dotyczace Pierce^ od czasu zabojstwa Isabelli Calais. Bardziej intrygujace okreslenia zapisywalem na fiszkach o wymiarach trzy na piec cali. Ich stos rosl w szybkim tempie. Laguna Beach - handlowe miasteczko nad morzem, troche podobne do Point Pleasant i Boy Head,, Czy w przeszlosci Pierce mordowal w Laguna Beach? Czy teraz ta zaraza rozprzestrzenia sie na polnocny wschod? Ojciec Pierce'a jest lekarzem. On sam nie zostal doktorem Pierce'em, ale jako student medycyny przeprowadzal sekcje zwlok. Czy zabijajac szuka ludzkich cech? Studiuje istoty ludzkie, poniewaz obawia sie, ze sam nie ma kwalifikacji odpowiednich dla czlowieka? Podczas studiow zajmowal sie dwiema dziedzinami - biologia i filozofia. Byl wielbicielem lingwisty Noama Chomsky'ego. A moze to polityczne teksty Chomsky'ego wywarly na nim takie wrazenie? W swoim komputerze uprawia gry slowne i matematyczne. Czego jeszcze nie zauwazylismy do tej pory? Czego ja nie dostrzeglem? Dlaczego Thomas Pierce zabil tych ludzi? Jest przeciez "nienaganny". ROZDZIAL 113 Pierce ukradl ciemnozielony kabriolet BMW w zamoznym, malowniczym, bardzo ladnym nadmorskim miescie Bay Head w New Jersey. Na rogu Wschodniej 200 Alei i ulicy Harris, to znaczy w najlepszej okolicy, wlaczyl silnik, zwierajac przewody, i zgarnal ten pojazd rownie sprawnie jak kieszonkowiec dzialajacy na promenadzie kolo Point Pleasant Beach. Byl w tym bardzo dobry, mial az nazbyt wysokie kwalifikacje na zlodziejaszka.Z umiarkowana predkoscia pojechal na zachod przez Bricktown do Garden State Parkway. Po drodze sluchal muzyki: Talking Heads, Alanis Morissette, Me-lissa Etheridge, Blind Faith. Muzyka pomagala mu przezywac. Tak bylo zawsze, od lat chlopiecych. Po godzinie i pietnastu minutach wjechal do Atlantic City. Odetchnal z zadowoleniem. Natychmiast pokochal to miejsce - jego bezwstydna tandetnosc, niechlujnosc, szmatlawa grzesznosc, bezduszny charakter. Czul sie jak w domu. Zastanawial sie, czy geniusze z FBI powiazali juz wybrzeze Jersey z Laguna Beach. Wjezdzajac do Atlantic City, spodziewal sie, ze zobaczy przepieknie utrzymany trawnik lagodnie schodzacy w kierunku oceanu, surfingowcow z utlenionymi, kedzierzawymi wlosami i ludzi grajacych dzien i noc w siatkowke. Ale nie, nic z tego, to przeciez New Jersey. Jego prawdziwy dom, poludniowa Kalifornia, lezy o tysiace mil stad. Teraz nie wolno sie pomylic. Zameldowal sie w hotelu "Bally's Park Place". Kiedy znalazl sie w swoim pokoju, zasiadl do telefonu. Chcial wejsc w tutejszy klimat. Stanal przy szerokim oknie i patrzyl na niewiarygodne wprost fale Atlantyku co chwila chloszczace piaszczysty brzeg. W oddali widzial Trump Plaza. Slawne, najdrozsze apartamenty na szczycie glownego budynku przypominajacego prom kosmiczny, ktory za moment oderwie sie od ziemi. Tak jest, panie i panowie, naturalnie, jest taka regula. Dlaczego nikt jej nie odkryl? Dlaczego zawsze towarzyszy mu brak zrozumienia? O drugiej w nocy Thomas Pierce przekazal sledzacym go funkcjonariuszom kolejna wiadomosc poczta glosowa: Inez w Atlantic City. ROZDZIAL 114 Do diabla z tym!Kilka godzin po odnalezieniu ciala Anthony'ego Bruna otrzymalismy kolejna wiadomosc od Pierce'a. Zabral sie juz do nastepnej ofiary. Ruszylismy natychmiast. Dwa tuziny ludzi pospieszyly do Atlantic City, mozolac sie, aby on tam byl, a osoba noszaca imie Inez nie zostala jeszcze zaszlachtowana, poddana "studiom" pana Smitha i nastepnie wyrzucona jak smiec. Wzdluz autostrady do Atlantic City staly jaskrawe tablice z ogloszeniami: Ca-esars Atlantic City, Harrah's, Merv Griffin's Resorts Casino Hotel, Trump's Castle, Trump Taj Mahal. Telefon 1-800-GAMBLER. To po prostu smieszne. Inez, Atlantic City - te slowa nieustannie huczaly mi w glowie. To brzmi jak Isabella. 201 W okregowej kwaterze FBI uruchomilismy wlasny punkt dowodzenia - znajdowal sie w niewielkiej odleglosci od starego mola stalowego i tak zwanej Great Wooden Way. W malym biurze urzedowalo zazwyczaj czterech agentow specjalizujacych sie w sprawach przestepczosci zorganizowanej i hazardzie. W FBI nie uwazano ich za szczegolnie obrotnych. Nie byli przygotowani do walki z dzikim, nieodgadnionym morderca, ktory niegdys sam pelnil funkcje agenta i to bardzo dobrego.Ktos kupil plik gazet, ktore teraz lezaly zwalone na stos na stole konferencyjnym. Autorzy artykulow pierwszych stron dziennikow wychodzacych w Nowym Jorku, Filadelfii i Jersey zostali zmuszeni do wyruszenia w teren. KOSMICZNY ZABOJCA ODWIEDZA WYBRZEZE JERSEY MORDERCA KPI Z FBI W ATLANTIC CITY POLOWANIE NA PANA SMITHA: Setki agentow federalnych tlocza sie na wybrzezu New Jersey BESTIA GRASUJE W NEW JERSEY! Sampson dotarl tu z Waszyngtonu. Byl tak samo napalony na Pierce'a jak kazdy z nas. On, Kyle i ja pracowalismy wspolnie, rozwazajac ewentualne nastepne posuniecia Pierce'a-pana Smitha. Wspolpracowala z nami Sondra Greenberg z Interpolu. Byla bardzo zmeczona, miala silnie podkrazone oczy, ale znala Pier-ce'a i widziala wiekszosc miejsc zbrodni w Europie. -Czy on nie cierpi na cholerne rozdwojenie jazni? - zapytal Sampson. - Smith i Pierce? Pokrecilem przeczaco glowa. -Robi wrazenie, ze caly czas panuje nad soba. Postac Smitha stworzyl dla innych celow. -Zgadzam sie z Alexem - dodala siedzaca po drugiej stronie stolu Sondra Greenberg - lecz jakie sa te cele? -Sprawdzaja sie w dzialaniu, jakiekolwiek by byly - wtracil Kyle. - Doprowadzil do tego, ze gonilismy pana Smitha przez pol swiata. I gonimy nadal. Nikt jeszcze nie wzial Biura tak do galopu. -Nawet wielki Herbert Hoover? - zapytala Sondra, mrugajac. -No coz - odparl lagodniej Kyle - jako ewidentny psychopata czystej wody, Hoover byl klasa sam w sobie. Wstalem z krzesla i zaczalem spacerowac po pokoju. Rozbolal mnie zraniony bok, lecz nie chcialem, zeby inni to zauwazyli. Wtedy na pewno staraliby sie odeslac mnie do domu i pozbawic zabawy. Zreszta ruch niekiedy w takich sytuacjach pomaga. -On chce nam cos przekazac, ale komunikuje sie w bardzo dziwny sposob. Inez? To imie ma nam przypomniec o Isabelli. On ma obsesje na punkcie Isabelli. Powinniscie obejrzec jego mieszkanie w Cambridge. Czy Inez ma byc substytutem Isabelli? Czy Atlantic City to substytut Laguna Beach? Czy zabral Isabelle do do mu? Po co mialby przywozic Isabelle do domu? 202 Dalej rozwazalem w ten sam sposob: nieprawdopodobne kombinacje, swobodne skojarzenia, niepewnosc, strach, nieznosna frustracja. Mialem wrazenie, ze przez caly dzien i pol nocy zadne z nas nie powiedzialo nic sensownego, ale kto to moze wiedziec na pewno.Pierce nie staral sie nawiazac z nami nowego kontaktu. Nie otrzymalismy dalszych informacji. To nas nieco zdziwilo. Kyle obawial sie, ze Pierce gdzies wyjechal i bedzie nas wodzil za nos az do kompletnego oglupienia. W ciagu nocy i wczesnego rana w biurze przebywalo szesc osob. Spalismy w ubraniach na krzeslach, na stole, na podlodze. Spacerowalem po pokoju, a tylko od czasu do czasu wychodzilem na zewnatrz, na polyskliwa, zasnuta mgla promenade. Na wszelki wypadek zabralem ze soba torbe slonych cukierkow Fralingera i usilowalem przyprawic sie o bol brzucha. Na czym polega jego system logiczny? Pan Smith jest postacia wykreowana przez Pierce'a, to jego Mr. Hyde. Jaka misje spelnia Smith? Dlaczego zjawil sie tutaj? - myslalem, przechadzajac sie po pustym deptaku i od czasu do czasu mowiac do siebie. Czy Inez to Isabella? To nie moze byc az tak proste. Pierce nie ulatwilby nam sprawy w taki sposob. Inez nie jest Isabella. Byla tylko jedna Isabella. Jesli tak, to dlaczego Pierce ciagle morduje? Kiedy doszedlem do rogu Park Place i Boardwalk, usmiechnalem sie. Monopol. Czy chodzi o odmiane tej gry? Czy naprawde o to chodzi? Wrocilem do biura FBI i postanowilem sie przespac, chocby, kilka godzin. Pierce jest tutaj. Pan Smith tez. ROZDZIAL 115 Plaski, cichy obszar z piaskami i lakami - wspanialy pas oceanicznej plazy ciagnacy sie przez wiele mil. Jaskrawe slonce, skrzace sie fale, piana, rozlegly widok - tu i owdzie widoczny w oddali zagiel. Tak Walt Whitman napisal o Atlantic City sto lat temu. Jego slowa znalazly sie teraz na scianie stoiska z pizza i hot dogami. Poeta bylby zaskoczony, widzac swoje wersety potraktowane w taki sposob.Okolo dziesiatej rano wybralem sie na kolejny spacer nadmorska promenada. Byla sobota, panowal wielki upal, slonce swiecilo, wiec mimo wczesnej pory ulegajaca erozji plaza juz zapelnila sie zwolennikami morskich i slonecznych kapieli. Do tej pory nie odnalezlismy Inez. Nie otrzymalismy zadnej wskazowki. Nie mielismy pojecia, kim ona jest. Odnosilem nieprzyjemne wrazenie, ze Thomas Pierce obserwuje nas i ze niespodziewanie moge sie na niego natknac w tym gestym, omdlewajacym z goraca 203 tlumie. Wzialem ze soba pager na wypadek, gdyby chcial sie z nami skontaktowac w terenowym biurze FBI.W tej chwili nie moglismy zrobic nic wiecej. Pierce-Smith panowal nad sytuacja, nad naszym zyciem. Szaleniec rzadzi planeta. Tak to dokladnie wygladalo. Zatrzymalem sie kolo mola Steeplechase i Resorts Casino Hotel. W palacych promieniach slonca wczasowicze taplali sie w wysokiej, zakrecajacej przy boi tali. Wygladali na zadowolonych, nie zwracali uwagi na nic innego. No i bardzo dobrze. Tak wlasnie powinno byc - zaczalem myslec o Jannie i Damonie, o mojej rodzinie, o Christine. Ona tak bardzo nalegala, zebym zrezygnowal z tej pracy - trudno miec o to do niej pretensje. Nie wiedzialem jednak, czy zdobede sie na odejscie z policji. "Lekarzu, lecz sie sam." Moze zreszta kiedys do tego dojdzie. Kontynuowalem przechadzke po deptaku, usilujac przekonac samego siebie, ze zrobilismy wszystko, co mozna zrobic, zeby schwytac Pierce'a. Minalem Fralin-gera, a potem sklep James Candy i stary Peanut Shoppe, przy ktorym w niemal czterdziestostopniowym upale krazyl odziany w kostium pan Peanut. Nie moglem powstrzymac usmiechu z powodu nasuwajacego sie skojarzenia, gdy mijalem Muzeum Ripleya pod nazwa "Chcesz, to wierz", gdzie mozna obejrzec pukiel wlosow Jerzego Waszyngtona i stol do ruletki zrobiony z cukierkow. Nie, ja w to nie wierze. Nie sadze, aby mogl uwierzyc ktokolwiek z naszego zespolu kryzysowego, a jednak tu przyjechalismy. Dzwiek pagera wyrwal mnie z zamyslenia. Pobieglem do najblizszego telefonu. Pierce przekazal kolejna wiadomosc. Kyle i Sampson zdazyli juz wybiec na promenade. Morderca znajdowal sie w poblizu stalowego mola. Twierdzil, ze Inez jest z nim! Powiedzial, ze jeszcze zdazymy ich ocalic! Powiedzial wyraznie - ich. Nie powinienem tak szybko biegac. Czulem pulsowanie i straszny bol w boku. Nigdy w zyciu nie znajdowalem sie w tak zlej formie i wcale mi sie to nie podobalo. Dawniej nie bylem taki wrazliwy i bezbronny. W koncu zrozumialem: w gruncie rzeczy boje sie Pierce'a i pana Smitha. Zanim dotarlem do stalowego mola, mialem zupelnie przepocone ubranie i z trudem oddychalem. Sciagnalem koszulke i wtopilem sie w tlum rozebranych wczasowiczow. Mijalem staroswieckie autobusy i nowoczesne wozy, rowery typu tandem i ludzi biegajacych dla sportu. Obandazowany, oblepiony opatrunkami, wygladalem prawdopodobnie na uciekiniera z miejscowego pogotowia ratunkowego. Nie moglem jednak spokojnie ustac na plazy w Atlantic City. Obok sprzedawca lodow z wielkim pudlem na ramieniu wolal: Zafunduj swemu jezykowi lodowa zjezdzalnie! Kupuj moje Fudgy Wudgies! Czy Thomas Pierce przyglada sie temu i smieje sie z nas? Moze przebral sie za lodziarza? W tym podekscytowanym tlumie mogl byc kimkolwiek. Oslaniajac oczy przed razacym sloncem, zaczalem obserwowac plaze. Zauwazylem ukrywajacych sie w tlumie policjantow i funkcjonariuszy FBI. Wszedzie pelno ludzi - nie mniej niz piecdziesiat tysiecy. Z jednego z pobliskich 204 hoteli docieral do mnie przytlumiony odglos elektronicznych dzwonkow w automatach do gry.Inez, Atlantic City. Boze! Szaleniec grasujacy w poblizu slynnego stalowego mola. Wypatrywalem Sampsona lub Kyle'a, ale nigdzie ich nie zauwazylem. Szukalem Pierce'a, Inez, pana Smitha. Uslyszalem podniesiony glos i zatrzymalem sie. Tu FBI. ROZDZIAL 116 Glos dobiegal z megafonu, zamontowanego prawdopodobnie w jednym z hoteli albo na policyjnym radiowozie.-"Tu FBI" - oznajmil Kyle Craig. - Nasi agenci znajduja sie na plazy. Prosimy, aby panstwo wspolpracowali z nimi i z policja z Atlantic City. Nie ma powodu do najmniejszego niepokoju. Prosimy o wspolprace z funkcjonariuszami policji. W tlumie zapanowal dziwny spokoj. Wszyscy zaczeli sie rozgladac, szukajac agentow FBI. Faktycznie, nie ma powodu do niepokoju - w kazdym razie do chwili, gdy znajdziemy Pierce'a. Dopoki nie odkryjemy pana Smitha operujacego kogos na srodku zatloczonej plazy. Poszedlem w kierunku oslawionego mola, zarazem centrum rozrywki, gdzie jako mlody chlopak widzialem slynnego nurkujacego konia. Ludzie stali w plytkiej wodzie, patrzac na brzeg. Przypomnial mi sie film "Szczeki".* "Thomas Pierce kontroluje sytuacje." Czarny helikopter Belljet kolysal sie w powietrzu jakies piecdziesiat metrow od brzegu. Na pomocnym wschodzie pojawil sie drugi smiglowiec. Poczatkowo zblizyl sie do nas, po czym odlecial w kierunku hotelu "Taj Mahal". W obu helikopterach siedzieli przyczajeni strzelcy wyborowi. Mogl ich tez zobaczyc Pierce i ludzie na plazy. Wiedzialem, ze w pobliskich hotelach rozlokowano snajperow FBI. Pierce z pewnoscia sie tego spodziewa. Byl przeciez w FBI. Wie wszystko, co my zrobimy. Ma nad nami przewage i wykorzystuje ja na nasza niekorzysc. W rezultacie wygrywa. Niedaleko mola powstalo jakies zamieszanie. Jedni podchodzili, zeby lepiej widziec, inni oddalali sie jak najszybciej. Ruszylem w tamtym kierunku. Halas na plazy wzmagal sie. Z magnetofonu dobiegala muzyka En Vogue. W powietrzu unosil sie zapach slodyczy, piwa i hot dogow. Pobieglem wzdluz stalowego mola, wspominajac nurkujacego konia i Lucy, slonice z Margate z dawnych, dobrych czasow. Przed soba zobaczylem Sampsona i Kyle'a. Pochylali sie nad czyms. "Boze wielki! Jezu, nie! Inez, Atlantic City!" Moj puls wymykal sie spod kontroli. 205 To nic dobrego.Ciemnowlosa nastolatka plakala, wtulona w piers starszego mezczyzny. Inni spogladali na zwloki niechlujnie owiniete plazowym kocem. Nie wiedzialem, w jaki sposob zwloki sie tu znalazly - ale przeciez sa. "Inez, Atlantic City. To musi byc ona." Zamordowana kobieta miala dlugie, bardzo jasne wlosy i lekko purpurowa, woskowa skore. Wygladala na niewiele ponad dwadziescia lat. W takich warunkach trudno dokladnie okreslic wiek. Oczy zapadly sie na skutek utraty plynow, jej wargi i paznokcie zbladly. Morderca przeprowadzil operacje na Inez: zebra i chrzastki rozkroil, odslonil pluca, przelyk, tchawice i serce. "Inez brzmi jak Isabella. Pierce wiedzial o tym. Wyrwal Inez serce." Jajniki i jajowody ulozyl rowno obok ciala. Wygladaly jak para kolczykow i naszyjnik. Plazowicze zaczeli nagle wskazywac cos na powierzchni oceanu. Spojrzalem w tamta strone, oslaniajac oczy dlonia. Na polnocy pojawil sie samolot smiglowy, powoli lecial wzdluz wybrzeza. Takie maszyny zazwyczaj wynajmuje sie do prezentowania reklam. Na kilkunastometrowych transparentach oglaszaja sie przewaznie lokalne hotele, bary, restauracje i kasyna. Za ogonem przyblizajacego sie, terkoczacego samolotu powiewal jakis napis. Nie moglem uwierzyc w to, co czytam. Oto kolejna wiadomosc dla nas. Pan Smith wyjechal! Do zobaczenia. ROZDZIAL 117 Wczesnym rankiem nastepnego dnia wracalem do Waszyngtonu. Musialem zobaczyc dzieci, chcialem pospac we wlasnym lozku, znalezc sie daleko, jak najdalej od Thomasa Pierce'a i jego monstrualnego tworu - pana Smitha.Okazalo sie, ze Inez byla hostessa w miejscowej agencji towarzyskiej. Pierce wezwal ja do swego pokoju w "Bally's Park Place". Zaczynalem wierzyc, ze teraz stac go na intymnosc jedynie ze swymi ofiarami, ale co takiego popychalo go do tych okropnych morderstw? Dlaczego Inez? Dlaczego wybrzeze Jersey? Musialem uciec od tego na pare dni, a chocby tylko na kilka godzin, jezeli nie uda sie aa dluzej. My przynajmniej nie mielismy innych nazwisk ani miejsca, do ktorego mozna sie oddalic. Z Atlantic City zatelefonowalem do Christine, pytajac, czy tego dnia zje kolacje ze mna i moja rodzina. Zgodzila sie bardzo chetnie. Powiedziala, ze bedzie "cala w dzwoneczkach". Bardzo milo to slyszec. To najlepsze lekarstwo na moje dolegliwosci. 206 Jej glos towarzyszyl mi przez cala droge do Waszyngtonu. Bedzie tam, "cala w dzwoneczkach".Damon, Jannie i ja spedzilismy pracowity poranek na przygotowaniu przyjecia. Zakupy zrobilismy w Citronelli i Giancie. Veni, vidi, Visa. Prawie udalo mi sie wyrzucic z pamieci Pierce'a, jednak na zakupy zabralem pistolet ukryty w futerale przymocowanym do ncogi. W Giancie Damon wyrwal sie naprzod, by znalezc R.C. Cole i chipsy tortilla. Pozwolilo mi to porozmawiac z Jannie. Wiedzialem, ze nie moze sie juz doczekac, zeby sie wygadac. Zawsze wyczuwam takie rzeczy. Ona ma wspaniala, bardzo zywa wyobraznie. Chcialem sie dowiedziec, co jej chodzi po glowce. Jannie podjela sie pchania wozka z zakupami - metalowa raczka znajdowala sie troche powyzej linii jej oczu. Przygladala sie; roznorodnym produktom zbozowym, szukajac najatrakcyjniejszej ceny. Mama Nana nauczyla ja trudnej sztuki robienia zakupow spozywczych, i teraz Jannie potrafi szybko i skutecznie liczyc w pamieci. -Pogadaj ze mna - powiedzialem. - Mamy mnostwo czasu. Tatus wrocil do domu. -Na dzis. Zaczela mi brzeczec kolo ucha. -Nie jest latwo byc zielonym - wtracilem. To nasz ulubiony zarcik - pozdrowienia od Kermita z "Muppet Show". Ale dzisiaj nie zareagowala na te slowa. Nic nie utarguje. To nie pojdzie tak latwo. -Jestescie na mnie zli, ty i Damon? zapytalem najdelikatniej, jak moglem -Powiedz prawde, kolezanko. Troche zlagodniala. -Och, wlasciwie nie o to chodzi, tatusiu. Ty robisz, co mozesz - odpowiedziala. W koncu zaakceptowala moj punkt widzenia. - Starasz sie, prawda? Ale jest ciezko, gdy wyjezdzasz z domu. Tesknie za toba. Jest inaczej, kiedy ciebie nie ma. Pokiwalem glowa i usmiechnalem sie, myslac, skad u niej biora sie takie mysli. Mama Nana przysiega, ze Jannie ma swoj wlasny rozum. -Zgadzasz sie na takie potrawy? - zapytalem, probujac nadal przelamywac lody. -Tak, oczywiscie - rozpromienila sie nagle. - To zaden klopot. Uwielbiam proszone kolacje. -A Damon? Czy nie ma nic przeciwko temu, ze wieczorem przyjdzie Christine? - naciskalem moja powierniczke. -Troche sie boi, bo to dyrektorka naszej szkoly. Ale tez jest zadowolony. Znasz Damona. To facet. Przytaknalem. -Fakt. A wiec z kolacja nie ma sprawy? Nie jestes ani troche wystraszona? Jannie pokrecila glowa. -Nie. To nie to. Kolacji sie nie boje. Kolacja to kolacja. Jest bardzo bystra i taka subtelna, jak na swoj wiek. Wydawalo mi sie, ze rozmawiam z bardzo madrym, doroslym czlowiekiem. Jannie jest tez poetka i filozofem. 207 Pewnego dnia okaze sie konkurentka Mayi Angelou i Toni Morrison. Bardzo mi sie to podoba.-Czy ty musisz sie za nim uganiac? Za tym dupkiem, panem Smithem? - zapytala wreszcie i sama sobie odpowiedziala: Chyba musisz. -Robie, co moge - powtorzylem jak echo. Jannie wspiela sie na palce. Pochylilem sie, ale nie tak nisko, jak zwykle. Dostalem calusa w policzek, sympatycznego "smackera" - jak nazywa pocalunki. -Buuu! - rozleglo sie zza stoiska z napojami, skad podgladal nas Damon. Widzialem jego glowe na tle czerwono-bialo-niebieskich butelek i puszek pepsi-coli. Przyciagnalem go do siebie i pocalowalem w policzek, a potem w czubek glowy. Tulilem go tak, jak moj ojciec tulil mnie wiele lat temu. Dalismy niezly spektakl w przejsciu miedzy sklepowymi polkami. Sympatyczny spektakl. Boze, jak ja kocham te dwojke, i jak dreczacy dylemat sie z tym wiaze. Przypiety do nogi glock wazyl tone, a grzal niczym rozpalony pogrzebacz. Chcialbym go zdjac i juz nigdy nie brac ze soba. Oczywiscie wiedzialem, ze nie moge tego zrobic. Thomas Pierce wciaz jest na wolnosci, gdzies sie czai, tak samo jak pan Smith i cala reszta. Z jakiegos powodu uwazalem, ze jestem odpowiedzialny za trzymanie ich z dala, za zapewnienie ludziom wiekszego bezpieczenstwa. -Ziemia do taty - odezwala sie Jannie. Miala troche zafrasowana minke. - Widzisz? Znowu odjechales. Byles z panem Smithem, prawda? ROZDZIAL 118 "Christine moze cie uratowac. Jezeli w ogole jest ktos, kto moze to zrobic, jezeli mozliwe jest, abys teraz zostal uratowany."Dojechalem do domu Christine okolo wpol do siodmej wieczorem. Wczesniej zapowiedzialem, ze odbiore ja z Mitchellville. Znowu rozbolal mnie bok, czulem sie bardzo zle, ale za nic nie przepuscilbym takiej okazji. Podeszla do drzwi frontowych w jasnej, pomaranczowej sukience i sandalkach na wysokich obcasach. Wygladala wspaniale. Miala tez spinke w ksztalcie sztabki z malenkimi srebrnymi dzwoneczkami. A wiec rzeczywiscie jest "w dzwoneczkach". -Dzwoneczki - usmiechnalem sie. -Jasne. Myslales, ze zartuje. Wzialem ja w ramiona na progu domu z czerwonej cegly, wsrod kwitnacych czerwonych i bialych kwiatow, wsrod pnacych roz. Mocno przytulilem Christine do piersi, zaczelismy sie calowac. Zatracilem sie w jej slodkich, miekkich ustach, w uscisku ramion. Unioslem dlonie i delikatnie glaskalem ja po policzkach, nosie, powiekach. To zblizenie wstrzasnelo mna, wywolalo jakies wyjatkowe, potezne uczucie. Bylo mi tak dobrze, tak wspaniale. Tesknilem do niej od dawna. 208 Otworzylem oczy. Christine patrzyla na mnie. Miala najbardziej wyraziste oczy, jakie kiedykolwiek widzialem.-Uwielbiam, jak mnie obejmujesz, Alex - wyszeptala, choc jej oczy mowily znacznie wiecej. - Kocham twoj dotyk. Weszlismy do domu, nie przerywajac pocalunku. -Czy mamy czas? - zapytala ze smiechem. -Ciii! Bylibysmy szaleni, gdybysmy go nie znalezli. A przeciez nie jestesmy szaleni. -Oczywiscie, ze jestesmy. Jasnopomaranczowa sukienka opadla na podloge. Bardzo lubie dotykac jedwabiu, ale jeszcze bardziej nagiej skory Christine. Miala na sobie Shalimar - to rowniez mi odpowiadalo. Odnosilem wrazenie, ze juz wczesniej bylem tu z nia, moze tylko w marzeniach. Dzialo sie tak, jak gdybym przezywal chwile, ktora od dawna znalem z wyobrazni. I oto nadeszla. Pomogla mi przy zdejmowaniu bialego, koronkowego staniczka. Wspolnie zsunelismy pasujace do kompletu majteczki - nasze rece wspolpracowaly bardzo zgodnie. Teraz bylismy calkiem nadzy, jesli pominac wspanialy naszyjnik z ognistym opalem na szyi Christine. Przypomnial mi sie wiersz slawiacy magiczna nagosc kochankow, ktora jednak potrzebuje odrobiny bizuterii. Czy to Baudelaire? Delikatnie ugryzlem ja w ramie. Zrewanzowala sie tym samym. Miesnie mialem tak napiete, ze ugryzienie zabolalo mnie, lecz byl to bol bardzo przyjemny, kojacy. Kochalem te kobiete bez pamieci, podniecala mnie kazda czastka swej istoty. -Wiesz, ze doprowadzasz mnie prawie do szalenstwa - szepnalem. -Tylko prawie? Przesuwalem wargi w dol po jej piersiach i brzuchu. Czulem lekki zapach perfum. Calowalem ja pomiedzy nogami - zaczela najpierw cicho, a pozniej coraz glosniej wymawiac moje imie. Wszedlem w Christine na stojaco, pod kremowa sciana bawialni; mozna bylo odniesc wrazenie, ze usilujemy wbic sie w te sciane naszymi cialami. -Kocham cie - szeptalem. -Kocham cie, Alex. Byla taka silna, delikatna i wdzieczna zarazem. Tanczylismy ze soba, i to wcale nie w sensie metaforycznym. Tanczylismy naprawde. Uwielbialem dzwiek jej glosu, cichy krzyk, piesn, jaka przy tym spiewala. Ja rowniez spiewalem. Od wielu lat po raz pierwszy odnalazlem swoj glos. Nie wiem, jak dlugo trwalo nasze zblizenie. Czas przestal istniec. Byl w tym jakis element wiecznosci, a rownoczesnie cos bardzo realnego i w pelni terazniejszego. Christine i ja ociekalismy potem. Sciana za moimi plecami zrobila sie sliska i wilgotna. Poczatkowy dziki rytm, kolysanie, obracanie sie przeszlo w wolniejsze, lecz jeszcze mocniejsze tempo. Bylem przekonany, ze bez takiej pasji nie moze istniec prawdziwe zycie. Ledwie poruszalem sie w jej wnetrzu. Oplotla mnie ciasno, zdawalo mi sie, ze czuje granice jej ciala. Wbilem sie jeszcze glebiej, Christine objela mnie jeszcze 209 ciasniej. Zaczelismy sie zderzac, starajac sie byc jak najblizej. Drzelismy, zblizajac sie coraz bardziej.Christine doszla do szczytu - przezylismy rownoczesny orgazm. Tanczylismy i spiewalismy. Czulem, jak rozplywam sie w jej wnetrzu. Oboje powtarzalismy szeptem: tak, tak, tak, tak, tak, tak. Tutaj nikt nas nie mogl dotknac, ani Thomas Pierce, ani nikt inny. -Sluchaj, czy juz mowilem, ze cie kocham? -Tak, ale powiedz to jeszcze raz. ROZDZIAL 119 Dzieciaki sa znacznie bardziej przemyslne, niz nam sie zazwyczaj wydaje. Wszystko wiedza, i to czesto wczesniej niz dorosli.-Spozniliscie sie! Zlapaliscie gume czy po prostu migdaliliscie sie? - dopytywala Jannie, kiedy zajechalismy przed dom. Ona czasami potrafi mowic bez zenady okropne rzeczy, co zreszta uchodzi jej plazem. Dobrze o tym wie i probuje, na ile moze sobie pozwolic. -Migdalilismy sie - odpowiedzialem. - Jestes zadowolona? -Owszem - usmiechnela sie Jannie. - Wlasciwie nawet sie nie spozniliscie. Jestescie na czas. Trafiliscie idealnie. Kolacja z Nana i dziecmi nie byla meczacym, lecz bardzo sympatycznym, zabawnym wydarzeniem. W koncu po to warto byc w domu. Wszyscy przylaczylismy sie do ubierania stolu i podawania potraw, a potem beztrosko poswiecilismy sie jedzeniu. Posilek skladal sie z rybnych filetow, smazonych ziemniakow, fasolki i maslanych biszkoptow. Wszystko podane na goraco, znakomicie przygotowane przez Nane, Jannie i Damona. Na deser - slawne w calym swiecie cytrynowe ciasto Nany. Zrobila je specjalnie na czesc Christine. Jestem zwolennikiem prostej, choc w gruncie rzeczy skomplikowanej prawdy, ze czlowiek szuka w zyciu radosci. Przy naszym stole widac ja bylo w sposob oczywisty w rozpromienionych oczach Nany, Damona i Jannie, a takze w spojrzeniu Christine. Obserwujac ja podczas jedzenia, pomyslalem, ze gdyby chciala, moglaby zostac kims slawnym, ale ona wybrala zawod nauczycielki - kochalem ja za to. Opowiadalismy anegdoty od lat powtarzane w naszej rodzinie i zawsze przypominane przy takich okazjach. Nana byla ozywiona i wesola przez caly wieczor. Poradzila nam, jak sobie radzic ze starzeniem sie: Jezeli nie mozna sobie czegos przypomniec, najlepiej o tym zapomniec. Potem gralem na pianinie i spiewalem piosenki w stylu rythm and blues. Jannie dala popis, tanczac cakewalk przy wtorze jazzowej wersji "Blueberry Hill". Nawet Nana pokolysala sie przez chwile, i robila to znakomicie, choc caly czas narzekala: Zupelnie nie umiem tanczyc, nigdy nie umialam. 210 W pamieci utkwila mi jedna chwila, jeden obraz - jestem pewien, ze nie zapomne go do konca zycia. Bylo to zaraz po skonczeniu kolacji, kiedy sprzatalismy w kuchni.Ja zmywalem naczynia nad zlewem i siegajac po sztucce, nagle zatrzymalem sie. Christine trzymala Jannie w ramionach - tak pieknie razem wygladaly. Nie mialem pojecia, jak doszlo do tej sceny, ale obie smialy sie w bardzo naturalny sposob. Po raz pierwszy zobaczylem, jak Jannie i Damon tesknia za matka. Radosc - oto wlasciwe slowo. Tak latwo je powiedziec, a niekiedy tak trudno znalezc. Nazajutrz rano musialem wracac do pracy. Ciagle bylem pogromca smokow. ROZDZIAL 120 Zamknalem sie, by moc w samotnosci pomyslec, poddac sie obsesji na tle Thomasa Pierce'a i pana Smitha.Poinformowalem Kyle'a Craiga o moich przewidywaniach co do nastepnych posuniec Pierce'a i srodkow ostroznosci, jakie powinnismy rozwazyc. Wyznaczono agentow do obserwacji apartamentu Pierce'a w Cambridge. Inni funkcjonariusze obozowali w okolicy jego domu rodzinnego w Laguna Beach, a nawet przy grobie Isabelli Calais. "Pierce byl zakochany w Isabelli Calais! Ona byla dla niego ta jedna, jedyna!" Isabella i Thomas Pierce! To jest klucz - jego obsesyjna milosc do tej dziewczyny. Cierpi z powodu winy, z ktora nie moze sobie poradzic - zapisalem w notatniku. Jezeli moja hipoteza jest sluszna, to jakich wskazowek nam brakuje? Po powrocie do Quantico zespol analitykow FBI usilowal rozwiazac ten problem na papierze. Wszyscy blisko wspolpracowali z Pierce'em w zespole nauk behawioralnych. W sylwetce i przeszlosci Pierce'a nie znaleziono absolutnie nic, co by pasowalo do psychopatycznych mordercow, z jakimi wczesniej mieli do czynienia. Pierce nigdy nie byl wykorzystywany seksualnie ani poszkodowany w sensie fizycznym. W jego przypadku nie mozna mowic o zadnej przemocy - przynajmniej nam nic o tym nie wiadomo. Nie mielismy tez zadnego ostrzezenia, zadnej sugestii, ze moze byc szalony. I nagle taki numer. On jest jedyny w swoim rodzaju. Nigdy nie znano bestii podobnej do niego. Nie istnieja precedensy. Zapisalem: Thomas Pierce byl bardzo zakochany. Ty rowniez jestes zakochany. Co to znaczy - zamordowac jedyna na swiecie osobe, ktora sie kocha? 211 ROZDZIAL 121 Nie bylem w stanie wykrzesac z siebie ani odrobiny sympatii lub nawet sladu uczuc dla Pierce'a. Nienawidzilem go i tych jego okrutnych morderstw z zimna krwia bardziej niz ktoregokolwiek innego mordercy, z jakim sie zetknalem -wlacznie z Sonejim. Kyle Craig i Sampson czuli to samo, podobnie jak wiekszosc ludzi z Federalnego Biura Sledczego, a szczegolnie pracownicy zespolu nauk behawioralnych. Znajdowalismy sie w stanie prawdziwego wrzenia. Mielismy obsesje na punkcie powstrzymania Pierce'a. Czy wykorzystywal ten fakt, zeby doprowadzic nas do obledu?Nastepnego dnia pracowalem w domu. Zamknalem sie w swoim pokoju z komputerem, kilkoma ksiazkami i notatkami robionymi w miejscach zbrodni. Oderwalem sie tylko na chwile, by odprowadzic Damona i Jannie do szkoly, a potem szybko zjesc sniadanie w towarzystwie Nany. Mialem usta pelne jedzenia - jajek na miekko i grzanek - kiedy Nana pochylila sie nad stolem i przypuscila na mnie podstepny atak w typowym dla siebie stylu. -Czy myle sie, uwazajac, ze nie zamierzasz dyskutowac ze mna na temat tych morderstw, ktorymi sie teraz zajmujesz? - zapytala. -Wolalbym raczej porozmawiac o pogodzie albo czymkolwiek innym. Twoj ogrodek wyglada wspaniale. Masz piekne wlosy. -Wszyscy bardzo lubimy Christine, Alex. Ona nas po prostu oczarowala. To na wypadek, gdybys chcial wiedziec i zapomnial zapytac. Ta znajomosc to najlepsza rzecz, jaka cie spotkala od czasow Marii. No, mow, co zamierzasz z tym zrobic? Jakie masz plany? Zrobilem nieszczesliwa mine, ale musialem sie usmiechnac, obserwujac poranna ofensywe Nany. -Przede wszystkim chce skonczyc wspaniale sniadanie, ktore przyrzadzilas. Potem zajme sie ta cholerna robota w swoim pokoju. Co ty na to? -Nie wolno ci jej stracic, Alex. Nie dopusc do tego - Nana wypowiedziala jednoczesnie rade i ostrzezenie. - Ale ty przeciez nie bedziesz sluchal starej, niedoleznej kobiety. Zreszta, co ja moge wiedziec? Przeciez ja tu tylko gotuje i sprzatam. -I mowisz - odparlem z pelnymi ustami. - Nie zapominaj, ze jeszcze mowisz, staruszko. -Nie tylko mowie, rozkoszniaczku. Potrafie tez dokonac rozsadnej analizy psychologicznej, a czasem rozweselic i znakomicie doradzic. -Mam dokladny plan rozgrywki - odrzeklem, konczac temat. -Lepiej, zebys mial plan zwyciestwa. - Nana zawsze musi miec ostatnie slowo. - Alex, jezeli ja stracisz, nigdy sobie tego nie wybaczysz. Spacer z dziecmi i rozmowa z Nana wyraznie mnie ozywily. Reszte przedpoludnia spedzilem, pracujac przy swoim starym biurku. Mialem jasny umysl, dobrze mi sie myslalo. 212 Na scianach sypialni wieszalem kartki z zapisanymi uwagami i teoriami, wysnuwalem tez nastepne teorie na temat Thomasa Pierce'a. Nastapila inflacja pomyslow. Siedzac w swoim pokoju, mialem wrazenie, ze wiem, co robie, lecz w przeciwienstwie do powszechnej opinii, taki punkt widzenia prawie zawsze bywa zwodniczy. Mialem setki tropow, ale brakowalo mi tego jednego - najwazniejszego.Przypomnialem sobie wiadomosc, jaka pan Smith przekazal kiedys Pierce'owi, a ktora ten ostatni dal nastepnie FBI: Tkwiacy w nas "bog" nadaje prawa i jest wladny je zmieniac. A Bog znajduje sie w nas. Te slowa wydaly mi sie znajome, wiec w koncu postanowilem ustalic, skad pochodza. Byl to cytat z Josepha Campbella, amerykanskiego mitologa i znawcy folkloru, ktory wykladal w Harwardzie, kiedy Pierce tam studiowal. Sprobowalem podejsc do tej zagadki z innej strony. Zaintrygowaly mnie zwlaszcza dwa tematy. Po pierwsze, Pierce'a interesowaly zagadnienia jezykowe. W Harwardzie studiowal lingwistyke. Podziwial Noama Chomsky'ego. A wiec, co z jezykiem i slowami? Po drugie, Pierce jest znakomicie zorganizowany. Swiadomie stwarzal falszywe wrazenie, ze pan Smith dziala w sposob przypadkowy. Celowo wyprowadzil w pole FBI i Interpol. Od samego poczatku Pierce zostawial slady. Niekiedy zupelnie oczywiste. Morderstwo, kara. Czy Thomas Pierce sam wymierza sobie kare, czy tez karze innych? Teraz z pewnoscia chce uderzyc we mnie z calej sily. Moze i na to zasluguje. Okolo trzeciej po poludniu wyszedlem na spacer, zamierzajac odebrac Damo-na i Jannie z Sojourner Truth School. Dzieciom wprawdzie wolno samym wracac do domu, ale bardzo sie za nimi stesknilem. Musialem zobaczyc je jak najszybciej, nie moglem sie powstrzymac. Poza tym rozbolala mnie glowa i chcialem sie przejsc, oderwac od tych wszystkich mysli. Na podworzu szkoly zauwazylem Christine otoczona przez male szkraby. Przypomnialem sobie, jak bardzo chce miec wlasne malenstwo. Wygladala na szczesliwa, a dzieciaki na zadowolone, ze sa razem z nia. Pewnie, kazdy bylby zachwycony. Miala na sobie oficjalny, granatowy kostium, ale kiedy wywijala skakanka, wygladala bardzo naturalnie. Usmiechnela sie, widzac, jak zblizam sie do niej przez pelen dzieciakow dziedziniec. Ten usmiech ukoil dreczace mnie niepokoje. -Popatrzcie, kto sie wybral na przechadzke - powiedziala. - Skus baba na dziada. -Kiedy bylem w ogolniaku - powiedzialem, a ona w dalszym ciagu krecila rozowa skakanka - w drugiej klasie i pozniej mialem dziewczyne ze szkoly Johna Carrolla. -No, no! Sympatyczna katolicka panienka? Biala bluzka, spodniczka w krate, tradycyjne buty? 213 -Bardzo mila. Teraz jest botanikiem. Fajnie, prawda? Chodzilem az na South Carolina Avenue w nadziei, ze uda mi sie z nia spotkac choc na pare minut po lekcjach. Bylem powaznie zadurzony.-To pewnie przez te buty. Czy zamierzasz powiedziec, ze znowu sie zadurzyles? - rozesmiala sie Christine. Dzieci nie mogly nas rozumiec, lecz tez sie smialy. -Jestem bardziej niz zadurzony. Wpadlem po same uszy. -A to swietnie - ciagnela, nie przerywajac zabawy ze skakanka - bo ja tak samo. I kiedy wreszcie skonczysz te swoja sprawe, Alex... -Co tylko zechcesz, tylko powiedz. Jej oczy pojasnialy jeszcze bardziej. -Chodzi o weekend z dala od tego wszystkiego. Moze w jakiejs wiejskiej gospodzie, choc kazde ustronie bedzie dobre. Tak bardzo chcialem ja wziac w ramiona. Marzylem o pocalowaniu jej tu, zaraz, ale dobrze wiedzialem, ze na szkolnym placu nie jest to mozliwe. -No to zaklepane - odrzeklem. - Obiecuje. -Trzymam cie za slowo. Po same uszy, mowisz? Fajnie. Sprawdzimy podczas naszego weekendu. ROZDZIAL 122 Po powrocie do domu zabralem sie znowu do sprawy Pierce'a - pracowalem az do kolacji. Szybko przelknalem posilek zlozony z hamburgerow i soku owocowego, Nana i dzieci jadly razem ze mna. Oberwalo mi sie za to, ze jestem takim nieuleczalnym, niepoprawnym pracoholikiem. Nana ukroila mi jeszcze kawalek ciasta, po czym wrocilem do siebie na gore. Bylem najedzony, ale bardzo z siebie niezadowolony.Nic na to nie moglem poradzic - po prostu balem sie. Byc moze Thomas Pierce dopadl juz kolejna ofiare i wlasnie teraz przeprowadza nastepna sekcje zwlok. W kazdej chwili mozemy otrzymac od niego komunikat. Jeszcze raz przeczytalem uwagi na kartkach przylepionych do scian sypialni. Czulem, ze mam odpowiedz na koncu jezyka, i to doprowadzalo mnie do szalenstwa. Ludzkie zycie wciaz wazylo sie na szali. Przebil serce Isabelli Calais. Jego mieszkanie w Cambridge to przesycona obsesja swiatynia poswiecona jej pamieci. Udajac sie do Point Pleasant Beach, wracal "do domu". Mielismy okazje schwytac go tam - gdybysmy byli dostatecznie sprytni, tak dobrzy jak on. Czego nie dostrzegamy - FBI i ja? Zaczalem zastanawiac sie nad gierkami slownymi zwiazanymi z jego wskazowkami. 214 On zawsze "dziurawi" swoje ofiary. Rozwazalem, czy jest impotentem albo stal sie nim, nie byl zdolny do utrzymywania stosunkow seksualnych z Isabella.Pan Smith operuje niczym lekarz - a Pierce niemalze zostal lekarzem, w tym zawodzie pracuje tez jego ojciec i rodzenstwo. Mimo wszystko on jednak nie jest doktorem. Tego dnia polozylem sie wczesnie, okolo jedenastej, ale nie moglem zasnac. Chyba musialem uporac sie wreszcie z ta sprawa. W koncu zatelefonowalem do Christine; rozmawialismy prawie godzine. Sluchajac jej melodyjnego glosu, nie moglem jednak przestac myslec o Pierce i Isabelli Calais. Pierce kochal ja obsesyjna miloscia. Co by sie stalo, gdybym stracil teraz Christine? Co sie stalo z Pierce'em po zamordowaniu Isabelli? Czy wtedy zwariowal? Po zakonczeniu rozmowy ponownie zabralem sie do pracy. Przez chwile wydawalo mi sie, ze ta sprawa moze miec zwiazek z "Odyseja" Homera. Zabojca wraca do domu po wielu tragediach i niepowodzeniach? Nie, to nie to. Jaki klucz pasuje do jego szyfru? Jezeli chce nas doprowadzic do obledu, to idzie mu calkiem dobrze. Zaczalem robic ukladanke z nazwisk ofiar, poczynajac od Isabelli, a konczac na Inez. Czy cala kombinacja ma zaczynac sie i konczyc na literze I? Zataczac wielki krag? A moze kilka kregow? Spojrzalem na zegar na biurku - dochodzilo wpol do drugiej w nocy, ale nie rezygnowalem. Zapisalem pierwsza litere - I. To moze byc poczatek. Lecz w jakim sensie? Czy jako zaimek osobowy,.ja"? Sprobowalem kombinacji z literami nazwisk ofiar. I-S-U...R C-A-D... I-A-D... Przerwalem po nastepnych trzech literach: IMU. Patrzylem na zapisana stronice. Pamietalem o slowie "pierced" (przedziurawiony), o jego oczywistym znaczeniu. To najprostsza kombinacja.Isabella, Michaela, Ursula - imiona trzech pierwszych ofiar. Jezu Chryste! Przyjrzalem sie nazwiskom wszystkich ofiar, zapisanym w kolejnosci popelnionych morderstw. Spojrzalem na pierwsze, ostatnie i srodkowe nazwisko. Zaczalem je przestawiac, dopasowywac. Serce bilo mi mocniej. Cos w tym jest. Pierce zostawil nam nowe slady, a nawet cala ich serie. W dodatku mielismy je caly czas przed oczami. Nikt na to nie wpadl, poniewaz Smith mial opinie czlowieka dzialajacego bez zadnej reguly. Ale to przeciez sam Pierce podsunal nam taka teorie. Zapisywalem kolejne kombinacje, segregujac dane wedlug pierwszej litery obu imion i nazwiska. Zaczynalo sie od IMU. Potem musi byc R, od Roberta, i D od Dwyer. Czy istnieje jakis dodatkowy system, wyrozniajacy nazwiska? To moze byc ciag arytmetyczny. Z cala pewnoscia istnieje metoda uwzgledniajaca nazwiska Pierce-Smith. Jego misja zaczela sie tamtej strasznej nocy w Cambridge. Choc on byl oblakany, udalo mi sie odtworzyc zastosowana kombinacje. Opierala sie na jego milosci do slow. 215 Thomas Pierce chcial, zeby go schwytano! Ale pozniej cos uleglo zmianie. Zobojetnial. Z jakiego powodu?Przyjrzalem sie swojej ukladance. -A to skurwiel - mruczalem. - To jest to. On ma wlasny rytual. Odczytalem tekst: I MURDERED ISABELLA CALAIS - Zamordowalem Isabelle Calais. Tak bardzo nam to ulatwial. Podpowiadal od samego poczatku. Pierce chcial, aby ktos go powstrzymal, chcial zostac zlapany. Ale dlaczego nie zatrzymal sie sam, do cholery? Dlaczego ciagnal te serie brutalnych zabojstw? I MURDERED ISABELLA CALAIS. Te morderstwa byly jego spowiedzia; moze Pierce chcial je przerwac wczesniej, lecz pozniej cos sie wydarzylo. Co takiego? I kto sie kryje pod ostatnia litera - S?Moze sam Smith? Czy S oznacza Smitha? Czy on chce w symboliczny sposob zamordowac Smitha? A pozniej pan Smith zniknie na zawsze? Zadzwonilem do Kyle'a Craiga, a nastepnie do Sampsona. Poinformowalem ich o swoim odkryciu. Minela druga w nocy, wiec zaden nie przyjal mojego telefonu z entuzjazmem. Tak samo jak ja nie mieli pojecia, co robic z tym slownym rebusem. 216 -Nie jestem pewny, czy to cos nam daje - powiedzial Kyle - i czego to dowodzi, Alex.-Ja rowniez tego nie wiem. Jeszcze nie wiem. Wiemy tyle, ze on zamierza zabic kogos o nazwisku zaczynajacym sie na litere S. -George Steinbrenner - mamrotal Kyle - Strom Thurmond. Sting. -Wracaj do lozka - powiedzialem w koncu. Mysli kotlowaly mi sie pod czaszka. Sen nie wchodzil w gre. Podswiadomie oczekiwalem nowej wiadomosci od Pierce'a, moze jeszcze tej nocy. On z nas kpi od samego poczatku. Chcialbym przekazac mu komunikat. Moze powinienem zrobic to za posrednictwem gazet albo telewizji? Powinnismy skonczyc z taktyka defensywna i przejsc do ataku. Lezalem w pograzonej w ciemnosci sypialni. Czy S to pan Smith? Ciagle o tym myslalem. Rozbolala mnie glowa, poczulem sie wyczerpany. W koncu zaczal morzyc mnie sen. Juz, juz mialem odplynac w nicosc - i nagle zlapalem sens. Podnioslem sie z lozka. Znowu bylem zupelnie przytomny. S to nie Smith. Wiedzialem juz, kogo oznacza ta litera. ROZDZIAL 123 Thomas Pierce przebywal w Concord w Massachusetts.Pan Smith byl tam rowniez. W koncu udalo mi sie odgadnac jego mysli. Znajdowalismy sie z Sampsonem w malowniczej, bocznej uliczce kolo domu doktora Martina Strawa, czlowieka, ktory byl kochankiem Isabelli Calais. W tej zagadce S oznaczalo wlasnie Martina Strawa. FBI zorganizowalo w jego domu zasadzke na Pierce'a. Tym razem nie sciagnieto zbyt duzej grupy agentow. Obawiano sie odstraszyc Pierce'a. Kyle Craig bal sie strzelaniny i mial po temu wszelkie powody. A moze istnial tez inny powod? Czekalismy prawie cale rano i czesc popoludnia. Concord to samowystarczalne, nieco ograniczone miasto, ktore ladnie sie starzeje. Domy Thoreau i Alcotta prawdopodobnie byly gdzies niedaleko. Zreszta wszystkie tutejsze budynki wygladaly tak, jak gdyby mialy na scianach historyczne tabliczki z datami. Czekalismy na Pierce'a bardzo dlugo. Zasadzka w Podunk ciagnela sie bez konca. A moze nie mam racji z tym S? W koncu uslyszelismy glos z radia w samochodzie. Mowil Kyle. -Zauwazylismy Pierce'a. On tu jest. Ale cos sie stalo, Alex. Wycofuje sie w kierunku drogi numer dwa - mowil Craig. - Nie wybiera sie do doktora Strawa. Zobaczyl cos, co mu sie nie spodobalo. Sampson popatrzyl na mnie. 217 -Mowilem ci, ze on jest bardzo ostrozny. Ma instynkt. To cholerny Marsjanin, Alex.-Musial cos zauwazyc - odparlem. - Jest dobry, co Kyle zawsze powtarza. Wie, jak dziala Biuro, a w dodatku cos wpadlo mu w oko. Kyle i jego ludzie chcieli schwytac Pierce'a w domu Strawa Doktora, jego zone i dzieci ewakuowano stamtad. Potrzebowalismy mozliwie jak najwiecej solidnych dowodow przeciw Pierce'owi. Z cala pewnoscia nie wolno nam bylo ryzykowac porazki. Nadajnik zaskrzeczal na krotkich falach. -Jedzie do drogi numer dwa. Cos go sploszylo. On ucieka! -Ma krotkofalowke! Dostroil sie do naszego pasma! - ostrzeglem Kyle'a przez mikrofon. - Koniec rozmow przez radio. Pierce slucha. Dzieki temu nas wysledzil. Zapalilem silnik i ostro ruszylem z miejsca. Na gesto zaludnionej Lowell Road przyspieszylem do szescdziesieciu mil. Do drogi numer dwa mielismy blizej od innych. W dalszym ciagu istniala szansa ujecia Pierce'a. Minelo nas lsniace, srebrzyste BMW, nadjezdzajace z przeciwnej strony. Widzac, ze jedziemy z duza szybkoscia, kierujaca nim kobieta nacisnela klakson. Trudno miec do niej o to pretensje. Szescdziesiat mil na godzine jest niebezpieczna predkoscia na waskiej, prowincjonalnej ulicy. Wszystko znowu zaczelo toczyc sie po wariacku, kaprys szalenca sprawil, ze sprawy wymknely sie spod kontroli. -Jest tam! - krzyknal Sampson. Samochod Pierce'a kierowal sie do centrum Concord, najgesciej zaludnionej czesci miasta. Jechal o wiele za szybko. Pedem mijalismy domy w stylu kolonialnym, pozniej sklepy, w koncu dojechalismy do Monument Square. Katem oka dostrzeglem budynek miejskiego ratusza, Concord Inn, sale Mason's, a nastepnie drogowskazy do drog numer szescdziesiat dwa i numer dwa. Nasz sedan wyprzedzal kolejne pojazdy na ulicach malego miasta. Wokol rozlegal sie pisk hamulcow. Kierowcy trabili, rozgniewani i wystraszeni tyra samochodowym poscigiem. Obaj z Sampsonem wstrzymalismy oddech. Jest taki dowcip o murzynskim kierowcy, ktorego policja zatrzymala za lamanie przepisow podczas przejazdu przez podmiejskie dzielnice. Powod? Paragraf PPPC - prowadzenie pojazdu przez czarnego. W granicach miasta wolno nam jechac z maksymalna predkoscia siedemdziesieciu mii. Bez zadnej szkody przebilismy sie przez centrum miasta ulicami Walden, Main, potem znowu Lowell Road w strone szosy wylotowej. Wyskoczylismy na droge numer dwa - na zakrecie wpadlismy w poslizg, przez co omal nie stracilem kontroli nad samochodem. Gaz do dechy. Tylko w ten sposob mamy szanse ujac Thomasa Pierce'a, byc moze ostatnia szanse. Szybko do przodu, Pierce tez dobrze wie, o co chodzi. Na szosie zwiekszylem predkosc prawie do dziewiecdziesieciu mil na godzine, wyprzedzajac inne pojazdy z taka latwoscia, jakby staly w miejscu. Thunderbird 218 Pierce'a musial wyciagac co najmniej osiemdziesiat piec mil. Juz dawno zauwazyl, ze go scigamy.-Wreszcie dopadamy tego sliskiego sukinsyna! - wrzeszczal Sampson. - Pierce jest zalatwiony! Trafilismy na potezny wyboj, samochod natychmiast wyskoczyl w gore. Po chwili z glosnym trzaskiem spadlismy na droge. Zraniony bok dal o sobie znac gwaltownym spazmem bolu. Bolala mnie rowniez glowa. Sampson bez przerwy krzyczal mi do ucha, ze Pierce ucieka. Widzialem, jak jego ciemny thunderbird tanczy na szosie i zygzakiem zmyka do przodu. Wyprzedzal nas juz tylko o kilka dlugosci. On jest przewidujacy, ostrzeglem sam siebie. Wie, ze to sie moze zdarzyc. W koncu dogonilem Pierce'a i ustawilem sie obok niego. Nasze wozy jechaly z predkoscia dochodzaca do dziewiecdziesieciu mil. Pierce popatrzyl na nas przelotnie. Poczulem nagly przyplyw wesolosci. Adrenalina pulsowala w calym ciele. Moze w koncu go mamy. Przez sekunda czy dwie bylem rownie oblakany jak Pierce. A on zasalutowal. -Doktorze Cross! - zawolal przez otwarte okno. - W koncu sie spotykamy! ROZDZIAL 124 -Wiem o Sankcji FBI! - Pierce przekrzykiwal swist i szum wiatru. Wygladal na spokojnego, opanowanego, pogodzonego z rzeczywistoscia. - Dalej, Cross. Zrob to. Wyciagnij mnie stad, Cross!-Nie ma nakazu sankcji! - odpowiedzialem. - Zatrzymaj samochod! Nikt nie bedzie do ciebie strzelal. Pierce wyszczerzyl zeby w prawdziwie zabojczym usmiechu. Mial na sobie czarny golf, jasne wlosy zwiazal z tylu w konski ogon. Wygladal na zadowolonego z siebie, mogl uchodzic za lokalnego prawnika, wlasciciela sklepu, lekarza. -Jak myslisz, dlaczego FBI wyslalo tu taka mala jednostke? - zawolal. - Skoncz z tymi uprzedzeniami. Zapytaj swego przyjaciela Kyle'a Craiga. To dlatego chcieli, abym znalazl sie w domu Strawa! Czy ja rozmawiam z Thomasem Pierce'em? A moze z panem Smithem? Czy istnieje jeszcze jakas roznica? Cofnal glowe do wnetrza samochodu i wybuchnal smiechem. Bylo to jedno z najdziwniejszych, najbardziej szalonych zachowan, jakie widzialem. Ten wyraz jego twarzy, mowa ciala, spokoj. Prowokuje nas, zebysmy zastrzelili go przy szybkosci dziewiecdziesieciu mil na godzine, na drodze numer dwa w okolicach Concord w Massachusetts. Chce sie rozbic, splonac. 219 Znalezlismy sie na odcinku drogi oslonietym z obu stron jodlowym lasem. Dogonily nas dwa wozy FBI. Jechaly za samochodem Pierce'a, drazniac go i popychajac. Czyzby Biuro rzeczywiscie mialo zamiar go zabic?Jezeli chca go dopasc, to znajdujemy sie w odpowiednim miejscu; odludny zakatek, daleko od zabudowan i ozywionego ruchu samochodowego. Oto miejsce, w ktorym trzeba skonczyc z Thomasem Pierce'em. Nadszedl wlasciwy czas. -Wiesz, co musimy zrobic - powiedzial Sampson. Na ile sie orientujemy, on zabil ponad dwudziestu ludzi - pomyslalem, starajac sie znalezc uzasadnienie - i nigdy sie nie podda. -Zatrzymaj sie - krzyknalem jeszcze raz do Pierce'a. -Ja zamordowalem Isabelle Calais - odpowiedzial. Jego twarz przybrala kolor szkarlatu. - Nie potrafie sie zatrzymac. Nie chce sie zatrzymac. Lubie to! Przekonalem sie, ze lubie to, Cross! -Zatrzymaj sie natychmiast! - zahuczal Sampson. John wyciagnal glocka i wycelowal do Pierce'a. - Ty rzezniku! Ty gnoju! -Zamordowalem Isabelle Calais i nie moge sie powstrzymac od dalszych zabojstw. Slyszysz mnie, Cross? Zamordowalem Isabelle Calais i nie moge powstrzymac sie od zabijania. Zrozumialem to przerazajace przeslanie. Dotarlo do mnie po raz pierwszy. On wydluza liste swoich ofiar o dalsze litery. Pierce tworzy nowy, dluzszy szyfr: zamordowalem Isabelle Calais i nie moge przerwac zabijania. Jezeli nam ucieknie, bedzie mordowal bez konca. Moze faktycznie Thomas Pierce nie jest istota ludzka. Mowil juz przeciez, ze jest "bogiem" sam dla siebie. Pierce wyciagnal automatyczny pistolet i wystrzelil do nas. Szarpnalem kierownice, skrecilem ostro w lewo, desperacko starajac sie zejsc z linii ognia. Nasz samochod przechylil sie na dwa kola. Swiat tanczyl mi przed oczami. Mocno trzymalem kierownice. Wydawalo mi sie, ze za chwile wylecimy na pobocze. Gwaltownie skrecajac w boczna droge, thunderbird Pierce'a znikl z trasy numer dwa. Nie mam pojecia, jak udalo mu sie pokonac zakret przy takiej predkosci. Moze wcale sie nie zastanawial, czy mu sie to uda, czy nie. Nasz sedan wyprostowal sie i opadl na cztery kola. Samochody FBI w pedzie minely zakret. Nikt z nas nie byl w stanie sie zatrzymac. Po chwili wykonalismy nieskladny balet w postaci gwaltownego hamowania i zwrotow o sto osiemdziesiat stopni przy wtorze pisku opon i hamulcow. Stracilismy Pierce'a z oczu. Pozostal gdzies za nami. Wrocilismy do zakretu, po czym pojechalismy kreta, wiejska droga. W odleglosci jakichs dwoch mil od trasy numer dwa znalezlismy porzuconego thunderbirda. Poczulem, ze serce tlucze mi sie jak szalone. Pierce'a nie bylo w samochodzie. Pierce zniknal. Po obu stronach drogi rosl gesty las, w ktorym doskonale mozna sie ukryc. Sampson i ja wysiedlismy z samochodu. Z bronia gotowa do strzalu szybko zaglebilismy sie w jedline. Przedarcie sie przez geste poszycie okazalo sie niemozliwe. Wokol ani sladu Pierce'a. 220 ROZDZIAL 125 Thomas Pierce jeszcze raz rozplynal sie w powietrzu. Bylem prawie przekonany, ze on naprawde zyje w jakims innym swiecie.Moze istotnie jest Obcym. Razem z Sampsonem jechalem na miedzynarodowe lotnisko Logan. Wracalismy do domu, do Waszyngtonu. Duzy ruch w Bostonie w godzinie szczytu nie sprzyjal temu planowi. Mielismy jeszcze ponad mile do tunelu Callaghana, tkwilismy w ledwie poruszajacym sie strumieniu pojazdow. Otaczaly nas halasujace samochody osobowe i ciezarowe. Boston byl swiadkiem naszej porazki. -To metafora obrazujaca nasze polozenie i caly ten przeklety poscig za Pierce'em - powiedzial Sampson, obserwujac balagan na drodze, wywolany przez potezny korek. Sampson ma te dobra ceche, ze kiedy sprawy ida naprawde zle, on zachowuje sie jak stoik albo zartuje. Nie ma zamiaru babrac sie w gownie, tylko wydostaje sie z niego jak najszybciej. -Wiem, o czym mowisz - odpowiedzialem, dajac do zrozumienia, ze kontroluje sytuacje. -Chyba przez chwile znalazles sie gdzies daleko, we wlasnym wszechswiecie. Tak, jakbys wysiadl z samochodu i nie sluchal, co mowie. -Jezeli sie nie ruszymy, utkwimy na dobre na drodze do tunelu Sampson przytaknal. -Aha. Jestesmy w Bostonie. Wolalbym nie wracac tu jutro, zeby sprawdzic jeden z twoich sladow. Najlepiej zrobic to od razu. Scigac zwierzyne, poki jest okazja. Wycofalem sie z kolumny unieruchomionych pojazdow i wbrew zakazom zawrocilem w niedozwolonym miejscu. -Tylko jedno zwierze przychodzi mi na mysl. -Czy zechcesz mnie poinformowac, dokad zmierzamy? Czy znowu powinienem wlozyc kuloodporna kamizelke? -To zalezy od tego, co myslisz o moich przeczuciach. Jechalem, kierujac sie zielonymi drogowskazami do Storrow Drive, opuszczajac Boston ta sama droga, ktora tu dotarlismy. Teraz tez jechalismy w duzym ruchu. W obecnych czasach wszedzie jest za duzo ludzi, gdziekolwiek sie czlowiek obroci. Za duzy tlok, chaos, zbyt wielkie stresy obciazajace wszystkich. -Lepiej wloz te kamizelke - poradzilem Sampsonowi. Posluchal bez sprzeciwu. Siegnal na tylne siedzenie, gdzie lezaly nasze okrycia. Nie puszczajac kierownicy, wtloczylem sie w kamizelke ochronna. -Mysle, ze Thomas Pierce chce doprowadzic sprawe do konca. Chyba jest na to przygotowany. Widzialem to w jego oczach. -Jezeli tak, mial okazje zrobic to w Concord. "Zjedz z drogi. Zatrzymaj sie, Pierce!" Cos ci to przypomina, Alex? 221 Spojrzalem na niego.-On musi kontrolowac sytuacje. S oznacza Strawa, ale takze Smitha. Tak sobie wymyslil, John. Wie, w jaki sposob chce to zakonczyc. Zawsze wiedzial. Dla niego jest istotne, zeby on sam z tym skonczyl. Katem oka obserwowalem Sampsona. -No i co? Co to wszystko ma znaczyc, do diabla? A ty wiesz, w jaki sposob to sie zakonczy? -Chce skonczyc na literze S. Ta sprawa ma dla niego znaczenie magiczne. Tak sobie postanowil, chce, zeby tak wygladalo. To jego gra umyslowa, jego obsesja. Nie potrafi przerwac tej gry. Powiedzial nam o tym. Gra dalej. Sampson najwyrazniej nie mogl tego zrozumiec. Przed godzina nie udalo sie nam schwytac Pierce'a. Czy on zechce znowu wystawic sie na ryzyko? -Uwazasz, ze to wariat? -Mysle, ze to wariat, John. Jestem tego pewny. ROZDZIAL 126 Na ulicy Inman w Cambridge stalo kilka radiowozow. Niebiesko-biale samochody patrolowe znajdowaly sie w poblizu mieszkania, w ktorym niegdys mieszkali Thomas Pierce i Isabella Calais i w ktorym cztery lata temu Isabelle zamordowano.Karetki pogotowia ratunkowego zostaly zaparkowane kolo podjazdu wzniesionego z szarego kamienia. Zawodzily syreny. Gdybysmy nie zawrocili przed tunelem Callaghana, nie bylibysmy swiadkami tego zdarzenia. Sampson i ja pokazalismy identyfikatory policyjnych detektywow i szybko posuwalismy sie do przodu. Nikt nas nie zatrzymywal. Nikt nie bylby w stanie tego zrobic, nawet gdyby chcial. Na gorze znajduje sie Pierce. Jest tam rowniez pan Smith. Gra wrocila do punktu wyjscia. -Ktos poinformowal nas przez telefon o zabojstwie - powiedzial nam jeden z miejscowych policjantow, kiedy wchodzilismy po schodach. - Slyszalem, ze otoczyli faceta na gorze. To bandzior pierwszej klasy. -Wiemy o nim wszystko - odrzekl Sampson. Winda gdzies utknela, wiec poszlismy schodami na pietro. -Myslisz, ze to Pierce sciagnal na siebie taki ogien? - pytal Sampson. Ja walczylem z brakiem tchu, bolem poranionego ciala, zaskoczeniem i szokiem. Oto sposob, w jaki on chce to zakonczyc. Nie wiedzialem, co myslec o Thomasie Pierce. Oszolomil mnie, oszolomil nas wszystkich. Tu nie wystarczalo myslenie, zwyczajne, logiczne koncepcje. Nigdy nie mielismy do czynienia z takim morderca jak Pierce. Nie znalem nikogo, kto bylby 222 choc troche do niego podobny. To najbardziej wyalienowany osobnik, jakiego spotkalem. Nie Obcy, tylko wyobcowany.-Jestes tu, Alex? - na moim ramieniu zacisnela sie dlon Sampsona. -Przepraszam - odpowiedzialem. - Z poczatku sadzilem, ze Pierce nic nie czuje, ze jest tylko kolejnym psychopata dzialajacym z chlodna wsciekloscia, mordujacym kiedy i jak mu sie podoba. -A teraz? Teraz rozumowalem jak Pierce. -Zastanawiam sie, czy Pierce jednak tego wszystkiego nie czuje. Mysle, ze wlasnie to doprowadzilo go do szalenstwa. On potrafi przezywac. W niewielkim, kretym korytarzu mieszkania pelno bylo policjantow z Cambridge. Wygladali na bardzo wstrzasnietych, patrzyli ze strachem w oczach. Ze zdjecia wiszacego w foyer przygladala sie im piekna jak krolowa bardzo smutna Isabella. -Witamy w dzikim, pelnym gwaltu swiecie Thomasa Pierce'a - powiedzial Sampson. Detektyw z Cambridge zapoznal nas z sytuacja. Mial jasne, niemal srebrne wlosy i twarz o ostrych rysach, nie pozwalajaca okreslic wieku. Mowil cichym, konfidencjonalnym, przypominajacym szept tonem. -Pierce zabarykadowal sie w sypialni na koncu korytarza. -Glowna sypialnia, pokoj jego i Isabelli - wtracilem. Detektyw przytaknal. -Zgadza sie, glowna sypialnia. Zajmowalem sie tamtym morderstwem. Nienawidze tego palanta. Widzialem, co zrobil z dziewczyna. -Co on robi w tamtym pokoju? - zapytalem. Detektyw pokrecil glowa. -Sadzimy, ze chce popelnic samobojstwo. Nie wpadlo mu do glowy, zeby wytlumaczyc to nam, durnym chlopkom. Ma pistolet. Ludzie z kierownictwa usiluja podjac decyzje, czy nalezy tam wejsc. -Czy ktos zostal ranny? - zapytal Sampson. Miejscowy detektyw znow pokrecil glowa. -Nie, o ile sie orientuje. Jeszcze nie. Sampson zmruzyl oczy. -Wobec tego moze lepiej mu nie przeszkadzac. Przeciskajac sie przez waski korytarz, doszlismy do miejsca, w ktorym stalo kilku innych detektywow. Rozmawiali ze soba. Mowili cos, pokazujac palcami drzwi sypialni. "On chce, zeby to tak wygladalo. Ciagle kontroluje sytuacje." -Nazywam sie Alex Cross - przedstawilem sie obecnemu tam porucznikowi. Znalem tego czlowieka. - Czy cos mowil? Porucznik, chlop na schwal, z niemala nadwaga, obficie sie pocil. -Przyznal sie, ze zabil Isabelle Calais. Ale to chyba juz sami odkrylismy. Po wiedzial tez, ze sam zamierza sie zabic. Staramy sie dowiedziec, czy nalezy mu w tym przeszkodzic. FBI jest juz w drodze. 223 Odszedlem na bok. Pierce! - zawolalem. Rozmowy w korytarzu natychmiast ucichly. - Pierce! Tu Alex Cross. Chce wejsc do ciebie, Pierce!Poczulem nagly chlod. Wszedzie zapanowala cisza. Najmniejszego dzwieku. Potem uslyszalem dobiegajacy z sypialni slaby, zduszony glos Pierce'a. Moze jednak to zrobil. Kto wie, co wymysli dalej. -Chodz, jesli chcesz. Ale tylko ty, Cross. -Zostawcie go - szepnal z tylu Sampson. - Alex, pozwol, niech robi, co chce. -Gdybym tylko mogl - odrzeklem, zwracajac sie do Johna. Przecisnalem sie przez grupe policjantow stojacych na koncu korytarza. Wiszacy tam plakat widzialem juz wczesniej. Pamietalem znajdujacy sie na nim napis: Bez Boga jestesmy skazani na wolnosc. Czy wlasnie o to chodzi w tej sprawie? Wyciagnalem pistolet i powoli, delikatnie uchylilem drzwi do sypialni. Nie bylem przygotowany na taki widok. Thomas Pierce lezal rozciagniety na lozku, ktore niegdys dzielil z Isabella. W rece trzymal blyszczacy, ostry jak brzytwa skalpel. ROZDZIAL 127 Przez klatke piersiowa Pierce'a bieglo glebokie ciecie. Przerznal samego siebie tak, jak przedtem swoje ofiary. Jeszcze kolataly sie w nim resztki zycia. Azniewiarygodne, ze w takim stanie zachowywal swiadomosc i kojarzyl, co sie dzieje dookola. Nie wiem, jak to zrobil, ale odezwal sie do mnie. -Nigdy wczesniej nie widziales dziela pana Smitha? - zapytal. W oszolomieniu potrzasnalem glowa. Z niczym podobnym jeszcze sie nie spotkalem, mimo tylu lat przepracowanych w sekcji okrutnych przestepstw i wydziale zabojstw. Nad jego zebrami zwieszaly sie kawalki luznej skory, odslaniajac przezroczyste miesnie i sciegna. Bylem wystraszony, zdegustowany, zaszokowany -wszystko naraz. "Thomas Pierce stal sie ofiara pana Smitha. Czy to ostatnia ofiara?" -Nie zblizaj sie. Stoj tam, gdzie jestes - rozkazal Pierce. -Z kim rozmawiam? Z Thomasem Pierce'em czy panem Smithem? Wzruszyl ramionami. -Nie igraj ze mna w ten sposob. Jestem sprytniejszy niz ty. Przytaknalem ruchem glowy. Po co mialbym sie z nim spierac - z Pierce'em czy moze z panem Smithem. -To ja zabilem Isabelle Calais - powiedzial powoli. Mial przymkniete oczy, wygladal jak w transie. - Zamordowalem Isabelle Calais. Przycisnal skalpel do piersi, gotowy do kolejnego dzgniecia. Usilowalem sie odwrocic, ale nie potrafilem. 224 Ten czlowiek chce wbic ostrze we wlasne serce, pomyslalem. Kolo sie zamyka, wszystko wraca do punktu wyjscia. Czy S oznacza pana Smitha? Oczywiscie, ze tak.-Nie pozbyles sie rzeczy Isabelli - powiedzialem. - Zachowales jej fotografie. Pierce skinal glowa. -Tak, doktorze Cross. Odbylem zalobe po niej, czyz nie? -Tak na poczatku myslalem. Podobnie uwazali ludzie z zespolu nauk behawioralnych w Quantico. Ale w koncu zrozumialem. -Co takiego zrozumiales? Czy opowiesz mi o mnie samym? - kpil Pierce. Byl przytomny, jego umysl pracowal sprawnie. -Chodzi o inne morderstwa - nie chciales zabijac tych ludzi, prawda? Thomas Pierce z wysilkiem skupil na mnie wzrok. Jego arogancja przypominala Sonejiego. -Wiec dlaczego to robilem? -Chciales ukarac siebie. Kazde kolejne morderstwo bylo ponownym przezywaniem smierci Isabelli. Powtarzales ten rytual wielokrotnie. Cierpiales z powodu jej smierci, ilekroc kogos zabijales. Thomas Pierce jeknal. -O, o, zamordowalem ja tutaj, na tym lozku!... Czy mozesz to sobie wyobrazic? Jasne, ze nie mozesz. Nikt nie moze. Uniosl reke trzymajaca skalpel. -Pierce, nie! Musialem cos zrobic; rzucilem sie do niego. Ostrze skalpela wbilo mi sie w prawa dlon. Kiedy Pierce je wyciagnal, krzyknalem z bolu. Chwycilem zlozona, bialo-zolta koldre w kwiatki i przycisnalem ja do piersi Pierce'a. Walczyl ze mna, rzucal sie jak epileptyk. -Alex, nie. Alex, patrz! - uslyszalem za soba glos Sampsona. Katem oka widzialem, ze szybko zbliza sie do lozka. -Alex, uwazaj na skalpel! - krzyczal. Pierce z zadziwiajaca sila wciaz poruszal sie pod ciezarem mojego ciala. Wykrzykiwal przeklenstwa. Nie wiedzialem, gdzie jest skalpel, czy Pierce nadal trzymal go w rece. -Smith zabije Pierce'a! - wrzasnal. -Nie! - odpowiedzialem. - Chce cie miec zywego. I nagle nastapilo cos, czego nie moglem przewidziec. Sampson wystrzelil z bliskiej odleglosci. Ogluszyl mnie huk wystrzalu w malym pomieszczeniu. Cialo Thomasa Pierce'a wilo sie w konwulsjach, nogi wierzgaly w powietrzu. Wyl jak smiertelnie zranione zwierze. Jego glos brzmial nieludzko - jak glos istoty z innego swiata. Sampson wystrzelil po raz drugi. Z gardla Pierce'a wydobyl sie dziwny, gleboki dzwiek, oczy wywrocily sie, ukazujac bialka, a skalpel wysunal sie z reki. Potrzasnalem glowa. -Wystarczy, John. Pierce jest martwy. Pan Smith rowniez. Niech spoczywa w piekle. 225 ROZDZIAL 128 Czulem sie wyzuty z wszelkich uczuc. Lekko ranny, z obandazowana reka wrocilem jednak do domu w jednym kawalku, w dodatku na tyle wczesnie, by powiedziec dzieciom dobranoc. Damon i Jannie dostali oddzielne pokoje. Zalezalo im na tym. Nana oddala Jannie wlasna sypialnie na pietrze i przeniosla sie do mniejszego pokoju kolo kuchni, ktory jej bardzo odpowiadal.Jak dobrze znow znalezc sie u siebie. -Ktos udekorowal to miejsce - powiedzialem, rozgladajac sie po pokoju Jannie. Zaskoczona, ze wreszcie wrocilem z wojny do domu, rozjasnila sie niczym lampion na Halloween. -Sama to zrobilam - Jannie naprezyla muskuly - ale Nana pomogla mi zawiesic nowe zaslony. Same uszylysmy je na maszynie. Podobaja ci sie? -Jestescie bardzo przedsiebiorcze. Chyba ominela mnie dobra zabawa - zauwazylem. -Pewnie - rozesmiala sie Jannie. - Chodz no tu. Zblizylem sie, a ona obdarzyla mnie najslodszym usciskiem, jaki mial miejsce w dlugiej, wspanialej historii ojcow i corek. Pozniej poszedlem do pokoju Damona, w ktorym przez dlugi czas dzieci mieszkaly razem. Na progu stanalem jak wryty, taka tu zaszla zmiana. Damon zdecydowal sie na styl sportowy, urozmaicony scenami z filmow o roznych straszydlach. Pokoj nie pozbawionego wrazliwosci mezczyzny. Spodobal mi sie sposob, w jaki ozdobil swa sypialnie. Oto caly Damon. -Musisz mi pomoc w urzadzeniu mojego pokoju - powiedzialem. -Nie mielismy dzis lekcji boksu - odparl, ale nie w formie wymowki, tylko zwyczajnego stwierdzenia faktu. -Chcesz od razu zejsc do piwnicy? - podnioslem zacisniete piesci. - Moge rozegrac z toba jedna czy dwie rundy, Busterze Douglasie. Damon rozesmial sie glosno. -I myslisz, ze dasz mi rade? Jestem innego zdania. W koncu zdecydowalismy sie na walke zapasnicza na lozku, lecz musialem obiecac, ze nastepnego wieczoru odbedziemy podwojna lekcje boksu w piwnicy. Powinienem sie spieszyc. Damon tak szybko rosnie, podobnie jak Jannie. Z nimi jestem najszczesliwszy. No i z Christine. Dzisiaj moge do niej zatelefonowac, a jutro sie spotkamy. Mam takie ulubione powiedzonko: Serce kieruje glowa. Dzieki Christine znowu wiedzialem, ze jestem soba. Czulem kontakt z wszechswiatem i wszystkim co dobre. Brakowalo mi tego uczucia przez wiele lat. Bylem szczesliwy. Wrocilem do domu. Epilog Nad morze, nad morze ROZDZIAL 129 W niedziele, dwudziestego piatego sierpnia Damon, Jannie, Nana, Christine i ja wyladowalismy na miedzynarodowym lotnisku na Bermudach.Znakomicie pamietam pewna scene z tego dnia - Christine i Jannie stoja w kolejce do kontroli paszportowej, trzymaja sie za rece i spiewaja "Jadda, jadda". Moja pamiec pieczolowicie przechowuje ten obraz. Opatrznosc nagrodzila nas wspaniala pogoda, najlepsza, jaka sobie mozna wyobrazic. Dnie spedzalem z dziecmi. Plywalismy, nurkowalismy w Elbow i w zatoce Horseshoe, scigalismy sie na motorowerach po Middle Road. Noce nalezaly do mnie i Christine. Bawilismy sie w dobrych lokalach, i to ostro - w barze "Terrace" w Palm Reef, "Gazebo Lounge" w JPrinceSs, "Clay Ho-use Inn". Bylem zachwycony, ze spedzamy razem wiecej czasu niz kiedykolwiek wczesniej. Czulem sie bardzo dobrze. Wciaz myslalem o naszym pierwszym spotkaniu na dziedzincu Sojourner Truth School. "To ona, Alex. Ta jedna, jedyna." Pewnego ranka zobaczylem ja przechadzajaca sie po ogrodzie z kwiatami wpietymi we wlosy. -Jest takie stare porzekadlo - powiedziala. - Jezeli masz tylko dwa pensy, za jednego kup chleb, a za drugiego kwiat lilii. Po poludniu tego dnia wybralem sie z dziecmi do zatoki Horseshoe. Nie moglismy sie nacieszyc blekitem morza. Christine pojechala na mopedzie do Hamilton, by kupic pamiatki dla kilku nauczycielek ze swojej szkoly. Okolo piatej Damon, Jannie i ja wrocilismy do hotelu "Belmont", ktory wygladal niczym straznik spoczywajacy na zarosnietych bujna zielenia pagorkach widocznych na tle ultramarynowego nieba. Wokol domki o pastelowych barwach z bialymi dachami. Nana siedziala na werandzie, pograzona w rozmowie ze swymi nowymi przyjaciolkami. Pomyslalem, ze to raj odzyskany. Patrzylem na idealnie czysty blekit nieba i zalowalem, ze Christine nie oglada tego wraz ze mna. Rozstalismy sie na tak krotko, a juz za nia tesknilem. Uscisnalem dzieciaki - wszyscy usmiechalismy sie z oczywistego powodu. 229 -Brakuje ci jej - szepnela Jannie. - To dobrze, tatusiu. To bardzo mile.Minela szosta, a Christine ciagle nie wracala. Nie moglem sie zdecydowac, czy mam na nia czekac w hotelu, czy lepiej pojechac do Hamilton. Moze miala wypadek. To przez te cholerne mopedy - pomyslalem. Jeszcze wczoraj uwazalem, ze sa calkiem fajne i bezpieczne. Zauwazylem wysoka, szczupla kobiete, wchodzaca do hotelu "Belmont". Odetchnalem z ulga, ale kiedy zbieglem pedem po schodach, przekonalem sie, ze to ktos zupelnie obcy. Christine ciagle nie wracala, nie zadzwonila tez do hotelu. Minelo wpol do siodmej, potem siodma. Zawiadomilem policje. ROZDZIAL 130 Inspektor Patrick Busby zjawil sie o wpol do osmej. Powiedzial, ze turysci czesto traca na Bermudach glowe i poczucie czasu. Niekiedy zdarzaja sie tez wypadki z motorowerami. Pocieszal, ze Christine z pewnoscia odnajdzie sie z niegroznie skrecona kostka lub szokiem po lekkiej wywrotce.Nie zgadzalem sie z takimi wyjasnieniami. Jezdzilem z inspektorem miedzy hotelem a Hamilton, a potem krazylismy po ulicach miasta. W milczeniu wygladalem przez okno samochodu, majac nadzieje, ze zauwaze Christine, robiaca zakupy w jakims zaulku. Kiedy nie wrocila do dziewiatej, inspektor Busby niechetnie przyznal, ze byc moze zaginela. Dopytywal sie, czy wczesniej nie doszlo miedzy nami do sprzeczki albo nieporozumien. -Jestem detektywem wydzialu zabojstw w Waszyngtonie - powiedzialem mu wreszcie. Nie ujawnialem tego wczesniej, by nie doprowadzic do konfliktu dotyczacego kompetencji. - Bylem zaangazowany w sprawe wielokrotnego morderstwa. -Rozumiem - odparl Busby, niski, schludny Murzyn z cienkim wasikiem. Wygladal raczej jak zdyscyplinowany nauczyciel, a nie jak policjant. - Czy ma pan dla mnie jeszcze inne niespodzianki, detektywie? -Nie, to wszystko. Ale teraz pan rozumie, dlaczego sie denerwuje. -Tak, wiem, z jakiego powodu pan sie martwi. Nadam komunikat o zaginieciu. Westchnalem ciezko, a potem poszedlem porozmawiac z dziecmi i Nana. Staralem sie przedstawic sprawe w sposob mozliwie spokojny, lecz Damon i Jannie zaczeli plakac, a niebawem dolaczyla do nich mama Nana. Do polnocy nie otrzymalismy zadnych nowych informacji na temat miejsca pobytu Christine. Pietnascie po dwunastej inspektor Busby opuscil hotel. Byl tak uprzejmy, ze zostawil mi numer swego domowego telefonu i prosil, abym go natychmiast powiadomil, jesli dowiem sie czegos nowego. 230 O trzeciej nad ranem wciaz niespokojnie krazylem po pokoju. Chwile wczesniej odebralem telefon z Quantico. FBI analizowalo prowadzone przeze mnie sprawy o zabojstwo, aby sie przekonac, czy maja one jakiekolwiek powiazania z Bermudami albo jakims innym miejscem na Karaibach. Chyba ponownie zadzwonia do mnie dopiero przed poludniem.Stalem przy oknie, przygladajac sie czarnym cieniom na tle oswietlonego ksiezycem nieba. Przypominalem sobie, z jaka przyjemnoscia trzymalem Christine w ramionach. Poczulem sie samotny i bezradny. Mocno splotlem rece na piersiach. Przeszyl mnie bol przenikajacy od klatki piersiowej do glowy. Przed oczami mialem twarz Christine, jej urzekajacy usmiech, tance w Teczowej Sali, pierwsze spotkanie przed Sojourner Truth School. Czy Christine znajduje sie gdzies na wyspie? Na pewno tak. Modlilem sie, zeby nie spotkalo ja nic zlego. Nie dopuszczalem do siebie mysli, ze cos sie stalo. Kilka minut po czwartej rano zadzwonil telefon. Serce podskoczylo mi do gardla. Przeskoczylem przez pokoj jednym susem, chwycilem sluchawke, zanim dzwonek rozlegl sie po raz drugi. Obcy, zduszony glos powiedzial: -E-mail do pana. Nie bylem w stanie rozsadnie myslec. W ogole nie moglem myslec. Dopiero po chwili zorientowalem sie, co to znaczy. Zabralem ze soba laptop, lecz zamknalem go w szafie Kto mogl wiedziec, ze mam go tutaj? Kto zna az takie szczegoly na moj temat? Kto mnie obserwuje? Kto obserwuje nas wszystkich? Nie moglem oddychac. Tego nie da sie wytrzymac. W koncu otworzylem drzwi schowka, chwycilem komputer, wlaczylem do sieci i otworzylem na haslo. Przejrzalem liste przekazow poczty elektronicznej, szukajac ostatniej wiadomosci. Byla krotka i bardzo zwiezla. "Na razie jest bezpieczna. Mamy ja." To bylo gorsze, niz moglem sobie wyobrazic. Kazde slowo palilo w mozgu zywym ogniem, powtarzalem je raz po raz. Na razie jest bezpieczna. Mamy ja. WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39,tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1998. Wydanie I Druk: Zaklady Graficzne.,ATEXT" S.A. w Gdansku This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/