JAMES PATTERSON Alex Cross 06 - Roze saczerwone Przelozyl: MACIEJ PINTARA Wydanie polskie: 2001 PROLOG Z prochu powstales... I Brianne Parker nie wygladala na taka, ktora obrabia banki, ani na morderczynie - jej pulchna, dziecieca buzia mogla zmylic kazdego. Ale wiedziala, ze tego ranka jest gotowa zabic, jesli bedzie musiala. Miala sie o tym przekonac dziesiec po osmej.Dwudziestoczteroletnia Brianne nosila spodnie khaki, jasnoniebieska kurtke Uniwersytetu Maryland i biale, sportowe buty Nike. Niezauwazona przez nikogo przeszla od swojej bialej, poobijanej hondy acura ku gestej kepie drzew, gdzie sie ukryla. Znalazla sie przy Citibanku w Silver Spring w stanie Maryland tuz przed osma. Filie banku powinni otworzyc za dziewiecdziesiat sekund. Supermozg powiedzial jej, ze to wolno stojacy budynek przy dwoch przelotowych ulicach. Otaczaja go - jak to okreslil - wielkie, pudelkowate sklepy: Target, PETsMART, Home Depot i Circuit City. Punkt osma Brianne wyszla z kryjowki za drzewami pod kolorowym billboardem reklamujacym sniadania McDonalda. Kasjerka, ktora wlasnie otworzyla szklane drzwi frontowe i na moment wyszla na zewnatrz, nie mogla jej zobaczyc. Kilka krokow od wejscia Brianne wciagnela gumowa maske prezydenta Clintona - jedna z najbardziej popularnych w Ameryce i pewnie najtrudniejsza do wytropienia. Znala nazwisko kasjerki. Wyjela rewolwer i przystawila jej do plecow. -Do srodka, panno Jeanne Galetta. Potem odwroc sie i z powrotem zamknij na klucz drzwi frontowe. Pojdziemy do twojej szefowej, pani Buccieri. Te krotka kwestie wyglosila dokladnie slowo po slowie, tak jak zostala napisana. Supermozg powiedzial, ze ma to decydujace znaczenie, by cala akcja przebiegala zgodnie z okreslonymi ustaleniami. -Nie chce cie zabic, Jeanne. Ale zrobie to, jesli nie bedziesz poslusznie wykonywala moich polecen. Teraz twoja kolej, kochanie; powiedz, zrozumialas wszystko, co powiedzialam? Jeanne Galetta pokiwala glowa tak energicznie, ze omal nie spadly jej okulary. -Zrozumialam. Prosze nie robic mi krzywdy - wykrztusila. Miala krotkie, ciemne wlosy, dobiegala trzydziestki i byla dosyc atrakcyjna. Ale niebieski spodnium ze sztucznego wlokna i wysokie obcasy postarzaly ja. -Idziemy do szefowej. Ruszaj sie, Jeanne. Jesli nie wyjde stad za osiem minut, zginiecie obie: ty i pani Buccieri. Mowie powaznie. Nie mysl, ze was nie zabije, bo jestem kobieta. Zastrzele was jak psy. II Brianne podobalo sie, ze nagle ma wladze. Poprowadzila drzaca kasjerke przez hol z bankomatami, potem przez sale. Liczyla cenne sekundy, ktore juz zuzyla. Supermozg ciagle podkreslal, ze napad musi byc przeprowadzony dokladnie wedlug planu. W kolko powtarzal, ze wszystko zalezy od precyzji. LICZA SIE MINUTY, BRIANNE LICZA SIE SEKUNDY LICZY SIE NAWET TO, ZE WYBRALISMY AKURAT TEN BANK Napad musial byc perfekcyjny. Rozumiala to, rozumiala... Supermozg zaplanowal go wedlug swojej skali numerycznej na 9,9999 z 10. Brianne lewa reka wepchnela kasjerke do gabinetu szefowej. Uslyszala cichy szum komputera. Potem zobaczyla Betsy Buccieri za wielkim, dyrektorskim biurkiem. -Codziennie otwieracie sejf o osmej piec... - wrzasnela - wiec teraz otworzcie go dla mnie! Ale juz! Kierowniczka filii patrzyla na nia szeroko otwartymi oczyma. -Nie moge otworzyc skarbca - zaprotestowala. - Otwiera sie automatycznie na sygnal z komputera w centrali na Manhattanie. Nigdy o tej samej porze. Brianne pokazala swoje lewe ucho. Skinela palcem na Betsy Buccieri, zeby sluchala. Czego? -Piec, cztery, trzy, dwa... - odliczyla Brianne i siegnela po sluchawke telefonu na biurku. Zadzwonil. Doskonala koordynacja. -To do ciebie - powiedziala. Gumowa maska prezydenta Clintona tlumila troche jej glos. - Sluchaj uwaznie. Podala sluchawke szefowej filii. Wiedziala, kto jest przy telefonie i co powie. Supermozg nie zamierzal grozic. Wymyslil cos lepszego. -Betsy, tu Steve. W naszym domu jest jakis mezczyzna. Trzyma mnie pod lufa. Ostrzega, ze jesli ta kobieta w twoim gabinecie nie wyjdzie z banku z pieniedzmi dokladnie o osmej dziesiec, zastrzeli Tommy'ego, Anne i mnie. -Jest osma cztery. Polaczenie zostalo przerwane. W sluchawce zapadla cisza. -Steve? Steve! - zawolala Betsy, lzy zaczely splywac jej po policzkach. Spojrzala na zamaskowana kobiete. Nie mogla uwierzyc, ze to sie dzieje naprawde. - Prosze nie robic im krzywdy. Blagam. Juz otwieram skarbiec. Brianne powtorzyla wiadomosc. -Osma dziesiec. Ani sekundy pozniej. I zadnych glupich sztuczek. Zadnych cichych alarmow. Zadnej farby na banknotach. -Oczywiscie. Prosze za mna. Betsy Buccieri przestala prawie myslec. W glowie dzwieczaly jej tylko trzy imiona: Steve, Tommy, Anna. O osmej piec podeszly do skarbca Moslera. -Otwieraj, Betsy. Czas leci. Twoja rodzina moze umrzec. Drzwi z pieknie polerowanej stali mialy tloki jak lokomotywa. Otwarcie ich zajelo Betsy Buccieri niecale dwie minuty. Prawie na wszystkich polkach lezaly paczki banknotow. Brianne w zyciu nie widziala tyle forsy. Zaczela wpychac pieniadze do dwoch brezentowych toreb sportowych. Pani Buccieri i Jeanne Galetta przygladaly sie temu w milczeniu. Brianne podobal sie strach i szacunek dla niej, malujacy sie na ich twarzach. Ladujac swoj lup, zgodnie z instrukcja odliczala minuty. Osma siedem... Osma osiem... Wreszcie skonczyla. -Zamykam was obie w skarbcu. Ani slowa, bo zostawie tu wasze trupy. Podniosla torby. -Nie robcie krzywdy mojemu mezowi i dziecku - powiedziala blagalnym tonem Betsy Buccieri. - Przeciez zrobilysmy, co pani... Brianne zatrzasnela jej przed nosem ciezkie metalowe drzwi. Byla spozniona. Przeszla przez hol, otworzyla drzwi frontowe i wyszla. Zerwala maske ze spoconej twarzy. Miala wielka ochote pobiec pedem do samochodu, ale szla spokojnie, jakby nic ja nie obchodzilo w ten piekny, wiosenny poranek. Z przyjemnoscia wyciagnelaby spluwe i przestrzelila te wielka, gowniana reklame pieprzonego McKaczora. Przy hondzie popatrzyla na zegarek. Osma dziesiec i piecdziesiat dwie sekundy. Celowe spoznienie roslo; tak mialo byc. Usmiechnela sie. Nie zadzwonila do domu Buccierich, gdzie Errol trzymal pod lufa Steve'a, Tommy'ego i jego opiekunke Anne. Nie zawiadomila, ze ma pieniadze i jest bezpieczna. Supermozg jej zabronil. Zakladnicy mieli umrzec. CZESC PIERWSZA ZABOJSTWA ROZDZIAL 1 Praca detektywa nauczyla mnie cenic madrosc starego porzekadla: "Nie mysl, ze skoro woda jest spokojna, nie ma w niej krokodyli".Tego wieczoru woda na pewno byla spokojna. Moja niesforna corka Jannie trzymala kotke Rosie za przednie lapy i tanczyla z nia. Czesto tak sie bawily. -"Roze sa czerwone, fiolki niebieskie" - spiewala Jannie wesolym, slodkim glosikiem. Nigdy nie zapomne tego obrazu i tego dnia. Do naszego domu na Piatej ulicy schodzili sie przyjaciele, krewni i sasiedzi na przyjecie z okazji chrztu mojego synka. Bylem w prawdziwie swiatecznym nastroju. Babcia przygotowala przepyszne jedzenie: marynowane krewetki, zapiekane malze, szynke, cebulki na ostro i dynie. Pachnialo kurczakiem w czosnku, zeberkami wieprzowymi i czterema rodzajami chleba domowego. Zrobila nawet moj przysmak - sernik smietankowy z malinami. Na lodowce wisiala jedna z jej notatek: W czarnych ludziach tkwi niewiarygodna sila i magia, ktorych nikt nie potrafi zniszczyc. Ale kazdy probuje. - Toni Morrison. Usmiechnalem sie na mysl o niewiarygodnej sile i magii mojej ponad osiemdziesiecioletniej babci. Bylo wspaniale. Jannie, Damon, malutki Alex i ja witalismy wszystkich na ganku. Trzymalem Aleksa na rekach. Byl bardzo towarzyski. Usmiechal sie radosnie do kazdego, nawet do mojego partnera, Johna Sampsona. Dzieci boja sie go z poczatku, bo jest wielki i groznie wyglada. Ma ponad dwa metry wzrostu i wazy prawie sto czternascie kilo. -Maly najwyrazniej lubi balangi - zauwazyl Sampson i wyszczerzyl zeby. Alex usmiechnal sie do niego szeroko. Sampson wzial go ode mnie. Dziecko niemal utonelo w jego lapskach. Rozesmial sie i zaczal szczebiotac do malucha. Z kuchni wyszla Christine. Przylaczyla sie do nas trzech. Na razie ona i Alex junior nie mieszkali ze mna, babcia, Jannie i Damonem. Mielismy nadzieje, ze sie do nas wprowadza i bedziemy jedna duza rodzina. Chcialem, zeby Christine byla moja zona, nie tylko kochanka. Chcialem rano budzic malego Aleksa, a wieczorem klasc go spac. -Przejde sie po domu z Aleksem w ramionach - powiedzial Sampson. - Uzyje go bezwstydnie do poderwania jakiejs pieknosci. Po czym odszedl. -Myslisz, ze on sie kiedykolwiek ozeni? - zapytala Christine. -Maly Alex? Nasz chlopiec? Oczywiscie. -Mowie o twoim partnerze. Czy on kiedykolwiek zalozy rodzine? Nie wygladalo na to, zeby jej przeszkadzalo, ze my zyjemy na kocia lape. -Kiedys - na pewno. Mial zly model rodziny. Ojciec odszedl, kiedy John mial zaledwie rok, w koncu umarl z przedawkowania. Matka tez byla narkomanka. Jeszcze kilka lat temu mieszkala w Southwest. Sampsona wlasciwie wychowywala moja ciotka Tia z pomoca mojej babci. Patrzylismy, jak Sampson krazy wsrod gosci z Aleksem na rekach. Zaczepil bardzo ladna babke. De Shawn Hawkins. Pracowala razem z Christine. -On naprawde podrywa na dziecko - zdumiala sie Christine i zawolala do kolezanki: - Uwazaj, De Shawn. Rozesmialem sie. -Mowi, co zrobi i robi, co mowi. Przyjecie zaczelo sie okolo drugiej po poludniu. O wpol do dziesiatej wieczorem trwalo w najlepsze. Wlasnie spiewalem w duecie z Sampsonem Skinny Legs and All Joe Teksa. Wylismy jak diabli. Wszyscy sie smiali i nabijali z nas. Sampson zaczal spiewac "Jestes pierwsza i ostatnia, jestes dla mnie wszystkim...". Wtedy przyjechal Kyle Craig z FBI. Moglem wszystkim powiedziec, zeby szli do domu - koniec imprezy. ROZDZIAL 2 Kyle niosl kolorowa paczke przewiazana wstazka, prezent dla dziecka. Mial nawet balony! Nie zmylil mnie. To dobry kumpel i swietny gliniarz, ale nie jest towarzyski i unika przyjec jak zarazy.-Tylko nie dzis, Alex - ostrzegla Christine. Wygladala na zaniepokojona, moze nawet zla. - Nie daj sie wrobic w jakies kolejne koszmarne sledztwo. Prosze cie. Nie w dniu chrztu. Wzialem sobie to do serca. Moj dobry nastroj prysnal. Cholerny Kyle Craig. Podszedlem do niego i skrzyzowalem palce wskazujace. -Nie, nie i jeszcze raz nie - powiedzialem. - Zjezdzaj stad. -Ja tez sie cholernie ciesze, ze cie widze - odparl i usmiechnal sie promiennie. Potem objal mnie mocno i szepnal: - Wielokrotne zabojstwo, stary. -Przykro mi. Zadzwon jutro albo pojutrze. Dzis mam wolne. -Wiem, ale to wyjatkowo paskudna sprawa, Alex. Kyle wyjasnil, ze zostaje w Waszyngtonie tylko na jedna noc i bardzo potrzebuje mojej pomocy. Jest pod straszna presja. Znow odmowilem, ale zignorowal to calkowicie. Obaj wiedzielismy, ze do moich obowiazkow nalezy takze pomaganie FBI w skomplikowanych dochodzeniach. Poza tym, bylem mu winien przysluge lub dwie. Kilka lat temu wlaczyl mnie do sledztwa w sprawie porwania i morderstwa w Karolinie Polnocnej, kiedy moja siostrzenica zniknela z Uniwersytetu Duke'a. Kyle znal Sampsona i kilku moich kumpli detektywow. Podeszli i gadali z nim, jakby wpadl z wizyta towarzyska. Ludzie go lubili. Ja tez, ale nie teraz, nie tego wieczoru. Powiedzial, ze musi spojrzec na malego Aleksa, zanim przejdziemy do spraw zawodowych. ROZDZIAL 3 Poszedlem z nim do pokoju babci. Malec spal w lozeczku dziecinnym wsrod kolorowych misiow i pilek. Tulil do siebie swego ulubionego niedzwiadka Pinky'ego.-Biedny chlopczyk - szepnal Kyle. - Co za straszna historia... Jest bardziej podobny do ciebie niz do Christine. A przy okazji, jak tam u was? -W porzadku - sklamalem. Po rocznej nieobecnosci Christine w Waszyngtonie nie ukladalo nam sie tak, jak sie spodziewalem. Brakowalo mi ogromnie intymnosci miedzy nami. Zabijalo mnie to. Ale nikomu o tym nie mowilem, nawet Sampsonowi i babci. -Zostaw mnie dzis w spokoju, Kyle - poprosilem. -Zaluje, ale to nie moze czekac, Alex. Jestem w drodze powrotnej do Quantico. Gdzie mozemy pogadac? Pokrecilem glowa i poczulem, jak narasta we mnie zlosc. Zaprowadzilem go na oszklona werande. Stalo tam stare pianino, ktore wciaz gralo mniej wiecej tak dobrze jak ja. Usiadlem na trzeszczacym stolku i wystukalem kilka taktow Odwolajmy to wszystko Gershwina. Kyle rozpoznal melodie i wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Przykro mi. -Nie widac tego - odparlem. - Do rzeczy. -Slyszales o napadzie na filie Citibanku w Silver Spring i o zabojstwach w domu szefowej banku? - zapytal. - O zamordowaniu jej meza, trzyletniego synka i jego opiekunki? Spojrzalem na niego, potem odwrocilem wzrok. -Trudno, zebym nie slyszal. Brutalne, bezsensowne morderstwa byly tematem dnia we wszystkich gazetach i telewizji. Wstrzasnely nawet waszyngtonskimi gliniarzami. -Nie rozumiem tego. Co sie, u diabla, stalo w domu tej kobiety? Bandyci dostali pieniadze, tak? Wiec dlaczego zabili zakladnikow? Przyjechales mi to wyjasnic, zgadza sie? Kyle przytaknal. -Byli spoznieni. Kobieta z gangu miala wyjsc z banku z forsa dokladnie o osmej dziesiec. Alex, ona wyszla niecala minute pozniej! Niecala minute! I dlatego zamordowali trzydziestotrzyletniego ojca, trzyletniego chlopca i opiekunke do dziecka. Miala dwadziescia piec lat i byla w ciazy. Potrafisz to sobie wyobrazic? Poruszylem ramionami i pokrecilem szyja. Czulem, jak narasta we mnie napiecie. Wyobrazilem to sobie. Jak mogli zabic tamtych ludzi bez zadnego powodu? Ale naprawde nie bylem w nastroju do policyjnej roboty. Mimo ze chodzilo o tak ponura i pilna sprawe. -I dlatego cie tu przynioslo w dniu chrztu mojego syna? Kyle usmiechnal sie nagle i odprezyl. -Do diabla, Alex! Musialem wpasc i zobaczyc to dobrze zapowiadajace sie dziecko. Niestety, ta sprawa jest naprawde wazna. Mozliwe, ze sa to tutejsi bandyci. A jesli nawet sa spoza Waszyngtonu, ktos tutaj moze ich znac. Musisz znalezc tych zabojcow, zanim znow kogos zamorduja. Czujemy, ze to nie byl pojedynczy wyskok. Swoja droga, masz piekne dziecko. -Ty tez jestes piekny, Kyle. Slowo daje, nikt nie moze sie z toba rownac. -Trzyletni chlopiec, ojciec i opiekunka - powtorzyl raz jeszcze Kyle, zanim wyszedl z przyjecia. Na progu werandy odwrocil sie. -Jestes odpowiednim facetem do tej roboty, Alex. Zamordowali rodzine. Gdy tylko zniknal, zaczalem szukac Christine, ale juz jej nie bylo. Serce mi zamarlo. Zabrala Aleksa i wyniosla sie bez slowa. ROZDZIAL 4 Supermozg niechetnie zaparkowal na ulicy i poszedl w strone opuszczonego osiedla polozonego niedaleko rzeki Anacostia. Ksiezyc w pelni oswietlal bladym, upiornym blaskiem kilka niszczejacych, dwupietrowych domow z oknami bez szyb. Supermozg poczul sie nieswojo.-Dolina smierci - szepnal. W dodatku, jak sie okazalo, kryjowka Parkerow znajdowala sie w domu polozonym najdalej ze wszystkich od ulicy. W "przytulnym gniazdku" na trzecim pietrze mieli tylko poplamiony materac i zardzewiale krzeselko ogrodowe. Na podlodze walaly sie opakowania z KFC i McDonalda. Wchodzac do pokoju, Supermozg uniosl dwa pudelka goracej pizzy i papierowa torbe. -Chianti i pizza! - zawolal. - Jest co swietowac. Brianne i Errol natychmiast rzucili sie na jedzenie. Ledwo cos mrukneli na powitanie. Supermozg uznal to za brak szacunku. Rozlal wino do plastikowych kubkow, podal je Parkerom i wzniosl toast. -Za zbrodnie doskonala. Errol zmarszczyl brwi i pociagnal dwa solidne lyki. -Jesli mozna tak nazwac to, co sie stalo w Silver Spring. Trzy niepotrzebne morderstwa. -Mozna ja tak nazwac - odparl Supermozg. - Absolutna perfekcja. Przekonacie sie. Jedli i pili w milczeniu. Parkerowie mieli ponure, wrecz wrogie miny. Brianne zerkala na niego ukradkiem. Nagle Errol potarl szyje i zakaszlal kilkakrotnie. Potem zaczal gwaltownie lapac powietrze i cos wychrypial. Palilo go w gardle i plucach. Nie mogl oddychac. Probowal wstac, ale natychmiast upadl. -Co ci sie stalo? - zawolala przerazona Brianne. Potem ona tez chwycila sie za gardlo. Czula ogien w gardle i piersiach. Zerwala sie z materaca. Upuscila kubek i obiema rekami zlapala sie za szyje. -Co to jest, do cholery?! - wrzasnela do Supermozga. - Co sie z nami dzieje? Co nam zrobiles? -Czy to nie oczywiste? - odrzekl lodowatym, dobiegajacym jakby gdzies z daleka glosem. Pokoj wirowal Parkerom w oczach. Errol dostal drgawek, Brianne przegryzla sobie jezyk. Oboje wciaz trzymali sie za gardla. Dusili sie, nie mogli oddychac. Ich twarze przybraly ciemny odcien. Supermozg stal w drugim koncu pokoju i patrzyl. Trucizna stopniowo sparalizowala organizm, powodujac ogromny bol. Zaczynalo sie to od miesni twarzy, potem proces siegal krtani, wreszcie docieral do drog oddechowych. Duza dawka anektyny powodowala zatrzymanie serca. Po niecalych pietnastu minutach Parkerowie nie zyli. Poniesli smierc tak okrutna, jak ich ofiary w Silver Spring w Marylandzie. Lezeli z rozpostartymi rekami i nogami na podlodze. Supermozg byl pewien, ze sa martwi, ale na wszelki wypadek sprawdzil to. Mieli przerazliwie wykrzywione twarze i wykrecone ciala. Wygladali, jakby spadli z duzej wysokosci. -Za zbrodnie doskonala - powiedzial Supermozg nad groteskowo wygietymi zwlokami. ROZDZIAL 5 Nastepnego ranka probowalem dodzwonic sie do Christine, ale wlaczyla automatyczna sekretarke i nie odbierala telefonu. Nigdy mi tego nie robila i bolalo mnie to. Kiedy bralem prysznic i ubieralem sie, wciaz o tym myslalem. W koncu wyszedlem do pracy. Czulem sie zraniony, ale tez bylem troche zly.Sampson i ja wyruszylismy na ulice przed dziewiata. Im wiecej czytalem i myslalem o napadzie na Citibank w Silver Spring, tym bardziej mnie niepokoila cala sprawa, zwlaszcza przebieg wydarzen. To nie mialo sensu. Zamordowano trzy niewinne osoby - z jakiego powodu? Bandyci mieli juz pieniadze. Jacys psychole? Po co zabili ojca, dziecko i opiekunke? Mielismy z Sampsonem ciezki i frustrujacy dzien. O dziewiatej wieczorem wciaz jeszcze pracowalismy. Znow probowalem dodzwonic sie do Christine. Nadal nie podnosila sluchawki albo nie bylo jej w domu. Mam kilka wystrzepionych, czarnych notesow z nazwiskami informatorow. Zdazylismy juz pogadac z ponad dwunastoma. Zostalo nam ich jeszcze mnostwo na jutro, pojutrze i nastepny dzien. Sledztwo juz mnie wciagnelo. Dlaczego w domu szefowej banku zamordowano trzy osoby? Za co zabito niewinna rodzine? -Krecimy sie wokol czegos - powiedzial Sampson. Jechalismy przez Southeast moim starym samochodem. Wlasnie skonczylismy rozmowe z drobnym kombinatorem, ktory nazywal sie Nomar Martinez. Slyszal o napadzie na bank w Marylandzie, ale nie wiedzial, kto to zrobil. W radiu spiewal wielki, niezyjacy juz Marvin Gaye. Myslalem o Christine. Chciala, zebym rzucil prace w policji. Mowila powaznie. Nie bylem pewien, czy moglbym przestac byc detektywem. Lubilem te robote. -Mnie tez sie tak zdaje - przyznalem. - Moze nalezalo przycisnac Nomara? Byl wyraznie zdenerwowany. Czegos sie boi. -W Southeast kazdy sie czegos boi - odrzekl Sampson. - Pytanie tylko, kto bedzie chcial z nami gadac? -Moze tamten parszywy kundel? - Wskazalem wylot nastepnej przecznicy. - Wie o wszystkim, co sie tu dzieje. -Zauwazyl nas - powiedzial Sampson. - Jasna cholera, ucieka! ROZDZIAL 6 Skrecilem ostro w lewo i zahamowalem z poslizgiem. Moj porsche z gluchym lomotem wpadl na chodnik. Wyskoczylismy obaj i puscilismy sie pedem za Cedrikiem Montgomerym.-Stac! Policja! - krzyknalem. Bieglismy waskim, kretym zaulkiem. Montgomery dzialal jako miesniak do wynajecia bez szczegolnych sukcesow, byl jednak rzeczywiscie twardzielem. Stanowil niezle zrodlo informacji, lecz nie byl kapusiem, po prostu wiedzial o roznych rzeczach. Mial niewiele ponad dwadziescia lat, a my obaj - Sampson i ja - niedawno przekroczylismy czterdziestke. Ale cwiczylismy bieganie systematycznie i bylismy wystarczajaco szybcy - tak sie nam przynajmniej wydawalo. Montgomery odsadzil sie jednak od nas calkiem niezle i jego sylwetka ledwie majaczyla w oddali. Sampson dotrzymywal mi kroku. -To tylko sprinter, stary... - wysapal. - My jestesmy dlugodystansowcy. -Policja! - wrzasnalem znowu. - Dlaczego uciekasz, Montgomery? Pot okryl mi kark i plecy. Kapal z wlosow. Piekly mnie oczy. Ale bieglem dalej. -Dorwiemy go - rzucilem i przyspieszylem. To bylo wyzwanie dla Sampsona. Bawilismy sie tak od lat. Damy rade. Kto, jak nie my? Zblizylismy sie do Montgomery'ego. Obejrzal sie. Nie chcial uwierzyc, ze juz go doganiamy. Mial za soba dwie pedzace lokomotywy i nie mogl uciec z torow. -Pelny gaz, stary! - zachecil mnie Sampson. - I wysun zderzak. Ciagle bieglismy rowno. W naszym prywatnym wyscigu Montgomery byl linia mety. Dopadlismy go jednoczesnie i wzielismy miedzy siebie. Dostal dwa ciosy i zwalil sie na ziemie. Balem sie, ze juz nie wstanie. Ale on przekoziolkowal kilka razy, jeknal i wybaluszyl oczy calkowicie oszolomiony. -O, kurwa! - wyszeptal z niedowierzaniem. Uznalismy to za komplement i skulismy go kajdankami. Dwie godziny pozniej spiewal w komendzie na Trzeciej ulicy. Przyznal, ze cos slyszal o napadzie na bank i morderstwach w Silver Spring. Chetnie poszedl z nami na uklad: informacje za przymkniecie oczu na pol tuzina dzialek, ktore przy nim znalezlismy. -Wiem, kogo szukacie - powiedzial. Sprawial wrazenie pewnego siebie. - Ale nie spodoba wam sie to, co uslyszycie. Mial racje. Wcale mi sie to nie spodobalo. ROZDZIAL 7 Nie wiedzialem, czy moge wierzyc Montgomery'emu, lecz podsunal mi dobry, pewny trop, ktorym musialem podazyc. W jednym sie rzeczywiscie nie mylil: jego wskazowka stawiala mnie w troche niezrecznej sytuacji. Slyszal, ze jednym z tych, co obrobili bank w Silver Spring, byl Errol Parker, przyrodni brat mojej niezyjacej zony Marii.Przez caly nastepny dzien szukalismy z Sampsonem Errola. Nie znalezlismy go w domu ani w zadnym z miejsc w Southeast, gdzie zwykle bywal. Jego zona Brianne tez gdzies przepadla. Nikt nie widzial Parkerow przynajmniej od tygodnia. Okolo piatej trzydziesci po poludniu zatrzymalem sie przy szkole Przybysza Przynoszacego Prawde, zeby sprawdzic, czy Christine jeszcze tam jest. Myslalem o niej stale. Nadal nie odbierala telefonow i sie nie odzywala. Christine Johnson poznalem dwa lata temu. Mielismy sie juz wlasnie pobrac, kiedy zdarzylo sie nieszczescie, za ktore wciaz sie winilem: porwal ja seryjny morderca z Southeast i trzymal prawie rok jako zakladniczke. Dlatego, ze spotykala sie ze mna. Uznano, ze zaginela i nie zyje. Kiedy ja znaleziono, miala juz dziecko - naszego synka Aleksa. Ale uprowadzenie zmienilo ja. Nie rozumiala, co sie z nia dzieje, i nie mogla sobie z tym poradzic. Probowalem jej pomoc, tak jak umialem. Od miesiecy nie sypialismy ze soba. Odsuwala sie coraz dalej ode mnie. Teraz Kyle Craig jeszcze pogorszyl sprawe. Kiedy Christine pracowala w szkole, dzieckiem opiekowala sie moja babcia. Potem Christine zabierala malego Aleksa do swojego domu w Mitchellville. Tak sobie zyczyla. Wszedlem do budynku bocznymi, metalowymi drzwiami przy sali sportowej. Uslyszalem znajome odglosy pilki do koszykowki, smiechy i wesole okrzyki dzieciakow. Christine siedziala w swoim gabinecie przed komputerem. Byla dyrektorka szkoly. Jannie i Damon ucza sie tutaj. -Alex? - zdziwila sie na moj widok. Przeczytalem haslo umieszczone na scianie: "Chwal glosno, win cicho". Czy Christine potrafi w ten sposob postepowac wobec mnie? - Juz prawie skonczylam - powiedziala. - Za chwile bede gotowa. Chyba nie jest przynajmniej zla za tamten wieczor z Kylem Craigiem, pomyslalem. Nie kazala mi sie wynosic. -Odprowadze cie do domu - zaproponowalem i usmiechnalem sie. - Bede nawet niosl twoje ksiazki. W porzadku? -Chyba tak - odrzekla. Ale nie odwzajemnila usmiechu i wydawala sie bardzo daleka. ROZDZIAL 8 Kilka minut pozniej zamknelismy szkole i poszlismy ulica Szkolna do Piatej. Dzwigalem neseser Christine. Bylo tam chyba tuzin ksiazek. Sprobowalem zazartowac.-Nie mowilas, ze kule do kregli tez mam niesc. -Uprzedzalam cie, ze ksiazki sa ciezkie. Wiesz, ze duzo czytam. Ciesze sie, ze przyszedles. -Nie moglem sie powstrzymac. Powiedzialem prawde. Chcialem ja objac albo chociaz wziac za reke, ale zrezygnowalem. Wydawalo mi sie dziwne i smutne, ze jest tak blisko, a jednoczesnie tak daleko ode mnie. Pragnalem az do bolu przytulic ja do siebie. -Musimy porozmawiac, Alex - odezwala sie w koncu i spojrzala mi prosto w oczy. Jej mina nie wrozyla nic dobrego. - Mialam nadzieje, ze nie przejme sie twoim nowym sledztwem, Alex. Ale przejmuje sie. Doprowadza mnie do szalenstwa. Boje sie o ciebie, o dziecko i o siebie. Nie potrafie inaczej po tym, co sie stalo na Bermudach. Od powrotu do Waszyngtonu zle sypiam. Sluchalem jej slow i pekalo mi serce. Czulem sie strasznie z powodu tego, co ja spotkalo. Ale tak bardzo sie zmienila. Wygladalo na to, ze nie jestem w stanie pomoc jej w jakikolwiek sposob. Staralem sie od miesiecy i nic z tego nie wychodzilo. Balem sie, ze strace nie tylko ja, ale rowniez malego Aleksa. -Pamietam niektore z moich ostatnich snow. Sa tak pelne brutalnosci, Alex. I takie realistyczne. Pewnej nocy znow scigales Lasice i on cie zabil. Stal spokojnie i strzelal do ciebie wielokrotnie. Potem przyszedl zamordowac dziecko i mnie. Obudzilam sie z krzykiem. Zdecydowalem sie wziac ja za reke. -Geoffrey Shafer nie zyje, Christine. -Nie wiesz tego na pewno! - rozzloscila sie i wyrwala dlon. Szlismy w milczeniu brzegiem rzeki Anacostia. Potem powiedziala mi o swoich innych snach. Wyczulem, ze nie chce, zebym je interpretowal. Mialem tylko sluchac. Snily jej sie cierpienia i morderstwa znajomych i kochanych osob. Zatrzymala sie na rogu Piatej ulicy niedaleko mojego domu. -Musze ci jeszcze cos powiedziec, Alex. W Mitchellville chodze do psychiatry, do doktora Belaira. Pomaga mi. Patrzyla mi w oczy. -Nie chce cie wiecej widziec, Alex. Mysle o tym od tygodni. Rozmawialam z doktorem Belairem. Nie zmienie tej decyzji i bede wdzieczna, jesli zostawisz mnie w spokoju. Wziela ode mnie neseser i odeszla. Nie dala mi dojsc do slowa, ale i tak nie wiedzialbym, co powiedziec. W jej oczach wyczytalem smutna prawde - nie kochala mnie juz. Niestety, ja ja nadal kochalem. I kochalem oczywiscie naszego malego synka. ROZDZIAL 9 Nie mialem wyboru, wiec na kilka dni pograzylem sie bez reszty w sledztwie dotyczacym napadu na bank i wielokrotnego morderstwa. Gazety i telewizja wciaz pelne byly sensacyjnych opowiesci o niewinnych ofiarach: ojcu, dziecku i niani. Zdjecie trzyletniego Tommy'ego Buccieri widzialo sie wszedzie. Czy zabojca chcial moze wzbudzic w nas oburzenie? - zastanawialem sie.Sampson i ja poswiecilismy wiekszosc nastepnego dnia na poszukiwania Errola i Brianne Parker. Wspolpracowalismy z FBI. Wygladalo na to, ze Parkerowie prawdopodobnie co najmniej od roku obrabiali male banki w Marylandzie i Wirginii. Ale napad w Silver Spring roznil sie od poprzednich. Jesli to byla ich robota, to zupelnie zmienili styl. Stali sie brutalnymi, bezlitosnymi mordercami. Tylko dlaczego? Okolo pierwszej zatrzymalismy sie z Sampsonem przy Boston Market na lunch. Moglismy wybrac lepsze miejsce, ale to bylo po drodze, a olbrzym twierdzil, ze umiera z glodu. Ja potrafilbym funkcjonowac dalej bez jedzenia. -Myslisz, ze Parkerowie sie wyniesli i szykuja nastepny skok? - zapytal Sampson, kiedy zabralismy sie za paszteciki z miesem, kukurydze i puree z ziemniakow. -Jesli to oni napadli na bank w Marylandzie, to pewnie sie przyczaili. Wiedza, ze zrobilo sie goraco. Errol wyskakuje czasem na ryby do Karoliny Poludniowej. Kyle wyslal tam juz federalnych. -Widujesz sie z Errolem? - zainteresowal sie Sampson. -Tylko na spotkaniach rodzinnych, ale on rzadko na nich bywa. Kiedys pojechalem z nim na ryby. Cieszyl sie jak dziecko z kazdego zlowionego okonia czy zebacza. Maria zawsze go lubila. -Czesto o niej myslisz? Wcisnalem sie glebiej w siedzenie. Nie mialem teraz raczej ochoty na zwierzenia. -Przypominaja mi o niej rozne rzeczy. Zwlaszcza niedziele. Czasem sypialismy do poludnia i jedlismy cos dobrego na sniadanie. Albo chodzilismy nad staw z kaczkami niedaleko rzeki St. Tony's. Dlugie spacery po parku Garfield. To smutne, ze umarla tak mlodo, John. Boli mnie dodatkowo fakt, ze nie rozwiazalem zagadki jej morderstwa. Sampson zadal mi kolejne pytanie. Czasem tak robi. -A jak ci sie uklada z Christine? -Zle - wyznalem w koncu, ale nie bylem w stanie wyjawic calej prawdy. - Nie moze zapomniec o Geoffeyu Shaferze. A ja nie jestem nawet pewien, czy Lasica naprawde nie zyje. Skonczylismy? Sampson wyszczerzyl zeby. -Co? Jedzenie czy przesluchanie? -Jedziemy. Trzeba wreszcie znalezc Parkerow i wyjasnic sprawe napadu na bank. Reszte dnia bedziemy mieli wtedy dla siebie. ROZDZIAL 10 Okolo siodmej wieczorem postanowilismy z Sampsonem zrobic przerwe na kolacje. Przewidywalismy, ze bedziemy pracowac do pozna, pewnie dluzej niz do polnocy. Ta sprawa tego wymagala. Pojechalem do domu, zeby cos zjesc z dziecmi i babcia.Chwalilem, to co przyrzadzila, ale nawet nie czulem smaku. Nie moglem przestac myslec o Christine. Zbyt madre to nie bylo. Umowilismy sie z Sampsonem na dziesiata wieczorem. Zamierzalismy przesluchac paru typow, ktorych latwiej znalezc po zmroku. Pietnascie po dziesiatej znow jechalismy moim samochodem przez Southeast. Sampson zauwazyl naszego znajomego kapusia - drobnego handlarza prochami. Darryl Snow sterczal z kolesiami przed barem z grillem, ktory ciagle zmienial nazwe. Teraz nazywal sie "Tak bylo". Wyskoczylismy z Sampsonem z porsche i podbieglismy do Snowa. Nie mial dokad uciec. Jak zwykle, byl odstawiony w swoim dealerskim stylu: purpurowe, nylonowe szorty na niebieskich, nylonowych spodniach, koszulka polo, kurtka od Tommy'ego Hilfigera i ciemne okulary od Oakleya. -Czesc, balwanie - powital go swoim basem Sampson. - Roztapiasz sie. Kumple Snowa wybuchneli smiechem. Darryl mial okolo metra osiemdziesieciu wzrostu, a nie wazyl chyba wiecej niz piecdziesiat piec kilogramow. Nawet w swoich ciuchach z markowymi metkami. -Przejdzmy sie, Darryl - powiedzialem. - Musimy pogadac. I bez dyskusji. Potrzasnal glowa jak maskotka na desce rozdzielczej samochodu, ale poszedl ze mna. -Nie chce z toba gadac, Cross. -Co wiesz o Errolu i Brianne Parker? - zapytalem, kiedy oddalilismy sie od jego towarzystwa. Popatrzyl na mnie i zmarszczyl brwi. Glowa nadal mu podskakiwala. -Ty chajtnales sie z jego siostra czy ja? Wiec dlaczego pytasz mnie, czlowieku? Czego sie ciagle czepiasz? -Errol juz nie widuje sie z rodzina. Nie ma czasu, pruje banki. Gdzie on jest, Darryl? W tej chwili Sampson i ja nie jestesmy ci nic winni. A krecisz sie w niebezpiecznej okolicy. Spojrzal w swiatla lamp ulicznych. -Mnie to pasuje. Zlapalem go za kurtke. -Do czasu, Darryl. Dobrze o tym wiesz. Snow pociagnal nosem i zaklal cicho. -Slyszalem, ze Brianne ma mete w tym starym osiedlu przy Pierwszej Alei. W tych ruinach ze szczurami. Ale nie wiem, czy jeszcze tam jest. To tyle, slowo. Uniosl otwarte dlonie. Sampson podkradl sie do niego z tylu i krzyknal: Bu! Darryl prawie skoczyl w gore. -Pomogl nam? - zapytal Sampson. - Troche jakby nerwowy. -Pomogles nam? - spytalem Snowa. Skrzywil sie zalosnie. -Powiedzialem, gdzie moze byc Brianne Parker, czy nie? Pojedzcie i sprawdzcie. I odwalcie sie ode mnie. Nie straszcie ludzi. Wy dwaj jestescie jak The Blair Witch Project, czlowieku. Albo jeszcze gorsi. Sampson wyszczerzyl zeby. -Duzo gorsi, Darryl. Blair Witch to tylko film. My jestesmy prawdziwi. ROZDZIAL 11 -Nie cierpie tego calego nocnego gowna - poskarzyl sie Sampson, kiedy dotarlismy na piechote do osiedla przy Pierwszej Alei. Przed nami majaczyly opuszczone domy czynszowe, w ktorych mieszkali bezdomni i cpuny. Jezeli w stolicy Ameryki mozna to nazwac mieszkaniem.-Noc zywych trupow - wymruczal Sampson. Mial racje. Typy wokol nas wygladaly jak zombie. -Errol Parker? Brianne Parker? - mowilem cicho, mijajac ponurych mezczyzn o zapadlych, nie ogolonych twarzach. Nikt sie nie odzywal. Wiekszosc nawet nie patrzyla na mnie i Sampsona. Wiedzieli, ze jestesmy glinami. -Dzieki za pomoc. Bog z wami - powiedzial w koncu Sampson. Zaczelismy przeszukiwac kazdy budynek, pietro po pietrze, od piwnicy po dach. Ostatni wygladal na zupelnie pusty, co wcale nie dziwilo: byl najbrudniejszy i rozsypywal sie. -Ty pierwszy - warknal Sampson. Bylo pozno i stracil humor. Mialem latarke, wiec ruszylem przodem. I tym razem najpierw zeszlismy do piwnicy. Poplamiona, betonowa podloga, wszedzie gesty kurz i pajeczyny. Otworzylem noga drewniane drzwi. Uslyszalem gwaltowne drapanie gryzoni. Miotaly sie jak w pulapce. Oswietlilem wnetrze. Tylko kilka szczurow. -Errol? Brianne? - zawolal do nich Sampson. Zapiszczaly w odpowiedzi. Przeszukujac tak jak poprzednio kolejne pietra, dotarlismy wreszcie na ostatnie. W budynku bylo wilgotno, smierdzialo moczem, kalem i plesnia. Fetor nie do wytrzymania. -Znam lepsze Holiday Inn - powiedzialem i Sampson w koncu sie rozesmial. Pchnalem jakies drzwi i poznalem po odorze, ze znalezlismy zwloki. Skierowalem latarke w dol i zobaczylem Brianne i Errola. Juz nie wygladali jak ludzie. W budynku bylo cieplo i proces rozkladu postepowal szybko. Ocenilem, ze nie zyja co najmniej od dwudziestu czterech godzin, byc moze dluzej. Obejrzalem Errola, potem jego zone. Westchnalem ciezko. Maria lubila swojego przyrodniego brata. Moj syn Damon, kiedy byl maly, nazywal go wujkiem. Rogowki oczu Brianne wygladaly jak przy katarakcie. Miala szeroko otwarte usta i obwisla szczeke. Errol tak samo. Pomyslalem o rodzinie zamordowanej w Silver Spring. Z jaka kategoria zabojcow mamy do czynienia? Dlaczego zabili Parkerow? Brakowalo gornej czesci ubrania Brianne. Nigdzie w pokoju jej nie zauwazylem. Dzinsy sciagnieto do polowy - widac bylo czerwone majtki i uda. Zastanawialem sie, co to znaczy. Zabojca zabral czesc jej rzeczy? Po mordercy zjawil sie tu ktos inny? Dobral sie do martwej Brianne? A moze zrobil to morderca? Sampson mial niepewna mine. Sprawial wrazenie zaintrygowanego. -To nie wyglada na przedawkowanie - stwierdzil. - Za gwaltowna smierc. Musieli cierpiec. -Chyba ich otruli, John - odrzeklem cicho. - Moze ktos chcial, zeby cierpieli. Zadzwonilem do Kyle'a Craiga i powiedzialem mu o Parkerach. Rozwiazalismy czesc sprawy napadu na bank w Silver Spring. Ale przynajmniej jeden zabojca nadal byl na wolnosci. ROZDZIAL 12 Pospieszna autopsja potwierdzila moje podejrzenia: Parkerow otruto. Potezna dawka anektyny spowodowala gwaltowny skurcz miesni i zatrzymanie serca. Trucizne zmieszano z chianti. Brianne zostala zgwalcona po smierci. Co za szambo.Spedzilismy z Sampsonem kilka nastepnych godzin na rozmowach z wloczegami, bezdomnymi i cpunami mieszkajacymi w opuszczonym osiedlu. Nikt nie przyznal sie do znajomosci z Parkerami. Nikt nie widzial zadnych obcych w budynku, gdzie ukrywala sie zamordowana para. W koncu pojechalem do domu, zeby sie troche przespac. Ale nie moglem zasnac. Ciagle myslalem o Christine i malym Aleksie. Wstalem i zszedlem na dol. Byla czwarta rano. Na drzwiach lodowki zobaczylem nowa notatke babci: "Nigdy nie pragnela byc biala, by zaistniec; marzyla tylko o tym, zeby byc ciemniejsza". Wyjalem z lodowki piwo korzenne Stewart i wyszedlem z kuchni. W glowie tlukly mi sie slowa z kartki babci. Wlaczylem i wylaczylem telewizor. Siadlem do pianina i zagralem najpierw Crazy For You, potem troche Debussy'ego. Pozniej Moonglow. Ten kawalek przypomnial mi najlepsze czasy z Christine. Zastanawialem sie, jak moglibysmy wszystko naprawic. Od jej powrotu do Waszyngtonu staralem sie, jak umialem. Odpychala mnie. Lzy naplynely mi do oczu, otarlem je. Odeszla. Musze zaczac od nowa. Tylko nie bylem pewien, czy potrafie. Zaskrzypiala podloga. W progu stala babcia z dwiema parujacymi filizankami na tacy. -Uslyszalam Clair de Lune. Zagrales to bardzo ladnie. Podala mi kawe, usiadla w wiklinowym fotelu bujanym obok pianina i zaczela powoli saczyc swoja. -Rozpuszczalna? - zapytalem dla zartu. -Jak znajdziesz w mojej kuchni kawe rozpuszczalna, dam ci ten dom. -Jest moj - przypomnialem jej. -To ty tak uwazasz, chlopcze. Koncert o wschodzie slonca? Z jakiej okazji? -Przed wschodem slonca - poprawilem ja. - Nie moge spac. Mam koszmary. Kiepska noc i kiepski poranek, jak na razie. Ale dobra kawa. -Mhm... - mruknela. - Co dalej? -Pamietasz Errola, przyrodniego brata Marii? Dzis w nocy w osiedlu przy Piatej Alei znalezlismy z Sampsonem jego zwloki. Babcia wydala z siebie dzwiek podobny do cmokniecia i pokrecila glowa. -To smutne. Co za wstyd, Alex. Taka dobra rodzina, tacy mili ludzie. -Musze ich dzisiaj zawiadomic. Moze dlatego nie moge spac. Denerwuje sie. -Co jeszcze? Zwierz sie swojej babci, Alex. Dobrze mnie znala, a jej obecnosc uspokajala mnie. -Chodzi o Christine - wyznalem w koncu. - Miedzy nami chyba wszystko skonczone. Powiedziala, ze nie chce mnie wiecej widziec. Nie wiem, co bedzie z malym Aleksem. Robilem wszystko, co moglem, przysiegam. Babcia odstawila filizanke i objela mnie chudym ramieniem. Wciaz byla bardzo silna. Przytulila mnie mocno. -Skoro robiles, co mogles, to wiecej nie mogles zrobic. -Nie otrzasnela sie z tego, co stalo sie na Bermudach - szepnalem. - Nie chce zyc z detektywem z wydzialu zabojstw. Nie wytrzymalaby. Nie chce byc ze mna. -Za duzo bierzesz na siebie, Alex - odrzekla cicho babcia. - Winisz sie o to, o co nie powinienes. To cie przygniata i mozesz sie zalamac. Wierz mi. -Wierze. -Nie. -Zawsze ci wierze. -Nigdy - parsknela. - I wiesz, ze mnie nie przegadasz. A to dowodzi, ze mam racje. Babcia zawsze musi miec ostatnie slowo. Jest najlepszym psychologiem w domu. W kazdym razie ciagle mi to powtarza. ROZDZIAL 13 Jeszcze tego samego ranka wybuchla bomba - napad na bank w Falls Church w Wirginii, okolo pietnastu kilometrow od Waszyngtonu.Dobrze utrzymany, zbudowany w stylu kolonialnym dom dyrektora filii stal w ladnej okolicy, gdzie sasiedzi naprawde sie lubili. O tym, ze tu kochano dzieci, swiadczyly liczne zabawki, rowerki, placyk do minikoszykowki, hustawki, prowizoryczne stoisko z lemoniada. Byl tez piekny ogrod pelen kwitnacych krzewow. Dach garazu zdobil dziwaczny wiatrowskaz - czarownica na miotle - na ktorym siedzialo stadko ptakow. Tego ranka niemal slyszalo sie chichot wiedzmy. Supermozg powiedzial swoim nowym ludziom, co zastana i jak maja postepowac. Dokladnie zaplanowal kazdy ruch i starannie sprawdzil ich przygotowanie. Wiedzial, ze sa duzo lepsi od Parkerow. Kosztowali go polowe sumy zrabowanej w Citibanku, lecz byli tego warci. Pomiedzy soba nazywali sie panem Czerwonym, panem Bialym, panem Niebieskim i panna Zielona. Nosili dlugie wlosy i wygladali jak zespol heavymetalowy, ale znali sie doskonale na swojej robocie. Tuz po otwarciu drzwi filii First Union w Falls Church do banku weszli pan Niebieski i panna Zielona. W kaburach ukrytych pod kurtkami mieli bron polautomatyczna. Pan Czerwony i pan Bialy pojechali do domu dyrektora. Katie Bartlett uslyszala gong przy drzwiach wejsciowych i myslala, ze to opiekunka do dzieci. Kiedy otworzyla, zbladla i nogi sie pod nia ugiely na widok dwoch zamaskowanych, uzbrojonych facetow w sluchawkach i z mikrofonami pod broda. -Do srodka! Ruszaj sie! - wrzasnal Czerwony i wycelowal lufe w jej twarz. Napastnicy zaprowadzili matke i troje malych dzieci do salonu na parterze z wlaczonym kinem domowym wideo. Panoramiczne okno wychodzilo na male jezioro i z lodzi byloby widac wnetrze domu. Ale tego ranka nikt nie plywal. -Teraz nakrecimy sobie film rodzinny - powiedzial niemal przyjaznym tonem pan Czerwony. -Nie robcie nam krzywdy - poprosila pani Bartlett. - Bedziemy posluszni. Blagam was, odlozcie bron. -Rozumiem cie, Katie. Ale musimy pokazac twojemu mezowi, ze nie zartujemy i ze naprawde jestesmy w waszym domu z toba i z dzieciakami. -One maja dwa, trzy i cztery lata - odrzekla matka i rozplakala sie. Potem sprobowala wziac sie w garsc. - Sa jeszcze malutkie. Pan Czerwony wsunal bron do kabury. -Uspokoj sie. Nic im sie nie stanie. Obiecuje. Na razie wszystko szlo dobrze i byl zadowolony. Katie wygladala na rozsadna, a dzieci nie sprawialy klopotu. Mila rodzina ci Bartlettowie, pomyslal. Dokladnie tak, jak mowil Supermozg. -Zaklej dzieciom usta ta tasma - polecil matce i wreczyl jej gruba rolke. -Nie beda halasowac, przysiegam - powiedziala. - Sa grzeczne, naprawde. Zrobilo mu sie jej zal. Byla ladna i elegancka. Przypomnial sobie pare i dziecko z filmu Zycie jest piekne. -Pobawimy sie ta tasma - zaproponowal dzieciom. - Bedzie super. Dwoje spojrzalo na niego wrogo, ale trzyletnie usmiechnelo sie szeroko. -A jak sie pobawimy? - zapytalo. -Mamusia zaklei wam wszystkim buzie tasma, a potem nakrecimy film dla tatusia, zeby zobaczyl, jak wygladacie. -A potem? - zainteresowal sie nagle czteroletni Dennis. - Zakleimy buzie mamusi? Pan Czerwony rozesmial sie. Nawet pan Bialy usmiechnal sie krzywo. Fajne dzieciaki. Mial nadzieje, ze nie bedzie musial ich zastrzelic za kilka minut. ROZDZIAL 14 Za kilka minut ktos mial zginac. Byla osma dwanascie. Napad na bank First Union w Falls Church trwal. Nie mozna bylo tego zatrzymac.Panna Zielona celowala z szybkostrzelnej broni w dwie przerazone kasjerki. Obie mialy po dwadziescia pare lat. Pan Niebieski byl w gabinecie dyrektora filii. Wyjasnial Jamesowi Bartlettowi i jego asystentce zasady gry "prawda albo konsekwencje". -Nikt nie ma na sobie cichego alarmu? - zapytal. Celowo mowil szybko i wysokim glosem, bo chcial sprawic wrazenie, ze jest zdenerwowany i moze za chwile stracic panowanie nad soba. - To bylby duzy blad, a nie moze byc zadnych bledow - ostrzegl. -Nie mamy takich urzadzen - odparl dyrektor banku. - Powiedzialbym panu, gdybysmy mieli. Sprawial wrazenie rozsadnego i gotowego do uleglosci. -Sluchacie tasm szkoleniowych Amerykanskiego Towarzystwa Ochrony Przemyslowej? - spytal Niebieski. -Niestety nie - odparl nerwowo dyrektor. -W czasie napadu zalecaja przede wszystkim wspolprace, zeby nikt nie ucierpial. Dyrektor przytaknal gorliwie. -Zgadzam sie z tym. Bede z panem wspolpracowal. -Calkiem nieglupi z ciebie facet, jak na dyrektora banku. Wszystko, co ci powiedzialem o twojej rodzinie, to absolutna prawda: sa zakladnikami. I chce, zebys ty tez mi zawsze mowil prawde. Bo inaczej beda przykre konsekwencje. Zadnych alarmow, farby na banknotach, ukrytych kamer i innych numerow. Jesli jestem teraz filmowany, masz mi powiedziec. -Slyszalem o napadzie na Citibank w Silver Spring - odrzekl dyrektor. Jego szeroka, kwadratowa twarz byla czerwona jak burak. Z czola kapaly mu wielkie krople potu. Bez przerwy mrugal duzymi piwnymi oczami. Pan Niebieski wskazal lufa komputer. -Spojrz na monitor. Przyjrzyj sie. Dyrektor zobaczyl na ekranie fragment filmu. Jego zona zaklejala dzieciom usta tasma. Popatrzyl na stojacego przy nim mezczyzne w masce narciarskiej. -O, moj Boze! Wiem, ze dyrektorka banku w Silver Spring spoznila sie. Pospieszmy sie. Moja rodzina jest dla mnie wszystkim. -Wiemy - przytaknal Niebieski. Odwrocil sie do asystentki dyrektora i wycelowal w nia bron. -Nie jest pani bohaterka, prawda, panno Collins? Potrzasnela przeczaco miekkimi, rudymi lokami. -Nie, prosze pana. Pieniadze banku to nie moje pieniadze. Nie warto za nie umierac. I nie sa warte zycia dzieci pana Bartletta. Pan Niebieski usmiechnal sie pod maska. -Wyjela mi to pani z ust. Odwrocil sie z powrotem do dyrektora. -Obaj mamy dzieci. I nie chcemy, zeby stracily ojcow, prawda? Do roboty. Tekst o dzieciach ulozyl Supermozg. Calkiem niezly, dobrze dziala, pomyslal Niebieski. Zeszli szybko do skarbca. Drzwi mialy podwojna kombinacje i Bartlett musial je otworzyc razem z asystentka. Uporali sie z tym w niecale szescdziesiat sekund. Pan Niebieski pokazal im srebrzyste, metalowe urzadzenie. Przypominalo pilot do telewizora. -To skaner policyjny - wyjasnil. - Jesli tylko gliny albo federalni rusza tutaj, natychmiast bede o tym wiedzial. Wtedy zginiecie wy i obie kasjerki. Czy w skarbcu sa jakies ukryte alarmy? -Nie, prosze pana - zapewnil skwapliwie dyrektor. - Daje na to slowo. Pan Niebieski znow sie usmiechnal pod maska. -Wiec idziemy po moje pieniazki. Ruszac sie! Juz prawie konczyl ladowanie gotowki, gdy nagle skaner policyjny odebral alarm: "Napad na bank First Union w srodmiesciu Falls Church!". Niebieski odwrocil sie do Jamesa Bartletta i strzelil. Potem wpakowal kule w czolo panny Collins. Tak jak to przewidywal plan. ROZDZIAL 15 Na dachu mojego samochodu wyla syrena.Moje cialo tez. Mozg takze. Przyjechalem do banku First Union w Falls Church w Wirginii prawie w tym samym momencie co Kyle Craig i jego druzyna z FBI. Czarny helikopter siadal wlasnie na niemal pustym parkingu centrum handlowego, tuz za bankiem. Kyle i trojka agentow wyskoczyli z maszyny, pochylili sie i podbiegli do mnie szybkim truchtem. Przypominali mnichow spieszacych do kaplicy. Nosili niebieskie kurtki FBI, zeby wszyscy widzieli, ze w sledztwo zaangazowane jest Biuro. Po ostatnich morderstwach chcieli uspokoic ludzi, ze wzieli sprawy w swoje rece. -Byles juz w srodku? - wysapal Kyle. Wygladal, jakby tez nie spal cala noc. -Dopiero przyjechalem. Zobaczylem waszego ladujacego belljeta i domyslilem sie, ze to ty albo Darth Vader. Chodzmy. -Starsza agentka Betsey Cavalierre - przedstawil Kyle. Drobna kobieta dobrze po trzydziestce miala lsniace, czarne wlosy i bardzo ciemne oczy. Nosila za duza kurtke FBI, bialy T-shirt, spodnie khaki i sportowe buty. Nie byla piekna, ale calkiem ladna. -I reszta pierwszego zespolu - ciagnal Kyle. - Agenci Michael Doud i James Walsh. A to Alex Cross, oficjalny lacznik miedzy policja waszyngtonska i nami. To on znalazl zwloki Errola i Brianne Parker. Szybkie, uprzejme "czesc" i usciski dloni zakonczyly prezentacje. Zauwazylem, ze agentka Cavalierre szacuje mnie wzrokiem. Moze dlatego, ze przyjaznilem sie z jej szefem, a moze dlatego, ze bylem oficerem lacznikowym. Kyle wzial mnie za lokiec i odprowadzil na bok. Weszlismy za zolta tasme policyjna, trzepoczaca glosno na poludniowo-wschodnim wietrze. -Jesli sprawcy pierwszego napadu nie zyja... - powiedzial - to kto, do cholery, zrobil ten skok? Kiepska sprawa. Rozumiesz, dlaczego wlaczylem cie do tego sledztwa? -Bo nieszczescia chodza parami - odparlem. W holu banku dostalem skurczu zoladka. Na podlodze lezaly dwie kasjerki w granatowych kostiumach poplamionych krwia. Obie nie zyly. Rany w glowach swiadczyly, ze strzaly oddano z bliskiej odleglosci. -To jakas egzekucja! Jasna cholera! - powiedziala agentka Cavalierre, kiedy stanelismy nad zwlokami. Technicy z FBI natychmiast zaczeli filmowac i fotografowac miejsce zbrodni. Poszlismy do skarbca. ROZDZIAL 16 Znalezlismy tam dwie nastepne ofiary: mezczyzne i kobiete. Strzelano do nich kilka razy. Ubrania byly podziurawione kulami. Ich takze ukarano? - zastanawialem sie. Jakie grzechy popelnili? Dlaczego to sie stalo, do diabla?-To zupelnie bez sensu - powiedzial Kyle i rozmasowal twarz obiema rekami. Jego znajomy tik przypomnial mi rozne, liczne dochodzenia, ktore prowadzilismy razem. Czasem narzekalismy na siebie, ale zawsze dobrze nam sie wspolpracowalo. -Przy napadach na banki zwykle nie ma trupow - zauwazyla agentka Cavalierre. - Zawodowcy nie zabijaja. Wiec skad ta jatka? -Tutaj tez trzymali rodzine dyrektora jako zakladnikow? - zapytalem. - Jak w Silver Spring? Niemal balem sie uslyszec odpowiedz. Kyle spojrzal na mnie i skinal glowa. -Zone i trojke dzieci. Na szczescie nic im sie nie stalo. Wiec dlaczego zabili tych tutaj? Gdzie tu jest jakis logiczny schemat? Na razie nie wiedzialem. Kyle mial racje: to bylo bez sensu. Albo moze raczej nie potrafilismy zrozumiec sposobu myslenia zabojcow. -Cos moglo nie wyjsc - powiedzialem. - Jesli ten napad laczy sie z tamtym z Silver Spring. -Musimy przyjac, ze tak - odrzekla Cavalierre. - W Silver Spring zabito rodzine, bo dyrektorka zostala ostrzezona, ze jesli bandyci nie wyjda z banku w okreslonym czasie, zakladnicy zgina. Z bankowej kasety wideo wynika, ze spoznili sie o niecale trzydziesci sekund. Kyle jak zwykle wiedzial wiecej niz reszta z nas. -Ktos zawiadomil tutejsza policje. Sadze, ze to bylo przyczyna tych czterech morderstw. Probujemy ustalic, skad dzwonil informator. -A skad bandyci wiedzieli o alarmie w policji? - zapytalem. -Pewnie mieli skaner policyjny - odparla Cavalierre. Kyle przytaknal. -Agentka Cavalierre to specjalistka od napadow na banki i wlasciwie prawie od wszystkiego. Lekki usmiech pojawil sie na jej twarzy. -Chce wygryzc Kyle'a - oznajmila. Postanowilem trzymac ja za slowo. ROZDZIAL 17 Pojechalem z Kyle'em i jego druzyna do centrali FBI w srodmiesciu Waszyngtonu. Wszyscy bylismy wstrzasnieci zbrodnia. Agentka Cavalierre duzo wiedziala o napadach na banki, pamietala, miedzy innymi, kilka dokonanych na Srodkowym Zachodzie, ktore przypominaly skoki na Citibank i First Union.Gdy znalezlismy sie w biurze, wyciagnela wszystkie informacje, jakie w pospiechu udalo sie jej znalezc. Przeczytalismy wydruki o dwoch narwancach. Jeden nazywal sie Joseph Dougherty, drugi Terry Lee Connor. Zastanawialem sie, czy dwa ostatnie napady byly wzorowane na ich robocie. Obaj obrobili kilka bankow na Srodkowym Zachodzie. Zwykle najpierw brali rodziny dyrektorow jako zakladnikow. Pewna rodzine trzymali trzy dni - przez caly swiateczny weekend - a w poniedzialek okradli bank. Ale nigdy nie zrobili nikomu krzywdy. -To jednak zasadnicza roznica - powiedziala Cavalierre. - Dougherty i Connor nie byli zabojcami, jak ci skurwiele, z ktorymi teraz mamy do czynienia. O co im chodzi, do cholery? Okolo siodmej wieczorem wrocilem do domu na kolacje z babcia i dziecmi. Zjedlismy pieczonego kurczaka z tartym serem i brokulami. Po zmywaniu Damon, Jannie i ja zeszlismy do piwnicy na cotygodniowa lekcje boksu. Ucze ich od kilku lat i wlasciwie juz tego nie potrzebuja. Damon ma dziesiec lat, Jannie osiem i potrafia sie obronic. Ale wszyscy lubimy wspolne cwiczenia. Tego wieczoru zdarzylo sie cos zupelnie nieoczekiwanego. Spadlo jak grom z jasnego nieba. Dopiero pozniej, kiedy sie dowiedzialem, co sie stalo, zrozumialem, dlaczego. Jannie i Damon wyglupiali sie i troche popisywali podczas walki. Jannie musiala sie nadziac na cios Damona. Dostala sierpowym w czolo tuz nad lewym okiem. Tylko tego jestem pewien. Reszta to obraz zupelnie rozmazany. Kompletny szok. Jakbym patrzyl na zatrzymywane klatki filmu. Jannie wygiela sie w lewo i runela na ziemie. Uderzyla z calej sily o podloge. Przez chwile miala gwaltowne drgawki, potem calkowicie znieruchomiala. -Jannie! - krzyknal Damon. Zdawal sobie sprawe, ze niechcacy zrobil siostrze krzywde. Podbieglem do niej, bo jej cialo zaczelo znowu drgac gwaltownie. Pojekiwala cicho, jakby z trudem. Najwyrazniej nie mogla mowic. Potem jej oczy przewrocily sie do gory tak, ze widzialem tylko bialka. Dusila sie! Wyszarpnalem pasek ze spodni. Zlozylem go ciasno i wepchnalem jej do ust, zeby nie udlawila sie jezykiem ani go sobie nie przegryzla. Serce walilo mi jak mlotem. -Juz dobrze, Jannie - powtarzalem. - Wszystko dobrze, coreczko. Staralem sie uspokoic ja, jak umialem. Probowalem nie okazywac po sobie, jak bardzo jestem przerazony. Gwaltowne skurcze nie ustawaly. Podejrzewalem, ze to atak padaczki. ROZDZIAL 18 -Wszystko dobrze, coreczko. Wszystko bedzie dobrze.Minely dwie czy trzy straszne minuty. Wcale nie bylo dobrze. Wrecz odwrotnie, wszystko bylo tak przerazajace, jak tylko byc moglo. Jannie posinialy wargi i zaczela sie slinic. Potem puscil jej pecherz i zsiusiala sie na podloge. Nadal nie mogla mowic. Wyslalem Damona na gore, zeby wezwal pomoc. Karetka przyjechala w niecale dziesiec minut po tym, jak atak ustal. Modlilem sie, zeby nie bylo nastepnego. Do piwnicy wpadlo dwoje technikow pomocy doraznej. Wciaz kleczalem obok Jannie. Trzymalem ja za jedna reke, babcia za druga. Podlozylismy jej poduszke pod glowe i przykrylismy kocem. To jakis obled, myslalem. To nie moze byc prawda. -Wszystko dobrze, kochanie - pocieszyla ja cicho babcia. Jannie w koncu spojrzala na nia. -Wcale nie. Byla juz calkiem przytomna i bala sie. Wstydzila sie tez, ze zrobila siusiu. Wiedziala, ze dzieje sie z nia cos dziwnego i strasznego. Technicy byli delikatni i przyjazni. Zmierzyli Jannie goraczke, sprawdzili tetno i cisnienie krwi. Potem jeden podlaczyl ja do kroplowki, drugi do aparatu tlenowego. Serce nadal mi walilo. Myslalem, ze za chwile tez przestane oddychac. Opowiedzialem im dokladnie, co sie stalo. -Wyglada na atak padaczki - uznala mila, zielonooka kobieta. - Mozliwe, ze od ciosu. Nawet jesli nie byl mocny, ale zadany pod pechowym katem. Zabierzemy ja do szpitala Swietego Antoniego. Skinalem glowa. Potem patrzylem ze zgroza, jak przypinaja moja mala coreczke do noszy i zabieraja do karetki. Trzesly mi sie nogi. Zdretwialo mi cale cialo i mialem zawezone pole widzenia. -Wlaczycie syrene? - szepnela Jannie, kiedy para technikow lokowala ja w tylnej czesci samochodu. - Prosze. Wlaczyli. Wyla przez cala droge do szpitala. Wiem, bo pojechalem z Jannie. To bylo najdluzsza jazda w moim zyciu. ROZDZIAL 19 W szpitalu zrobili Jannie elektroencefalografie i na tyle dokladne badania neurologiczne, na ile pozwalala pora dnia. Skontrolowali nerwy czaszki. Kazali jej chodzic w linii prostej i skakac na jednej nodze, zeby sprawdzic, czy nie ma ataksji. Wykonywala polecenia i wygladalo na to, ze czuje sie lepiej. Ale wciaz obserwowalem ja z obawa.Tuz po zakonczeniu badan dostala drugiego ataku. Trwal dluzej i byl bardziej gwaltowny niz pierwszy. Nie mogloby byc gorzej, gdyby zdarzylo sie to mnie. Kiedy atak minal, dali jej dozylnie valium. Otoczono ja troskliwa opieka, co takze mnie jednak niepokoilo. Pielegniarka zapytala, czy nie zauwazylem wczesniej jakichs objawow, na przyklad zaburzen wzroku, bolow glowy, nudnosci lub braku koordynacji ruchowej. Nie zauwazylem. Babcia tez nie. Doktor Bone, lekarka z sali pomocy doraznej, poprosila mnie na bok. -Zatrzymamy ja na noc na obserwacje, detektywie Cross. Chcemy zachowac szczegolna ostroznosc. -Dobrze - zgodzilem sie. Rece mi sie troche trzesly. -Mozliwe, ze zostanie tu dluzej - dodala doktor Bone. - Musimy zrobic dalsze badania. Nie podoba mi sie, ze miala drugi atak. -Oczywiscie, pani doktor. W porzadku. Mnie tez sie to nie podoba. Na trzecim pietrze bylo wolne lozko. Babcia i ja odprowadzilismy Jannie na gore. Przepisy szpitalne wymagaly, zeby jechala na wozku, ale musialem go pchac. W windzie wygladala na bardzo wyczerpana, nie pytala mnie o nic, milczala przez caly czas. Odezwala sie dopiero wtedy, gdy znalezlismy sie na sali i zostalismy sami za parawanem. -Okay, tato. Powiedz prawde. Musisz mi powiedziec wszystko. Wzialem gleboki oddech i wytlumaczylem jej, co sie stalo. Zmarszczyla brwi. -Damon ledwo mnie dotknal. Potem popatrzyla mi w oczy. -Okay. Ale to chyba nic strasznego, co? Przeciez ciagle jestem na planecie Ziemia. Przynajmniej na razie. -Nie mow tak - odparlem. - To nie jest smieszne. -Okay. Nie bede cie straszyc - szepnela. Wziela mnie za reke. Po kilku minutach spala. CZESC DRUGA LISTY Z POGROZKAMI ROZDZIAL 20 Nikt nie wiedzial, co sie dzieje ani dlaczego.Uwielbial to. Napawal sie poczuciem wyzszosci. Wszyscy byli takimi bezradnymi glupcami. Sprawy szly doskonale. W skali numerycznej na 9,9999 z 10. Supermozg byl pewien, ze nie popelnil zadnego istotnego bledu. Szczegolna satysfakcje dal mu napad na bank w Falls Church, zwlaszcza cztery zagadkowe morderstwa. Przezywal kazda sekunde krwawej zbrodni, jakby w niej uczestniczyl zamiast tych szczesciarzy, panow Czerwonego, Bialego, Niebieskiego i panny Zielonej. Wyobrazal sobie sceny w domu dyrektora i zabojstwa w banku. Sprawialo mu to ogromna przyjemnosc, czynil to wielokrotnie, ten scenariusz wciaz byl pasjonujacy, nie znudzil mu sie wcale. Artyzm i symbolika morderstw utwierdzaly go w przekonaniu o wlasnej inteligencji, o slusznosci jego rozumowania. Usmiechnal sie na wspomnienie telefonu do komendy policji z informacja o napadzie. To on zadzwonil. Chcial, zeby ludzie nalezacy do personelu First Union zgineli. Wlasnie o to mu chodzilo, do cholery! Czy nikt jeszcze tego nie zrozumial? Musial teraz zwerbowac nastepna grupe, najwazniejsza, i taka najtrudniej bylo znalezc. Potrzebowal wyjatkowo zdolnego i w pelni samodzielnego zespolu, a taki mogl byc dla niego niebezpieczny. Dobrze wiedzial, ze ludzie inteligentni czesto maja silna i nieokielznana osobowosc. Jak on sam. Przegladal na ekranie komputera nazwiska potencjalnych kandydatow. Studiowal ich portrety psychologiczne, sprawdzal kartoteki kryminalne. I nagle w to ponure, deszczowe popoludnie natknal sie na grupe, ktora tak roznila sie od innych, jak on od reszty ludzkosci. Dlaczego? Bo jej czlonkowie nie mieli zadnych kartotek kryminalnych. Nigdy ich na niczym nie zlapano i nigdy o nic nie podejrzewano. Dlatego tez tak trudno bylo mu ich znalezc. Wydawali sie idealnymi wykonawcami jego doskonalego, mistrzowskiego planu. Nikt sie nawet nie domyslal, co mialo sie wydarzyc. ROZDZIAL 21 O dziewiatej rano spotkalem sie z neurologiem, Thomasem Petito. Wyjasnil mi cierpliwie, jakie badania przejdzie Jannie. Chcial najpierw wyeliminowac niektore z mozliwych przyczyn atakow. Powiedzial, ze martwienie sie nic nie pomoze, ze Jannie jest w dobrych rekach, jego rekach, i ze najlepiej zrobie, jesli przestane sie niepotrzebnie zadreczac, pojade do pracy i znikne mu z oczu.Tego popoludnia po lunchu z Jannie pojechalem droga I-95 South do Quantico. Musialem sie zobaczyc z najlepszymi technikami i psychologami FBI, a tacy sa wlasnie tam. Nie chcialem zostawiac Jannie u Swietego Antoniego, ale byla z nia babcia, a badania wyznaczono dopiero na nastepny ranek. Kyle Craig zadzwonil do mnie, gdy bylem jeszcze w szpitalu, i zapytal o Jannie. Naprawde sie przejal. Potem powiedzial, ze ma na karku departament sprawiedliwosci, bankierow i media. FBI przeczesywalo wieksza czesc Wschodniego Wybrzeza, ale na razie bez rezultatu. Sprowadzil nawet samolotem jednego z agentow, ktorzy w polowie lat osiemdziesiatych wytropili mistrza napadow na banki, Josepha Dougherty'ego. Kyle oznajmil mi, ze sledztwem kieruje starsza agentka Cavalierre. Nie zdziwilo mnie to szczegolnie. Zrobila na mnie wrazenie jednego z najbardziej bystrych i energicznych agentow Biura, jakich znalem. Agent z zespolu, ktory schwytal Dougherty'ego, nazywal sie Sam Withers. Kyle, Cavalierre i ja spotkalismy sie z nim w sali konferencyjnej Kyle'a w Quantico. Withers mial teraz dobrze po szescdziesiatce, byl juz na emeryturze i powiedzial nam, ze duzo gra w golfa w okolicach Scottsdale. Przyznal, ze od kilku lat malo sie interesuje skokami na banki, ale ostatnie krwawe napady przyciagnely jego uwage. Betsey Cavalierre przeszla od razu do rzeczy. -Sam, czytales w naszych biuletynach o Citibanku i First Union? -Jasna sprawa. Nawet kilka razy. W drodze tutaj. Withers przesunal dlonia po krotkim jezyku na glowie. Byl muskularnym facetem i wazyl na oko co najmniej sto dziesiec kilo. Przypominal mi takich emerytowanych baseballistow, jak Ted Klusewski czy Ralph Kiner. -I co o tym myslisz? - zapytala Betsey bylego agenta. - Widzisz jakis zwiazek miedzy dawnymi skokami i obecnym bajzlem? -Zadnego. Dougherty i Connor nie mieli gwaltownych charakterow. Byli w zasadzie drobnymi, malomiasteczkowymi przestepcami. "Stara szkola", jak to mowia. Nawet zakladnicy nazywali ich "sympatycznymi" i "grzecznymi". Connor zawsze dokladnie tlumaczyl, ze nie zamierza okrasc ich domow ani zrobic im krzywdy. On i Dougherty nienawidzili bankow i towarzystw ubezpieczeniowych. O to samo moze chodzic typom, ktorych szukacie. Withers mowil dalej, snul wspomnienia i domysly, wymawiajac slowa w charakterystyczny dla Srodkowego Zachodu miekki, senny sposob. Siedzialem z tylu, sluchalem go i myslalem o tym, co powiedzial przed chwila. Istotnie, moze ktos inny takze nienawidzil bankow i towarzystw ubezpieczeniowych. Albo raczej bankierow i ich rodzin. Te napady mogly byc sprawka kogos, kto zywil gleboka uraze do nich. To mialo pewien sens. Domniemanie tak samo prawdopodobne, jak wszystkie inne, ktore bralismy dotad pod uwage. Po wyjsciu Sama Withersa porownalismy podobne sprawy z obecna. Zainteresowala mnie szczegolnie jedna, duzy skok pod Filadelfia w styczniu. Dwaj bandyci porwali meza i synka dyrektorki banku. Zagrozili, ze maja bombe i wysadza zakladnikow w powietrze, jesli nie otworzy skarbca. -Rozmawiali ze soba przez walkie-talkie i tez mieli skaner policyjny. Cos takiego jak w First Union - zakomunikowala Betsey wpatrzona w swe obszerne notatki. - To moga byc ci sami. -Uzyli wtedy przemocy? - zapytalem. Pokrecila glowa, odrzucajac na bok grzywe ciemnych, lsniacych wlosow. -Nie. Mimo zaangazowania calego FBI i setek lokalnych komend policji stalismy w miejscu. Cos bylo nie tak. Wciaz nie potrafilismy myslec jak zabojcy. ROZDZIAL 22 Wrocilem do Swietego Antoniego okolo czwartej trzydziesci po poludniu. Ku mojemu zaskoczeniu, w sali Jannie zastalem tylko babcie i Damona. Siedzieli i czytali. Babcia powiedziala, ze na polecenie doktora Petito Jannie zabrali na badania.Przywiezli ja z powrotem za pietnascie piata. Wygladala na zmeczona. Byla za mala na tak ciezkie przezycia. Ona i Damon nigdy nie chorowali, nawet jako niemowleta, wiec tym wiekszy szok musiala teraz przezyc. Kiedy wjechala na wozku do sali, Damon nagle zaniemowil. Ja tez. Jannie popatrzyla na nas. -Przytul nas jak niedzwiedz, tato - poprosila. - Jak wtedy, kiedy bylismy mali. Przypomnialem sobie, co czulem, trzymajac oboje w ramionach w tamtych czasach. Zrobilem, o co prosila. Gdy babcia wrocila ze spaceru po korytarzu, wciaz jeszcze tulilem ich do siebie. Przyprowadzila kogos. Do sali weszla Christine. Byla w srebrzystej bluzce, granatowej spodnicy i takich samych pantoflach. Musiala przyjechac do szpitala prosto ze szkoly. Zachowywala pewien dystans wobec mnie, ale przynajmniej odwiedzila Jannie. -Rodzina w komplecie - powiedziala. Przez caly czas unikala mojego wzroku. - Szkoda, ze nie wzielam aparatu. -My zawsze jestesmy razem - odparla Jannie. Troche rozmawialismy, ale glownie sluchalismy opowiesci Jannie o ciezkim dniu. Wydala mi sie nagle zupelnie bezbronna. O piatej dostala obiad. Zamiast sie skarzyc na kiepskie jedzenie szpitalne, porownywala je ze swoimi ulubionymi potrawami babcinej roboty i uznala, ze jest lepsze. Wszyscy sie smiali oprocz babci, ktora udawala obrazona. Spojrzala na Jannie zlym wzrokiem. -Po twoim powrocie do domu mozemy zamawiac jedzenie w szpitalu. Zaoszczedzi mi to mnostwa pracy i nerwow. -Ale ty lubisz pracowac - odrzekla Jannie. - I uwielbiasz sie denerwowac. -Prawie tak bardzo, jak ty lubisz sie ze mna draznic - skontrowala babcia. Kiedy Christine zbierala sie juz do wyjscia, pielegniarka przyniosla z dyzurki telefon. Powiedziala, ze ktos chce pilnie rozmawiac z detektywem Crossem. Jeknalem i pokrecilem glowa. Wszyscy na mnie patrzyli, kiedy bralem sluchawke. -Okay, tato - uspokoila mnie Jannie. Dzwonil Kyle Craig. Mial zle wiadomosci. -Jestem w drodze do filii banku First Virginia w Rosslyn - uslyszalem. - Znow to samo, Alex. Babcia przeszyla mnie morderczym spojrzeniem. Christine odwrocila wzrok. Czulem sie winny i bylo mi wstyd, a przeciez nie zrobilem nic zlego. -Musze wyskoczyc na godzinke - odezwalem sie w koncu. - Przepraszam. ROZDZIAL 23 Za szybko to szlo - jeden napad po drugim, jak przewracajace sie domino. Kimkolwiek byl ten, kto stal za tym wszystkim, zalezalo mu widocznie bardzo na tym, zebysmy nie zdazyli pomyslec, zlapac oddechu, zorganizowac sie.Ze szpitala do Rosslyn mialem tylko pietnascie minut jazdy. Nie wiedzialem, co tam zastane. Slady brutalnej zbrodni, martwe ciala? Filie First Virginia dzielila jedna przecznica od centrali Bell Atlantic. Znow wolno stojacy budynek. Czy to mialo jakies znaczenie dla bandytow? Mozliwe. Tylko jakie? Te kilka tropow, na ktore dotychczas wpadlismy, nigdzie nas nie doprowadzilo. Przynajmniej nie mnie. Po drugiej stronie ulicy zauwazylem Dunkin' Donuts i Hity Wideo. Ludzie wchodzili i wychodzili. Przedmiescie zylo normalnie, jakby nic sie nie stalo. Ale stalo sie. Na parkingu przed bankiem zobaczylem cztery ciemne samochody. Domyslilem sie, ze to FBI, i zatrzymalem sie obok. Radiowozow na razie nie bylo. Kyle zadzwonil do mnie, ale nie sciagnal miejscowej policji. Zly znak. Tylnego wejscia pilnowal wysoki, chudy agent. Mial okolo trzydziestki, wygladal na zdenerwowanego i przestraszonego. Pokazalem mu odznake. -Szef jest w srodku, detektywie Cross - powiedzial. - Czeka na pana. Mowil z miekkim wirginijskim akcentem, jak Kyle. -Sa ofiary? - zapytalem. Pokrecil podluzna, krotko ostrzyzona glowa. Staral sie nie pokazac po sobie, ze jest zdenerwowany, moze przestraszony. -Dopiero przyjechalismy. Jeszcze nie znam sytuacji. Starsza agentka Cavalierre kazala mi tu zaczekac. To jej dochodzenie. -Tak, wiem. Otworzylem szklane drzwi. Przystanalem na chwile obok bankomatow, zeby sie troche skupic i przygotowac. W holu zobaczylem Kyle'a i Betsey Cavalierre. Rozmawiali z siwym mezczyzna, ktory, sadzac po wygladzie, mogl byc dyrektorem filii lub jego zastepca. Nie dostrzeglem zadnych cial. Jezu, czy to mozliwe? Kyle zauwazyl mnie i natychmiast podszedl blizej. Cavalierre nie odstepowala go na krok, jakby byla do niego przyklejona. -To cud, Alex - powiedzial. - Nikt tu nie ucierpial. Zabrali forse i ulotnili sie. Jedziemy do domu dyrektora. Jego zona i corka byly zakladniczkami. Telefon nie odpowiada. -Zawiadom miejscowa policje, Kyle. Wysla tam radiowozy. -To tylko trzy minuty drogi stad. Idziemy! - warknal. On i agentka Cavalierre ruszyli w strone wyjscia. ROZDZIAL 24 Kyle wyrazil sie jasno: sledztwo w sprawie ostatnich napadow na banki prowadzi FBI. Moglem sie przylaczyc albo odejsc. Na razie pojechalem z nimi. To bylo sledztwo Kyle'a i Cavalierre i ich problem. To na nich naciskali.W samochodzie nikt sie nie odzywal. Jak dotad, jeden schemat sie powtarzal. Przy kazdym napadzie ktos ginal. Jakby te skoki robil seryjny morderca. Wreszcie zapytalem o to, co nie dawalo mi spokoju, od chwili gdy odebralem telefon Kyle'a w szpitalu. -Alarm z banku dotarl bezposrednio do FBI? Betsey Cavalierre odwrocila sie do mnie z przedniego siedzenia. -First Union, Chase, First Virginia i Citibank sa chwilowo polaczone z nami. Sami tak zdecydowali, nie namawialismy ich. Na wypadek nastepnego skoku sciagnelismy do Dystryktu Kolumbii kilkudziesieciu dodatkowych agentow. Przyjechalismy do Rosslyn po niecalych dziesieciu minutach. Ale zdazyli uciec. -Daliscie w koncu znac miejscowej policji? - zapytalem. Kyle przytaknal. -Dzwonilismy do nich. Nie chcemy nikomu deptac po odciskach, jesli nie musimy. Juz jada do banku. Pokrecilem glowa i przewrocilem oczami. -Ale jednak nie do domu dyrektora, tak? -Najpierw sami sprawdzimy, co tam sie dzieje - odpowiedziala za Kyle'a agentka Cavalierre. - Ci zabojcy nie popelniaja bledow. My tez nie mozemy. Nie byla wobec mnie zbyt uprzejma. Mowila zniecierpliwionym tonem. Nie podobalo mi sie to. Ale najwyrazniej nie obchodzilo ja, co mysle. -W Rosslyn jest bardzo dobra policja - upieralem sie. - Wspolpracowalem juz kiedys z nimi. A wy? Czulem sie w obowiazku bronic kolegow, ktorych dobrze znalem. Kyle westchnal. -Wiesz, ile zalezy od pierwszej reakcji. W tym problem. Betsey ma racje. Nie mozemy popelniac bledow, bo oni ich nie popelniaja. Skrecilismy w High Street. Dzielnica wygladala na spokojna i zamozna. Stare i nowe rezydencje, podwojne garaze, przystrzyzone trawniki. Nie moglem sie pozbyc obaw, ze znajdziemy zwloki. Oni zawsze kogos zabijaja, mowilem sobie. Jedna rodzina juz zginela. Zaparkowalismy przed duzym domem w stylu kolonialnym, z wielkim, czerwonym numerem 315 na zoltej skrzynce pocztowej. Za nami zatrzymal sie drugi samochod z agentami. Im nas wiecej, tym gorzej sie zapowiada, pomyslalem. Kyle uniosl swoje walkie-talkie. -Bandyci pewnie juz sie wyniesli. Ale pamietajcie, ze nigdy nic nie wiadomo. Ci faceci to zabojcy i wyglada na to, ze lubia swoj fach. ROZDZIAL 25 Nigdy nic nie wiadomo. To fakt. Jakze prawdziwe bylo to powiedzenie i w jak przerazajacy sposob potwierdzalo sie czasami.Czy to, miedzy innymi, trzymalo mnie w tej pracy? Skoki adrenaliny? Niepewnosc przy kazdym nowym sledztwie? Dreszcz emocji zwany mysliwym? Ciemna strona mojej natury? Rzadkie zwyciestwa dobra nad zlem? Czeste zwyciestwa zla nad dobrem? Wyciagnalem z kabury glocka i staralem sie nie myslec o niczym, co moglo mnie rozproszyc. Zeby szybko reagowac, trzeba miec wolna glowe. Kyle, Betsey Cavalierre i ja pobieglismy do drzwi frontowych. Trzymalismy bron gotowa do strzalu. Prawdziwi zawodowcy - czujni i spieci. Bo nigdy nic nie wiadomo. Z zewnatrz w domu nie bylo slychac zadnego dzwieku - martwa cisza. Gdzies u sasiadow zaszczekal pies, rozplakalo sie dziecko. Przy dwoch pierwszych napadach byly ofiary. Tylko ten schemat sie powtarzal na razie. Rytual zabojcow? Ostrzezenie? Sposob na obrabianie bankow? O co tu chodzilo, na Boga? -Wchodze pierwszy - powiedzialem do Kyle'a. Nie zamierzalem pytac go o pozwolenie. - Jestesmy w Waszyngtonie. W kazdym razie blisko. To moj teren. Nie spieral sie ze mna. Agentka Cavalliere milczala. Przyjrzala mi sie uwaznie. Byla juz kiedys na linii ognia? - zastanawialem sie. Co teraz czula? Czy kiedykolwiek strzelala do kogos? Drzwi domu nie byly zamkniete na klucz. Celowo je tak zostawili? Czy dlatego, ze wyniesli sie w pospiechu? Szybko i cicho wsunalem sie do srodka. Mialem nadzieje, ze moze wszystko bedzie dobrze, a jednoczesnie spodziewalem sie najgorszego. W holu, salonie i kuchni bylo ciemno i cicho, swiecil sie tylko czerwony zegar cyfrowy na kuchence i szumiala lodowka. Agentka Cavalierre dala znak, zebysmy sie rozdzielili. Z glebi domu nie docieral nawet zaden szept. To mi sie nie podobalo. Gdzie byla rodzina? Skulony, podkradlem sie do kuchni. Zajrzalem do srodka. Nikogo. Wszedlem i otworzylem drewniane drzwi w tylnej scianie. Spizarnia. Ostry zapach przypraw i korzeni. Nastepne drzwi. Tylne schody wiodace na pietro. Trzecie drzwi. Schody prowadzace do piwnicy. Nalezalo sprawdzic piwnice. Pstryknalem wlacznikiem swiatla. Nie zapalilo sie. Niech to szlag! -Policja! - zawolalem. Zadnej odpowiedzi. Wzialem gleboki oddech. Nie sadzilem, ze grozi mi w tej chwili jakies niebezpieczenstwo, balem sie tego, co moglem znalezc na dole. Wahalem sie sekunde lub dwie, potem postawilem noge na skrzypiacym stopniu. Nie cierpie piwnic. -Policja! - powtorzylem. Nadal cisza. Sprawdzanie ciemnych zakamarkow w budynku to nie zadna zabawa. Nawet jesli ma sie bron i umie z niej korzystac. Zapalilem swoja latarke. Dobra, idziemy. Serce walilo mi mocno, gdy zbiegalem po schodach. Pistolet trzymalem przed soba. Schylilem glowe i zajrzalem do piwnicy. Jezu! Od razu je zobaczylem. Poczulem przyplyw adrenaliny. -Detektyw Cross. Jestem z policji. Matka i coreczka. Kobieta byla zwiazana i zakneblowana kolorowymi szmatkami i czarna tasma. Szeroko rozwarte oczy blyszczaly jak reflektory. Dziewczynka miala na ustach tylko tasme. Lkala spazmatycznie. Ale zyly. Ani tutaj, ani w banku nikt nie zginal. Dlaczego? Zmienili schemat! -Co tam sie dzieje na dole? - Jestes caly, Alex? To byl glos Kyle'a. Poswiecilem w gore. Craig i Cavalierre stali na szczycie schodow. -Sa tutaj - odparlem. - Zyja. Wszystko w porzadku. O co tu chodzilo, do diabla? ROZDZIAL 26 Supermozg... Co za dziwaczne, zupelnie absurdalne przezwisko. Prawie perwersyjne. Dlatego tak je lubil.Obserwowal teraz scene w domu dyrektora banku. Czul sie tak, jakby wyszedl z siebie i stal obok. Pamietal z mlodosci stary telewizyjny show. Jestes tam. Byl tam. Stwierdzil, ze to podniecajace przygladac sie, jak technicy FBI wchodza do domu ze swoimi czarnymi, magicznymi walizeczkami. Wiedzial wszystko o ich wydziale przestepstw z uzyciem przemocy. Patrzyl uwaznie na skupione twarze krecacych sie agentow. Potem przyjechala masa policjantow z Rosslyn. Kilka radiowozow z migajacymi swiatlami na dachach. Ladny widok. W koncu zobaczyl, jak z domu wychodzi detektyw Alex Cross. Byl wysoki i dobrze zbudowany. Troche po czterdziestce. Przypominal Muhammada Ali z najlepszych czasow. Jego twarz nie byla jednak przygaszona. Piwne oczy plonely zywym blaskiem. Ali nigdy tak nie wygladal. Cross to jeden z glownych przeciwnikow. W walce na smierc i zycie. W zacieklej walce umyslow, a wlasciwie przede wszystkim walce woli. Supermozg byl pewien, ze pokona detektywa. Mial przewage i zawsze wygrywal. A jednak cos go niepokoilo i irytowalo. Cross tez sprawial wrazenie pewnego siebie. Jak smial? Za kogo on sie uwazal? Supermozg obserwowal dom jeszcze przez chwile, az przekonal sie, ze jest tu absolutnie bezpieczny. W skali numerycznej na 9,9999 z 10. Przyszla mu do glowy szalona mysl. Wiedzial, skad sie wziela. W dziecinstwie uwielbial filmy o Indianach i kowbojach. Zawsze byl po stronie Indian. Najbardziej lubil, kiedy zakradali sie do obozu wroga i dotykali spiacych nieprzyjaciol. Supermozg mial ochote dotknac Aleksa Crossa. ROZDZIAL 27 Gdy tylko upewnilismy sie, ze w domu jest bezpiecznie, zadzwonilem do szpitala, zeby zapytac o Jannie. Przygniatalo mnie to wszystko: poczucie winy, paranoja i obowiazki. Rodzina dyrektora zostala uratowana. A co z moja?Polaczyli mnie z dyzurka na pietrze Jannie. Telefon odebrala pielegniarka dyplomowana Julietta Newton, ktora czasami zagladala do sali Jannie, kiedy przychodzilem z wizyta. Przypominala mi stara, zaprzyjazniona pielegniarke Nine Childs, zmarla w zeszlym roku. -Tu Alex Cross. Przepraszam, ze przeszkadzam, ale chcialbym rozmawiac z moja babcia albo corka. -Nie ma ich w tej chwili na pietrze - odrzekla Julietta. - Zjechaly na dol. Doktor Petito kazal zrobic Jannie rezonans magnetyczny. Akurat bylo wolne miejsce. -Zaraz tam przyjade. Jak ona sie czuje? Pielegniarka zawahala sie. -Znow miala atak, ale teraz jej stan jest stabilny. Wskoczylem do samochodu i po pietnastu minutach wpadlem do szpitala. W podziemiach odnalazlem diagnostyke. Bylo pozno, prawie dziesiata wieczorem. W rejestracji nie bylo nikogo, wiec poszedlem przed siebie jasnoniebieskim korytarzem. O tej porze wygladal upiornie. Podszedlem do gabinetu tomografii komputerowej, bylem calkowicie pochloniety myslami o Jannie, martwilem sie o nia. Z drzwi po drugiej stronie korytarza wyszedl nagle technik. Przestraszyl mnie. -Czego pan szuka? - zapytal. - Moze pomoge? -Jestem ojcem Jannie Cross. Ma teraz rezonans magnetyczny. Skinal glowa. -A, tak. Zaprowadze pana. Chyba sa w polowie badania. To nasza ostatnia pacjentka na dzis. ROZDZIAL 28 W gabinecie czuwala babcia. Udawala spokojna, ale poznalem po oczach, ze jest wystraszona.Popatrzylem na aparature do uzyskiwania obrazow metoda rezonansu magnetycznego. Wygladala bardzo nowoczesnie, inaczej niz te, ktore dotad widzialem. Przechodzilem takie badania dwa razy, wiec wiedzialem, jak sie odbywaja. Jannie lezala plasko w srodku tego wspanialego urzadzenia z unieruchomiona glowa i ten widok jakos mnie niepokoil. Ale trzeci atak w ciagu dwoch dni tez byl niepokojacy. -Slyszy nas? - zapytalem. Babcia zakryla uszy palcami. -Slucha muzyki. Ale mozesz wziac ja za reke, Alex. Pozna, ze to ty. Ujalem jej dlon i uscisnalem lekko. Oddala mi uscisk. Poznala. -Co sie dzialo po moim wyjsciu? - spytalem. -Mielismy wielkie szczescie - odrzekla babcia. - Doktor Petito robil obchod. Wszedl do nas i rozmawial z Jannie, i wlasnie wtedy dostala ataku. Kazal ja tu przyjac. Musialem usiasc. To byl dlugi i ciezki dzien i jeszcze sie nie skonczyl. Serce i glowa wciaz pracowaly na przyspieszonych obrotach. Reszta ciala probowala za nimi nadazyc. -Tylko nie zacznij obwiniac siebie samego - ostrzegla babcia. - Jak powiedzialam, mielismy szczescie. Na miejscu byl najlepszy lekarz w szpitalu. -Nikogo nie winie - mruknalem. Oczywiscie sklamalem. Babcia zmarszczyla brwi. -Nawet gdybys tu byl w czasie jej ataku, zabraliby ja na rezonans magnetyczny. I nie wyrzucaj sobie, ze to z powodu boksu. Doktor Petito powiedzial, ze to prawie niemozliwe. Cios byl za slaby. To cos innego, Alex. Wlasnie tego sie obawialem. Czekalismy na koniec badania, to byly dlugie i ciezkie chwile. W koncu Jannie wysunela sie wolno z aparatu. Na moj widok rozpromienila sie. -Killing me softly with his song... - zanucila i zdjela sluchawki. - The Fugees. Czesc, tato. Obiecales, ze wrocisz, i dotrzymales slowa. Przytaknalem, schylilem sie i pocalowalem ja. -Jak sie czujesz, skarbie? -Jakos sie trzymam - odpowiedziala. - Puscili mi super muzyke. Nie moge sie doczekac, kiedy zobacze zdjecia mojego mozgu. Ja tez nie moglem sie doczekac. Doktor Petito rowniez. Pomyslalem, ze chyba nigdy nie wychodzi ze szpitala. Spotkalem sie z nim w jego gabinecie. Dochodzila polnoc. Obaj bylismy potwornie zmeczeni. -Ma pan dlugi dzien - zauwazylem. Wygladalo na to, ze kazdy jego dzien jest taki. Neurolog zaczynal prace o siodmej trzydziesci rano, a widywalem go w szpitalu o dziewiatej i dziesiatej wieczorem, czasem pozniej. Zachecal pacjentow, zeby dzwonili do niego do domu nawet w srodku nocy, jesli cos im dolega lub po prostu cos ich zaniepokoi. Wzruszyl ramionami i ziewnal. -Takie zycie. Kilka lat temu doprowadzilo mnie to do rozwodu. Teraz jestem samotny. Boje sie wiazac. Ale lubie to. Skinalem glowa i pomyslalem, ze go rozumiem. -Co z Jannie? - zapytalem. - Znalazl pan cos czy wszystko w porzadku? Pokrecil powoli glowa, a potem uslyszalem slowa, ktorych wolalbym nie uslyszec. -Niestety, ma nowotwor. Prawie na pewno gwiazdziak w postaci torbieli, ale potwierdzi to dopiero zabieg chirurgiczny. Taki guz pojawia sie u pacjentow w bardzo mlodym wieku. Usadowil sie w mozdzku. Jest duzy i zagraza jej zyciu. Przykro mi, ze musialem przekazac panu zla wiadomosc. Spedzilem jeszcze jedna godzine w szpitalu przy Jannie. I tym razem zasnela, trzymajac mnie za reke. ROZDZIAL 29 Nastepnego ranka odezwal sie moj pager. Oddzwonilem do Francji, do Sandy'ego Greenberga, przyjaciela z lyonskiej centrali Interpolu. I znow zla wiadomosc.W londynskim supermarkecie brutalnie zamordowano pewna kobiete. Nazywala sie Lucy Rhys-Cousins. Zginela na oczach wlasnych dzieci. Sandy powiedzial, ze brytyjska policja podejrzewa jej meza, Geoffrey'a Shafera, znanego mi jako Lasica. Nie moglem w to uwierzyc. Nie teraz. Tylko nie on. -Ale nie wiesz na pewno, czy to Shafer? - zapytalem. -To on, Alex, choc nie potwierdzimy tego prasie. Scotland Yard jest pewien. Dzieci rozpoznaly swojego stuknietego tatusia. Wiele miesiecy temu Geoffrey Shafer porwal Christine. Popelnil rowniez kilka przerazajacych morderstw w poludniowo-wschodniej czesci Waszyngtonu. Napadal na biednych i bezbronnych. Wiadomosc, ze zyje i znow zabija, odczulem jak szybki, nagly cios ponizej pasa. Wolalem nie myslec, jak zareaguje Christine. Zadzwonilem do niej ze szpitala, ale znow odezwala sie automatyczna sekretarka. -Christine, jesli jestes w domu, odbierz telefon - powiedzialem spokojnie do sluchawki. - Tu Alex. Musimy porozmawiac o czyms waznym, prosze, odbierz telefon. Nie odezwala sie. Tlumaczylem sobie, ze Shafer nie moze byc w Waszyngtonie, a jednak balem sie, ze jest. Lubil robic niespodzianki. Cholerna Lasica! Zerknalem na zegarek. Byla dopiero siodma rano. Wydawalo mi sie, ze jest za wczesnie, zebym mogl zastac Christine w szkole. Mimo to, postanowilem tam pojechac. Mialem niedaleko. ROZDZIAL 30 Po drodze modlilem sie: Boze, nie pozwol, zeby znow cos jej sie stalo. Nie rob jej tego. Nie mozesz. Nie powinienes.Zaparkowalem przy szkole i wyskoczylem z samochodu. Dopiero po chwili zdalem sobie sprawe, ze biegne korytarzem w strone naroznego gabinetu Christine. Serce mi walilo. Mialem miekkie nogi. Zanim dopadlem drzwi, uslyszalem stuk klawiatury komputera. Zajrzalem do srodka i odetchnalem z ulga. Siedziala w swoim przytulnym, zagraconym pokoju. Podczas pracy byla zawsze bardzo skupiona. Nie chcialem jej przestraszyc, wiec tylko sie przygladalem. Po chwili zapukalem delikatnie. -To ja - powiedzialem cicho. Przestala pisac i odwrocila sie. Przez moment patrzyla ma mnie jak dawniej. Rozbroila mnie. Miala na sobie granatowe spodnie i zolta jedwabna bluzke szyta na zamowienie. Nie widac bylo po niej, ze przezywa trudny okres, ale wiedzialem, ze tak jest. -Co tu robisz? - zapytala w koncu. - Juz wiem, co sie stalo w Londynie. Ogladalam rano CNN. Widzialam te wspaniale sceny z supermarketu. Pokrecila glowa i przymknela oczy. -Wszystko w porzadku? - spytalem. -Nie! - prawie warknela. - Wrecz odwrotnie! I jeszcze ta wiadomosc. Nie spie po nocach. Mam ciagle koszmary. W dzien nie moge sie skoncentrowac. Wyobrazam sobie, ze z malym Aleksem dzieja sie okropne rzeczy. Z Jannie, Damonem, babcia i z toba tez. Nie moge przestac o tym myslec! Jej slowa rozdzieraly mi serce. Nie potrafilem jej pomoc i to bylo straszne uczucie. -Watpie, zeby tu wrocil - powiedzialem. Jej oczy rozblysly gniewem. -Ale pewien nie jestes. -Shafer nie interesuje sie nami. Nie liczymy sie w jego swiecie fantazji. Wazna byla zona. Jestem zaskoczony, ze nie zamordowal rowniez dzieci. -A widzisz, jestes zaskoczony! Nikt nie wie, co strzeli do glowy takiemu szalencowi. Teraz zajmujesz sie nastepnymi. Zdeprawowanymi ludzmi, ktorzy morduja bez powodu niewinnych zakladnikow. Bo nikt im w tym nie przeszkadza. Chcialem wejsc do gabinetu, ale Christine podniosla reke. -Nie podchodz. Trzymaj sie ode mnie z daleka. Wstala, minela mnie i ruszyla w strone lazienki dla nauczycieli. Zniknela za drzwiami, nie obejrzawszy sie nawet ani razu. Wiedzialem, ze nie wyjdzie, dopoki nie nabierze pewnosci, ze sobie poszedlem. Idac do samochodu, pomyslalem, ze nie zapytala o Jannie. ROZDZIAL 31 Zanim pojechalem do pracy, znow wpadlem do szpitala. Jannie juz nie spala i zjedlismy razem sniadanie. Oswiadczyla, ze jestem najlepszym tata na swiecie, a ja odrzeklem, ze ona jest najlepsza corka. Potem powiedzialem jej o nowotworze i czekajacej ja operacji. Plakala w moich ramionach.Przyszla babcia. Jannie zabrali na dalsze badania. Nie mialem co robic w szpitalu przez kilka nastepnych godzin. Pojechalem na kolejne spotkanie z FBI. Zawsze ta praca. Christine mowila, ze wiecznie scigam szalencow. I nie bylo widac konca. Odprawa odbywala sie w terenowym biurze FBI na Czwartej ulicy w Northwest. Agentka specjalna kierujaca dochodzeniem, Betsey Cavalierre, zjawila sie punkt jedenasta. Wygladalo na to, ze wezwala polowe Biura i byl to imponujacy, w jakis sposob uspokajajacy widok. Pamietalem, ze podczas napadow bandyci zadali precyzji. Moze dlatego Kyle Craig powierzyl sledztwo agentce Cavalierre. Mowil mi, ze jest dokladna i wymagajaca, nalezy do grona najlepszych zawodowcow, jakich widzial przez lata pracy w Biurze. Wrocilem mysla do skokow na banki i zabojstw. Dlaczego bandytom zalezy na rozglosie, nawet na zlej slawie? Moze zamierzali w ten sposob ostrzec personel innych bankow, zeby w przyszlosci nikt nie stawial oporu? A moze chodzilo o morderstwa z zemsty? To mialo sens, ktorys z zabojcow - kto wie, czy nie paru - mogl kiedys pracowac w banku. Warto bylo pojsc tym tropem. Rozejrzalem sie po zatloczonej sali sztabu kryzysowego. Na sciankach dzialowych wisialy biuletyny i zdjecia podejrzanych i swiadkow. Niestety, zaden podejrzany nie pasowal do tej sprawy. Przeczytalem pseudonimy: Grubas, Kochanka, Wasik. Dlaczego nie mamy ani jednego dobrego podejrzanego? Jaki stad wniosek? Czego nie dostrzegamy? -Witam wszystkich. Chce z gory podziekowac za to, ze poswiecicie weekend na prace - oznajmila agentka Cavalierre z wlasciwa doza ironii i humoru. Miala na sobie spodnie khaki i jasnoczerwony T-shirt. We wlosy wpiela malenka, purpurowa spinke. Wydawala sie pewna siebie i zadziwiajaco odprezona. -A kto nie przyjdzie w sobote... - dodal z konca sali wasaty agent - moze sobie darowac przychodzenie w niedziele. -Ciekawe, ze cwaniaczki zawsze siadaja z tylu - skomentowala z usmiechem Cavalliere. Uniosla gruba, niebieska teczke. -Wszyscy macie te akta. To stare sprawy, ktore moga w jakis sposob wiazac sie z obecna. Napady Josepha Dougherty'ego na Srodkowym Zachodzie w latach osiemdziesiatych przypominaja ja pod pewnymi wzgledami. Jest tez kartoteka Davida Grandstaffa, ktory opracowal i wykonal najwiekszy, pojedynczy skok na bank w dziejach Ameryki. Przypominam, ze zostal schwytany przez Biuro. Jednakze, starajac sie bardzo gorliwie dostac go w swoje rece, uzylismy wtedy dosc dyskusyjnych metod. Po szesciotygodniowym procesie lawa przysieglych obradowala tylko dziesiec minut i Grandstaffa uniewinniono. Do dzis nie odzyskano trzech milionow dolarow zrabowanych z Tucson First National Bank. Ktos z przodu sali podniosl reke. -Gdzie jest teraz Grandstaff? -Och, zszedl do podziemia - odrzekla Cavalierre. - Na glebokosc okolo dwoch metrow. Dlatego ostatnie napady to nie jego robota, agencie Doud. Ale moze posluzyl komus za wzor. Tak samo Joseph Dougherty. Ktos mogl ich nasladowac. Minelo mniej wiecej pol godziny zanim mnie przedstawila. -Niektorzy z was znaja juz Aleksa Crossa z policji waszyngtonskiej. Pracuje w wydziale zabojstw. Ma tytul doktora psychologii i jest psychologiem sadowym. Dodam, ze rowniez bliskim przyjacielem Kyle'a Craiga. Wiec cokolwiek myslicie o stolecznej policji i naszym szefie, lepiej zachowajcie to dla siebie. Spojrzala na mnie przez sale. -To doktor Cross znalazl ciala Errola i Brianne Parker. I to byl dotad jedyny przelom w sledztwie. Zauwazcie, jak mu sie podlizuje. Wstalem i rozejrzalem sie wokolo. -Niestety Parkerowie tez zeszli do podziemia - powiedzialem. Rozlegly sie smiechy. - Brianne i Errol byli drobnymi przestepcami, ale siedzieli za napady na banki. Sprawdzamy wszystkich, ktorych poznali w wiezieniu Lorton. Na razie bez skutku. Podobnie jak inne nasze dzialania. -Parkerowie umieli krasc, ale nie byli tak zorganizowani, jak ten, kto ich zatrudnil, a potem zabil. Nawiasem mowiac, otruto ich. Podejrzewam, ze zabojca przygladal sie, jak umieraja, a ich smierc musiala byc makabryczna. Mozliwe, ze odbyl stosunek seksualny z martwa Brianne. To tylko domysly, ale sadze, ze w tym wszystkim chodzi nie tylko o rabowanie bankow. ROZDZIAL 32 Supermozg nie mogl spac. Zbyt wiele nieprzyjemnych mysli klebilo sie w jego zmeczonej glowie. Dreczono go okrutnie, doprowadzono do tego nieznosnego stanu! Musial sie zemscic. Podporzadkowal temu celowi swoje zycie, poswiecal mu kazda niemal chwile od czterech lat.Wreszcie wstal z lozka i usiadl ciezko za biurkiem. Czekal, az przejda mu fale nudnosci, az te cholerne rece przestana drzec! Oto moje nedzne zycie, pomyslal. Nie cierpie go. Nie cierpie kazdego swojego oddechu. Zaczal pisac list, ktory ulozyl w czasie bezsennych godzin. DO PREZESA CITIBANKU Czas sie ocknac, ja nie zartuje. Bank poniesie straszliwe konsekwencje. Myslicie, ze nic wam nie grozi ze strony szarych ludzi. Mylicie sie. Caly sie trzese z oburzenia, kiedy to pisze.Moj "osobisty bankier" spi w pracy. Ta kobieta jest tak bezosobowa jak scianki dzialowe w klitce, ktora nazywa biurem. Zawsze myslalem, ze bankowcy sa inteligentni i maja wszystko zapiete na ostatni guzik. Wiec jak to mozliwe, ze kilka razy znalazlem w moim rachunku irytujace, skandaliczne pomylki? Zlecilem dokonanie prostego przelewu pieniedzy z konta na konto. Nie zrobiono tego w ustalonym terminie. Niedawno sie przeprowadzilem. Zawiadomilem o tym wasz bank. Przez trzy miesiace nie dostawalem wyciagow z rachunku. Okazalo sie, ze nie zmieniono mojego adresu i trafialy do kogos innego! Po tych wszystkich zniewagach, po tych wszystkich pomylkach mieliscie jeszcze czelnosc odmowic mi pozyczki. Panna Princeton Priss rozmawiala ze mna w sposob nieszczery, wyraznie protekcjonalnym tonem. To absolutnie niedopuszczalne. Oceniam jakosc uslug w dziesieciostopniowej skali. Oczekuje poziomu 9,9999 z 10. Bardzo daleko wam do tego. Szarzy ludzie jeszcze beda mieli swoj dzien. Przeczytal list. Calkiem niezle, jak na druga w nocy. Nawet zupelnie dobrze. Wydrukuje go, podpisze i schowa do swoich akt. Jak wszystkie. Byloby zbyt niebezpiecznie wysylac takie rzeczy poczta. Chryste, jak on nienawidzi bankow! Towarzystw ubezpieczeniowych i funduszow inwestycyjnych! Tych cholernych firm internetowych i pieprzonego rzadu! Musza pojsc na dno! I tak bedzie. W koncu nadejdzie dzien szarych ludzi. ROZDZIAL 33 Kiedy rano wychodzilem od Jannie, cos jej obiecalem. Przyrzeklem uroczyscie, ze wstapie do Big Mike Giordano's i kupie pizze na wynos.Wszedlem do sali szpitalnej, zonglujac goracym pudelkiem. Doktor Petito nie pozwolil Jannie duzo jesc, ale powiedzial, ze kawalek nie zaszkodzi. -Dostawa! - zawolalem. -Hurra! Hurra! - krzyknela z lozka. - Uratowales mnie przed tym okropnym, wstretnym jedzeniem szpitalnym. Dzieki, tato. Jestes super. Wygladala na zdrowa dziewczynke, ktora nie musi tu lezec. Zalowalem, ze tak nie jest. Mialem juz troche informacji o jej zabiegu. Przygotowania i sama operacja zajma od osmiu do dziesieciu godzin. Chirurg rozetnie guz i wezmie wycinek do biopsji. Przez ten czas stabilny stan Jannie zapewni dilantin. Zaczna jutro rano. -Chcialas z oliwkami i anchois, zgadza sie? - zapytalem, po czym otworzylem pudelko z pizza. Spojrzala na mnie zlym wzrokiem. Z pewnoscia nauczyla sie tego od swojej prababci. -Blad, panie dostawco. Jesli na tej pizzy sa jakies paskudne anchois, niech pan ja lepiej zabiera z powrotem. -Tylko sie z toba drazni - uspokoila babcia i tez poslala mi niedobre spojrzenie, troche jednak lagodniejsze. Jannie wzruszyla ramionami. -Wiem. Ja tez sie z nim draznie. It's our thing, doo, doo. Do what you wanna do - zanucila stary kawalek pop i usmiechnela sie. -Ja tam lubie anchois - wtracil sie z przekory Damon. - Sa prawdziwie slone. Jannie zmarszczyla brwi i spojrzala na brata. -Sam bedziesz anchois w nastepnym zyciu. Smialismy sie jak zawsze i wcinalismy pizze z podwojnym serem, popijajac mlekiem. Opowiadalismy sobie, jak nam minal dzien. W centrum uwagi byla oczywiscie Jannie. Opisywala szczegolowo swoja druga tomografie komputerowa, ktora trwala pol godziny. -Bede lekarka - oglosila. - To juz postanowione. Pewnie pojde na uniwerek Johnsa Hopkinsa, jak tata. Okolo osmej babcia i Damon zaczeli sie zbierac. Siedzieli w szpitalu od trzeciej; przyszli, jak tylko Damon wrocil ze szkoly. -Tata jeszcze zostaje - obwiescila Jannie. - Byl w pracy i za krotko go dzis widzialam. Wyciagnela rece do babci, zeby ja usciskac. Obejmowaly sie dluzsza chwile. Babcia szepnela jej cos do ucha, a Jannie kiwnela glowa na znak, ze rozumie. Potem przywolala do lozka Damona. -Przytul mnie mocno i pocaluj - rozkazala. Babcia i Damon machali jej na pozegnanie, usmiechali sie i powtarzali "czesc, trzymaj sie, do jutra". Na policzkach Jannie lsnily lzy, ale tez sie usmiechala. -To mi sie naprawde podoba - oznajmila. - Wiecie, to, ze jestem w centrum uwagi. I nie martwcie sie, zostane lekarka. Wlasciwie od dzis mozecie do mnie mowic "doktor Jannie". -Dobranoc, doktor Jannie - powiedziala od drzwi babcia. - Slodkich snow. Do zobaczenia jutro, kochanie. -Czesc - rzucil Damon, ruszyl do wyjscia, po czym nagle odwrocil sie. - Aha, "doktor Jannie". Zostalismy sami. Milczelismy przez chwile. Podszedlem i objalem Jannie. Scena pozegnania zle na nas podzialala. Siedzialem na brzegu lozka i trzymalem ja, jakby miala sie zalamac. Dlugo trwalismy w tej pozie, rozmawialismy niewiele, tylko tulilismy sie mocno do siebie. Ze zdziwieniem spostrzeglem w pewnej chwili, ze znow zasnela w moich ramionach. Wlasnie wtedy po policzkach zaczely mi splywac lzy. ROZDZIAL 34 Pozostalem w szpitalu cala noc. Bylem przygnebiony i pelen obaw. Niewiele spalem. Troche myslalem o napadach na banki, po prostu zeby zajac umysl czyms innym. Brutalnie zamordowano niewinnych ludzi i bolalo mnie to jak kazdego.Rozmyslalem tez o Christine. Kochalem ja i nic nie moglem na to poradzic. Ale najwyrazniej podjela juz decyzje, co z nami bedzie. Nie mialem na to wplywu. Nie chciala zyc z detektywem z wydzialu zabojstw, a ja zapewne nie potrafilbym byc nikim innym. Obudzilismy sie z Jannie okolo piatej rano. Okno jej sali wychodzilo na plaski dach i maly ogrod. Siedzielismy w milczeniu i patrzylismy na wschod slonca. Wygladal tak pieknie, ze zrobilo mi sie jeszcze smutniej. A jesli to nasze ostatnie wspolne chwile? Nie chcialem o tym myslec, ale nie moglem przestac. Jannie umie czasem czytac z mojej twarzy. -Nie martw sie, tato - powiedziala. - Zobacze jeszcze wiele pieknych porankow. Choc, prawde mowiac, troche sie boje. -To dobrze, ze zawsze mowimy sobie prawde - odrzeklem. - Tak powinno byc. -Okay, wiec bardzo sie boje - przyznala cicho. -Ja tez, malutka. Trzymalismy sie za rece i patrzylismy na wspaniale, pomaranczowo-czerwone slonce. Cala sila woli staralem sie nie zalamac. Zaczelo mnie sciskac w gardle, wiec udalem, ze ziewam, choc wiedzialem, ze nie oszukam Jannie. -Co bedzie dzis rano? - zapytala w koncu szeptem. -Reszta badan przedoperacyjnych. Moze znow pobiora ci krew? -Wiesz, ze ci ludzie tutaj to wampiry? Dlatego chcialam, zebys zostal na noc. -I slusznie - pochwalilem ja. - Odparlem kilka atakow, ale wolalem cie nie budzic. Pewnie ogola ci lepek. -O, nie! - krzyknela i zlapala sie za glowe. -Tylko troszke. Z tylu. Bedziesz wygladala odjazdowo. Byla przerazona. -Tak?! To moze ty tez wygolisz sobie tyl glowy? Oboje bedziemy wygladali odjazdowo. Wyszczerzylem zeby. -Jesli chcesz, prosze bardzo. Wszedl doktor Petito i uslyszal, jak sie rozweselamy wzajemnie. -Jestes pierwsza na liscie - powiedzial z usmiechem do Jannie. Wypiela dumnie piers. -Widzisz, tato? Jestem numer jeden. Zabrali mi Jannie piec po siodmej. ROZDZIAL 35 Mialem w pamieci scene, jak Jannie tanczy z kotka Rosie i spiewa Roze sa czerwone. Ciagle ja odtwarzalem w wyobrazni w tamten dlugi, straszny poranek u Swietego Antoniego. Czekanie w szpitalu to jak przedwczesne pojscie do piekla albo przynajmniej do czyscca. Babcia, Damon i ja prawie nie rozmawialismy przez caly czas. Na krotko wpadl Sampson, przyszly tez ciotki Jannie. Oni rowniez byli przybici. To wszystko bylo straszne. Najgorsze godziny w moim zyciu.Sampson zabral babcie i Damona do stolowki na sniadanie. Ja nie ruszalem sie z miejsca. Nie mialem zadnych wiadomosci o Jannie. Wszystko wokol wydawalo mi sie nierzeczywiste. Przed oczami stanely mi znowu obrazy zwiazane ze smiercia Marii. Kiedy moja zona zostala ranna w bezsensownej strzelaninie ulicznej, przywiezli ja wlasnie do tego szpitala. Kilka minut po piatej do poczekalni wszedl doktor Petito. Zobaczylem go, zanim nas zauwazyl. Zrobilo mi sie slabo. Poczulem, jak wali mi serce. Nie moglem z jego twarzy wyczytac niczego poza tym, ze jest zmeczony. W koncu nas dostrzegl, skinal reka i podszedl. Usmiechnal sie. Odetchnalem z ulga. -W porzadku. Udalo sie - powiedzial. Uscisnal rece kolejno: mnie, potem babci, potem Damonowi. - Mozemy sobie pogratulowac. -Dziekuje - szepnalem. - Za wszystko, co pan zrobil. Pietnascie minut pozniej pozwolono nam wejsc do sali pooperacyjnej. Poczulem sie nagle swobodnie i wspaniale. Jannie lezala sama. Podeszlismy cicho, niemal na plecach do lozka. Na glowie miala turban z gazy. Byla podlaczona do monitorow i kroplowki. Wzialem ja za reke. Babcia za druga. Nasza mala dziewczynka uratowana. Udalo sie. -Czuje sie, jakbym za zycia poszla do nieba - powiedziala do mnie babcia i usmiechnela sie. - A ty? Po okolo dwudziestu pieciu minutach Jannie zaczela sie budzic. Wezwano doktora Petito. Kazal jej wziac kilka glebokich oddechow i zakaszlec. -Boli cie glowa? - zapytal. -Chyba tak - odrzekla Jannie. Nagle spojrzala na mnie i babcie. Najpierw zmruzyla, potem wytrzeszczyla oczy. Najwyrazniej jeszcze calkiem nie oprzytomniala. -Czesc tato, czesc babciu - powiedziala w koncu. - Wiedzialam, ze tez bedziecie w niebie. Odwrocilem sie, zeby zobaczyla, co zrobilem. Wygolilem sobie kawalek z tylu glowy. Wygladalem jak ona. ROZDZIAL 36 Dwa dni pozniej wrocilem do sprawy napadow na banki i zabojstw. Odpychala mnie, a jednoczesnie przyciagala. Sledztwo prowadzono beze mnie. Ale nikogo nie zlapano. Przypomnialo mi sie jedno z powiedzen babci: "Jesli zataczasz kregi, byc moze scinasz rogi". Moze tu kryl sie dotychczas nasz problem w tym dochodzeniu.Spotkalem sie z Betsey Cavalierre w biurze FBI na Czwartej ulicy. Pogrozila mi palcem, ale usmiechnela sie przyjaznie. Dobrze wygladala w brazowej kurtce sportowej, niebieskim T-shircie i dzinsach. -Dlaczego mi nie powiedziales, ze twoja coreczka ma operacje? Wszystko w porzadku, Alex? Chyba niewiele spales? -Lekarz twierdzi, ze w porzadku. To twarda dziewczyna. Dzis rano zapytala mnie, kiedy znow zaczynamy lekcje boksu. Przepraszam, ze nic ci nie powiedzialem. Nie bylem soba. Machnela reka. -Najwazniejsze, ze wszystko dobrze sie skonczylo. Widac po twojej twarzy, ze jestes odprezony. Usmiechnalem sie. -Jestem. Przemyslalem wiele rzeczy. Bierzmy sie do roboty. Mrugnela do mnie. -Siedze tu od szostej rano. -Chyba na pokaz - odparlem. Usiadlem za moim tutejszym biurkiem i zaczalem przegladac sterte papierow, ktora sie tam juz uzbierala. Agentka Cavalierre siedziala naprzeciwko. Cieszylem sie z powrotu do pracy. Ktos mordowal kasjerki bankowe, dyrektorow, ich rodziny. Chcialem pomoc w schwytaniu bandytow, na ile moglem. Po godzinie podnioslem wzrok znad dokumentow. Cavalierre patrzyla niewidzacymi oczyma w moja strone, pograzona w glebokiej zadumie. -Musze sie z kims zobaczyc - powiedzialem. - Powinienem wczesniej o tym pomyslec. Facet wyjechal na jakis czas z Waszyngtonu. Byl w Filadelfii, Nowym Jorku i Los Angeles. Ale juz wrocil. Obrobil sporo bankow i uzywal przemocy. Betsey skinela glowa. -Brzmi zachecajaco. Chetnie sie z nim spotkam. Byc moze ja tez gnebil brak solidnego tropu. Pojechalismy jej samochodem do brudnego, odrapanego hoteliku Doral na New York Avenue. Wlasnie wychodzily stamtad trzy chude, zmeczone zyciem prostytutki w spodniczkach mini. Przed wejsciem czekal alfons w stylu retro w zlocistym garniturze. Opieral sie o zoltego, odkrytego cadillaka i dlubal w zebach. -Zabierasz mnie zawsze w niezwykle mile miejsca - powiedziala Cayalierre, wysiadajac z samochodu. Zauwazylem, ze ma na kostce kabure. Dobrze przygotowana do dzialania - pomyslalem. ROZDZIAL 37 Tony Brophy mieszkal na czwartym pietrze.Recepcjonista powiedzial, ze przebywa tu od tygodnia, sa z nim ciagle klopoty i straszny z niego palant. -Ta nora nie ma chyba nic wspolnego z Doralem w Miami - oznajmila Cavalierre, kiedy wspinalismy sie tylnymi schodami. - Co za syf! -Zaczekaj, az zobaczysz Brophy'ego. Pasuje tutaj. Podeszlismy do jego pokoju i wyciagnelismy bron. Brophy byl powaznym podejrzanym w naszej sprawie. Zgadzal sie jego profil przestepcy. Zastukalem glosno w zniszczone drzwi. -Czego? - dobiegl spoza nich gburowaty glos. -Policja, otwierac! - zawolalem. Uslyszalem jakis ruch, potem ktos odryglowal kilka zamkow. Drzwi uchylily sie wolno i w szparze zobaczylem Brophy'ego. Mial okolo dwoch metrow wzrostu i wazyl prawie sto dwadziescia kilo, byl dobrze umiesniony i ostrzyzony brzytwa na zero. -Pieprzony, waszyngtonski gliniarz! - przywital nas. Trzymal w zebach papierosa bez filtra. - A ta cipka z toba, to kto? Niezla. -Potrafie mowic za siebie - ubiegla mnie Betsey. Tony Brophy usmiechnal sie szeroko. Najwyrazniej czekal na odpowiedz w swoim stylu. -To mow. -Starsza agentka Cavalierre z FBI - przedstawila sie Betsey. -Starsza agentka! Cos jak w telewizji? Przekonajmy sie. Na spokojnie czy na ostro? Wyszczerzyl zadziwiajaco rowne, biale zeby. Byl bez koszuli, tylko w czarnych, wojskowych spodniach i bialych klapkach. Na owlosionych ramionach i torsie mial wiezienne tatuaze. -Glosuje na ostro - odrzekla Betsey. - Ale to tylko moje zdanie. Brophy odwrocil sie do chudej blondynki, ktora siedziala na zielonej sofie i ogladala telewizje. Miala na sobie tylko bielizne i luzna koszule. -Hej, Nora. Podoba ci sie ta laska? Bo mnie tak. Dziewczyna wzruszyla ramionami. Nie interesowalo ja nic poza Rosie O'Donnell na ekranie. Wygladala na nacpana. Miala wlosy na zel, a na szyi, nadgarstkach i kostkach wytatuowany drut kolczasty. Brophy przeniosl wzrok na nas. -Domyslam sie, ze jest do obgadania interes. A wiec ta tajemnicza kobitka jest z FBI. To mi pasuje. Znaczy sie, ze ma kase na to, co moge wiedziec. Betsey pokrecila glowa. -Raczej to z ciebie wycisne. Ciemne oczy Brophy'ego znowu rozblysly. -Ona mi sie naprawde podoba! Weszlismy za nim do malutkiej kuchni z koslawym, drewnianym stolem. Brophy odwrocil krzeslo oparciem do przodu i usiadl. Musielismy sie dogadac w sprawach finansowych, zanim zacznie mowic. W jednym na pewno sie nie mylil - Betsey miala o wiele wiekszy budzet niz ja. -Ale to musza byc naprawde dobre informacje - uprzedzila. Skinal glowa z pewna siebie mina. -Najlepsze, jakie mozesz kupic, kochanie. Pierwszy gatunek. Bo widzisz, spotkalem sie osobiscie z facetem, ktory stoi za ostatnimi skokami w Marylandzie i Wirginii. Chcesz wiedziec, jaki on jest? To zimny skurwysyn. I pamietaj, kto ci to powiedzial. Brophy popatrzyl twardo na Betsey i na mnie. Zaciekawil nas. -Kazal sie nazywac Supermozgiem - przeciagal slowa w sposob charakterystyczny dla Florydy. - Mowil powaznie. Supermozg. Wyobrazacie sobie? Spotkalismy sie w Sheratonie przy lotnisku. Skontaktowal sie ze mna przez mojego znajomego z Nowego Jorku. Ten caly Supermozg wiedzial o mnie rozne rzeczy. Wyliczyl mi moje mocne i slabe strony. Rozebral mnie na czynniki pierwsze. Wiedzial nawet o uroczej Norze i jej brzydkim nalogu. -Myslisz, ze to glina? Stad mial tyle informacji o tobie? - zapytala Betsey. Brophy wyszczerzyl zeby. -Nie. Za sprytny. Ale moze znac jakichs gliniarzy, skoro wszystko wie. Dlatego zostalem i wysluchalem goscia do konca. Poza tym wspomnial o szesciocyfrowej sumie dla mnie. To mnie najbardziej zainteresowalo! Teraz nie mielismy juz innego wyjscia, moglismy go tylko sluchac. Jesli Brophy sie rozgadal, nic nie bylo w stanie przerwac jego monologu. -Jak wygladal ten facet? - spytalem. -Dobre pytanie. Za milion dolcow. Opisze wam te scenke. Kiedy wszedlem do jego pokoju w hotelu, oslepily mnie jasne swiatla. Jak na premierze filmu z Hollywood. Gowno widzialem. -Cos musiales zobaczyc - naciskalem. - Przynajmniej zarys sylwetki. -Zarys widzialem. Mial dlugie wlosy. Albo nosil peruke. Wielki nos i wielkie uszy. Jak otwarte drzwi samochodu. Pogadalismy i powiedzial, ze bedziemy w kontakcie. Ale nie odezwal sie wiecej. Mysle, ze pewnie mu nie pasowalem. -Dlaczego? - spytalem. To bylo pytanie calkiem serio. - Dlaczego mu nie pasowal ktos taki jak ty? Brophy zrobil z dloni pistolet i strzelil do mnie. -Bo szukal zabojcow, kolego. A ja nie zabijam. Jestem typem kochanka. Zgadza sie, agentko Cavalierre? ROZDZIAL 38 To, co Brophy nam opowiedzial, bylo niepokojace i nie moglo sie dostac do prasy. Ktos, kto nazywal siebie Supermozgiem, przesluchiwal i angazowal zawodowych zabojcow. Tylko zabojcow. Co planowal? Nastepne napady na banki z braniem zakladnikow? Co mu chodzilo po glowie, do cholery?Po pracy pojechalem do szpitala. Jannie czula sie dobrze, ale mimo to zostalem z nia na noc. Moj drugi dom. Zaczela mnie nazywac "wspollokatorem". Nastepnego dnia zabralem sie do studiowania akt bylych, niezadowolonych pracownikow Citibanku, First Virginia i First Union oraz ludzi, ktorzy grozili bankom. Nastroje w sztabie kryzysowym FBI byly kiepskie. Stalismy w miejscu. Wciaz nie mielismy zadnego dobrego podejrzanego. Grozbami i glupimi dowcipami pod adresem bankow zajmuja sie zwykle wydzialy dochodzeniowe w ich centralach. Listy z pogrozkami pisza najczesciej ci, ktorym odmowiono pozyczki lub zabrano niesplacony dom. Zarowno kobiety, jak i mezczyzni. Z portretow psychologicznych interesujacych mnie osob wynikalo, ze wiekszosc miala problemy zawodowe, finansowe albo rodzinne. Czasami grozono bankom z powodu ich polityki personalnej lub powiazan z takimi krajami jak Afryka Poludniowa, Irak czy Irlandia Polnocna. W duzych bankach przeswietlano listy rentgenem w pokoju pocztowym i zdarzaly sie czesto falszywe alarmy. Wlaczaly je niekiedy gwiazdkowe pocztowki dzwiekowe. Bylo to zajecie wyczerpujace, ale konieczne. Wchodzilo w zakres naszej pracy. Okolo pierwszej zerknalem na Betsey Cavalierre. Siedziala jak wszyscy przy prostym, metalowym biurku. Sterty papierow prawie ja zaslanialy. -Musze wyskoczyc na troche - powiedzialem. - Chce sprawdzic jednego faceta. Grozil Citibankowi. Mieszka niedaleko stad. Odlozyla dlugopis. -Ide z toba. O ile nie masz nic przeciwko temu. Kyle mowil mi, ze ufa twojej intuicji. -I zobacz, dokad zaszedl - odrzeklem z usmiechem. -Wlasnie - powiedziala i mrugnela do mnie. - Chodzmy. Akta Josepha Petrillo przeczytalem dwa razy. Wyroznial sie w tym gronie. Od dwoch lat, co tydzien wysylal prezesowi nowojorskiego Citibanku wsciekly, ziejacy wrecz nienawiscia list z pogrozkami. Od stycznia 1990 roku pracowal w ochronie banku. Zwolnili go dwa lata temu z powodu ciec budzetowych. Redukcja dotknela wszystkie dzialy, nie tylko ochrone. Petrillo nie przyjal jednak do wiadomosci zadnych wyjasnien. W tonie jego listow bylo cos, co mnie mocno zaniepokoilo. Choc pisane poprawnie i w sposob inteligentny, wskazywaly na paranoje, moze nawet schizofrenie. Petrillo, zanim podjal prace w banku, sluzyl w Wietnamie w stopniu kapitana. Wiedzial, co to walka. Policja przesluchiwala go w sprawie pogrozek, ale nie przedstawiono mu zadnych zarzutow. -To pewnie jedno z tych twoich slynnych przeczuc - powiedziala Betsey w drodze do domu podejrzanego przy Piatej Alei. -Slynnych zlych przeczuc - poprawilem ja. - Detektyw, ktory z nim rozmawial kilka miesiecy temu, tez mial podobne. Bank nie chcial wniesc oskarzenia. W przeciwienstwie do swojej nowojorskiej imienniczki, waszyngtonska Piata Aleja to biedny rejon na skraju Capitol Hill. Kiedys mieszkali tu glownie amerykanscy Wlosi, teraz zyje mieszanka roznych ras i narodowosci. Wzdluz kraweznikow staly rzedy starych, pordzewialych samochodow. Wyroznialo sie wyraznie bmw sedan ze wszystkimi mozliwymi bajerami. Pewnie handlarza narkotykow. -Nic sie nie zmienilo - powiedziala Betsey. Skrecilem w ulice, gdzie mieszkal Petrillo. -Znasz te okolice? - spytalem. Przytaknela i zmruzyla oczy. -Iles tam lat temu, nie zamierzam teraz mowic ile, urodzilam sie dokladnie cztery przecznice stad. Zerknalem na nia. Patrzyla przed siebie z ponura mina. Zdradzila mi kawalek swojej przeszlosci: dorastala w zlej dzielnicy Waszyngtonu. Nie wygladala na to. -Mozemy zawrocic - powiedzialem. - Zalatwie to pozniej. Pewnie to zaden trop, ale Petrillo mieszka tak blisko naszego sztabu, ze... Pokrecila glowa i wzruszyla ramionami. -Przeczytales dzis mase akt. Ten wlasnie facet wpadl ci w oko. Trzeba sprobowac. Nie przeszkadza mi, ze tu jestem. Zatrzymalismy sie przed naroznym sklepem, gdzie pewnie od dziesiatkow lat zbieraly sie miejscowe dzieciaki. Obecna grupa wygladala troche retro w luznych dzinsach, ciemnych T-shirtach i z przylizanymi do tylu wlosami. Wszyscy byli biali. Przeszlismy na druga strone ulicy i ruszylismy chodnikiem wzdluz Piatej Alei. Po chwili wskazalem niewielki zolty budynek. -To dom Petrilla - powiedzialem. -Wiec pogadajmy z facetem - odparla Betsey. - Sprawdzmy, czy ostatnio obrobil jakies banki. Poszlismy w gore po dziurawych, betonowych schodach do szarych, metalowych drzwi. Zapukalem we framuge. -Policja! - krzyknalem. - Chcialbym porozmawiac z Josephem Petrillo. Betsey stala na lewo ode mnie, o jeden stopien nizej. Odwrocilem sie do niej. Nie jestem pewien, co chcialem wtedy powiedziec, w kazdym razie nie zdazylem. W tej samej chwili - gdzies w srodku domu, niedaleko drzwi wejsciowych - rozlegl sie ogluszajacy huk wystrzalu - zabrzmial jak strzelba. Betsey krzyknela. ROZDZIAL 39 Dalem nura z ganku, pociagajac Betsey za soba. Upadlismy na trawe i wyszarpnelismy bron. Dyszelismy ciezko.-Jezu Chryste! - wysapala. Zadne z nas nie oberwalo, ale wystraszylismy sie jak cholera. Poza tym bylem na siebie wsciekly, ze zachowalem sie przy drzwiach tak nieostroznie. -Niech to szlag! Nie spodziewalem sie, ze bedzie do nas strzelal. -Juz nigdy nie zwatpie w twoje zle przeczucia - szepnela. - Wezwe posilki. -Najpierw wezwij policje - powiedzialem. - To nasze miasto. Przykucnelismy za nieprzycietym zywoplotem i kilkoma zaniedbanymi krzakami roz. Trzymalem odbezpieczony pistolet przy twarzy, lufa do gory. Czy to Supermozg? Znalezlismy go? Dzieciaki spod delikatesow przygladaly sie akcji z drugiej strony ulicy. Przyciagnal je strzal. Patrzyly na nas wytrzeszczonymi oczami, jakby ogladaly na zywo serial Nowojorscy gliniarze. Jeden z chlopakow przylozyl dlonie do ust. -Pieprzony swir Joe! - krzyknal glosno. -Dobrze, ze "pieprzony swir Joe" przestal do nas walic - wyszeptala Betsey. -Ale niestety nadal ma strzelbe. Amunicje pewnie tez. Przesunalem sie troche, zeby lepiej widziec drzwi domu. Nie bylo w nich zadnej dziury. -Petrillo! - zawolalem. Cisza. -Policja! - powtorzylem. Czekasz, zebym sie pokazal, swirniety Joe? - pomyslalem. Chcesz miec lepszy cel? Podkradlem sie blizej ganku, ale trzymalem sie ponizej balustrady. Dzieciaki po drugiej stronie ulicy zaczely mnie przedrzezniac. -Panie Petrillo? Stukniety panie Petrillo? Jak ci tam w srodku, swirniety palancie? Po kilku minutach przyjechalo wsparcie: dwa radiowozy na syrenach. Potem jeszcze dwa. Pozniej kilka wozow FBI. Wszyscy uzbrojeni po zeby i gotowi do wielkiej bitwy. Zablokowali wyloty ulicy, ewakuowali ludzi z domow naprzeciwko i z naroznego sklepu. Pojawil sie helikopter stacji telewizyjnej. Bralem udzial w takich akcjach wiecej razy, niz mialem ochote pamietac. Niedobrze. Zaczekalismy dwadziescia minut, az przyjedzie jednostka specjalna SWAT. "Niebiescy rycerze". Byli szczelnie opancerzeni i wywazyli drzwi taranem. Wtedy wkroczylismy do srodka. Nie musialem sie tam pchac, ale wszedlem tuz za pierwszymi. Mialem na sobie kevlarowa kamizelke kuloodporna. Agentka Cavalierre ruszyla za mna. Podobalo mi sie, ze nie zostala z tylu. Salon wygladal jak strych w bibliotece. Sterty zbutwialych ksiazek bez okladek, podartych czasopism, starych gazet, siegajace prawie do sufitu, zajmowaly wieksza czesc pokoju. A wszedzie koty, mnostwo kotow. Miauczaly zalosnie i wygladaly jakby ktos chcial je zaglodzic na smierc. Joseph Petrilllo lezal na kupie starych numerow "Newsweeka", "Life'a", "Time'a" i "People". Musial je stracic, kiedy upadal do tylu. Mial otwarte usta, jakby sie usmiechal. Palnal sobie w leb ze strzelby. Lezala na podlodze przy krwawiacej glowie. Odstrzelil sobie niemal cala prawa polowe twarzy. Krew opryskala sciane, fotel i czesc ksiazek. Jeden z kotow lizal jego reke. Przyjrzalem sie ksiazkom i gazetom walajacym sie obok ciala. Zauwazylem broszure Citibanku i kilka wyciagow z konta Petrillo. Trzy lata temu mial siedem tysiecy siedemset jedenascie dolarow, teraz tylko szescdziesiat jeden. Betsey Cavalierre przykucnela przy zwlokach. Wyczulem, ze bardzo stara sie nie zwymiotowac. Kilka kotow ocieralo sie o jej nogi, ale nie zwracala na to uwagi. -On nie mogl byc Supermozgiem - powiedziala. Spojrzalem jej prosto w oczy. Dojrzalem w nich strach, ale przede wszystkim smutek. -Nie, Betsey - odrzeklem. - Na pewno nie biedny Petrillo i jego glodujace koty. ROZDZIAL 40 Pojechalem do domu, zeby wreszcie wyspac sie we wlasnym lozku. Jannie martwila sie, ze bola mnie plecy od drzemania na krzesle w jej sali. Ledwo zasnalem, zadzwonil telefon.Christine. -Alex, ktos jest u mnie w domu. To na pewno Shafer. Przyszedl po mnie! Pomoz mi! -Wezwij policje. Juz jade. Zabieraj malego Aleksa i uciekaj. Szybko! Zwykle jade do Mitchellville prawie pol godziny. Tej nocy bylem tam w niecale pietnascie minut. Przed domem Christine staly dwa radiowozy z blyskajacymi swiatlami. Lalo jak diabli. Wyskoczylem z porsche i wbieglem na ganek. Zatrzymal mnie potezny policjant w granatowej pelerynie. -Detektyw Alex Cross - przedstawilem sie. - Wydzial zabojstw. Jestem bliskim przyjacielem Christine Johnson. Siegnalem po odznake, ale machnal reka. -Sa z nia nasi ludzie - powiedzial. - Jej ani dziecku nic sie nie stalo. Uslyszalem placz malego Aleksa. Wszedlem do salonu. Zaplakana Christine glosno rozmawiala z dwoma policjantami. -Mowie wam, ze on tu jest! To Geoffrey Shafer, Lasica! - krzyknela i zlapala sie obiema rekami za wlosy. Wzialem dziecko na rece. Uspokoilo sie. -Powiedz im o Shaferze - poprosila blagalnie Christine. - Opowiedz, co mi zrobil ten szaleniec! Wyjasnilem policjantom, kim jestem i opowiedzialem o makabrycznym porwaniu Christine przed rokiem na Bermudach. Staralem sie streszczac. Kiedy skonczylem, skineli glowami. Rozumieli. -Pamietam to z gazet - powiedzial jeden. - Problem w tym, ze nie mamy zadnego dowodu, ze ktos tu dzisiaj byl. Sprawdzilismy wszystkie okna i drzwi, i caly teren wokol domu. -Moge sie rozejrzec? - zapytalem. -Prosze bardzo. Zostaniemy z pania Johnson. Oddalem dziecko Christine i obszedlem dom. Zagladalem wszedzie. Nic. Wyszedlem na dwor. Mimo, ze bylo mokro, nie znalazlem zadnych sladow. Watpilem, by Shafer sie tu zakradl. Gdy wrocilem do salonu, Christine siedziala na sofie, tulac dziecko do siebie. Dwaj policjanci czekali na ganku. Wyszedlem zeby pogadac z nimi. -Moge mowic szczerze? - zapytal jeden z nich. - Moze pani Johnson miala zly sen? To, co mowila, przypominalo jakies koszmary, cos w tym rodzaju. Jest pewna, ze ten Shafer byl w sypialni. Ale nie zauwazylismy nic podejrzanego. Drzwi byly zaryglowane, alarm wlaczony. Miewa takie sny? -Czasami. Zwlaszcza ostatnio. Dzieki za pomoc. Zajme sie nia. Radiowozy odjechaly. Wszedlem do domu. Christine troche sie uspokoila, ale miala strasznie smutne oczy. -Co sie ze mna dzieje? - spytala. - Chce znow normalnie zyc. Nie moge sie od niego uwolnic! Nie pozwolila sie dotknac. Nawet teraz. Nie chciala slyszec, ze Lasica mogl jej sie tylko przysnic. Podziekowala, ze przyjechalem, ale kazala mi wracac do domu. -Nie mozesz mi w niczym pomoc - powiedziala. Pocalowalem dziecko i wyszedlem. ROZDZIAL 41 Podczas napadu nowy zespol uzywal nazwisk: Niebieski, Bialy, Czerwony i Zielona. Dokladnie o siodmej rano Niebieski ukryl sie wsrod gestych jodel za domem w waszyngtonskiej dzielnicy Woodley Park.Dyrektor banku, Martin Casselman, wyszedl do pracy mniej wiecej dwadziescia po siodmej, tak jak kazdego z trzech poprzednich dni. Zanim wsiadl do samochodu, rozejrzal sie wokolo. Mozliwe, ze zaniepokoily go ostatnie napady na banki w Marylandzie i Wirginii. Ale wiekszosc ludzi nigdy tak naprawde nie wierzy, ze im samym moze sie przytrafic cos podobnego. Zona Casselmana pracowala w szkole sredniej w Dumbarton Oaks. Uczyla angielskiego. Pan Niebieski nie cierpial tego przedmiotu. Pani C. wychodzila z domu przed osma. Casselmanowie mieli zycie dobrze zorganizowane, mozna bylo przewidziec, co i kiedy beda robic, a to znacznie ulatwialo zadanie. Niebieski przykucnal za usychajacym wiazem. Czekal na telefon. Jak dotad, wszystko szlo zgodnie z planem. Byl rozluzniony. Mniej wiecej osiem minut po wyjsciu Martina Casselmana odezwal sie telefon komorkowy. Niebieski wcisnal guzik. -Pan C. przyjechal na nasze spotkanie - uslyszal. - Jest na parkingu. -Zrozumialem - odpowiedzial. - Moje spotkanie z pania C. dobrze sie zapowiada. Ledwo sie wylaczyl, zobaczyl Victorie Casselman. Wyszla z domu i zaryglowala drzwi. Byla w rozowym kostiumie i przypominala mu Farrah Fawcett w okresie swietnosci. -Dokad ona idzie, do cholery? - zdziwil sie glosno. Nie przewidywal zadnych niespodzianek. Supermozg zapewnial, ze wszystko precyzyjnie zaplanowal. To ma byc precyzja? Niebieski zaczal sie pospiesznie przedzierac przez gaszcz. Ale wiedzial, ze nie zdazy. Blad. Moj czy jej? Wspolny! Ona wyszla dzis za wczesnie, ja zszedlem z posterunku! Zaczal biec w kierunku Hawthorne Street. Ale czarna toyota tercel juz wyjezdzala tylem na ulice. Jesli skreci w prawo, wszystko sie popieprzy! Jesli w lewo, jest jeszcze szansa. Zrob to dla mnie, Farrah! W lewo, kochanie! Niebieski probowal wymyslic, co krzyknac, zeby ja zatrzymac. Szybciej, czlowieku! Mysl! Pojechala w lewo! Grzeczna dziewczynka. Ale i tak nie zdazy jej zlapac. Pochylil glowe i przeszedl do sprintu. Poczul goraco w piersi. Rozsadzalo mu pluca. Nie pamietal, kiedy ostatnio tak pedzil. -Hej! - wrzasnal na cale gardlo. - Hej! Pomocy! Victoria Casselman odwrocila blond glowe. Zwolnila troche, ale nie zatrzymala samochodu. Musi ja dopasc. -Moja zona rodzi! - krzyknal Niebieski. - Niech mi pani pomoze! Toyota stanela. Odetchnal z ogromna ulga. Mial nadzieje, ze nie obserwuje ich zaden ciekawski sasiad. Niewazne. Musi ja dorwac za wszelka cene. Dobiegl do auta. Ledwo dyszal. Victoria Casselman opuscila szybe. -Co sie dzieje? Gdzie panska zona? Niebieski zlapal w koncu oddech. Wyciagnal pistolet sig-sauer i trzasnal ja lufa w policzek. Glowa kobiety odskoczyla na bok. Krzyknela z bolu. -Wracamy do domu! - wrzasnal Niebieski. Wpakowal sie do samochodu i przystawil jej bron do czola. - Gdzie sie, do cholery, wybieralas tak wczesnie? Albo lepiej sie zamknij. Niewazne. Popelnilas blad, Victorio. Fatalny blad. Niebieski mial wielka ochote rozwalic ja na miejscu. ROZDZIAL 42 Napadnieto na filie banku Chase Manhattan niedaleko waszyngtonskiego hotelu Omni Shoreham. Betsey Cavalierre i ja niewiele rozmawialismy w drodze z biura FBI do banku. Oboje balismy sie bardzo tego, co mozemy tam zastac.Betsey zachowywala sie w pelni profesjonalnie. Umiescila syrene na dachu swojego samochodu i pedzilismy przez miasto. Znow padalo. Deszcz walil w karoserie i przednia szybe. Stolica plakala. Koszmar narastal. Jeszcze nigdy dotad nie prowadzilem sledztwa w tak okropnej i niezrozumialej sprawie. To zupelnie nie mialo sensu. Bandyci napadajacy na banki dzialali jak seryjni zabojcy. Prasa rozpisywala sie o tym i ludzie byli przerazeni. Mieli prawo. Bankierzy wsciekali sie, ze policja nie potrafi z tym skonczyc. Z zamyslenia wyrwaly mnie syreny policyjne przed nami. Od ich wycia zjezyly mi sie wlosy na karku. Potem zobaczylem niebiesko-bialy szyld filii Chase Manhattan. Betsey zatrzymala sie na Dwudziestej Osmej ulicy, prawie przecznice od banku. Nie moglismy podjechac blizej. Mimo ulewy zebrala sie setka gapiow, poza tym droge blokowaly dziesiatki karetek pogotowia, radiowozow, byl nawet woz strazacki. Pobieglismy w strugach deszczu do skromnego, ceglanego budynku na rogu Calvert. Wyprzedzalem Betsey o kilka krokow, ale nadazala. Wejscie na parking bankowy zagradzal policjant. Blysnalem odznaka. -Detektyw Cross, wydzial zabojstw. Przepuscil nas. Zastanawialem sie, dlaczego syreny policyjne i alarmowe wciaz jeszcze wyja. Po wejsciu do banku zrozumialem. Naliczylem piec cial. Kasjerki i dyrektorzy. Trzy kobiety, dwoch mezczyzn. Wszystkich zastrzelono. Nastepna makabra, chyba najgorsza, jak dotad. -Chryste, dlaczego?! - mruknela Cavalierre. Na moment przytrzymala sie mojego ramienia, ale szybko odzyskala panowanie nad soba. Podbiegl do nas agent FBI. Pamietalem go z pierwszego spotkania w sztabie kryzysowym. Nazywal sie James Walsh. -Piec ofiar - zameldowal. - Personel banku. -Trzymaja zakladnikow? - zapytala Betsey. Pokrecil glowa. -Zabili zone dyrektora. Strzal z bliskiej odleglosci. Nie rozumiemy z jakiego powodu. Darowali zycie ochroniarzowi. Ma dla was wiadomosc od jakiegos Supermozga. ROZDZIAL 43 Ocalaly ochroniarz nazywal sie Arthur Strickland. Siedzial w gabinecie zabitego dyrektora. Nie dopuszczono do niego dziennikarzy.Byl wysoki, szczuply i dobrze zbudowany. Mial okolo piecdziesiatki. Wygladalo na to, ze jest w szoku. Po twarzy i wasach splywaly mu wielkie krople potu, jasnoniebieska koszula od munduru doslownie nim przesiakla. Betsey zaczela z nim rozmawiac lagodnym, wspolczujacym tonem. -Starsza agentka Cavalierre z FBI - przedstawila sie. - Prowadze to dochodzenie. A to detektyw Cross z policji waszyngtonskiej. Podobno ma pan dla nas wiadomosc? Potezny mezczyzna nagle sie zalamal. Ukryl twarz w dloniach i zaszlochal. Dopiero mniej wiecej po minucie wzial sie w garsc i byl w stanie mowic. -Zabili bardzo milych ludzi - powiedzial. - Moich przyjaciol. Mialem ich chronic. Klientow oczywiscie tez. -Wydarzyla sie straszna tragedia, ale to nie panska wina - odrzekla Betsey. Starala sie go uspokoic i dobrze jej szlo. - Dlaczego zastrzelili ich, a pana nie? Ochroniarz pokrecil glowa i wzruszyl ramionami. -Trzymali mnie w holu z innymi. Bylo ich dwoch. Kazali nam lezec twarza do podlogi. Powiedzieli, ze musza wyjsc z banku kwadrans po osmej. Ani sekundy pozniej. Powtorzyli kilka razy, ze nie moze byc zadnych bledow. Zadnych alarmow, zadnych ukrytych sygnalizatorow. -Mieli spoznienie? - zapytalem Stricklanda. -Nie. Wlasnie o to chodzi. Mogli wyjsc o czasie, ale jakby im nie zalezalo. Kazali mi wstac. Myslalem, ze juz po mnie. Bylem w Wietnamie, ale jeszcze nigdy tak sie nie balem. -I zostawili panu wiadomosc dla nas? -Tak. Jeden zapytal, czy lubie moja prace. Odpowiedzialem, ze tak. Nazwal mnie glupim, tepym burakiem. Kazal powtorzyc agentce Cavalierre z FBI i detektywowi Crossowi, ze w banku popelniono blad. Wiecej bledow nie moze byc, powiedzial to kilka razy. I ze to wiadomosc od Supermozga. Potem zastrzelili wszystkich na podlodze. Z zimna krwia. To moja wina. Bylem na sluzbie i pozwolilem na to. -Nie, panie Strickland - powiedziala cicho Betsey. - To nasza wina, nie pana. ROZDZIAL 44 Wiecej bledow nie moze byc.Supermozg wiedzial wszystko o Betsey Cavalierre z FBI i detektywie Crossie. Panowal nad sytuacja. Nawet nad ludzmi prowadzacymi dochodzenie. Byli teraz czescia jego planu. W pogodny dzien wyjechal z Waszyngtonu na wies. Na blekitnym niebie zastyglo kilka oblokow. Symetrycznie - na wschodzie i na zachodzie. Kwitly lilie, zonkile i sloneczniki. Grupa, ktora dokonala ostatniego napadu, mieszkala na farmie w Wirginii, na poludnie od Hayfield, mniej wiecej sto trzydziesci kilometrow na poludniowy zachod od stolicy, prawie w Wirginii Zachodniej. Skrecil na niebrukowana polna droge i zobaczyl tyl furgonetki pana Niebieskiego, wystajacy z wyblaklej, czerwonej stodoly. Po podworzu lazila para psow, klapiac zebami na gzy. Nigdzie nie zauwazyl swoich ludzi ani ich dziewczyn. Ale z domu dochodzila glosna muzyka rockandrollowa. Poludniowy, glownie gitarowy rock. Puszczali to od rana do nocy. Wszedl do salonu, ktory przebudowano tak, by przypominal strych. Zastal tu panow Niebieskiego, Czerwonego, Bialego i ich dziewczyny, lacznie z panna Zielona. Poczul zapach kawy. Pod sciana stala miotla. Troche posprzatali przed jego wizyta. Obok byl oparty karabin snajperski heckler koch. -Witam wszystkich - powiedzial i pomachal niesmialo reka, po swojemu. Usmiechnal sie, ale wiedzial, ze uwazaja go za frajera. Trudno. Panna Zielona przygladala mu sie, jakby wiedziala, ze ma na nia ochote. -Sie masz, profesorku - odezwal sie Niebieski i wyszczerzyl zeby. Pogardliwy ton zabolal Supermozga. Nie zwiodl go falszywy usmiech. Pan Niebieski byl zimnym jak glaz zabojca. Dlatego zostal wybrany do napadu na banki First Union i Chase. Supermozg uniosl dwa pudelka i papierowa torbe. -Przywiozlem pizze i doskonale chianti. ROZDZIAL 45 Radosc zabijania, pomyslal.Maszyna do zabijania. Czas zabijania. Pomysl zabijania. Miejsce do zabijania. Supermozg usmiechnal sie lekko. Obsesyjne igraszki slowne. Ale usmiech nie pasowal do jego twarzy. Byl nieszczery, troche wymuszony. Minela czwarta po poludniu. Na dworze nadal swiecilo jasne slonce. Przeszedl sie po polach i wszystko przemyslal. Teraz wracal na farme. Wszedl frontowymi drzwiami i popatrzyl na zwloki. Szesc trupow. Ciala powyginane jak metal w ogniu. Widzial to kiedys podczas wielkiego pozaru na wzgorzach kolo Berkeley w Kalifornii. Uwielbial to: czyste piekno naturalnej zaglady. Przyjrzal sie zamordowanym. Byli zabojcami i odcierpieli za to. Tym razem otrul ich marplanem. Ciekawe, ze lek przeciwdepresyjny dzialal najsilniej w serze lub czerwonym winie, zwlaszcza chianti. Dziwna kombinacja chemiczna powodowala nagly wzrost cisnienia krwi, krwotok mozgowy i zapasc naczyniowa. Voila. Efekt zafascynowal go. Rozszerzone zrenice. Usta wykrzywione w krzyku grozy. Opuchniete, sine jezyki w kacikach warg. Teraz trzeba usunac zwloki. Musza zniknac bez sladu, jakby ci ludzie nigdy nie istnieli. Przy drzwiach lezala drobna blondynka nazwiskiem Gersh Adamson. Zapewne probowala wybiec na dwor. Bardzo dobrze. To ona byla panna Zielona. Mowila, ze ma dwadziescia jeden lat, ale wygladala na pietnascie. Jak cudownie wykrzywione usta. Krzyczala z przerazenia. Nie mogl oderwac oczu od jej warg. Ocenil, ze dziewczyna wazy najwyzej piecdziesiat kilo. Ja bedzie najlatwiej wyniesc. -Czesc, panno Zielona. Wiesz, ze zawsze mi sie podobalas. Ale jestem troche niesmialy. A raczej bylem. Teraz juz nie. Dotknal malego biustu. Zdziwil sie, ze czuje pod bluzka stanik. Nie byla taka hipiska, jak mu sie zdawalo. Rozebral ja od pasa w gore i popatrzyl na piersi. Rozpial martwej dziewczynie dzinsy i wlozyl palec do majtek. Cialo bylo troche chlodne. Na pepku nosila srebrny krazek. Dotknal go i pociagnal. Zdjal jej ostroznie szare szpilki na grubej podeszwie. Potem sciagnal obcisle dzinsy. Panna Zielona miala jasnoniebieskie paznokcie u nog. Supermozg zsunal jej koronkowy stanik i zaczal ugniatac male piersi. Scisnal je razem i potarl. Potem uszczypnal twarde sutki. Chcial to zrobic od chwili, gdy ja poznal. Chcial, zeby ja troche bolalo. Moze nawet bardzo. Spojrzal w okno i na martwe ciala w pokoju. -Chyba nikogo nie gorsze? - zapytal. Zaciagnal Zielona za nogi na wyplowialy dywan na srodku salonu. Zdjal spodnie i dostal wzwodu. Juz nigdy wiecej tak nie zrobi. Moze FBI ma racje: w koncu moglby byc schematycznym zabojca. Moze sam dopiero zaczyna rozumiec, kim naprawde jest. Sciagnal dziewczynie majtki i wsunal czlonek do jej pochwy. -Jestem upiorem, panno Zielona - powiedzial. - Szalencem. Wariatem. I to jest najlepszy kawal. Gdyby policja wiedziala... Co za wspaniale rozwiazanie zagadki. CZESC TRZECIA OBIJANIE SIE Z WAZNIAKAMI ROZDZIAL 46 Przez trzy dni nie bylo zadnego napadu na bank. Spedzilem sobotnie popoludnie z synkiem. Okolo szostej odwiozlem go do Christine.Zanim weszlismy do domu, obnioslem malego Aleksa po wspanialym ogrodzie w Mitchellville. Jej "wiejska posiadlosc w miescie", jak mawialem. Christine hodowala rozne odmiany roz: hybrydy herbaciane, floribundy i grandiflory. Przypominaly mi ja sprzed porwania. Moze dlatego bylo mi tutaj tak cholernie smutno bez niej. Trzymalem dziecko na biodrze i mowilem do niego. Pokazywalem wypielegnowany trawnik, wierzbe placzaca, niebo, zachodzace slonce. Potem mowilem mu o podobienstwie naszych twarzy: nosow, oczu, ust. Co kilka minut przerywalem i calowalem synka w policzek, szyje albo czubek glowy. -Wdychaj zapach roz - szeptalem. W koncu z domu wybiegla Christine. Za nia jej siostra Natalie. Ochrona osobista? Myslalem, ze chca mnie zaatakowac. -Musimy porozmawiac, Alex - powiedziala Christine. - Natalie, mozesz sie na chwile zajac dzieckiem? Niechetnie oddalem synka jej siostrze. Ale wygladalo na to, ze nie mam wyboru. Christine strasznie sie zmienila w ciagu ostatnich miesiecy. Czasami byla jak obca. Moze przez te nocne koszmary. I nie zanosilo sie na to, ze bedzie lepiej. -Musze to z siebie wyrzucic - zaczela. - Tylko mi nie przerywaj. ROZDZIAL 47 Ugryzlem sie w jezyk. Tak bylo miedzy nami od miesiecy. Zauwazylem, ze ma zaczerwienione oczy. Plakala.-Zajmujesz sie teraz kolejnymi morderstwami, Alex. To chyba dobrze, zyjesz tym. Na pewno jestes w tym bardzo dobry. Nie wytrzymalem. -Moge odejsc z policji i wrocic do prywatnej praktyki. Zrobie to dla ciebie. Zmarszczyla brwi i pokrecila glowa. -Cos takiego! Jestem zaszczycona. -Nie chce sie klocic. Przepraszam, ze ci przerwalem. Mow dalej. -Nie moge juz wytrzymac w Waszyngtonie. Ciagle sie boje. Jestem jak sparalizowana, to chyba najlepsze okreslenie. Nie cierpie wychodzic do szkoly. Czuje sie tak, jakby ktos odebral mi moje zycie. Najpierw George, potem tamto na Bermudach. Boje sie, ze Shafer wroci. Musialem sie wtracic. -Nie wroci, Christine. -Nie mow tak! - krzyknela. - Nie wiesz tego! Nie mozesz wiedziec! Powoli wypuscilem powietrze z pluc. Nie wiedzialem, co bedzie dalej, ale Christine byla na skraju zalamania nerwowego. Jak tamtej nocy, kiedy miala koszmarny sen, ze w jej domu jest Shafer. -Wyprowadzam sie z Waszyngtonu - oswiadczyla. - Wyjade po zakonczeniu roku szkolnego. Nie powiem ci, dokad. Nie szukaj mnie. Nie probuj ze mna zabawy w detektywa. Ani w psychiatre. Nie moglem uwierzyc wlasnym uszom. Nie spodziewalem sie czegos takiego. Zatkalo mnie. Stalem i gapilem sie na Christine. Chyba jeszcze nigdy nie czulem sie tak zdruzgotany i samotny. -A co z dzieckiem? - zapytalem w koncu ochryplym szeptem. W jej pieknych oczach pojawily sie nagle lzy. Zaczela drzec i spazmatycznie szlochac. -Nie moge go zabrac ze soba. Nie w tym stanie, w jakim jestem. Maly Alex musi na razie zostac z toba i z babcia. Chcialem cos powiedziec, ale nie bylem w stanie wykrztusic nawet slowa. Christine przez chwile patrzyla na mnie. Miala strasznie smutne, pelne bolu oczy. Odwrocila sie i odeszla. Zniknela w domu. ROZDZIAL 48 Bylem wsciekly i przybity i dusilem to wszystko w sobie. Wiedzialem, ze nie powinienem, a to jeszcze pogarszalo sprawe. Lekarzu, lecz sie sam.W niedzielny poranek spotkalem w kosciele mojego psychiatre, Adele Finaly. Oboje przyszlismy z rodzinami na msze o dziewiatej. Przystanelismy w kruchcie, zeby porozmawiac. Adele musiala cos wyczytac z moich oczu. Jest spostrzegawcza i dobrze mnie zna. Chodze do niej na wizyty prawie od czterech lat. -Zdechla twoja kotka Rosie czy co? - spytala z usmiechem. -Rosie ma sie swietnie, Adele. Ja tez. Dzieki za troske. -Dobra, dobra... Wiec dlaczego wygladasz jak Ali po walce z Joe Frazierem w Manili? I nie ogoliles sie do kosciola. -Ladna sukienka - odparlem. - Dobrze ci w tym kolorze. Adele zmarszczyla brwi. -Akurat! Szary to zdecydowanie nie moj kolor, Alex. Co cie gryzie? -Nic. Adele zapalila swiece wotywna. -Uwielbiam magie - szepnela z figlarnym usmieszkiem. - Nie pokazujesz sie od jakiegos czasu, Alex. To oznacza cos bardzo dobrego albo bardzo zlego. Ja tez zapalilem swiece. Potem sie pomodlilem. -Dobry Boze, nie przestawaj czuwac nad Jannie. Spraw, zeby Christine zostala w Waszyngtonie. Wiem, ze na pewno znow poddajesz mnie probie. Adele skrzywila sie, jakby sie oparzyla. Odwrocila wzrok od plomienia swiecy i spojrzala mi prosto w oczy. -Och, Alex. Strasznie mi przykro. Nie potrzebujesz wiecej prob. -Wszystko gra - odpowiedzialem. Nie zamierzalem sie teraz wywnetrzac, nawet przed nia. Adele pokiwala glowa. -Oj, Alex, Alex... Oboje wiemy, jak jest. -Naprawde wszystko w porzadku. Zirytowala sie. -Swietnie! Nalezy sie stowa za wizyte. Mozesz ja dac na tace. Wrocila do rodziny, ktora juz sie usadowila w polowie rzedu lawek przy srodkowym przejsciu. Obejrzala sie na mnie, ale bez usmiechu. Usiadlem obok Damona. Zapytal, kim jest ta ladna pani. -Zaprzyjazniona lekarka - wyjasnilem. -Twoja lekarka? Od czego? - dopytywal sie cicho. - Chyba jest zla na ciebie. Zrobiles cos nie tak? -Wszystko jest w porzadku - szepnalem. - Nie moge miec wlasnych spraw? -Nie. Poza tym, jestesmy w kosciele. Wyspowiadam cie. -Nie mam ci nic do wyznania. Wszystko gra. Wszystko dobrze. Zyje w pokoju ze swiatem. Szczesliwszy juz nie moge byc. Damon spojrzal na mnie z taka sama irytacja jak Adele. Potem pokrecil glowa i odwrocil wzrok. On tez mi nie wierzyl. Kiedy przyszla nasza kolej, wrzucilem do koszyka na datki sto dolarow. ROZDZIAL 49 Supermozg trzymal sie scisle planu. Zegar w jego glowie tykal glosno. Nigdy nie przestawal.Najlepsza z grup napadajacych na banki - sama smietanka - miala sie z nim spotkac w jego apartamencie w Holiday Inn, niedaleko Colonial Village w Waszyngtonie. Oczywiscie zjawili sie punktualnie. Taki postawil warunek. Brian Macdougall wszedl pierwszy. Supermozga rozbawila jego idiotyczna pewnosc siebie. Wiedzial, ze to przywodca. Podwladni trzymali sie z tylu: B. J. Stringer i Robert Shaw. Wszyscy trzej wygladaja po prostu na dobrych zlodziei, pomyslal. Dwaj z tylu nosili takie same bialo-niebieskie T-shirty ligi softballowej z Long Island. -A gdzie panowie O'Malley i Crews? - zapytal Supermozg zza baterii reflektorow, ktore chronily go przed rozpoznaniem. Macdougall mowil za wszystkich. -W pracy. Dales nam krotki termin, wspolniku. My trzej wzielismy dzis rano dzien wolny. Wygladaloby podejrzanie, gdyby pieciu facetow na raz poszlo na zwolnienie lekarskie. Supermozg przygladal sie trzem nowojorczykom siedzacym na wprost swiatel. Z pozoru wygladali na przecietniakow. W rzeczywistosci byli najbardziej niebezpiecznymi z jego dotychczasowych wspolpracownikow. Wlasnie takich ludzi potrzebowal do nastepnej proby. -Wiec co to ma byc? - zapytal Macdougall. - Rozmowa kwalifikacyjna? Byl w czarnej, jedwabnej koszuli, czarnych spodniach i czarnych polbutach. Mial zaczesane do tylu czarne wlosy i brodke. -Nie, nie... - odrzekl Supermozg. - Prace macie zapewniona. Jesli wam odpowiada. Znam wasz sposob dzialania. Wiem o was wszystko. Macdougall wpatrzyl sie w blask reflektorow, jakby chcial go przeniknac wzrokiem. -Musimy sie wzajemnie widziec - powiedzial. - Inaczej nie wchodzimy w ten interes. Supermozg zerwal sie z miejsca. Byl zaskoczony i wsciekly. Nogi od krzesla zazgrzytaly glosno o podloge. -Mowilem wam, ze to niemozliwe. Spotkanie skonczone. W pokoju hotelowym zapadla cisza. Macdougall spojrzal na Stringera i Shawa. Podrapal sie w brode, potem rozesmial glosno. -Tylko cie sprawdzam, wspolniku. Obejdziemy sie bez widoku twojej twarzy. O ile masz dla nas forse. -Mam. Piecdziesiat tysiecy dolarow. Za samo przyjscie tutaj. Zawsze dotrzymuje slowa. -I wyjdziemy stad z gotowka, nawet jesli zrezygnujemy z tej roboty? Teraz Supermozg sie usmiechnal. -Nie zrezygnujecie. Spodoba wam sie moj plan. Zwlaszcza wasza czesc lupu. To pietnascie milionow dolarow. ROZDZIAL 50 -Powiedzial, pietnascie milionow?!-Wlasnie tyle. Tak rzeczywiscie powiedzial. Co my mamy obrobic, do cholery? Vincent O'Malley i Jimmy Crews nie byli tego dnia w pracy. Siedzieli na zewnatrz w dwoch samochodach: toyocie camry i hondzie acura. Mieli na uszach sluchawki i porozumiewali sie przez radio. Zaparkowali po przeciwnych stronach waszyngtonskiego Holiday Inn. Czekali, az pojawi sie Supermozg. Zamierzali go sledzic, zeby ustalic, kim jest. O'Malley i Crews slyszeli rozmowe w hotelu, bo Brian Macdougall mial na sobie nadajnik. Pietnascie milionow... Co to za robota, do cholery?! Facet nazywajacy siebie Supermozgiem to inna sprawa. Mowil, a raczej wyglaszal wyklad w ten sposob, ze skok na taka kase wydawal sie czyms w rodzaju spacerku po parku. Szesc do osmiu godzin pracy i trzydziesci milionow do podzialu. Najwieksze wrazenie robilo to, ze mial gotowa odpowiedz na kazde pytanie Macdougalla. -Slyszysz to pieprzenie, Jimmy? - zapytal O'Malley Crewsa. - Wierzysz w to? -Slysze. Chcialbym teraz widziec mine Macdougalla. Ten palant zna jego numery. Wyglada na to, ze wie wszystko o Brianie. Hej, chyba spotkanie sie konczy. O'Malley i Crews zamilkli na kilka minut. -Wyszedl z hotelu, Jimmy - odezwal sie wreszcie O'Malley. - Widze go. Idzie pieszo na poludnie Szesnasta ulica. Chyba sie nie domysla, ze ktos go namierza. Mam go! -Moze skurwiel nie jest az taki cwany - odparl Crews. O'Malley rozesmial sie. -Jasna cholera... Mialem nadzieje, ze jest cwany! -Pojade rownolegle Czternasta - powiedzial Crews. - Jak on wyglada? Jak jest ubrany? -Wysoki. Okolo dwoch metrow wzrostu. Bialy. Broda. Byc moze sztuczna. Dlugie wlosy. Ciuchy przecietne: ciemna, sportowa marynarka i spodnie, niebieska koszula... Przyspiesza. Zaczyna biec. Skreca z glownej ulicy, Jimmy. W jakies podworze. Ucieka, skurwysyn! Vincent O'Malley wyskoczyl z samochodu i pobiegl za Supermozgiem. Trzymal sie linii klonow i debow rosnacych wzdluz blokow mieszkalnych. Caly czas utrzymywal kontakt radiowy z Crewsem. -Wpadl miedzy drzewa w parku Shepherd. Skurwiel chce sie nam urwac. Wyobrazasz sobie? O'Malley staral sie, jak mogl, ale nie nadazal za Supermozgiem. Facet szybko biegal. Nie wygladal na takiego, a jednak odskakiwal coraz dalej. W koncu O'Malley go zgubil. -Kurwa, zwial mi! Nigdzie go nie widze, Jimmy. Niedobrze! -Ale ja go mam - odpowiedzial Crews. - Tez biegne za nim. Facet spieprza jak kieszonkowiec z cudzym portfelem. -Trzymasz sie go? -Na razie. Zobaczymy, co bedzie dalej. Ale dla pietnastu milionow dolcow jakos sie utrzymam. Supermozg wypadl w koncu z parku i skrecil w boczna uliczke z ceglanymi domami. Crews ledwo dyszal. -Dzieki Bogu, ze co dzien biegam - wysapal do mikrofonu. - Facet jest na Momingside Drive... Jasna cholera! Zawraca do tych pieprzonych drzew. Przyspiesza. Skurwiel musi trenowac maraton! Zaczela sie zabawa w kotka i myszke. O'Malley i Crews byli w tym dobrzy, ale w ciagu nastepnych dwudziestu minut dwa razy zgubili swoja ofiare. Oddalili sie o cale kilometry od Holiday Inn. Byli gdzies na poludnie od Wojskowego Centrum Medycznego Waltera Reeda. Potem Crews zauwazyl sciganego w zaulku o nazwie Powhaten Place. Supermozg wbiegl na jakis podjazd czy cos w tym rodzaju. Crews ruszyl za nim. Zobaczyl metalowa tablice i nie mogl uwierzyc w to, co na niej przeczytal. Doniosl o tym O'Malleyowi, potem zwrocil sie do Macdougalla, ktory przylaczyl sie do wesolego polowania. -Wiem, gdzie on jest, panowie - powiedzial z ironia w glosie. - U czubkow. Schowal sie w szpitalu dla psycholi o nazwie Hazelwood. Zgubilem go. ROZDZIAL 51 W poniedzialek rano dostalem telefon. Mialem sie spotkac z Kylem Craigiem i Betsey Cavalierre w Hoover Building przy Dziesiatej ulicy i Pennsylvania Avenue. Chcieli, zebym zameldowal sie o osmej w biurze dyrektora. Zwolali zebranie "alarmowe".Gmach Hoovera nazywaja czasami "Palacem Zagadek". Z oczywistych przyczyn. Kyle i Betsey juz czekali, kiedy wszedlem do sali konferencyjnej dyrektora FBI. Betsey wygladala na spieta. Zaciskala male piesci, az zbielaly jej kostki. Udalem oburzonego, ze dyrektora Burnsa jeszcze nie ma. -Spoznia sie - mruknalem. - Wychodzimy. Mamy wazniejsze sprawy. W tym momencie otworzyly sie jedne z debowych drzwi na wysoki polysk. Znalem obu facetow, ktorzy weszli, zaden nie mial zbyt szczesliwej miny. Jednym z nich byl dyrektor FBI, Ronald Burns. Poznalismy sie, gdy zajmowalem sie sprawa zabojstw Casanovy w Durham i Chapel Hill w Karolinie Polnocnej. Drugim byl sekretarz departamentu sprawiedliwosci, Richard Pollett. Zetknalem sie z nim, kiedy prowadzilem dochodzenie w sprawie dotyczacej prezydenta. -Zrobil sie straszny szum wokol tych napadow i morderstw - powiedzial do Kyle'a Pollett. - Mamy na karku duze banki i Wall Street. Potem skinal mi glowa. -Witam, detektywie. W koncu spojrzal na Betsey. -My sie jeszcze nie znamy. Wstala i podala mu reke. -Starsza agentka Cavalierre - przedstawila sie. - Prowadze to sledztwo. Pollett popatrzyl na dyrektora Burnsa. -Pani Cavalierre kieruje tym dochodzeniem? - zapytal. -Tak - odpowiedzial mu Kyle. - To jej sprawa. Pollett przeniosl wzrok na Betsey. -W porzadku. A gdzie sa jakies wyniki, pani Cavalierre? Przyszedlem tu, zeby polecialo pare glow. Prosze mi uzasadnic, czemu nie powinny. Przed przyjazdem do Waszyngtonu Pollett prowadzil z powodzeniem powazna firme inwestycyjna na Wall Street. Nie mial pojecia o zwalczaniu przestepczosci. Ale uwazal, ze jest na tyle inteligentny, iz potrafi wszystko zrozumiec, jesli tylko pozna fakty. Betsey spojrzala mu prosto w oczy. -Czy kiedykolwiek bral pan udzial w ogolnokrajowej oblawie? -Nie sadze, by to mialo cos do rzeczy - odparl sucho Pollett. - Prowadzilem juz kilka waznych dochodzen i zawsze mialem wyniki. -Napady nastepowaly szybko jeden po drugim - uslyszalem swoj wlasny glos. - Zaczynalismy od zera. Teraz wiemy, ze wszystkie skoki na banki i morderstwa zaplanowal jeden czlowiek. Wynajmowal tylko zabojcow. Z jego portretu przestepcy wynika, ze to bialy mezczyzna w wieku od trzydziestu pieciu do piecdziesieciu lat. Zapewne ma wyzsze wyksztalcenie. Zna dokladnie banki i ich systemy zabezpieczajace. Mogl kiedys pracowac w instytucji finansowej lub nawet w kilku, i moze miec do nich jakies urazy. Okrada banki dla pieniedzy, ale morduje prawdopodobnie z zemsty. Tego nie jestesmy jeszcze pewni. Rozejrzalem sie. Szmery ucichly, wszyscy uwaznie sluchali. -Kilka dni temu... - ciagnalem - znalezlismy i przesluchalismy mezczyzne nazwiskiem Tony Brophy. Zostal zwerbowany do jednego z napadow, ale odpadl. Nie jest zabojca. Paleczke przejela Betsey. -Mamy w terenie ponad dwustu agentow - wyjasnila. - Do napadu na waszyngtonski Chase spoznilismy sie zaledwie kilka minut. Wiemy, ze organizator tych skokow nazywa siebie Supermozgiem. Zrobilismy wielki postep w stosunkowo krotkim czasie. Pollett odwrocil sie do dyrektora FBI i skinal glowa. -Nie jestem usatysfakcjonowany, ale przynajmniej dostalem odpowiedzi na kilka pytan. Macie zlapac tego Supermozga, Ron. To, co sie dzieje, stwarza wrazenie, ze caly nasz system finansowy jest bezbronny. Z sondazy wynika, ze spada zaufanie do bankow. To katastrofa dla kraju. Domyslam sie, ze ten wasz Supermozg tez to wie. Dziesiec minut pozniej zjezdzalismy z Betsey winda do podziemnego garazu FBI. Kyle zostal z dyrektorem Burnsem. Kiedy winda stanela, Betsey w koncu przemowila. -Jestem ci winna kolejke za tamto na gorze. Uratowales mnie. Malo brakowalo, a wyladowalabym sie na tym nadetym palancie z Wall Street. Usmiechnalem sie szeroko. -Masz temperament. Ale chyba nie masz urazow do wielkiego biznesu czy do systemu finansowego? Wyszczerzyla zeby. -Oczywiscie, ze mam. A kto nie ma? ROZDZIAL 52 Nastepne kilka godzin spedzilem w szpitalu z Jannie. Znow mi powiedziala, ze zostanie lekarka. Z wielka satysfakcja uzywala terminow "gwiazdziak" (jej nowotwor), "protrombina" (bialko osocza uczestniczace w procesie krzepniecia krwi) i "material kontrastowy" (barwnik uzywany przy tomografii komputerowej, ktora miala tego ranka).-Wrocilam - oznajmila w koncu. - A ten nowy, usprawniony model jest o niebo lepszy od poprzedniego. -Moze lepiej pojdziesz do public relations albo do reklamy - zaproponowalem zlosliwie. - Pracowalabys dla J. Walter Thompsona albo Young and Rubicam w Nowym Jorku. Wydela usta z taka mina, jakby polknela cytryne. -Bede pania doktor Janelle Cross. Zapamietaj, gdzie to uslyszales pierwszy raz. -Mozesz sie nie obawiac - uspokoilem ja. - Niczego nie zapomne. Okolo pierwszej pojechalem do sztabu kryzysowego w biurze terenowym FBI na Czwartej ulicy. Po spotkaniu z Pollettem i Burnsem wiedzialem, ze bedziemy pracowac do pozna. Sale konferencyjna urzadzono na trzecim pietrze. Na zewnatrz dzialalo ponad stu agentow. I okolo szescdziesieciu detektywow z Waszyngtonu i okolic. Na scianach wisialo teraz wiecej portretow podejrzanych. Wszyscy robili duze skoki na banki. Przestudiowalem liste i przy kilku nazwiskach zrobilem notatki. Mitchell Brand byl podejrzany o kilka napadow w Waszyngtonie i okolicach, dokonanych przez nieznanych sprawcow. Stephen Schnurmacher obrobil przynajmniej dwa banki w Filadelfii. Jimmy Doud pracowal w Bostonie jako barman. Nigdy go na niczym nie zlapano, ale mial na koncie dziesiatki skokow na banki w Nowej Anglii. Victor Kenyon koncentrowal swoje wysilki na srodkowej Florydzie. Wszyscy rabowali banki i nadal chodzili wolni. Byli za sprytni, zeby dac sie zlapac. Ale czy ktorys z nich to Supermozg? Dlugie posiedzenie na Czwartej ulicy zmeczylo mnie. Bylem sfrustrowany. Wykonalem kilka telefonow w sprawie podejrzanych. Chodzilo mi glownie o Mitchella Branda, bo dzialal najblizej nas. Kiedy po raz pierwszy zerknalem na zegarek, dochodzila dwudziesta trzecia trzydziesci. Od przyjscia do biura nie mialem okazji pogadac z Betsey. Poszedlem do niej, zeby sie pozegnac przed wyjsciem. Ciagle pracowala. Rozmawiala z kilkoma agentami, ale skinela reka, zebym zaczekal. W koncu podeszla do mnie. Wciaz wygladala swiezo i rzesko. Zastanawialem sie, jak ona to robi. -Policja waszyngtonska ma kilka sladow prowadzacych do Branda - powiedzialem. - Jest na tyle brutalny, ze moze byc zamieszany w te sprawe. Betsey nagle ziewnela. -To najdluzszy dzien w moim zyciu. Jak Jannie? Bylem mile zaskoczony, ze zapytala. -Wspaniale - odrzeklem. - Pewnie niedlugo wroci do domu. Chce byc lekarka. -Chodzmy sie napic, Alex - zaproponowala Betsey. - Strzelam w ciemno, ale cos mi mowi, ze potrzebujesz z kims pogadac. Moze ze mna? Musze przyznac, ze kompletnie zbila mnie z tropu. -Chetnie... ale nie dzis - wyjakalem. - Musze wracac do domu. Mozemy to odlozyc? -Jasne, rozumiem cie. Okay, pojdziemy kiedy indziej - odpowiedziala, ale przez moment wygladala na zawiedziona. Nigdy bym sie tego nie spodziewal po agentce Betsey Cavalierre. Martwila sie o moja rodzine. I latwo ja bylo zranic. ROZDZIAL 53 To bylo dobre miejsce, dobra pora i okazja.Hotel Renaissance Mayflower na Connecticut Avenue blisko Siedemnastej ulicy. Jak kazdego ranka panowal tu wielki ruch. Budynek sprawial dostojne wrazenie. Od czasow Calvina Coolidge'a odbywal sie tutaj kazdy prezydencki bal inauguracyjny. W roku 1992 hotel calkowicie odnowiono, wspolpraca architektow i historykow pozwolila przywrocic mu dawna swietnosc. Stanowil popularne miejsce konferencji i spotkan zarzadow roznych korporacji. Supermozg wybral go wlasnie z tego powodu. Od dziewiatej przed wejsciem czekal niebiesko-zloty autokar. Mial odjechac o wpol do dziesiatej i przystawac kolejno przy Centrum Kennedy'ego, Bialym Domu, mauzoleach Lincolna i Wojny Wietnamskiej, Smithsonian Institution oraz innych atrakcjach turystycznych Waszyngtonu. Nalezal do firmy "Waszyngton na kolach". W autokarze siedzialo szesnascie kobiet i dwoje dzieci, byla to grupa z Towarzystwa Ubezpieczeniowego MetroHartford. O dziewiatej trzydziesci kierowca, Joseph Denyeau, zamknal drzwi. -Wszyscy gotowi do zwiedzania muzeow, miejsc historycznych i lunchu - oswiadczyl do mikrofonu. Asystentka z towarzystwa ubezpieczeniowego wstala, by powiedziec kilka slow do grupy. Nazywala sie Mary Jordan, miala okolo trzydziestki. Byla atrakcyjna, sympatyczna i znakomita w swoim fachu. Odnosila sie z kurtuazja do waznych kobiet, ale nie plaszczyla sie przed nimi. W MetroHartford miala przezwisko Wesola Mary. -Znaja panie plan naszej wycieczki - zaczela z promiennym usmiechem. - Ale moze powinnysmy dac sobie z tym spokoj i pojsc na drinka. Oczywiscie zartuje - dodala szybko. -To brzmi niezle, Mary - przyznala jedna z pan. - Chodzmy do jakiegos prawdziwego baru. Dokad chodzi Teddy Kennedy na poranna lufe? Wszystkie kobiety rozesmialy sie. Autokar ruszyl wolno sprzed hotelu i wyjechal na Connecticut Avenue. Po kilku minutach skrecil w Oliver, niewielka ulice zlozona z prywatnych domow. Kierowcy odjezdzajacy z Mayflower czesto korzystali z tego skrotu. Pol przecznicy dalej z podjazdu wycofywala sie granatowa furgonetka chevrolet. Kierowca najwyrazniej nie widzial autokaru, ale Joseph Denyeau zobaczyl granatowa chevy. Zahamowal plynnie i zatrzymal sie na srodku jezdni. Zatrabil, ale kierowca furgonetki nie zareagowal. Joe Denyeau domyslil sie, ze facet musi miec dosyc autokarow i ciezarowek jezdzacych na skroty mala uliczka. Bo jakiz mial inny powod, zeby sie gapic zza kierownicy z taka zloscia? Nagle zza wysokiego zywoplotu wylonili sie dwaj zamaskowani ludzie. Jeden zastapil droge autokarowi, drugi wetknal bron automatyczna przez otwarta szybe kierowcy. -Otwieraj drzwi albo jestes trupem, Joe! - krzyknal mezczyzna z bronia. - Jesli posluchasz, nikomu nic sie nie stanie. Masz trzy sekundy. Raz. -Otwieram, otwieram... - piskliwym glosem odpowiedzial przerazony Denyeau. - Spokojnie. Kilka kobiet przerwalo pogawedki, ich spojrzenia powedrowaly w strone kierowcy. Mary Jordan zsunela sie nisko na siedzeniu obok Denyeau. Uzbrojony facet mrugnal do niej. -Rob, co ci kaze, Joe - szepnela. - Nie zgrywaj bohatera. -Bez obaw, Mary. Ani mi to w glowie. Zamaskowany mezczyzna wskoczyl do autokaru i wycelowal w nich automatycznego walthera. Kilka kobiet zaczelo krzyczec. -To jest porwanie! - wrzasnal zamaskowany mezczyzna. - Chcemy tylko dostac okup z MetroHartford. Obiecuje, ze nikomu nie zrobimy krzywdy. Wy macie dzieci i ja mam dzieci. Dogadajmy sie, zeby mogly nas jutro zobaczyc. ROZDZIAL 54 W autokarze zapadla nagle cisza.Brian Macdougall mial swoje piec minut. Bardzo mu sie podobalo, ze znajduje sie w centrum uwagi. -Musicie przestrzegac kilku zasad. Pierwsza, nikt nie wrzeszczy. Druga, nikt nie placze, nawet dzieci. Trzecia, nikt nie wzywa pomocy. Jak na razie, wszystko jasne? Rozumiemy sie? Pasazerki spogladaly z rozdziawionymi ustami na uzbrojonego mezczyzne. Drugi facet wdrapal sie na dach autokaru i zmienial oznaczenie alfanumeryczne, ktore pozwoliloby policyjnemu helikopterowi najlatwiej wytropic pojazd. -Pytalem, czy wszystko jasne?! - ryknal Macdougall. Kobiety i dzieci kiwnely glowami i stlumionym glosem potwierdzily, ze tak. -Idziemy dalej. Wszyscy oddaja mi telefony komorkowe. Jak wiadomo, policja moze je namierzyc. Nielatwo, ale moze. Jesli podczas rewizji osobistej znajdziemy przy kims "komorke", zabijemy go. Nawet jezeli to bedzie dziecko. Nadal wszystko jasne? Rozumiemy sie? Telefony szybko przekazano do przodu. Bylo ich dziewiec. Mezczyzna cisnal je w geste krzaki na ulicy. Potem roztrzaskal malym mlotkiem radio w autokarze. -Teraz wszyscy schylaja glowy ponizej linii okien i trzymaja je tak do odwolania. I ma byc cisza. Dzieci tez sie nie odzywaja. Wykonac. Pasazerki i dzieci zrobily, co im kazano. Strzelec odwrocil sie do kierowcy. -Dla ciebie mam tylko jedna instrukcje, Wielki Joe. Jedziesz za granatowa furgonetka. Nie spieprz czegos, bo natychmiast cie rozwale. Nie jestes dla nas nic wart, ani zywy, ani martwy. Powtorz, co robisz, Joe? -Jade za czarna furgonetka. -Bardzo dobrze, Joe. Doskonale. Tyle, ze furgonetka jest granatowa, nie czarna. Widzisz to? A teraz ruszaj i prowadz uwaznie. Zadnego lamania przepisow po drodze. ROZDZIAL 55 Trzy sekretarki mialy mnostwo roboty. Odbieraly telefony, poczte i faksy dla trzydziestu szesciu dyrektorow siedzacych w slynnej Sali Chinskiej hotelu Mayflower. Ale uwielbialy prace poza biurem. Zwlaszcza, ze ich centrala miescila sie w Hartford w Connecticut.Sara Wilson, najmlodsza z nich, pierwsza zobaczyla faks od porywaczy. Przeczytala go szybko i podala starszym kolezankom. Zaczerwienila sie i drzaly jej rece. -To jakis glupi zart? - zapytala Liz Becton. - Przeciez to wariactwo. Co to ma byc? Nancy Hall byla sekretarka prezesa zarzadu, Johna Doonera. Weszla bez pukania na zebranie i wywolala go od drzwi. Nie musiala nawet podnosic glosu. W Sali Chinskiej byl pewien problem z akustyka. Kopula sufitu odbijala dzwieki i w jednym koncu wielkiej sali slychac bylo wyraznie nawet szept z drugiego konca. -Panie Dooner, musze z panem natychmiast porozmawiac - powiedziala. Szef nigdy jeszcze nie widzial jej tak powaznej i przejetej. Po wyjsciu prezesa atmosfera w sali rozluznila sie, ale rozmowki i smiechy nie trwaly dlugo. Dooner wrocil po niecalych pieciu minutach. Byl blady i szybko wszedl na podium. -Liczy sie kazda chwila - oznajmil drzacym glosem, ktory zaszokowal obecnych na sali. - Prosze mnie uwaznie wysluchac. Porwano wynajety autokar z zonami niektorych z nas. Sprawcy podaja sie za tych drani, ktorzy ostatnio obrabowali banki i dokonali morderstw w Marylandzie i Wirginii. Twierdza, ze tamte napady mialy byc dla nas "lekcjami pogladowymi". Podkreslaja wyraznie, ze nie zartuja i mamy spelnic ich zadania w okreslonym czasie, co do sekundy. Prezes mowil dalej. Swiatlo lampy na podium nadawalo jego twarzy dramatyczny wyglad. -Ich zadania sa proste i jasne. Dokladnie za cztery godziny mamy im dostarczyc trzydziesci milionow dolarow okupu. Inaczej wszyscy zakladnicy zgina. Nie wiadomo, jak porwali autokar. Steve Bolding z naszej ochrony juz tu jedzie. Zdecyduje, ktore sily policyjne zawiadomic. Prawdopodobnie wybierze FBI. Dooner przerwal, zeby zaczerpnac powietrza. Jego twarz powoli odzyskiwala normalna barwe. -Jak wiecie, mamy polise ubezpieczeniowa na wypadek porwania. Pokrywa okup do piecdziesieciu milionow dolarow. Podejrzewam, ze porywacze wiedza o tym. Wydaja sie dobrze poinformowani i zorganizowani. Potrafia tez trzezwo myslec, co daje im przewage. Musza wiedziec, ze jestesmy wlasnymi ubezpieczycielami i mozemy szybko zdobyc pieniadze. -A teraz, panie i panowie... - zakonczyl prezes - musimy sie zastanowic, jaka mamy alternatywe. Jesli w ogole jakas alternatywa istnieje. Porywacze postawili sprawe jasno: zadnych bledow z naszej strony, bo zgina ludzie. ROZDZIAL 56 Bylem w biurze terenowym FBI na Czwartej ulicy, kiedy dostalismy wezwanie alarmowe.Porwano autokar firmy turystycznej "Waszyngton na kolach" z osiemnastoma pasazerami i kierowca. Zdarzylo sie to wkrotce po jego odjezdzie sprzed hotelu Renaissance Mayflower. Kilka minut pozniej zazadano trzydziestomilionowego okupu od Towarzystwa Ubezpieczeniowego MetroHartford. Porywacze zabronili zawiadamiania policji, ale nie moglismy im ufac i siedziec z zalozonymi rekami. Ulokowalismy sie w Hiltonie Capitol na rogu Szesnastej i K, niedaleko Mayflower. Mielismy cztery zespoly dowodzenia, a w Mayflower dwunastu agentow. Bylo to dosc niebezpieczne, ale Betsey twierdzila, ze musimy miec hotel pod obserwacja. Zainstalowalismy tam podsluchy i kilka ukrytych kamer. Cale waszyngtonskie biuro terenowe FBI zostalo postawione w stan pogotowia. Autokaru szukaly specjalnie wyposazone helikoptery apache. Mialy wykrywacze ciepla na wypadek, gdyby porywacze chcieli ukryc gdzies pojazd i pasazerow. Oznaczenie alfanumeryczne na dachu autokaru podano miejscowej policji, wojsku, wladzom miejskim i stanowym, a nawet samolotom prywatnym. Nikomu nie powiedziano, dlaczego poszukuje sie tego pojazdu. Z Hiltona do Mayflower moglismy dotrzec w razie potrzeby w dziewiecdziesiat sekund. Mielismy nadzieje, ze porywacze nie wiedza o naszej bazie. Do terminu dostarczenia okupu pozostaly dokladnie dwie godziny. Plan byl niesamowicie napiety. Dla nich i dla nas. Tymczasem zaczely sie problemy. W Hiltonie zjawila sie Jill Abramson z wewnetrznego komitetu bezpieczenstwa towarzystwa ubezpieczeniowego i Steve Bolding z firmy ochroniarskiej. Abramson byla tega kobieta, miala na sobie zolty, prazkowany kostium i wygladala na jakies czterdziesci pare lat. Bolding byl wysoki, dobrze zbudowany, mial pewnie troche ponad piecdziesiatke. Nosil niebieska kurtke sportowa, biala koszule i dzinsy. Przyjechali nas pouczyc, jak mamy wykonywac nasza robote. Betsey juz otworzyla usta, zeby cos powiedziec, ale Bolding podniosl reke gestem nakazujacym milczenie. Najpierw on mial cos do powiedzenia. Bylo jasne, ze chce dowodzic cala akcja. -Zrobimy tak. Dopuszcze was do tego, ale w kazdej chwili moge was wykluczyc. Jestem bylym starszym agentem specjalnym Biura i znam wszystkie prawidlowe posuniecia. Nieprawidlowe tez. Nie mamy czasu na uprzejmosci. Agentko Cavalierre, sa jakies slady umozliwiajace identyfikacje przestepcow? Jest jedenasta czterdziesci szesc. Nasza godzina zero to trzynasta czterdziesci piec. Dokladnie. Betsey wziela krotki oddech, zanim odpowiedziala. Panowala nad soba duzo lepiej, niz ja bylbym w stanie, rozmawiajac z tym prywatnym ochroniarzem. -Podejrzanych tak, ale to w zaden sposob nie pomoze zakladnikom. Ktos widzial porwanie autokaru. Bylo dwoch mezczyzn w maskach przypominajacych narciarskie. Autokar zauwazono na DeSales Street, ale nie wiemy, czy przed porwaniem, czy po. Jest juz jedenasta czterdziesci siedem, panie Bolding. Pani Abramson zaskoczyla nas wszystkich. -Do Mayflower wlasnie jada pieniadze. Zaplacimy okup. -Zgodnie z planem - odrzekl Bolding. - Czekamy na dalsze instrukcje porywaczy. Jak dotad, nie odezwali sie po raz drugi. Nasi ludzie dostarcza pieniadze. Zrobimy to sami. Betsey w koncu nie wytrzymala. -Ja wysluchalam pana, a teraz pan wyslucha mnie, kolego. Pan byl starszym agentem specjalnym, a ja nim jestem. Gdyby zostal pan w Biurze, bylabym teraz panska przelozona. I jestem nia teraz. To nasi ludzie dostarcza okup i ja tam bede, nie pan. Tak to zrobimy! Abramson i Bolding zaczeli sie z nia klocic, ale natychmiast im przerwala. -Mam dosyc waszych bzdur. Doskonale wiemy, ze porywacze sa niebezpiecznie nieprzewidywalni. Albo przyjmiecie moje warunki, albo wylacze was z tej sprawy. Moge cie w tej chwili aresztowac, Bolding. Pania tez, pani Abramson. Mamy mase roboty i zostala nam dokladnie godzina i piecdziesiat siedem minut. ROZDZIAL 57 Spacerowal po zatloczonym holu Hiltona i dlugich korytarzach wiodacych donikad. Nikt nie wiedzial, co sie dzieje, a to wlasnie lubil. Tylko on znal odpowiedzi, znal takze wszystkie pytania.Zauwazyl przyjazd agentow FBI i detektywa Crossa z policji waszyngtonskiej. Oczywiscie nie widzieli go. Ale nawet gdyby widzieli, nie mogliby go zatrzymac i aresztowac. To bylo po prostu niemozliwe. Absolutnie nierowne szanse - jego umysl i doswiadczenie przeciwko ich umyslom i doswiadczeniu. Czasami nie traktowal tego nawet jako proby sil. Mial tylko jeden problem: jesli go to znudzi i przestanie byc ostrozny, moze kiedys go zlapia. Przez hol przeszla zdenerwowana, przygnebiona grupka. Skierowala sie w rejon hotelowych sal konferencyjnych. Tam FBI zalozylo swoj oboz. MetroHartford zlekcewazylo jego ostrzezenie, ale spodziewal sie tego. Niewazne. Nie tym razem. Chcial, zeby FBI i Cross wlaczyli sie do sprawy. W koncu zdecydowal sie wyjsc z Hiltona. Poszedl do Renaissance Mayflower - miejsca przerazajacego przestepstwa. Tam rozegra sie prawdziwy dramat. I tam chcial byc Supermozg. Byc blisko i przygladac sie. ROZDZIAL 58 Porywacze w koncu odezwali sie do dyrektorow MetroHartford. O trzynastej dziesiec. Do godziny zero pozostalo juz tylko trzydziesci piec minut.Wiedzielismy, co bedzie, jesli nie dotrzymamy terminu. Albo jesli nie dotrzymaja go porywacze, moze nawet celowo. Popedzilismy z Betsey do hotelu Mayflower. Odkrylismy dwie rzeczy. Niby drobne, ale w tej sytuacji wydawaly sie wazne. Pierwsza byly drzwi kuchenne wychodzace na zaulek z zatoka dla zaopatrzenia. W czasie inauguracji Clintona parkowala tam Secret Service. Weszlismy tamtedy niezauwazeni. Druga byly waskie, metalowe schody za Sala Chinska, w ktorej siedzieli dyrektorzy MetroHartford. Prowadzily na galeryjke nad rotunda. Wskazali je nam agenci FBI. Byly tam male okienka. Moglismy przez nie patrzec i sluchac, nie bedac widziani. Wdrapalismy sie z Betsey na gore i ukucnelismy wysoko nad sala. Zdazylismy. Porywacze wciaz byli na linii. Przez glosnik w Sali Chinskiej uslyszelismy jednego z nich. -Domyslamy sie - powiedzial - ze zawiadomiliscie juz FBI i zapewne policje waszyngtonska. Nie mamy nic przeciwko temu. Spodziewalismy sie tego. Witamy agentow Biura. Uwzglednilismy was w naszych planach. Wymienilismy z Betsey poirytowane spojrzenia. Supermozg bawil sie z nami. Tylko po co? Zbieglismy na dol i przylaczylismy sie do grona osob obecnych w Sali Chinskiej. W glowie roilo mi sie od pytan. Supermozg potrafil wytracic nas z rownowagi. Az za dobrze. -Po pierwsze - ciagnal porywacz - powtorze nasze zadania co do okupu. To wazne. Stosujcie sie do instrukcji. Jak wiecie, piec z trzydziestu milionow ma byc w nieoszlifowanych diamentach. Wlozycie je do brezentowego worka. Do osmiu nastepnych zapakujecie banknoty. Same dwudziestki i piecdziesiatki. Zadnych setek, farby, urzadzen naprowadzajacych. Wszystkich workow nie moze byc wiecej niz dziewiec. Z kim rozmawiam? Betsey przysunela sie do mikrofonu. Ja tez. -Tu agentka specjalna FBI, Elizabeth Cavalierre. Kieruje ta sprawa. -Alex Cross, detektyw z policji waszyngtonskiej i lacznik z Biurem. -W porzadku. Znam wasze nazwiska i wasza reputacje. Macie dla nas pieniadze? -Mamy - odrzekla Betsey. - Gotowka i diamenty sa tutaj, w Mayflower. -Doskonale. Bedziemy w kontakcie. Porywacz wylaczyl sie. Szef MetroHartford wybuchnal. -Wiedzieli, ze tu jestescie! Boze, co mysmy zrobili! Zabija zakladnikow! Polozylem mu reke na ramieniu. -Spokojnie. Przygotowaliscie wyplate dokladnie tak, jak sobie zyczyli? Skinal glowa. -Dokladnie tak. Diamenty przywioza lada chwila. Pieniadze juz sa. Z naszej strony robimy wszystko, co mozna. A wy? -I nikt z MetroHartford nie wie, gdzie ma byc dostarczony okup? - zapytalem lagodnie. - To wazne. Prezes zarzadu byl wystraszony. Nie bez powodu. -Slyszal pan tamtego. Powiedzial, ze bedziemy w kontakcie. Na razie nie wiemy, gdzie dostarczyc okup. -To dobra wiadomosc, panie Dooner. Porywacze sa zawodowcami. My tez. Nie wierze, zeby juz kogos skrzywdzili. Zaczekamy na nastepny telefon. Wymiana to dla nich najtrudniejsza czesc operacji. -W tym autokarze jest moja zona - odparl szef MetroHartford. - I coreczka. -Wiem - przytaknalem. Wiedzialem rowniez, ze Supermozg lubi krzywdzic rodziny. ROZDZIAL 59 Robilismy, co moglismy, ale na razie bylismy na ich lasce. A czas uciekal.Zaden helikopter ani samolot nie zauwazyl autokaru. Albo porywacze szybko go ukryli, albo zmienili oznaczenie alfanumeryczne na dachu. Wojskowe smiglowce z wykrywaczami ciepla tez niczego nie znalazly. O trzynastej dwadziescia w Sali Chinskiej hotelu Mayflower znow zadzwonil telefon. Odezwal sie ten sam denerwujacy, mechanicznie znieksztalcony glos. -Ruszamy. W recepcji jest przesylka dla pana Doonera. Kilka handie-talkie. Przyniescie je wszystkie. -Ruszamy? Dokad? - zapytala Betsey. -My po nasze bogactwo, wy, zeby pakowac pieniadze i diamenty. Zaladujecie je do furgonetki i pojedziecie na polnoc Connecticut Avenue. Jesli zboczycie z trasy, ktora wam podam, zabijemy zakladnikow. Telefon umilkl. Furgonetke zaparkowalismy w zaulku przy drzwiach kuchni hotelowej. Porywacze wiedzieli o tym. Tylko skad? I co z tego wynikalo? Betsey, ja i dwaj agenci wskoczylismy do furgonetki i pojechalismy do Connecticut Avenue. Bylismy na Connecticut, gdy odezwalo sie moje handie-talkie. Agenci FBI nazywaja tak walkie-talkie. Porywacz przy telefonie tez je tak nazwal. Co znaczyl ten slad? O ile to byl jakis slad. Czy facet chcial nam po prostu pokazac, ze wszystko o nas wie? -Detektyw Cross? -Tak. Jestesmy na Connecticut Avenue. Co dalej? -Wiem, gdzie jestescie. Sluchaj uwaznie. Jesli zobaczymy nad wytyczona trasa jakies samoloty czy helikoptery obserwacyjne, zastrzelimy zakladnikow. Jasne? -Najzupelniej - odrzeklem. Spojrzalem na Betsey. Musiala natychmiast odwolac obserwacje z powietrza. Wygladalo na to, ze porywacze wiedza o wszystkim, co robimy. -Jedzcie jak najszybciej na dworzec kolejowy przy porcie lotniczym Baltimore-Waszyngton. Wsiadziecie do pociagu z Baltimore do Bostonu, korytarz polnocno-wschodni, odjazd siedemnasta dziesiec. Wezmiecie ze soba worki z pieniedzmi i diamentami. Pociag do Bostonu, siedemnasta dziesiec! Wiemy, ze macie do dyspozycji wszystkich agentow wzdluz korytarza polnocno-wschodniego. Przygotujcie sie do ich wykorzystania. Dla nas to niewazne. Nie boimy sie o nasza wyplate. Dostaniemy ja. -Czy rozmawiam z Supermozgiem? Na linii zapadla cisza. ROZDZIAL 60 Agenci FBI i funkcjonariusze lokalnej policji obstawili wszystkie stacje wzdluz korytarza polnocno-wschodniego, ale nie byli oczywiscie w stanie upilnowac calej linii kolejowej.Porywacze wiedzieli o tym. Wszystko pracowalo teraz na ich korzysc. Agenci Cavalierre, Walsh, Doud i ja wsiedlismy do pociagu z Baltimore. Ulokowalismy sie z przodu drugiego wagonu. Pociag cholernie halasowal. Nie moglismy swobodnie rozmawiac ani spokojnie myslec. Czekalismy na nastepny sygnal od porywaczy. Kazda minuta wydawala sie ciagnac w nieskonczonosc. -W pewnym momencie kaza nam wyrzucic worki z pedzacego pociagu - powiedzialem. - A wy jak myslicie? Przychodzi wam do glowy cos innego? Betsey zgodzila sie ze mna. -Nie zaryzykuja odbioru okupu na ktorejs ze stacji. Po co mieliby to robic? Wiedza, ze nie mozemy obstawic calej trasy stad do Bostonu. Dlatego kazali nam odwolac obserwacje z powietrza. -Zalatwili nas - przyznal agent Walsh. - Cwany skurwysyn. -A moze to ona, nie on - zauwazyla Betsey. -Tony Brophy mowil, ze spotkal sie z facetem - przypomnialem jej. - Jesli mozna mu wierzyc. -I jesli ten facet byl Supermozgiem - skontrowala. -Ta ksywa nie daje mi spokoju - wtracil sie agent Doud. - To musi byc jakis przegrany swir. -Brophy twierdzil, ze to palant - odparla Betsey. - A mimo to, chcial dla niego pracowac. -Bo gosc dobrze placil - powiedzial Doud. Betsey wzruszyla ramionami. -Moze to swir, moze geniusz komputerowy. Nie bylabym zaskoczona. Tacy teraz rzadza swiatem, nie jest tak? Odgrywaja sie za to, ze nie doceniano ich w szkole sredniej. Jak mnie. -Ja nie narzekalem - zastrzeglem i mrugnalem do niej. Odezwalo sie handie-talkie. -Czesc, gwiazdy sil porzadkowych. Zaraz zacznie sie prawdziwa zabawa. Przypominam, ze jesli w poblizu pociagu zauwazymy jakies helikoptery lub samoloty, zastrzelimy zakladnikow - poinstruowal znajomy glos. Supermozg? -Skad mozemy wiedziec, ze jeszcze zyja? - zapytala Betsey. - Dlaczego mamy wam wierzyc? Juz zabijaliscie niewinnych ludzi. -Nie mozecie wiedziec. Nie musicie nam wierzyc. Zabijalismy niewinnych ludzi. Pasazerowie autokaru jeszcze jednak zyja. Dobra, a teraz otwierac drzwi wagonu! Juz! I czekac na moj sygnal. Przysunac worki do drzwi! Juz, juz, juz! Ruszac sie! Nie zmuszajcie nas, zebysmy kogos zabili. ROZDZIAL 61 Nasza czworka rzucila sie do ciezkich workow. Przyciagnelismy je do najblizszych drzwi. Zrobilo mi sie goraco. Zaczynalem sie pocic.-Przygotowac sie! Przygotowac sie! - rozkazywal histerycznie glos w handie-talkie. Betsey wzywala przez radio swoich ludzi w terenie. Na zewnatrz pociagu migal zielono-brazowy krajobraz. Bylismy gdzies w okolicach Aberdeen w Marylandzie. Ostatnia stacje minelismy jakies siedem minut wczesniej. -Gotowi? Nie rozczarujcie mnie! - wydzieral sie glos. Jak dotad, przyszlo nam do glowy tylko tyle, zeby wyrzucic worki jak najdalej od siebie. Zastanawialismy sie nawet, czy nie zostawic jednego w pociagu. Wtedy poszukiwania zajelyby porywaczom troche czasu. Ale uznalismy to za zbyt niebezpieczne dla zakladnikow. Handie-talkie znow zamilklo. -Kurwa! - zdenerwowal sie Doud. -Wyrzucamy worki? - zawolal Walsh, przekrzykujac loskot pociagu i szum wiatru. -Nie! Czekajcie! - Wrzasnalem do niego i Douda, ktory pochylil sie niebezpiecznie nad krawedzia wagonu. - Zaczekajmy na instrukcje! -Skurwysyn! - krzyknela Betsey i zamachnela sie szerokim lukiem. - Robia nas w konia! Smieja sie z nas! -Masz racje, chyba maja niezla zabawe - powiedzialem. - Spokojnie, wyluzuj sie. FBI wychodzilo z siebie, zeby wytropic kanal, na ktorym rozmawiaja porywacze. Bez skutku. Tamci uzywali wyrafinowanych nadajnikow wojskowych. Mialy mikrouklady zaprogramowane na zmiane czestotliwosci przy kazdym polaczeniu. Mozliwe, ze korzystali z kilku takich zabawek. Wyrzucali je po kazdej rozmowie i brali nastepne. Betsey dalej sie wsciekala. Oczy jej plonely. -Skurwiel pomyslal o wszystkim! Nie daje nam czasu na ulozenie planu! Kim on jest?! Handie-talkie znow zaskrzeczalo. -Otwierac drzwi! Przygotowac sie do wyrzucenia workow! - rozkazal ponownie glos. Chwycilem dwa worki z dwudziesto - i piecdziesieciodolarowkami i po raz drugi podbieglem do otwartych drzwi. Serce podeszlo mi pod gardlo. Na zewnatrz huczal wiatr. Pociag pedzil teraz przez las, dookola rosly wiazy, sosny i geste krzaki. Nie widzialem zadnych domow. I nikt nie czail sie miedzy drzewami. Dobre miejsce na wyrzucenie workow. Ale handie-talkie znow zamilklo. -Pojebancy! - ryknal na cale gardlo Doud. Opadlismy z jekiem na podloge. Przez nastepna godzine i pietnascie minut glos musztrowal nas tak jedenascie razy. Trzy razy musielismy przenosic pieniadze do roznych wagonow. Wysylal nas do ostatniego i natychmiast kazal wracac do pierwszego. -Jestescie calkiem dobrzy - pochwalil w koncu. - Umiecie sluchac. Potem sie wylaczyl. ROZDZIAL 62 -Dluzej nie wytrzymam! - wrzasnela Betsey. - Niech go szlag trafi! Zabije tego cholernego skurwiela, jak go dorwe!Worki byly duze i ciezkie. Mielismy dosyc targania ich po calym pociagu. Bylismy spoceni, zakurzeni i brudni od sadzy. Puszczaly nam nerwy. Ciagly stukot pociagu wydawal sie coraz glosniejszy i doprowadzal nas do szalu. Pociag Amtraku znow pedzil przez las i trabil glosno. Walsh liczyl mijane stacje. Handie-talkie raz jeszcze ozylo. -Przygotujcie pieniadze i diamenty. Otworzcie drzwi. Juz! I macie rzucac worki blisko siebie. Inaczej zabijemy zakladnikow. Obserwujemy kazdy wasz ruch. Jestes bardzo ladna, agentko Cavalierre. -Jasne. A ty jestes palant - mruknela Betsey. Jej bladoniebieski T-shirt byl ciemny od potu. Czarne wlosy lepily sie jej do czola. Jesli przedtem miala na ciele choc gram tluszczu, spalila go podczas tej cholernej podrozy. -Falszywy alarm - oznajmil wesolo porywacz. - To na razie tyle. Wylaczyl sie. -Gowno! Opadlismy ciezko na worki. Ledwo dyszelismy. Probowalem cos wymyslic, ale po kazdym falszywym alarmie szlo mi coraz trudniej. Nie bylem pewien, czy dam rade przebiec jeszcze raz w drugi koniec pociagu. -Moze wyskoczymy razem z workami? - podsunal Walsh. - Spieprzymy im plan. Zrobimy cos, czego sie nie spodziewaja. -To jest jakis pomysl - przyznala Betsey. - Ale zbyt niebezpieczny dla zakladnikow. Walsh i Doud zakleli glosno, kiedy porywacz znow sie odezwal. Doszlismy niemal do granic wytrzymalosci. Tylko gdzie one byly? -Zadnego odpoczynku dla grzesznikow - oznajmil glos i uslyszelismy syk otwieranej puszki napoju orzezwiajacego albo piwa, a potem westchnienie ulgi. - A moze ta linijka powinna brzmiec: odpoczynek dla grzesznikow? Nagle ryknal na nas. -Wyrzucac worki! Juz! Obserwujemy pociag! Widzimy was! Wyrzucac worki, bo rozwalimy tamtych! Nie mielismy wyboru. Moglismy tylko starac sie rzucac worki jak najblizej jeden od drugiego. Zmeczenie bardzo obnizylo sprawnosc naszych miesni. Czulem sie tak, jakbym poruszal sie we snie. Ubranie mialem mokre od potu, bolaly mnie rece i nogi. -Szybciej! - rozkazal glos. - Pokaz nam swoja kondycje, agentko Cavalierre! Rzeczywiscie nas widzial? Mozliwe. Na to wygladalo. Bez watpienia rozmawial z nami z lasu. Ilu ich tam bylo? Wyrzucilismy dziewiec workow tuz przed ostrym zakretem. Nie moglismy zobaczyc, co sie dzieje piecdziesiat metrow za nami. Jeczac i przeklinajac, padlismy na podloge. -Niech ich szlag... - wysapala Betsey. - Udalo im sie. Uciekna z forsa. Zeby ich jasna cholera! Znow wlaczylo sie handie-talkie. Jeszcze z nami nie skonczyl. -Dzieki za pomoc. Jestescie najlepsi. Zawsze dostaniecie prace w sklepie przy pakowaniu zakupow. To moze byc niezle wyjscie po dzisiejszym dniu. -Ty jestes Supermozgiem? - zapytalem. Cisza na linii. Glos umilkl, tym razem na dobre. Pieniadze i diamenty znikly. I nadal mieli wszystkich zakladnikow. ROZDZIAL 63 Cavalierre, Doud, Walsh i ja wysiedlismy na najblizszej stacji, jedenascie kilometrow dalej.Czekaly na nas dwa czarne suburbany. Przy samochodach stalo kilku agentow FBI z karabinami. Na dworcu zebral sie tlum ludzi. Pokazywali sobie bron i agentow, jakby zobaczyli druzyne "Washington Redskins". Dostalismy ostatnie informacje. -Zdazyli zniknac z lasu - powiedzial jeden z agentow. - Kyle Craig juz tu jedzie. Zablokowalismy drogi, ale to dzialanie w ciemno. Choc jest i dobra wiadomosc. Byc moze znajdziemy autokar. Trafilismy na slad. Chwile pozniej polaczyli nas z pewna starsza kobieta z Tinden, malego miasteczka w Wirginii. Podobno widziala autokar. Chciala rozmawiac tylko z policja. Nie miala zaufania do FBI i ich metod. Ledwo sie przedstawilem, zaczela opowiadac. Sprawiala wrazenie osoby bardzo nerwowej. Nazywala sie Isabelle Morris. Zauwazyla autokar wsrod pol w hrabstwie Warren. Zaczela cos podejrzewac, bo byla wlascicielka lokalnej linii autobusowej, a tego pojazdu nie znala. -Niebieski w zlote pasy? - zapytala Betsey. Nie zdradzila, ze jest z FBI. -Zgadza sie - przytaknela pani Morris. - Zaden z moich. Nie wiem, po co tu przyjechal. To wiejska okolica. Tu nie ma nic ciekawego dla turystow. -Zapamietala pani numer rejestracyjny albo przynajmniej czesc? - spytalem. Najwyrazniej poczula sie urazona tym pytaniem. -Nie mialam powodu. -Wiec dlaczego zameldowala pani o tym autokarze miejscowej policji? -Chyba mnie pan nie sluchal. Mowilam juz: autokar turystyczny nie ma tu po co przyjezdzac. Poza tym, moj przyjaciel jest w lokalnym patrolu obywatelskim. Jestem wdowa, rozumie pan. Wlasciwie to on zawiadomil policje. A czemu to pana tak interesuje, jesli wolno spytac? -Czy w autokarze byli pasazerowie? Czekajac na odpowiedz, wymienilismy z Betsey spojrzenia. -Nie, tylko kierowca. Potezny chlop. Nikogo wiecej nie widzialam. Ale dlaczego policja i to cholerne FBI tak sie tym interesuja? -Za chwile pani wyjasnie. Nie zauwazyla pani na autokarze zadnych znakow identyfikacyjnych? Tablicy z celem podrozy? Logo? Wszystko, co by pani dostrzegla, mogloby nam pomoc. Ludzie sa w smiertelnym niebezpieczenstwie. -O, Boze... Tak, cos zauwazylam. Z boku byla nalepka "Odwiedzcie Williamsburg". Przypomnialam sobie teraz. I cos jeszcze, chyba napis "Waszyngton na kolach"... Tak, prawie na pewno. Czy to w czyms wam pomoze? ROZDZIAL 64 Betsey juz rozmawiala na drugiej linii z Kylem Craigiem. Ustalili, jak najszybciej zabrac nas do Tinden w Wirginii. Pani Morris omal nie zagadala mnie na smierc. Ciagle przypominala sobie cos nowego. Podobno autokar skrecil w polna droge niedaleko jej domu.-Tam sa tylko trzy farmy i wszystkie dobrze znam - mowila. - Dwie granicza z opuszczona baza wojskowa, zbudowana w latach osiemdziesiatych. Moge sprawdzic, co tam sie dzieje. -Nie, nie - sprzeciwilem sie natychmiast. - Niech pani nie rusza sie z domu. Juz do pani jedziemy. -Znam okolice - zaprotestowala. - Moge wam pomoc. -Prosze na nas zaczekac. Juz do pani jedziemy - powtorzylem. Obok stacji wyladowal jeden ze smiglowcow FBI przeszukujacych pobliskie lasy. W tym samym momencie przyjechal Kyle. Jeszcze nigdy tak sie nie ucieszylem na jego widok. Betsey opowiedziala mu dokladnie, co chce zrobic w Wirginii. -Podlecimy helikopterem jak najblizej, ale tak, zeby nas nie zauwazyli. Usiadziemy szesc do osmiu kilometrow od Tinden. Nie potrzebuje duzych sil na ziemi. Wystarczy dwunastu dobrych ludzi, moze nawet mniej. Plan byl dobry i Kyle go zaakceptowal. Polecielismy. Po drodze skierowal na miejsce znajomych agentow z Quantico. Na pokladzie smiglowca odebralismy informacje o okolicy, w ktorej pani Morris widziala autokar. W bazie wojskowej byla w latach osiemdziesiatych bron nuklearna. -W kilku takich miejscach wokol Waszyngtonu miedzykontynentalne pociski balistyczne trzymali pod ziemia - wyjasnil Kyle. - Jesli autokar stoi w betonowym silosie, helikoptery z czujnikami ciepla nie wykryja go. Nasz smiglowiec zaczal ladowac na otwartej przestrzeni w poblizu tutejszej szkoly sredniej. Zerknalem na zegarek. Dawno minela szosta. Czy zakladnicy jeszcze zyja? Jaka sadystyczna gre prowadzil Supermozg? Za pietrowym szkolnym budynkiem z czerwonej cegly, sprawiajacym sielankowe wrazenie, ciagnely sie zielone boiska. Wokolo bylo zupelnie pusto, jesli nie liczyc czekajacych na nas dwoch sedanow i czarnej furgonetki. Znajdowalismy sie jakies szesc do osmiu kilometrow od szosy stanowej, na ktorej pani Morris widziala autokar. Teraz siedziala w pierwszym sedanie. Miala chyba okolo osiemdziesiatki, ale dobrze sie trzymala. Szczerzyla sztuczne zeby, choc wesoly usmiech byl tu z pewnoscia nie na miejscu. Czyjas mila babcia, pomyslalem. -Od ktorej farmy zaczniemy? - zapytalem ja. - Gdzie tutaj moglby sie ktos ukryc? Myslala przez chwile intensywnie, zmruzywszy szaroniebieskie oczy. -Na farmie Donalda Browne'a - odrzekla w koncu. - Nikt na niej teraz nie mieszka. Browne umarl ostatniej wiosny, biedaczysko. Tam latwo byloby sie schowac. ROZDZIAL 65 -Jedz dalej. Nie zatrzymuj sie - powiedzialem do naszego kierowcy, kiedy zblizylismy sie do farmy Browne'a przy szosie stanowej numer dwadziescia cztery. Zrobil, co kazalem. Stanelismy za zakretem, jakies sto metrow dalej.-Zauwazylem kogos na podworzu, Kyle. Opieral sie o drzewo obok domu i obserwowal szose. Przygladal sie nam. Oni tam sa. Przed nami widzialem szczatki starej bazy rakietowej. Zastanawialem sie, czy znajdziemy w silosie autokar, ktorego nie mogly wykryc helikoptery apache. Jesli chodzi o los zakladnikow z MetroHartford, nie bylem zbytnim optymista. Supermozg nienawidzil przeciez towarzystw ubezpieczeniowych. Czy chodzilo o zemste? Przypominalem sobie kolejne ofiary napadow na banki. Balem sie, ze na farmie doszlo do masakry. Porywacze ostrzegali nas: zadnych bledow, zadnych pomylek. Takie reguly gry narzucali podczas skokow na banki. Czy cos sie zmienilo? -Podejdzmy do nich przez las - zaproponowal Kyle. - Nie mamy czasu na bardziej wymyslna taktyke. Skontaktowal sie z innymi jednostkami. Potem on, Betsey i ja pobieglismy przez gesty las na polnoc. Jeszcze nie widzielismy farmy, ale nas tez nikt nie mogl stamtad zobaczyc. Na szczescie las konczyl sie blisko domu. Geste krzaki ciagnely sie niemal do samego podjazdu. Swiatla w srodku budynku byly pogaszone. Zadnego ruchu, zadnego dzwieku. Przez caly czas obserwowalem wartownika porywaczy. Stal niedaleko, plecami do nas. A gdzie reszta? I gdzie zakladnicy? Dlaczego w domu jest ciemno? -Co on tu robi, do cholery? - mruknal Kyle. Byl tak samo zaintrygowany jak ja. -Nie wyglada na czujke - szepnela Betsey. - Nie podoba mi sie to. -Mnie tez nie - przyznalem. To nie mialo sensu. Kto stawia na strazy jednego czlowieka? I po co porywacze mieliby tu jeszcze siedziec? -Zdejmujemy go - zadecydowal cicho Kyle. - Potem wchodzimy do domu. ROZDZIAL 66 Dalem im znak, ze ja to zalatwie. Podkradlem sie do wartownika szybko i prawie bezszelestnie. Zamachnalem sie pistoletem, facet dostal kolba w glowe i upadl, nie wydawszy zadnego dzwieku. Za latwo to poszlo. Co jest grane, do cholery?Betsey dolaczyla do mnie w polprzysiadzie. -Co to za czujka, do cholery, ze dal sie tak podejsc? - szepnela. - Przedtem zawsze byli bardzo ostrozni. Z lasu za nami wylonilo sie kilku agentow. Betsey zatrzymala ich gestem. W domu nadal bylo ciemno i cicho. Cala scena wygladala nierealnie i upiornie. Kyle dal rozkaz do wejscia. Pobieglismy cicho naprzod. Nie napotkalismy juz zadnych strazy. Pulapka? Czekali na nas w srodku? A co z pania Morris? Czyzby byla z nimi? Dobieglem do domu z pierwszymi agentami. Poczulem, jak wzbiera we mnie lek. Unioslem mojego glocka i kopniakiem otworzylem drzwi. Nie wierzylem wlasnym oczom. Omal nie krzyknalem. Zakladnicy byli w salonie. Cala grupa. Wszyscy cali i zdrowi. Gapili sie na mnie z przerazeniem. Policzylem ich szybko: szesnascie kobiet, dwoje dzieci i kierowca. Nikt nie zginal. Mimo ze zlamalismy zasady. -Gdzie sa porywacze? - zapytalem cicho. - Ktos z nich jeszcze tu jest? Ciemnowlosa kobieta wystapila naprzod. -Zostawili wartownikow wokol domu. Jeden stoi pod wiazem od frontu. -Juz nie - powiedziala Betsey. - A innych nie zauwazylismy. Prosze, zeby wszyscy tu zostali, a my sie tymczasem rozejrzymy. Agenci FBI rozbiegli sie po domu. Kilka kobiet zaczelo plakac, kiedy zrozumialy, ze wreszcie sa uratowane. -Zagrozili, ze nas zabija, jesli sprobujemy stad wyjsc przed switem. Opowiedzieli nam o rodzinach Buccierich i Casselmanow - wykrztusila przez lzy wysoka, ciemnowlosa kobieta. Nazywala sie Mary Jordan i odpowiadala za grupe. W domu nikogo nie znalezlismy. Nie natrafilismy na zadne slady przestepcow, ale technicy byli juz w drodze. Autokar stal w baraku w starej bazie wojskowej. Pol godziny pozniej na farme wtargnela pani Morris. Kilku agentow probowalo ja zatrzymac, ale bez skutku. Pojawienie sie starej kobiety stanowilo niemal komiczna puente dramatycznych wydarzen ostatnich kilku godzin. -Dlaczego uderzyliscie starego Buda O'Mare? To mily, tutejszy facet. Pracuje na parkingu dla ciezarowek. Powiedzial, ze zaplacili mu sto dolcow, zeby tu stal i czekal. I zarobil setke za dziure w glowie. To zupelnie nieszkodliwy gosc. Kiedy w koncu przyjechaly samochody ratownicze, nastapilo cos dziwnego, ale przyjemnego. Zakladniczki zaczely wiwatowac na nasza czesc i klaskac. Odbilismy je. Nie pozwolilismy im umrzec. Ale ja wiedzialem swoje. Z jakiegos powodu Supermozg nie chcial, zeby zginely. CZESC CZWARTA ATAK I ODWROT ROZDZIAL 67 Rzecz jasna, nasze sledztwo wciaz stanowilo dla mediow temat dnia. Prasa dowiedziala sie o Supermozgu i zaroilo sie w niej od sensacyjnych naglowkow. Zdjecie malego Buccieriego - jednej z pierwszych ofiar - zdobilo niemal kazdy artykul. Twarz chlopca zaczela mi sie snic po nocach.Pracowalem od dwunastu do szesnastu godzin dziennie. Mitchell Brand, ktory napadal na waszyngtonskie banki, byl ciagle jednym z glownych podejrzanych FBI. Jego fotografia i dane wisialy wysoko na scianie od ponad tygodnia. Nie moglismy go namierzyc, ale pasowal do naszego portretu przestepcy. Ekipa dochodzeniowa szukala dowodow w miejscu, gdzie wyrzucilismy z pociagu okup. Technicy FBI badali kazdy centymetr kwadratowy w domu na farmie Browne'a. W zlewie znalezli slady charakteryzacji teatralnej. Rozmawialem z kilkoma zakladniczkami. Potwierdzily nasze podejrzenia, ze porywacze mogli byc ucharakteryzowani, nosic peruki i podwyzszone buty. Przez pierwsze dwa dni pracowalem z Sampsonem w Waszyngtonie. MetroHartford wyznaczylo milion dolarow nagrody za informacje o przestepcach. Oferta dotyczyla wszystkich, rowniez czlonkow gangu, ktorych nie satysfakcjonowalaby ich czesc okupu. Mitchella Branda szukalismy glownie w Waszyngtonie. Byl czarny i mial trzydziesci lat. Podejrzewano go o szesc napadow na banki, ale nigdy go oficjalnie nie oskarzono. I nagle zniknal. W czasie operacji "Pustynna Burza" sluzyl w armii w stopniu sierzanta. Slynal z tego, ze lubil uzywac przemocy. Wedlug kartotek wojskowych mial wspolczynnik inteligencji powyzej stu piecdziesieciu. Dowodow przybywalo, ale rozglos dzialal przeciwko nam. W biurze terenowym FBI urywaly sie telefony z informacjami, bez przerwy odbierano faksy. Nagle mielismy setki tropow do sprawdzenia. Zastanawialem sie, czy Supermozg nadal pracuje przeciwko nam. Drugiego wieczoru po porwaniu kobiet z MetroHartford wpadl do mnie Sampson. Dochodzila jedenasta i przed chwila wrocilem do domu. Wzialem kilka zimnych piw i wyszlismy na werande. -Mialem nadzieje zobaczyc dzis malego ksiecia - powiedzial Sampson, kiedy usiedlismy. Podzielilem sie z nim najnowszymi wiesciami. W kazdym razie czescia. -Bedzie z nami mieszkal. John wyszczerzyl wielkie, biale zeby. Przypominaly klawisze fortepianu. -Wspaniala wiadomosc, stary. Domyslam sie, ze Christine tez. Pokrecilem glowa. -Nie. Ciagle nie moze sie otrzasnac po tym, co jej zrobil Geoffrey Shafer. Boi sie o siebie i o nas. Nie chce mnie wiecej widziec. Miedzy nami wszystko skonczone. Sampson przyjrzal mi sie. -Przeciez bylo wam dobrze razem. Nie lapie, o co chodzi, stary. -Ja tez nie. Juz od miesiecy. Zaproponowalem, ze rzuce prace w policji i pewnie tak bym zrobil. Ale powiedziala, ze to nie ma znaczenia. Popatrzylem przyjacielowi w oczy. -Stracilem ja, John. Probuje z tym zyc, ale jestem zalamany. ROZDZIAL 68 Pozna noca odezwal sie moj pager. Sampson.-Burdel nie z tej ziemi, Alex. Mowie powaznie. -Gdzie jestes? - zapytalem. -W East Capitol Dwellings. Z Rakeemem Powellem. Jeden z jego kapusiow dal nam cynk. Chyba namierzylismy Mitchella Branda. -I w czym problem? -Rakeem zadzwonil do swojego porucznika, a tamten do szefa. Pittman sciagnal tu polowe waszyngtonskich gliniarzy. Wkurzylem sie. -To moje sledztwo, do cholery! Pittman mogl mnie zawiadomic. -Dlatego dzwonie, stary. Lepiej rusz dupe. Spotkalem sie z Sampsonem przy osiedlu East Capitol. Wedlug kapusia, tu zamelinowal sie Brand. Slyszalem, ze blokowisko nazywaja "subsydiowanym magazynem ludzkim". Rzeczywiscie, przypomina ciezkie wiezienie. Budynki o wygladzie bunkrow otaczaja biale, zimne mury z zuzlobetonu. Przygnebiajacy, ale dosc typowy widok w Southeast. Mieszkajacy tu biedacy staraja sie jak moga, zeby jakos zyc w tych warunkach. -To sie wymknelo spod kontroli, Alex - zaczal narzekac Sampson, kiedy stanelismy obok siebie na skrawku brudnej ziemi miedzy budynkami. - Za duzo spluw naraz. Gdzie kucharek szesc... sam wiesz. Szef detektywow znow sie wyglupia. Rozejrzalem sie, pokrecilem glowa i zaklalem. Cholerne zoo. Zauwazylem jednostke specjalna SWAT, detektywow z wydzialu zabojstw. I jak zwykle gapiow z sasiedztwa. Czy Mitchell Brand mogl byc Supermozgiem? Szybko wlozylem kevlarowa kamizelke kuloodporna i sprawdzilem glocka. Potem poszedlem pogadac z szefem detektywow. Przypomnialem Pittmanowi, ze to moje sledztwo, i nie mogl zaprzeczyc. Ale wyraznie zaskoczyl go moj widok. -Przejmuje sprawe - oswiadczylem. -Tylko nic nie spieprz. Mamy Branda na widelcu - warknal i odszedl. ROZDZIAL 69 Zaraz po mnie przyjechal starszy agent James Walsh. Betsey Cavalierre nie pokazala sie. Podszedlem do niego. Zaprzyjaznilismy sie w ciagu ostatnich kilku tygodni, ale dzis byl jakis sztywny. Nie podobalo mu sie to, co tu zastal. Jego takze za pozno zawiadomili.-A gdzie starsza agentka Cavalierre? - zapytalem. -Wziela kilka wolnych dni. Chyba pojechala do kolezanki w Marylandzie. Znasz tego Mitchella Branda? -Wiem o nim wystarczajaco wiele. Jesli siedzi na gorze, pewnie jest uzbrojony po zeby. Ma nowa przyjaciolke, Therese Lopez. Z tego osiedla. Samotna matka z trojka dzieci. Znam ja z widzenia. -Bomba - westchnal Walsh. Pokrecil glowa i przewrocil oczami. - Trojka dzieci, ich mamusia i uzbrojony facet podejrzany o napady na banki. -Wlasnie. Witamy w Waszyngtonie, agencie Walsh. Brand mogl brac udzial w porwaniu kobiet z MetroHartford. Moze byc Supermozgiem. Musimy go dostac. Spotkalem sie z druzyna szturmowa w punkcie obserwacyjnym w pobliskim budynku. Na co dzien uzywali tutaj mieszkania detektywi z wydzialu narkotykow przydzieleni do osiedla. Bylem tu kilka razy. To moja okolica. Mielismy wejsc w osmiu na szoste pietro i zgarnac Branda. Osmiu to az za duzo do takiej roboty. Ale w kupie bezpieczniej. Kiedy druzyna wkladala kamizelki kuloodporne i sprawdzala bron, wyjrzalem przez okno. Ulice zalewal zolty blask lamp sodowych. Co za cholerna dzielnica. Mimo obecnosci policjantow, handel prochami kwitl. Nic nie moglo tego powstrzymac. Przygladalem sie naganiaczom i czujkom na pobliskim rogu. Sprzedawali koke. Szybkim krokiem, ze zwieszona glowa podszedl miejscowy cpun. Znajomy widok. Odwrocilem sie, jakbym niczego nie zauwazyl. -Chcemy zgarnac Branda - powiedzialem do druzyny - zeby go przesluchac w sprawie skoku na bank First Union w Falls Church. Moze nas doprowadzic do tego, kto zorganizowal wszystkie napady. Jak dotad, to nasz najlepszy podejrzany. Mozliwe, ze on sam jest Supermozgiem. -O ile wiemy - ciagnalem - siedzi teraz u swojej nowej dziewczyny. Detektyw Sampson pusci w obieg standardowy rozklad tego typu mieszkania. Oprocz Branda moze tam byc jego przyjaciolka z trojka dzieci w wieku od dwoch do szesciu lat. Odwrocilem sie do Walsha. Dwaj z jego agentow weszli w sklad druzyny szturmowej. Nie mial nic do dodania. Poinstruowal tylko swoich ludzi: -Policja waszyngtonska wchodzi pierwsza do mieszkania. My czekamy w korytarzu jako wsparcie. To tyle. -Idziemy - powiedzialem. - Badzcie bardzo ostrozni. Brand jest niebezpieczny i na pewno dobrze uzbrojony. -Sluzyl w silach specjalnych - dorzucil Sampson. - To jak zbieranie bitej smietany z gowna. ROZDZIAL 70 "Uzbrojony i niebezpieczny". To dosc oklepane okreslenie sygnalizuje jednak policjantom rzeczywiste fakty, z ktorymi musza sie liczyc.Weszlismy gesiego do brudnej, slabo oswietlonej piwnicy budynku numer trzy, potem ruszylismy szybko schodami w gore. Na klatce widac bylo slady pozaru. Na podlodze, scianach i metalowej poreczy zostaly plamy sadzy. Czy tutaj ukrywal sie Supermozg? Byl czarny? FBI wydawalo sie to nie do pomyslenia. Niby dlaczego? Na czwartym pietrze zaskoczylismy dwoch cpunow. Akurat przypalali skreta. Na widok naszej broni zamarli z wytrzeszczonymi oczami. Bali sie ruszyc. -Nikomu nic nie zrobilismy - wychrypial w koncu jeden. Wygladal na czterdziestke, ale pewnie nie mial wiecej niz dwadziescia lat. Wycelowalem w nich palec. -Ani slowa - ostrzeglem. Musieli pomyslec, ze przyszlismy po nich. Nie mogli uwierzyc, ze idziemy dalej. Uslyszalem za soba Sampsona. -Spierdalajcie stad. Ostatni raz macie taki fart. Przez cienkie sciany docieraly do nas krzyki dzieci, placz niemowlat, glosy z telewizorow, jazz, hip-hop i salsa. Scisnelo mnie w zoladku. Atak na Branda w budynku pelnym ludzi mogl sie zle skonczyc. Ale wszyscy chcieli, zeby sledztwo ruszylo do przodu. A facet byl doskonalym podejrzanym. Sampson dotknal mojego ramienia. -Ja i Rakeem wejdziemy pierwsi. Ty za nami, stary. I bez dyskusji. Zmarszczylem brwi, ale zgodzilem sie. Sampson i Rakeem Powell strzelali najlepiej z nas. Byli ostrozni, sprytni i doswiadczeni. Ale mieli trudne zadanie. "Uzbrojony i niebezpieczny". Wszystko moglo sie zdarzyc. Odwrocilem sie do detektywa, ktory trzymal oburacz ciezki, metalowy taran, przypominajacy mala rakiete z tepym koncem. -Wywalisz drzwi bez uprzedzenia. Nie musisz najpierw pukac. Spojrzalem na spietych funkcjonariuszy za mna i unioslem piesc. -Wchodzimy na cztery. Pokazalem na palcach: raz... dwa... trzy! Potezne uderzenie w drzwi wylamalo zamki. Wpadlismy do srodka. Sampson i Powell krok przede mna. Na razie bez strzalu. -Mama! - wrzasnelo jedno z przestraszonych dzieci. Natychmiast przypomnialem sobie ofiary Supermozga. Nie chcielismy rozlewu krwi. "Uzbrojony i niebezpieczny". Dwoje maluchow ogladalo w telewizji South Park. Gdzie jest Mitchell Brand? I gdzie Theresa Lopez? Moze nie ma ich w domu. W takim srodowisku zdarza sie, ze dzieci siedza same przez kilka dni. Sypialnia na wprost nas byla zamknieta. Gdzies w mieszkaniu grala muzyka. Jesli Brand sie tu zamelinowal, to nie dbal zbytnio o swoje bezpieczenstwo. Nie podobalo mi sie to. Pchnalem drzwi sypialni i zajrzalem do srodka. Serce mi walilo. Przykucnalem w pozycji strzeleckiej. Trzecie dziecko bawilo sie na podlodze pluszowym misiem. -Niebieski Niedzwiadek - powiedzialo do mnie. Przytaknalem szeptem i szybko wycofalem sie do holu. Sampson otworzyl kopniakiem nastepne drzwi. Druga sypialnia! Na planie byla tylko jedna! Dostalismy rozklad nie tego mieszkania! Nagle w holu pojawil sie Mitchell Brand. Wlokl za soba Therese Lopez. Przyciskal jej do skroni lufe czterdziestki piatki. Ladna, ciemnoskora kobieta trzesla sie z przerazenia. Oboje byli nadzy. Brand mial tylko zlote lancuchy na grubej szyi, nadgarstkach i lewej kostce. -Rzuc bron, Brand! - zawolalem. - Wiesz, ze stad nie wyjdziesz. Chyba jestes na tyle inteligentny? Rzuc bron! -Z drogi! - wrzasnal. - Jestem na tyle inteligentny, zeby najpierw wpakowac ci kule w czolo! Nie ruszylem sie z miejsca. Sampson i Powell zajeli stanowiska na prawo i lewo ode mnie. -Bank First Union w Falls Church to twoja robota? - zapytalem. - Jesli nie, nic ci nie grozi. Odloz bron. -To nie ja! - krzyknal. - Caly tydzien bylem w Nowym Jorku! Na slubie siostry Theresy. Ktos mnie w to wrabia! Theresa Lopez zaczela spazmatycznie lkac. Dzieci plakaly i wolaly ja. Detektywi i agenci FBI trzymali je w bezpiecznym miejscu. -Byl na weselu mojej siostry! - zawolala Lopez. Patrzyla blagalnie w moja strone. - Ze mna! -Mamusiu! Mamusiu! - plakaly dzieci. -Odloz bron, Brand. Ubierz sie. Musimy pogadac. Wierze, ze byles na weselu. Ale odloz bron. Czulem, ze mam koszule mokra od potu. Jedno z dzieci znow krecilo sie za Brandem i Lopez. Na linii ognia! Modlilem sie, zebym nie musial strzelac. Brand wolno opuscil pistolet i pocalowal Therese w glowe. -Przepraszam, kochanie - szepnal do niej. Juz wczesniej zaczalem myslec, ze to pomylka. Czulem to. Kiedy opuscil bron, wiedzialem juz na pewno. Moze rzeczywiscie ktos go wrobil. Stracilismy mase czasu i srodkow, zeby go zgarnac. Od wielu dni szlismy falszywym tropem. Poczulem na karku zimny oddech Supermozga. ROZDZIAL 71 Wrocilem do domu bardzo pozno. Nie podobalo mi sie mnostwo rzeczy: to, ze za duzo pracuje, rozstanie z Christine, aresztowanie Mitchella Branda.Musialem sie odprezyc, wiec siadlem do pianina. Gralem Gershwina i Cole'a Portera, dopoki oczy nie zaczely mi sie kleic. Wdrapalem sie na gore. Zasnalem, gdy tylko przylozylem glowe do poduszki. Okolo siodmej trzydziesci zjadlem sniadanie z babcia i Damonem. Nadszedl wielki dzien dla naszej rodziny. Nawet nie wybieralem sie do pracy. Mialem cos lepszego do roboty. Wyszlismy z domu o osmej trzydziesci. Pojechalismy do szpitala po Jannie. Czekala na nas w swojej sali, juz spakowana. Miala na sobie dzinsy i T-shirt z napisem "Dbajmy o Ziemie". Babcia przywiozla jej ubranie poprzedniego dnia. Ale oczywiscie Jannie poinstruowala ja przedtem dokladnie, co ma przywiezc. -Chodzmy, chodzmy - zaczela nas ponaglac, chichoczac, ledwo weszlismy. - Nie moge sie doczekac tej chwili, kiedy bede w domu. Szybko. Tu sa moje rzeczy. Wepchnela Damonowi rozowa walizeczke "Amerykanski turysta". Przewrocil oczami, ale wzial bagaz. -Dlugo jeszcze bedziesz wymagala takiego specjalnego traktowania? - zapytal. -Do konca twojego zycia - odpowiedziala bratu. - Moze nawet dluzej. Dala mu lekcje, jak mezczyzni powinni sie zachowywac wobec kobiet. Nagle sie przestraszyla. -Chyba moge juz stad wyjsc? Prawda? Usmiechnalem sie. -Oczywiscie. Tyle, ze nie wyjsc, a wyjechac. Takie sa przepisy szpitalne. Jannie stracila humor. -Na wozku?! Wspaniale wyjscie, nie ma co. Schylilem sie i podnioslem ja. -Tak, na wozku. Ale teraz jestes w ubraniu i pieknie wygladasz, ksiezniczko. Zatrzymalismy sie przy dyzurce. Jannie pozegnala sie i wysciskala z pielegniarkami. Potem wreszcie wyszlismy ze szpitala. Byla zdrowa. Testy usunietego nowotworu wykazaly, ze nalezal do lagodnych. Jeszcze nigdy w zyciu nie czulem takiej ulgi. Jesli kiedykolwiek w przeszlosci zdarzylo sie, bym zapomnial, ile Jannie dla mnie znaczy - w co bardzo watpilem, po tym wszystkim na pewno nie mogloby sie to powtorzyc. Jannie, Damon i malutki Alex byli dla mnie wszystkim. Jazda do domu zajela nam niecale dziesiec minut. Jannie wiercila sie w samochodzie jak maly piesek. Wychylala glowe przez okno, chlonela widoki i wdychala zadymione, miejskie powietrze, ktore, jej zdaniem, bylo absolutnie cudowne. Kiedy zaparkowalem samochod, wysiadla wolno, niemal z szacunkiem. Popatrzyla na nasz stary dom jak na katedre Notre Dame. Obrocila sie o trzysta szescdziesiat stopni, obejrzala okolice na Piatej ulicy i z aprobata skinela glowa. -Nie ma jak w domu - szepnela w koncu. - Zupelnie jak w Czarnoksiezniku z krainy Oz. Odwrocila sie do mnie. -Nawet zdjales z drzewa latawiec z Batmanem i Robinem. Chwalmy Pana. Usmiechnalem sie szeroko i poczulem, ze stalo sie ze mna cos dobrego. Wiedzialem, co: przestalem sie bac, ze ja strace. -Wlasciwie to babcia sie tam wdrapala - odrzeklem. Babcia zamachnela sie na mnie ze smiechem. -Przestan zmyslac. Za progiem Jannie natychmiast zlapala kotke Rosie. Przytulila ja do twarzy i kotka polizala jej policzek. Potem zatanczyly jak w dniu chrztu malego Aleksa. -Fiolki sa niebieskie, roze sa czerwone - zaspiewala cicho Jannie. - Kocham ma rodzinke i nasz stary domek. Patrzylem na to z przyjemnoscia. Masz racje, Jannie Cross, pomyslalem. Nie ma jak w domu. Moze dlatego tak ciezko pracuje, zeby go chronic. Ale moze po prostu usprawiedliwialem sie przed samym soba i zawsze bede. ROZDZIAL 72 Nastepnego ranka pojechalem do biura terenowego FBI. Na calym pietrze szumialy faksy, dzwonily telefony, pracowaly komputery. Pelno energii, dobrej i zlej. Bylo juz jasne, ze Mitchell Brand to nie nasz facet i ze moze nawet ktos go wrobil.Betsey Cavalierre wrocila z wolnego weekendu. Opalila sie, usmiechala i wygladala na wypoczeta. Zastanawialem sie przez chwile, gdzie byla, ale zaraz wciagnela mnie robota. Nafaszerowany najnowsza technika "gabinet wojenny" Biura nadal dzialal, ale teraz wszystkie mozliwe tropy pokrywaly juz trzy sposrod czterech scian. FBI uwazalo, ze trzeba zbadac wszystkie. Dyrektor sprawdzil w archiwum, ze bylo to najwieksze polowanie w historii Biura. Wielkie korporacje naciskaly. To samo sie dzialo na poczatku lat dziewiecdziesiatych, kiedy Unabomber zabil nowojorskiego biznesmena. Wiekszosc dnia spedzilem w dusznej sali konferencyjnej bez okien. Razem z kilkoma agentami i detektywami ogladalismy niekonczace sie slajdy. Na duzym ekranie pojawiali sie kolejni podejrzani. Potem dyskutowalismy o nich i dzielilismy ich na kategorie: wylaczony, czynny, bardzo aktywny. O szostej wieczorem starszy agent Walsh zwolal narade. Podejrzewal, ze bandyci wkrotce znow uderza. Betsey Cavalierre spoznila sie na zebranie. Usiadla z tylu i przyjela role obserwatora. Dwoje psychologow behawioralnych z FBI opracowalo liste nastepnych potencjalnych ofiar Supermozga: bankow miedzynarodowych, duzych towarzystw ubezpieczeniowych, firm wydajacych karty kredytowe, konglomeratow komunikacyjnych i firm z Wall Street. Doktor psychologii Joanna Rodman powiedziala, ze jeszcze nie spotkala sie z taka zajadloscia i nienawiscia, jak przy ostatnich rabunkach. Uwazala, ze sprawcom sprawia przyjemnosc przechytrzanie wladz i prawdopodobnie szukaja slawy i rozglosu. Zakonczyla w sposob mocno prowokujacy. Byla przekonana, ze Supermozg znow zaatakuje. -Moge sie zalozyc, ze uderzy raz jeszcze - oswiadczyla. - Choc nie jestem typem hazardzistki. Przez dluzszy czas nie odzywalem sie w ogole. Wolalem siedziec cicho i sluchac. W ten sposob postepowalem na studiach, najpierw na Uniwersytecie Georgetown, a potem na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Agentka Cavalierre zachowywala sie zupelnie inaczej. -A co pan o tym sadzi, doktorze Cross? - zapytala natychmiast po przemowie doktor Joanny Rodman. - Pan tez moglby sie zalozyc, ze Supermozg znow zaatakuje? Potarlem brode i przypomnialem sobie, ze taki sam odruch mialem na studiach. -Ja tez nie jestem hazardzista. Przekonuje mnie lista jego potencjalnych celow. Zgadzam sie z wiekszoscia tego, co tu uslyszalem. Za wszystkim stoi jeden czlowiek. Werbuje rozne grupy do poszczegolnych zadan. Spojrzalem na Betsey z troche niezadowolona mina i mowilem dalej. -Uwazam, ze pierwsze morderstwa mialy wszystkich zastraszyc. I tak sie stalo. Ale przy porwaniu kobiet z MetroHartford bandyci dzialali szybko i skutecznie bez rozlewu krwi. Nie widze tu zajadlosci ani nienawisci. Zakladniczki tez o niczym takim nie wspominaly. To bylo zupelnie co innego niz wczesniejsze napady na banki. Nikt nie zginal i dlatego podejrzewam, ze... to koniec tej sprawy. Nic wiecej sie nie wydarzy. -Co?! - zdumiala sie Betsey. - Trzydziesci milionow i do widzenia? Przytaknalem. -Wydaje mi sie, ze teraz Supermozg gra z nami w inna gre: "Zlapcie mnie, jesli potraficie". A nie potrafimy. ROZDZIAL 73 Betsey Cavalierre podeszla do mnie zaraz po naradzie.-Nie chce ci sie podlizywac, ale zgadzam sie z toba - powiedziala. - On chyba rzeczywiscie w cos z nami gra. Moze nawet wystawil nam Mitchella Branda. -Mozliwe - przyznalem. - Pozornie to wszystko jest bez sensu. Ale facet ma niezwykle wysokie mniemanie o sobie i lubi wspolzawodnictwo. I na razie tylko tyle o nim wiemy. -Zrelaksujmy sie dzisiaj troche, Alex. Chodzmy sie napic. Chce z toba pogadac. Obiecuje, ze nie bede gledzic o Supermozgu. Przygryzlem wargi. -Musze wracac do domu, Betsey. Wczoraj odebralem ze szpitala moja mala Jannie. Przepraszam, ze odmawiam ci drugi raz. Nie mysl, ze cie unikam. Usmiechnela sie uprzejmie. -Rozumiem cie. Nie ma sprawy. To ten moj szosty zmysl. Ciagle mi podpowiada, ze potrzebujesz z kims pogadac. Wracaj do domu. Ja mam tu jeszcze co robic. Aha, jutro lecimy do Hartford. Chcemy przesluchac bylych i obecnych pracownikow MetroHartford. Powinienes poleciec z nami. To wazne. Startujemy okolo osmej z lotniska Bolling. -Dobrze, przyjade. Jakos dopadniemy Supermozga. Jesli wystawil nam Mitchella Branda, popelnil pierwszy blad. To znaczy, ze ryzykuje, chociaz nie musi. Pojechalem do domu i zjadlem z rodzina fantastyczna kolacje. Tego wieczoru na pewno najlepsza w Waszyngtonie. Babcia upiekla indyka. Robi to co kilka miesiecy. Mowi, ze prawidlowo przyrzadzony indyk jest za dobry, zeby jesc go tylko dwa razy do roku, w Boze Narodzenie i Swieto Dziekczynienia. -Widziales to, Alex? - zapytala i wreczyla mi wycinek z "Washington Post". Rada Praw Dziecka opublikowala liste najlepszych i najgorszych miejsc do wychowywania dzieci. Waszyngton byl na samym koncu. -Widzialem - odparlem. Nie moglem sie powstrzymac od drobnej uwagi. - Teraz wiesz, dlaczego zarywam tyle nocy. Probuje zrobic porzadek w naszej stolicy. Babcia spojrzala mi prosto w oczy. -I nie wychodzi ci to, chlopcze - powiedziala. Coz za ironia losu. W tym dniu tygodnia zawsze mielismy wieczorem lekcje boksu. Jannie nalegala, zebym zszedl z Damonem na dol, a ona bedzie tylko patrzec. Damon mial gotowa odzywke na te okazje. -Chcesz, zebym tez wyladowal w szpitalu. -Blad - odparowala Jannie. - Poza tym, doktor Petito powiedzial, ze lekcje boksu i twoj cios nie mialy nic wspolnego z moim nowotworem. Nie przeceniaj sie. Damo. Nie jestes Muhammadem Ali. Wiec zeszlismy do piwnicy i skoncentrowalismy sie na podstawach, czyli pracy nog. Pokazalem nawet dzieciom, jak Ali wykolowal Sonny Listona w pierwszych dwoch walkach w Miami i Lewiston w Maine, a potem w ten sam sposob Floyda Pattersona, ktory wysmiewal go przez kilka miesiecy przed walka. -To lekcja boksu czy historii starozytnej? - zapytal w koncu Damon z lekka nuta pretensji w glosie. -Dwa w jednym! - zawolala zachwycona Jannie. - Boks i historia razem. Ekstra! Znow byla soba. Kiedy dzieci poszly spac, zadzwonilem do Christine. Znow uslyszalem tylko automatyczna sekretarke; nie podnosila sluchawki. Poczulem sie, jakbym dostal nozem miedzy zebra. Wiedzialem, ze moje zycie musi toczyc sie dalej, ale ciagle mialem nadzieje, ze namowie ja do zmiany decyzji. Ale jak to bylo mozliwe, skoro nie chciala ze mna rozmawiac? Nie pozwalala mi nawet mowic do malego Aleksa. Strasznie za nim tesknilem. Skonczylem przy pianinie. Przypomnialo mi to, ze galaretka jest potrawa, ktora lubi przywierac do bialego chleba, dzieciecych buzi i klawiszy. Wytarlem je starannie, potem, chcac poprawic nastroj, gralem Bacha i Mozarta. Nie pomoglo. ROZDZIAL 74 Nastepnego ranka przyjechalem do wojskowej bazy lotniczej Bolling w Anacostii za dziesiec osma. Betsey Cavalierre, James Walsh i dwaj inni agenci zjawili sie punkt osma. Behawiorystka z Quantico, doktor Joanna Rodman, spoznila sie kilka minut. Odlecielismy czarnym, lsniacym helikopterem bell. Wygladal bardzo oficjalnie. Rozpoczelismy polowanie na Supermozga. Mialem nadzieje, ze on nie poluje na nas.O dziewiatej trzydziesci wyladowalismy w srodmiejskiej centrali MetroHartford. Po wejsciu do budynku odnioslem wrazenie, ze celowo zaprojektowano go tak, zeby wzbudzal zaufanie, moze nawet zachwyt. Bardzo wysoki hol, wszedzie szklo, posadzka jak czarne lustro, na scianach ogromne dziela sztuki nowoczesnej. Co innego biura. Wielkie, duszne sale na kazdym pietrze, podzielone niskimi sciankami na mnostwo klitek. Musial to wymyslic poczatkujacy architekt albo ktorys z pracownikow firmy. Wywolalismy lekkie zamieszanie w malych boksach. FBI przyslalo tu wczesniej swoich ludzi, ale dzis przyjechali wazniaki. Przesluchalem dwadziescia osiem osob. Niewiele z nich mialo poczucie humoru. Jakby dewiza MetroHartford bylo "Z czego tu sie smiac?" Wiekszosc nie lubila ryzyka. Kilka razy uslyszalem, ze "ostroznosci nigdy za wiele". Najbardziej intrygujaca okazala sie ostatnia rozmowa. Kobieta nazywala sie Hildie Rader. Umieralem z nudow, ale jej pierwsze zdanie ozywilo mnie natychmiast. -Chyba spotkalam jednego z porywaczy. Tutaj, w centrum Hartford. Byl tak blisko mnie, jak pan teraz. ROZDZIAL 75 Staralem sie nie okazywac mego zaskoczenia.-A dlaczego nikomu pani o tym nie powiedziala? - zapytalem. -Zadzwonilam pod numer "goracej linii", ktora zalozyla firma. Rozmawiali ze mna jacys idioci. Nikt nie potraktowal mnie powaznie. -Zamieniam sie w sluch, Hildie - oznajmilem. Hildie Rader byla duza kobieta o ladnym, szczerym usmiechu. Miala czterdziesci dwa lata i kiedys pracowala tu jako sekretarka. Juz nie byla zatrudniona w MetroHartford i moze dlatego nikt jej jeszcze nie przesluchal. Zwolnili ja z firmy dwa razy. Najpierw podczas jednej z okresowych redukcji personelu. Po dwoch latach przyjeli ja z powrotem. Ale trzy miesiace temu dostala wymowienie z powodu "zlej chemii" z szefem, jak to okreslila. Jej dyrektor nazywal sie Louis Fincher i jego zona znalazla sie w porwanym autokarze. -Niech pani opowie o tym mezczyznie, ktorego pani spotkala - zachecilem, kiedy skonczyla mowic. Przyjrzala mi sie podejrzliwie. -A dostane za to jakies pieniadze? Wie pan, jestem bez pracy. -Firma wyznaczyla nagrode za informacje o porywaczach. Rozesmiala sie i pokrecila glowa. -To dlugo potrwa. A poza tym, czy mozna im ufac? Nie moglem zaprzeczyc temu, co powiedziala. Czekalem, az pozbiera mysli. Wyczulem, ze zastanawia sie, ile mi powiedziec. -Poznalam go w barze Toma Quinna. To na Asylum Street obok Pavilion i Old State House. Pogadalismy i facet mi sie spodobal. Ale troche za bardzo mnie czarowal i zrobilam sie ostrozna. Z takimi zwykle sa klopoty. Zdarzaja sie zonaci i zboczency. Wygladal na zadowolonego, ale skonczylo sie na niczym. Wie pan, co mam na mysli. Wyszedl pierwszy. Kilka wieczorow pozniej znow go tam spotkalam! Tylko tym razem wszystko bylo inaczej. Barmanka to moja dobra przyjaciolka. Powiedziala mi, ze ten facet pytal ja o mnie kilka dni przed naszym pierwszym spotkaniem. Znal moje nazwisko i wiedzial, ze pracowalam w MetroHartford. Wiec z czystej ciekawosci zaczelam z nim rozmawiac drugi raz. -Nie bala sie go pani? - zapytalem. -U Toma Quinna nic mi nie grozilo. Wszyscy mnie tam znaja i w razie potrzeby natychmiast by mi pomogli. Chcialam sie dowiedziec, o co temu facetowi chodzi, do cholery? I szybko zrozumialam. Bardziej interesowalo go MetroHartford niz ja. Glownie dyrekcja. Kto jest najbardziej wymagajacy, kto naprawde rzadzi. I ich rodziny. Wypytywal zwlaszcza o Finchera i Doonera. A potem wyszedl pierwszy, jak poprzednio. Skonczylem notowac i skinalem glowa. -Pozniej juz go pani nie widziala? Hildie Rader pokrecila glowa i zmruzyla oczy. -Nie, ale slyszalam o nim. Przyjaznie sie z Liz Becton. Jest jedna z sekretarek prezesa Doonera. To on rzadzi w MetroHartford. Widzialem go w akcji i zgadzalem sie z Hildie. Byl najwazniejszy w firmie. -Ciekawa sprawa - ciagnela Hildie. - Liz spotkala faceta, ktory wygladal jak ten moj z baru Quinna. Bo to byl ten sam facet. Siedzial obok niej w kawiarni Bordersow na Main Street. Zagadywal ja przy kawie, czy co tam pila. Niech pan zgadnie, kto go interesowal? Dyrekcja MetroHartford! To musial byc jeden z porywaczy, no nie? ROZDZIAL 76 W ciagu dlugiego dnia dowiedzialem sie, ze prawie siedemdziesiat tysiecy osob w rejonie Hartford pracuje w ubezpieczeniach. Nie tylko w MetroHartford, Aetnie, Travelers, MassMutual, Phoenix Home Life i United Health Care. Wszystkie inne towarzystwa tez maja tam centrale. Przybywalo nam pomocnikow i podejrzanych. Supermozg mogl byc w przeszlosci zwiazany z ktoras z tych firm.Po pracy poszedlem do pobliskiego hotelu Marriott, zeby wymienic spostrzezenia z reszta grupy. Wedlug zeznan Hildie Rader, jeden z porywaczy byl zapewne w Hartford tydzien przed uprowadzeniem autokaru. -Jutro rano przesluchamy obie - powiedziala Betsey. - Rader i Becton. Opisza nam faceta i zrobimy portret pamieciowy. Pokazemy go w centralach towarzystw ubezpieczeniowych. I musza nam przyslac z Waszyngtonu rysopisy, ktore juz mamy. Zobaczymy, czy pasuja do siebie. Potem usmiechnela sie. -Cos sie zaczyna dziac. Moze tamci nie sa wcale tacy sprytni. Okolo osmej trzydziesci wieczorem wyszedlem z apartamentu hotelowego, by zadzwonic do dzieci, zanim pojda spac. Telefon odebrala babcia. Jeszcze nie zdazylem sie odezwac, a juz wiedziala, ze to ja. -W domu wszystko w porzadku, Alex. Dajemy sobie rade bez ciebie. Straciles wspaniala kolacje. Duszona wolowine. Postanowilam zrobic twoje ulubione danie, jak tylko sie dowiedzialam, ze cie nie bedzie. Przewrocilem oczami. Nie moglem w to uwierzyc. -Naprawde jedliscie duszona wolowine?! Chichotala dobre pol minuty. -Oczywiscie, ze nie. Zartuje. Ale zjedlismy zeberka. Rozesmiala sie jeszcze glosniej. To moje drugie ulubione danie, a po kiepskiej kolacji hotelowej burczalo mi w brzuchu. -Naprawde byly kanapki z indykiem - przyznala sie w koncu. - A na deser ciasto orzechowe. Jannie i Damon sa obok mnie. Gramy w scrabble. Wygrywam oszczednosci ich calego zycia. Jannie zabrala jej sluchawke. -Babcia wygrywa tylko marnymi dwunastoma punktami, a juz zrobila swoj ruch. Wszystko w porzadku, tatusiu? - zapytala macierzynskim tonem. -Oczywiscie - odparlem. - Czy mogloby byc inaczej? Jak sie czujesz? Poprawil mi sie nastroj. Babcia mnie rozbawila. Jannie zachichotala. -Super. Damon jest zaskakujaco mily. Dowiedzial sie w szkole, co mialam zadane i juz wszystko odrobilam. No, biore sie powaznie za gre. Musze wyjsc na prowadzenie. Tesknimy za toba, tatusiu. Nie daj sobie zrobic krzywdy. Ani sie waz. Poczulem sie jak pijany, ale powloklem sie z powrotem, zeby dokonczyc sesje robocza z agentami FBI. "Nie daj sobie zrobic krzywdy" - myslalem, idac dlugim korytarzem. Jannie zaczynala mowic jak Christine. "Ani sie waz". ROZDZIAL 77 Kiedy zapukalem do pokoju Betsey, myslami bylem gdzie indziej. Otworzyla drzwi. Wygladalo na to, ze jest sama; agenci juz poszli. Zdazyla sie przebrac w bialy T-shirt i dzinsy. Byla boso.-Przepraszam, musialem zadzwonic do domu - powiedzialem. Usmiechnela sie szeroko. -Sami zalatwilismy wszystko. -Doskonale - odparlem. - Boze, blogoslaw FBI. Jestescie najlepsi. "Wiernosc, Mestwo, Prawosc". -Znasz motto na naszym godle. Po prostu bylismy wykonczeni. Mozemy teraz pojsc na tego odkladanego drinka, jesli chcesz. Nie masz juz zadnej wymowki. Przeczytalam w windzie, ze na dachu jest bar. A moze wolisz muzeum sportu albo policji? -Bar na dachu brzmi zachecajaco - odrzeklem. - Bedziesz mogla pokazac mi stamtad miasto. Z baru rzeczywiscie byl doskonaly widok na Hartford i okolice. Z naszego miejsca widzialem neonowe logo Aetny i Travelers, i droge numer osiemdziesiat cztery wijaca sie na polnocny wschod w kierunku Massachusetts Tumpike. Betsey poprosila o kieliszek caberneta, ja zamowilem piwo. -Co slychac w domu? - zapytala, kiedy barman przyjal zamowienie. Rozesmialem sie. -W domu mam teraz dwoje dzieci, kazde jest wspaniale, ale w naszym zyciu nastepuja rozne zmiany. -Ja mam piecioro rodzenstwa. Jestem najstarsza i najbardziej rozpieszczona. Wiem wszystko o zmianach w rodzinie. Usmiechnela sie. Z przyjemnoscia zauwazylem, ze jest rozluzniona. Ja tez bylem. -Ktore z nich faworyzujesz? - zapytala. - Ktores na pewno. Ale nie mow mi. Wiem, ze sie nie przyznasz. U nas ja bylam pupilka rodzicow. Stad wzial sie wieczny problem mojego zycia. -Jaki problem? - zapytalem z usmiechem. - Nie widze zadnego problemu. Myslalem, ze bylas doskonala. Betsey skubala z dloni solone orzeszki. Spojrzala mi prosto w oczy. -Syndrom perfekcjonistki. Nigdy nie bylam z siebie zadowolona. Wszystko, co robilam, musialo byc bez zarzutu. Zadnych bledow, zadnych potkniec. Rozesmiala sie, potrafila smiac sie z siebie samej. To mi sie w niej podobalo: nie byla wazniaczka i jej podejscie do zycia wydawalo sie bardzo zdrowe. -Ciagle dazysz do idealu? - zapytalem. Odgarnela wlosy z oczu. -I tak, i nie. W pracy tak. Jestem taaaka dobra w Biurze. Niezastapiona. Jak to sie mowi? "Ambicja tworzy wiecej zaufanych niewolnikow niz potrzeba". Ale musze przyznac, ze brakuje mi w zyciu pewnej rownowagi. Mozna to przedstawic obrazowo. Zonglujesz czterema kulami, czyli praca, rodzina, przyjaciolmi i stanem ducha. Praca to gumowa kula. Jesli upadnie, odbije sie z powrotem. Pozostale kule sa szklane. -Zdarzalo mi sie je upuszczac. Czasem odpryskuja z nich tylko okruchy, kiedy indziej rozbijaja sie na kawalki. -Otoz to. Barman podal nam drinki. Pociagnelismy nerwowo po lyku. Smieszna sprawa. Oboje wiedzielismy, co sie dzieje, choc nie wiedzielismy, jak to sie skonczy, i czy to dobrze, czy zle. Betsey miala w sobie duzo wiecej ciepla, niz sie spodziewalem. I umiala sluchac. -Zaloze sie - powiedziala - ze w rzeczywistosci utrzymujesz rownowage miedzy praca, rodzina i przyjaciolmi. Twoj stan ducha tez wydaje sie w porzadku. -Ostatnio praca nie bardzo mi wychodzi. A na stan ducha ty tez chyba nie narzekasz. Masz w sobie tyle zapalu, pewnosc siebie. Ludzie cie lubia. Ale juz to na pewno slyszalas. -Nie tak czesto, zebym nie chciala uslyszec jeszcze raz. Podniosla kieliszek. -Za stan ducha i podwojne dozywocie dla naszego przyjaciela Superfiuta. -Zwlaszcza za to drugie - odpowiedzialem i unioslem piwo. Betsey popatrzyla na swiatla miasta. -Wiec jestesmy we wspanialym Hartford - powiedziala. Przygladalem sie jej przez chwile. Bylem pewien, ze tego chce. -I co? - zapytalem. Rozesmiala sie zarazliwie. Miala piekny usmiech. Pasowal do jej ciemnych, blyszczacych oczu. -Co masz na mysli? -Dobrze wiesz. Smiala sie dalej. -Musze ci zadac to pytanie, Alex. Nie mam wyboru. Moze byc krepujace, ale trudno. Okay... Chcesz, zebysmy poszli do mojego pokoju? Bo ja tak. Bez zobowiazan. Mozesz mi wierzyc. Nie bede ci sie pozniej narzucac. Nie wiedzialem, co jej odpowiedziec, ale nie powiedzialem nie. ROZDZIAL 78 Wyszlismy w milczeniu z baru. Czulem sie troche niepewnie, moze nawet bardzo niepewnie.-Lubie zobowiazania - powiedzialem w koncu. - Czasem lubie nawet, gdy ktos sie lekko narzuca. -Wiem. Ale ten jeden raz po prostu daj sie poniesc fali. To dobrze zrobi nam obojgu. Bedzie przyjemnie. W windzie po raz pierwszy pocalowalismy sie. Czule i delikatnie. To bylo cos, co sie pamieta. Taki powinien byc pierwszy pocalunek. Betsey musiala stanac na palcach, zeby dosiegnac moich ust. Wiedzialem, ze tego nie zapomne. Ledwo sie rozdzielilismy, wybuchnela smiechem. Jak to ona. -Przeciez nie jestem az taka niska! Mam prawie metr szescdziesiat trzy wzrostu. Dobrze caluje? -Bardzo dobrze. Ale jestes niska. Czulem slodkomietowy smak jej ust. Zastanawialem sie, kiedy zdazyla polknac mietowke. Byla bardzo szybka. Miala miekka, gladka skore i lsniace, ciemne wlosy do ramion. Nie moglem zaprzeczyc, ze mi sie podoba. Ale co z tego, skoro wiedzialem, ze dla mnie jest na to o wiele za wczesnie. Winda otworzyla sie na jej pietrze. Ogarnelo mnie niecierpliwe podniecenie i chyba strach. Nie mialem pojecia, co z tym zrobic. Wiedzialem tylko, ze lubie Betsey Cavalierre. Chcialem ja przytulic, poznac blizej. Przekonac sie, jak to jest byc z nia. Co mysli, o czym marzy, co moze za chwile powiedziec. Powiedziala: -Walsh! Cofnelismy sie szybko do windy. Walilo mi serce. Niech to szlag! Odwrocila sie do mnie i wybuchnela smiechem. -Mam cie! Nikogo tam nie bylo. Nie badz taki nerwowy. Choc ja tez jestem spieta. Oboje sie rozesmialismy. Bylo mi z nia dobrze, na pewno. I moze to powinno na razie wystarczyc. Chcialem byc przy niej, chcialem sie smiac wraz z nia. W jej pokoju przytulilismy sie do siebie. Miala cieple cialo. Delikatnie przesunalem palcami w dol jej plecow. Westchnela cicho. Gladzilem jej skore. Zaczela szybciej oddychac. Serce mi walilo. -Nie moge, Betsey - szepnalem. - Jeszcze nie. -Wiem - odpowiedziala cicho. - Po prostu trzymaj mnie tak. Jest przyjemnie. Opowiedz mi o niej. Mozesz mi sie zwierzyc. Pewnie miala racje. Powinienem sie jej zwierzyc i nawet chcialem. -Jak powiedzialem, lubie sie wiazac. Intymnosc to cos wspanialego, ale uwazam, ze trzeba sobie na nia zasluzyc. Nazywa sie Christine Johnson. Kochalem ja. Bylo nam dobrze. Zawsze pragnalem z nia byc. Zalamalem sie. Nie chcialem tego, ale nagle zaczalem lkac. Plakalem i nie moglem przestac. Trzaslem sie, a Betsey przytulala mnie mocno. -Przepraszam - wykrztusilem w koncu. -Nie ma za co - odrzekla. - Wszystko w porzadku. Odsunalem sie troche i spojrzalem na nia. Miala lzy w oczach. -Przytulmy sie - powiedziala. - Oboje tego potrzebujemy. Dlugo stalismy, trzymajac sie w objeciach. Potem poszedlem do siebie. ROZDZIAL 79 Supermozg czul sie piekielnie pewny siebie i byl szalenie podniecony. Jest w Hartford! Juz sie nikogo nie boi. Ani FBI, ani kogokolwiek innego zwiazanego z ta sprawa.Jak wykorzystac zwyciestwo? Co jeszcze wymyslic? Tylko to go obchodzilo. Jak byc coraz lepszym. Mial plan na te noc. Chodzilo o sprytny i perwersyjny manewr. Nikt jeszcze nie wpadl na cos takiego. Wspanialy i oryginalny pomysl. Wlamal sie do malego domku na przedmiesciu Hartford. Wycial szybe w drzwiach wejsciowych, siegnal do wewnetrznej klamki, przekrecil ja i... voila byl w srodku. Przez moment rozkoszowal sie cisza. Slyszal tylko swist wiatru w drzewach nad pobliskim stawem. Troche sie bal, ale strach to naturalne, podniecajace uczucie. Wspaniala chwila. Wlozyl maske prezydenta Clintona - taka sama, jakiej uzyto podczas pierwszego napadu na bank. Ruszyl cicho w strone sypialni. Czul sie juz prawie jak u siebie. Posiadanie to dziewiecdziesiat dziewiec procent prawa do czegos. Czy nie tak mowi stare porzekadlo? Chwila prawdy! Ostroznie otworzyl drzwi. W pokoju pachnialo drzewem sandalowym i jasminem. Zaczekal w progu, az wzrok oswoi sie ze slabym swiatlem. Zmruzyl oczy i rozejrzal sie. Zobaczyl ja! Teraz! Ruszaj! Nie ma chwili do stracenia! Rzucil sie w strone podwojnego lozka i opadl calym ciezarem na spiaca postac. Steknela, potem wrzasnela. Zakleil jej usta tasma i przykul kajdankami rece do slupkow lozka. Juz po wszystkim. Szybko i skutecznie. Ofiara probowala krzyczec i uwolnic sie. Miala na sobie zolte, jedwabne majteczki, przyjemne w dotyku. Sciagnal je z niej i przylozyl sobie do twarzy. Potem potarl nimi zeby. -Nie szarp sie - nakazal. - Nie uciekniesz. Przestan sie rzucac! To mnie denerwuje. Odprez sie. Nic ci sie nie stanie. Zalezy mi na tym, zeby nic ci sie nie stalo. Dal jej kilka sekund na zrozumienie sensu tego, co powiedzial. Nachylil sie tak nisko, ze prawie stykali sie twarzami. -Wytlumacze ci, po co tu przyszedlem. Co planuje. Wyjasnie to bardzo jasno i dokladnie. Mam nadzieje, ze nikomu o tym nie powiesz. Bo jesli tak, wroce tu rownie latwo, jak wszedlem dzisiaj. Nie przeszkodza mi zadne zabezpieczenia, jakie zainstalujesz. Bede cie torturowal, a potem zabije. Ale najpierw zrobie ci cos o wiele gorszego. Ofiara skinela glowa. Zrozumiala. Nareszcie. "Tortury" to magiczne slowo. Moze powinni go czesciej uzywac w szkolach? -Obserwowalem cie od jakiegos czasu. Doskonale sie nadajesz. Jestem tego pewien. W takich sprawach zwykle sie nie myle. Mam racje na dziewiecdziesiat dziewiec procent. Ofiara znow sie pogubila. Poznal to po jej oczach. Swiatla zapalone, ale nikogo nie ma w domu. -Mam taki pomysl. Sprobuje zrobic ci dzisiaj dziecko - wyjasnil wreszcie Supermozg. - Tak, dobrze uslyszalas. Chce, zebys miala dziecko. Znam twoj rytm plodnosci i program antykoncepcyjny. Nie pytaj skad; po prostu znam. Mowie powaznie, wierz mi. -Jesli pozbedziesz sie dziecka, przyjde po ciebie, Justine - ostrzegl. - Jesli usuniesz ciaze, bede cie straszliwie torturowal, a potem zabije. Ale nie martw sie, to bedzie wyjatkowe dziecko. Warto je urodzic. Kochaj sie ze mna, Justine. ROZDZIAL 80 Nazajutrz w poludnie okazalo sie, ze w naszej sprawie nastapil kolejny, nieoczekiwany i przerazajacy zwrot. Przesluchiwalem personel MetroHartford, gdy nagle wpadla Betsey. Wywolala mnie na korytarz. Byla blada na twarzy.-O, nie - wykrztusilem. - Co znowu? -Alex, to nie do wiary! Cala sie trzese. Posluchaj, co sie stalo. W nocy na przedmiesciu Hartford zgwalcono dwudziestopiecioletnia kobiete. W jej wlasnym domu. Napastnik powiedzial jej, ze chce, zeby miala z nim dziecko. Po jego wyjsciu pojechala do szpitala i zawiadomila policje. Byl w masce Clintona. W takiej samej, jak ta z pierwszego napadu na bank. W dodatku nazywal siebie Supermozgiem. -Ta kobieta nadal jest w szpitalu? Sa z nia policjanci? - zapytalem. Moj mozg pracowal na najwyzszych obrotach. Rozwazalem rozne mozliwosci. To nie mogl byc przypadek. Facet w masce Clintona na przedmiesciu Hartford? Cos za blisko nas. -Wrocila do domu - odpowiedziala Betsey - i wlasnie znalezli ja martwa. Ostrzegal ja, zeby nikomu nic nie mowila i nie usuwala ciazy. Nie posluchala go. Popelnila blad. Otrul ja. Niech go szlag trafi, Alex! Pojechalismy do domku kobiety. Znow przerazajacy widok. Lezala groteskowo poskrecana na podlodze w kuchni. Przypomnialy mi sie ciala Brianne i Errola Parkerow. Supermozg ukaral swoja ofiare. Technicy FBI juz sie krzatali na miejscu. Betsey i ja nie mielismy tam nic do roboty. Skurwiel przyjechal wlasnie do Hartford, moze jeszcze nadal tu byl. Wyraznie naigrawal sie z nas. Jeszcze nie prowadzilem takiego stresujacego sledztwa. Kto stoi za tymi wszystkimi napadami i morderstwami? Dlaczego nie mozemy go wytropic? Kim jest ten Supermozg, do cholery? Czy rzeczywiscie byl w Hartford w nocy i tego ranka? Po co tak ryzykuje? Siedzialem w centrali MetroHartford prawie do siodmej wieczorem. Staralem sie tego nie okazywac, ale mialem dosyc tej roboty. Przesluchalem jeszcze kilka osob, potem poszedlem do biura personalnego poczytac listy z pogrozkami. Byly ich cale sterty. Pisali je glownie rozzaleni i wsciekli czlonkowie rodzin, ktorym odmowiono prawa do odszkodowania i ci, ktorzy uwazali, ze sprawy ciagna sie zbyt dlugo. Przez godzine rozmawialem z szefowa ochrony budynku, Jeny Mayer. Pracowala niezaleznie od Steve'a Boldinga - on byl tylko zewnetrznym konsultantem. Zaznajomila mnie z procedurami sprawdzania poczty, grozb podlozenia bomby, e-maili z pogrozkami i podejrzanych przesylek, ktore moglyby eksplodowac. -Bylismy przygotowani na wszystko - powiedziala. - Tylko nie na to, co sie stalo. Mialem ciezki dzien. Wciaz widzialem w wyobrazni otruta kobiete. Supermozg chcial, zeby urodzila mu dziecko. Prawdopodobnie nie mial zatem dzieci. Pragnal miec potomka, malenki okruch niesmiertelnosci. ROZDZIAL 81 Wrocilem do Waszyngtonu ostatnim wieczornym samolotem. Przyjechalem do domu kilka minut po jedenastej. W kuchni palilo sie swiatlo, na gorze bylo ciemno. Dzieci widocznie juz spaly.-To ja - oznajmilem, uchylajac skrzypiace drzwi kuchenne. Pomyslalem, ze trzeba je nasmarowac. Znow zaniedbalem naprawy domowe. -Wylapales wszystkich bandytow? - zapytala od stolu babcia. Przed nia lezala ksiazka Kolor wody. -Idziemy w dobrym kierunku. Przestepca popelnil w koncu kilka bledow. Za bardzo ryzykuje. Niedlugo go zlapiemy. Mam nadzieje. Ciekawa ksiazka? Chcialem zmienic temat. Bylem w domu, nie w pracy. Wydela wargi w lekkim usmiechu. -Mam nadzieje. Ladny opis sztormu. Ale nie rob unikow. Siadaj i opowiadaj. -A moge mowic na stojaco? Chcialbym zrobic sobie cos do jedzenia. Zmarszczyla brwi i pokrecila glowa z niedowierzaniem. -W samolocie nie dali ci kolacji? -Owszem. Prazone orzeszki w miodzie i maly kubek coli. Menu pasowalo do calego dnia. Dobry ten kurczak? Przechylila glowe na bok i przyjrzala mi sie. -Do niczego. Nigdy mi nie wychodzi. A jak myslisz? Oczywiscie, ze dobry! To dzielo sztuki kulinarnej. Przestalem zagladac do lodowki i odwrocilem sie do niej. -Przepraszam. Czy przypadkiem sie nie klocimy? -Alez skad. Wiedzialbys, gdyby tak bylo. Co slychac? Bo u mnie wszystko dobrze. A ty znow za ciezko pracujesz. Ale chyba ci to odpowiada, prawda? Pogromca Smokow ze swoim nieodlacznym mieczem. Wyjalem kurczaka z lodowki. Umieralem z glodu. Pewnie moglbym go zjesc na zimno. -Moze to cholerne sledztwo wkrotce sie skonczy - powiedzialem. -Ale beda nastepne. Ktoregos dnia widzialam ladne zdanie: "Zawsze moze byc lepiej, a potem sie umiera". Co o tym myslisz? Pokiwalem glowa i westchnalem. -Ty tez masz dosyc zycia z detektywem z wydzialu zabojstw? Nie moge miec o to pretensji. Babcia skrzywila sie. -Alez nie. Wrecz przeciwnie. Bardzo to lubie. Ale rozumiem, dlaczego inni moga tego nie lubic. -Ja rowniez. Zwlaszcza w takie dni, jak dzis. Nie podoba mi sie to, co zaszlo miedzy mna i Christine. Jestem wsciekly i przybity. Ale wiem, czego sie bala. Ja takze sie tego boje. Babcia wolno pokiwala glowa. -Nawet jesli to nie moze byc Christine, potrzebujesz kogos. Jannie i Damon tez. To powinno byc dla ciebie najwazniejsze. Wrzucilem zimnego kurczaka i dodatki do rondla. -Spedzam z dziecmi mnostwo czasu. Ale popracuje nad tym. -Jak, Alex? Zawsze pracujesz nad dochodzeniami. Ostatnio to wydaje sie dla ciebie najwazniejsze. Zabolala mnie ta uwaga. Czyzby to bylo prawda? -Ostatnio popelniono serie brutalnych morderstw. Ale znajde sobie kogos. Chyba ktos mnie zechce? Babcia zachichotala. -Moze jakis seryjny zabojca. Na pewno sa toba zainteresowani. Okolo pierwszej poszedlem w koncu na gore. Bylem na szczycie schodow, gdy zadzwonil telefon. Jasna cholera! Zaklalem i wpadlem do mojego pokoju. Podnioslem sluchawke, zanim obudzil sie caly dom. -Tak? -Przepraszam, Alex. To ja - uslyszalem szept Betsey. -Nic nie szkodzi. - Ucieszylem sie, ze zadzwonila. - Co sie stalo? -Dobra wiadomosc. Mamy przelom w sledztwie. Pietnastoletnia dziewczyna z Brooklynu zglosila sie do MetroHartford po nagrode. Powiedziala, ze jej ojciec bral udzial w porwaniu autokaru. Zna tez pozostalych. W Nowym Jorku potraktowali to bardzo powaznie. Alex, podejrzanymi sa tamtejsi detektywi. Supermozg jest gliniarzem! ROZDZIAL 82 Supermozg jest gliniarzem... To by wyjasnialo wiele spraw. Na przyklad, skad tyle wie o ochronie bankow. I o nas.O piatej pietnascie rano spotkalem sie z Betsey i czterema agentami na lotnisku Bolling. Helikopter juz czekal. Wystartowalismy w takiej mgle, ze po paru sekundach ziemia przestala byc widoczna. Bylismy bardzo podnieceni i zaciekawieni. Betsey siedziala z przodu ze starszym agentem Doudem. Wlozyla szary kostium i biala bluzke. Znow wygladala powaznie i oficjalnie. Michael Doud dal mi akta pieciu nowojorskich detektywow. Byli z Brooklynu. Pracowali w szescdziesiatym pierwszym komisariacie niedaleko Coney Island i Sheepshead Bay. W ich okregu dzialaly gangi rosyjskie, azjatyckie, latynoskie i murzynskie oraz mafia. Podejrzani sluzyli w policji od dwunastu lat i przyjaznili sie ze soba. Z ich kartotek wynikalo, ze sa "dobrymi gliniarzami". Ale nie bez skazy. Zbyt czesto uzywali broni, nawet jak na ludzi z wydzialu narkotykow. Trzej z nich byli ciagle karani dyscyplinarnie. Zartobliwie mowili do siebie "goomba", od wloskiego slowa oznaczajacego kumpla. Przywodca paczki nazywal sie Brian Macdougall. W aktach znalazlem okolo szesciu stron o jego pietnastoletniej corce, naszym swiadku. Chodzila do gimnazjum siostr urszulanek i miala niewielu przyjaciol. Nowojorskim detektywom, ktorzy ja przesluchiwali wydawala sie odpowiedzialna, solidna i wiarygodna. Doniosla na ojca dlatego, ze pil i bil matke. Wedlug niej, to on i jego koledzy porwali autokar. Nareszcie bylem zadowolony. Tak wlasnie zazwyczaj wygladala policyjna robota. Zarzucalo sie wiele sieci i przynajmniej w jedna zawsze cos sie zlapalo. Informacje pochodzily najczesciej od ktoregos sposrod krewnych lub przyjaciol przestepcy. Jak teraz od rozzalonej corki chcacej ukarac ojca. O siodmej trzydziesci weszlismy do sali konferencyjnej na Police Plaza jeden. Nowojorscy gliniarze nazywaja ten budynek "Wielkim Gmachem". Czekalo na nas kilku miejscowych funkcjonariuszy, lacznie z szefem detektywow. Reprezentowalem policje waszyngtonska, bo Kyle Craig uwazal, ze powinienem znac opowiesc dziewczyny z pierwszej reki. Chcial wiedziec, czy jej uwierze. ROZDZIAL 83 Veronica Macdougall siedziala juz w duzej sali konferencyjnej. Byla w pogniecionych dzinsach i wsciekle zielonej bluzie sportowej. Rude wlosy sterczaly jej na wszystkie strony. Podkrazone oczy swiadczyly, ze w nocy w ogole nie spala. Patrzyla na nas obojetnym wzrokiem. Przedstawilismy sie i usiedlismy wokol masywnego stolu z mahoniu i szkla.-Veronica to bardzo dzielna mloda kobieta - powiedzial szef detektywow, Andrew Gross. - Opowie swoja historie wlasnymi slowami. Dziewczyna gwaltownie wciagnela powietrze. W jej zielonych oczach dostrzeglem strach. -W nocy wypisalam sobie rozne rzeczy. Zloze zeznanie, a potem mozecie mnie pytac. Gross wtracil sie delikatnie. Byl poteznym facetem, mial geste, siwe wasy i dlugie baki. -W porzadku, rob jak uwazasz. Nam wszystko odpowiada. Nie spiesz sie. Veronica pokrecila glowa. Wygladala bardzo niepewnie. -Nic mi nie jest. Chce mowic, sama tego potrzebuje. Potem zaczela opowiadac. -Moj ojciec to typ "prawdziwego mezczyzny". Bardzo sie tym chwali. Jest lojalny wobec przyjaciol, zwlaszcza gliniarzy. Jak to sie mowi, "rowny facet"? Ale to tylko jedna strona medalu. Moja matka byla piekna kobieta. Dziesiec lat temu, kiedy wazyla o pietnascie kilo mniej. Lubi ladne rzeczy. Buty, ubrania. Lubi je miec. Nie jest zbyt inteligentna. Ojciec za takiego sie uwaza i dlatego sie na niej niemilosierne wyzywa. Kilka lat temu zaczal duzo pic i od tej pory bije ja ciagle. Nazywa ja "tlumokiem" albo "grubym tlumokiem". Bardzo inteligentnie, co? Veronica urwala i rozejrzala sie. Sprawdzala nasze reakcje. Nie odzywalismy sie. Nie moglismy oderwac wzroku od pelnych gniewu zielonych oczu nastolatki. -Dlatego tu przyszlam. Dlatego robie te straszna rzecz, sypie wlasnego ojca. Lamie swieta zasade milczenia. Znow przerwala i popatrzyla na nas. Wpatrywalismy sie w nia. To mialo sens: przelom w sledztwie dzieki czlonkowi rodziny. -Ojciec nie wie, ze jestem o wiele sprytniejsza niz on. I bardzo spostrzegawcza. Moze nauczylam sie tego od niego. Kiedy mialam dziesiec czy jedenascie lat, tez chcialam byc detektywem. Ironia losu, co? To zalosne. Im bylam starsza, tym wiecej widzialam. Zauwazylam, ze ojciec ma o wiele wiecej pieniedzy, niz miec powinien. Czasami fundowal nam "przeprosinowa" wycieczke do Irlandii albo na Karaiby. I zawsze mial mnostwo forsy dla siebie. Zawsze sie dobrze ubieral, co roku zmienial samochod, kupil jacht. Stoi w Sheepshead Bay. Ostatniego lata strasznie sie urznal w pewien piatek. Pamietam, ze w sobote wybieral sie z kumplami detektywami na wyscigi na Aqueduct. Poszedl do domu babci. To kilka ulic od nas. Sledzilam go. Byl za bardzo pijany, zeby sie zorientowac. Wszedl do starej szopy w ogrodzie i odsunal stol i kilka desek. Nie widzialam dobrze, co robi, wiec wrocilam tam nastepnego dnia. Znalazlam kupe forsy. Nie wiedzialam, skad sie wziela, do dzis nie wiem. Ale na pewno nie odlozyl tyle z pensji. Naliczylam prawie dwadziescia tysiecy dolcow. Gwizdnelam kilka setek i sie nie polapal. Od tamtej pory zaczelam go uwazniej obserwowac. Od mniej wiecej miesiaca on i jego koledzy, jego goombas, cos planowali. Ciagle sie spotykali po pracy. Ktoregos wieczoru uslyszalam, jak wspominal swojemu kumplowi Jimmy'emu Crewsowi o Waszyngtonie. Potem wyjechal na kilka dni. Wrocil do domu czwartego po poludniu. Dzien po porwaniu autokaru z kobietami z MetroHartford. Okolo trzeciej zaczal "swietowac". O siodmej byl mocno zalany. Zlamal mamie kosc policzkowa i o malo nie wybil jej oka. Nosi ten glupi sygnet z St. John's. Wiecie, "Redmen" - teraz "Red Storm". W nocy poszlam do szopy babci i znalazlam tyle gotowki, ze nie moglam w to uwierzyc. Veronica Macdougall wyjela spod stolu jasnoniebieski szkolny plecak i wyciagnela z niego kilka paczek banknotow. Widac bylo po niej, ze cierpi i wstydzi sie. -Tu jest dziesiec tysiecy czterysta dolarow. Na pewno z tego porwania w Waszyngtonie. Moj ojciec mysli, ze jest taki cholernie sprytny. I dopiero wtedy, gdy skonczyla opowiesc o swoim ojcu, Veronica Macdougall zalamala sie wreszcie. Zaczela plakac i powtarzac, ze przeprasza. Pomyslalem, ze przeprasza chyba za to, co on zrobil. ROZDZIAL 84 Wierzylem Veronice Macdougall. Jej historia wstrzasnela mna. Intrygowalo mnie, czy wczesniejsze napady na banki to tez robota gangu gliniarzy z Brooklynu. Czy zabili z zimna krwia tamtych ludzi, zanim dokonali porwania autokaru? Czy jeden z nich jest Supermozgiem?Mialem mnostwo czasu na myslenie. Dzien ciagnal sie w nieskonczonosc. Trwaly dyskusje miedzy FBI, burmistrzem i komisarzem policji. Pieciu podejrzanych detektywow wzieto na razie pod obserwacje. Nie pozwolono nam ich zgarnac. Musielismy czekac. Utknelismy jak w korku na drodze ekspresowej na Long Island albo w nowojorskim metrze. Sprawdzano alibi podejrzanych w dniach napadow na banki, ich konta i wydatki. Dyskretnie przesluchiwano ich kolegow z pracy i kapusiow. Z ogrodu matki Macdougalla zabrano reszte pieniedzy. Z pewnoscia byla to czesc okupu. Do szostej wieczorem nie zapadla zadna decyzja. Nie moglismy w to uwierzyc. Betsey pojawila sie na krotko i oznajmila, ze nie osiagnieto postepu w rozmowach. Okolo siodmej poszedlem zameldowac sie w hotelu. Bylem coraz bardziej wsciekly. Wzialem goracy prysznic, potem zaczalem szukac w przewodniku Zagata porzadnej restauracji w srodmiesciu. Skonczylo sie na tym, ze zamowilem kolacje do pokoju. Myslalem o Christine i Aleksie. Nie mialem ochoty wychodzic. Moze byloby inaczej, gdyby Betsey byla wolna, ale ona walczyla z biurokracja na Police Plaza. W lozku probowalem czytac Modlitwy o deszcz Dennisa Lehane'a. Ostatnio trafialem na ksiazki, ktore mi sie podobaly: Zona pilota. Kobziarz, Harry Potter i kamien czarnoksieznika, a teraz Lehane. Ale nie moglem sie skoncentrowac. Chcialem dorwac pieciu nowojorskich gliniarzy. Chcialem wrocic do domu i byc z dziecmi. Chcialem, zeby maly Alex nalezal do naszej rodziny. To jedno trzymalo mnie ostatnio przy zyciu. W koncu mimo woli zaczalem rozmyslac o Betsey Cavalierre. Przypominalem sobie nasza "randke" w Hartford. Po prostu lubilem ja. Chcialem, zebysmy sie znowu spotkali. Mialem nadzieje, ze ona tez tego pragnie. Okolo jedenastej zadzwonil telefon. Betsey. Byla wypompowana i sfrustrowana. Uszla z niej cala energia. -Nareszcie zblizamy sie do konca. Mam nadzieje. Nie uwierzysz, ale mozemy ich jutro zgarnac. Szkoda, ze nie slyszales tego calego pieprzenia o ich prawach obywatelskich i morale policji nowojorskiej. Mamy to zalatwic "we wlasciwy sposob". Nikomu nie moglo przejsc przez gardlo, ze to po prostu pieciu skurwieli, prawdopodobnie zabojcow, i trzeba im sie dobrac do dupy. -To pieciu skurwieli i trzeba im sie dobrac do dupy - powiedzialem. Wybuchnela smiechem. Wyobrazilem sobie, jak teraz wyglada. -Bierzemy sie za to skoro swit, Alex. Moze przy okazji zgarniemy Supermozga. Musze tu jeszcze zostac przynajmniej z godzine. Do zobaczenia rano. ROZDZIAL 85 Czwarta rano nadeszla bardzo szybko. O tej godzinie mielismy dokonac nalotu na domy pieciu detektywow. Wszystko bylo zalatwione. Przynajmniej taka mialem nadzieje.Trzecia trzydziesci nadeszla jeszcze szybciej. O tej porze spotkalismy sie gdzies w hrabstwie Nassau na Long Island. Nie znalem tej okolicy, ale podobala mi sie. Wygladala niebo lepiej niz waszyngtonska Piata ulica i Southeast. Ktos z naszej grupy powiedzial, ze jest to wyjatkowa dzielnica, bo gliny i mafia zyja tu w pelnej harmonii. Sprawe prowadzili federalni. Za aresztowania oficjalnie odpowiadala Betsey Cavalierre. To swiadczylo o szacunku, jakim cieszyla sie w Waszyngtonie, jesli nawet nie w Nowym Jorku. -Milo, ze wszyscy sa wyspani i rzezcy w ten piekny poranek - zazartowala. - Co? Ze to jeszcze noc? Zalezy, w jakiej strefie czasowej sie jest. Kilku agentow usmiechnelo sie. Bylo nas okolo czterdziestu. FBI i policja, ale przewazali ludzie z Biura. Betsey podzielila nas na druzyny. Trafilem do jej zespolu. Wszyscy byli gotowi do dzialania i niesamowicie napieci. Podjechalismy pod pietrowy dom na High Street w Massapequa. Wokolo zywej duszy - przedmiescie jeszcze zupelnie puste. Gdzies w sasiedztwie zaczal szczekac pies. Na zadbanych trawnikach lsnila rosa. Calkiem niezle zylo sie chyba w tym rejonie, gdzie mieszkal detektyw Brian Macdougall ze swoja zmaltretowana zona i gniewna corka. Betsey wlaczyla handie-talkie. Sprawiala wrazenie bardzo opanowanej. -Sprawdzam lacznosc... - powiedziala. - W porzadku. A teraz, druzyna A, drzwi frontowe. Druzyna B, kuchnia. Druzyna C, weranda. Druzyna D, wsparcie. Uwaga... Wchodzimy! Agenci i detektywi pobiegli do domu. Betsey i ja obserwowalismy akcje. Bylismy druzyna D, czyli wsparciem. Druzyna A szybko i bez przeszkod weszla do srodka. Druzyna B tez. Z miejsca, w ktorym zaparkowalismy, nie widzielismy trzeciej druzyny. Podchodzila do domu z tylu. W srodku rozlegly sie krzyki. Potem huknal strzal. Betsey spojrzala na mnie. -O, cholera. Macdougall czekal na nas. Jak to sie moglo stac, do diabla? Uslyszelismy nastepne strzaly. Potem krzyk. Pozniej wrzaski i przeklenstwa kobiety. Matki Veroniki Macdougall? Wyskoczylismy z samochodu i pobieglismy w strone domu. Ale zostalismy na zewnatrz. Pomyslalem, ze w tym samym momencie trwaja naloty na cztery inne domy w Brooklynie. Mialem nadzieje, ze bez takich problemow. -Zglos sie, Mike - powiedziala Betsey przez handie-talkie. - Co tam sie dzieje? Co poszlo nie tak? -Rice oberwal. Jestem przed sypialnia na pietrze. Macdougall zamknal sie tam z zona. -Co z Rice'em? - zapytala z niepokojem Betsey. -Dostal w piers. Jest przytomny, ale cholernie krwawi. Wezwijcie karetke! Nagle otworzylo sie okno na gorze. Ktos wyszedl i przebiegl schylony przez dach garazu. Betsey i ja popedzilismy sprintem w tamta strone. Pamietalem, ze w Georgetown dobrze grala w lacrosse. Byla szybka. -Wyszedl na zewnatrz! Macdougall jest na dachu garazu! - zakomunikowala innym. -Mam go - odpowiedzialem jej. Facet skrecil w kierunku jodel. Nie widzialem, co jest za nimi. Domyslalem sie, ze podworze sasiedniego domu. -Stac, policja! - wrzasnalem na cale gardlo. - Zatrzymaj sie, Macdougall, bo bede strzelal! Nie posluchal. Nawet sie nie obejrzal. Zeskoczyl miedzy drzewa. ROZDZIAL 86 Popedzilem za nim. Schylilem glowe i wpadlem w geste krzaki, ktore poranily mi rece do krwi. Macdougall uciekal przez sasiednie podworze. Nie byl daleko.Dogonilem go, skoczylem i podcialem mu ramieniem kolana. Chcialem, zeby sie poharatal. Zwalil sie ciezko na ziemie, ale byl tak naladowany adrenalina jak ja. Przeturlal sie, wyrwal z mojego uscisku i szybko wstal. Ja tez. -Lepiej bylo lezec - powiedzialem do niego. - Popelniles blad. Trafilem go prawym prostym. Dobrze wycelowalem. Glowa odskoczyla mu z pietnascie centymetrow do tylu. Zaczalem lekko podskakiwac. Zamachnal sie sierpowym, ale chybil. Walnalem go jeszcze raz. Zatoczyl sie, ale nie upadl. Byl twardym, ulicznym gliniarzem. -Jestem pod wrazeniem - zadrwilem. - Ale powinienes byl lezec. Na podworze wbiegla Betsey. -Alex! Macdougall wyprowadzil niezly cios, choc troche sygnalizowany. Zesliznal sie po mojej skroni. Gdybym dostal, poczulbym to uderzenie. -Coraz lepiej - pochwalilem. - Odciaz piety, Brian. -Alex! - zawolala znow Betsey. - Zalatw go, do jasnej cholery! Juz! Chcialem jeszcze chwile powalczyc na ringu. Obaj na to zaslugiwalismy. Znow sie zamachnal sierpowym. Zrobilem unik i nie trafil. Juz sie zmeczyl. -Nie jestem twoja zona ani corka, Macdougall - powiedzialem. - Ja oddaje ciosy. -Pierdol sie! - warknal. Byl spocony i ledwo dyszal. -Ty jestes Supermozgiem, Brian? - zapytalem. - Ty zabiles tamtych ludzi? Nie odpowiedzial, wiec przylozylem mu mocno w zoladek. Zgial sie i skrzywil z bolu. Betsey podeszla do nas. Dolaczylo do niej kilku agentow. Przygladali sie tylko. Wiedzieli, o co mi chodzi. Chcieli, zebym mu dolozyl. -Poruszaj sie na palcach, nie na pietach - podpowiedzialem Macdougallowi. Cos zamruczal. Nic nie zrozumialem. Niewazne. Nie obchodzilo mnie, co ma do powiedzenia. Jeszcze raz walnalem go w brzuch. -Widzisz? Oslaniaj tulow. Tego samego ucze moje dzieci. Znow trafilem go w zoladek. Facet byl nabity. Moj cios wyladowal jak na worku treningowym. Przyjemne uczucie. Zakonczylem walke wysokim, prawym hakiem na szczeke. Macdougall padl twarza w trawe i juz nie wstal. Stanalem nad nim. Troche sie spocilem i lekko sapalem. -Zadalem ci pytanie, Macdougall. Ty jestes Supermozgiem? ROZDZIAL 87 Nastepne dwa dni byly meczace i zniechecajace. Pieciu detektywow siedzialo w wiezieniu miejskim na Foley Square. Trzymali tam czasem kapusiow i podejrzanych gliniarzy dla ich wlasnego bezpieczenstwa.Przesluchalem cala piatke. Zaczalem od najmlodszego, Vincenta O'Malleya, a skonczylem na przywodcy, Brianie Macdougallu. Nikt nie przyznal sie do porwania autokaru w Waszyngtonie. Kilka godzin po wstepnym przesluchaniu Macdougall poprosil o rozmowe ze mna. Kiedy wprowadzono go do pokoju przesluchan na Foley Square, odnioslem wrazenie, ze cos sie zmienia. Poznalem to po jego minie. Byl wyraznie zdenerwowany. -Jest inaczej, niz sadzilem, ze bedzie. Chodzi mi o wiezienie. Siedze tu po niewlasciwej stronie stolu. To defensywna gra, sam wiesz. To ty atakujesz i przerzucasz pilke nad siatka. -Napijesz sie czegos zimnego? - zapytalem. -Zapalilbym. Kazalem przyniesc papierosy. Ktos podrzucil mi paczke marlboro i natychmiast zniknal. Macdougall zaciagal sie z taka rozkosza, jakby palenie marlboro bylo najwieksza przyjemnoscia, jaka zycie moglo mu ofiarowac. Moze w tym momencie rzeczywiscie bylo. Obserwowalem jego oczy. Mial bez watpienia inteligentne spojrzenie. Na pewno potrafil myslec. Supermozg? Czekalem cierpliwie, az mi powie, o co mu chodzi. Po to tu przyszedl. -Mnostwo razy widzialem, jak to robia inni - odezwal sie w koncu zza klebow dymu. - Ty umiesz sluchac. Nie popelniasz bledow. Zapadla krotka cisza. Obaj mielismy duzo czasu. -Czego ode mnie chcesz? - zapytalem wreszcie. -Dobre pytanie - odparl. - Niedlugo do tego dojde. Wiesz, na poczatku bylem porzadnym gliniarzem. Kiedy jeszcze wierzylem, ze warto sie starac. Usmiechnalem sie lekko. Staralem sie nie byc zbyt mily. -Postaram sie to zapamietac. -Co cie kreci? - spytal Macdougall. Byl wyraznie ciekaw, co odpowiem. Moze go bawilem. Choc podejrzewalem, ze raczej w cos ze mna gra. Na razie moglem mu na to pozwolic. Przez palce saczyl mu sie dym. Westchnal glosno. -Pytales, czego chce. Powtarzam: dobre pytanie. Zawsze dbalem i dbam o wlasny interes. Powiem ci, o co mi chodzi. Wiedzialem z doswiadczenia, ze lepiej sluchac, niz mowic. -Po pierwsze, przy porwaniu autokaru nikt nie ucierpial. Nigdy nie zrobilismy nikomu krzywdy. -A rodzina Buccierich? James Bartlett? Collins? Pokrecil glowa. -To nie moja robota i dobrze o tym wiesz. Mial racje. Nie wierzylem, ze oni to zrobili. To nie bylo w ich stylu. Poza tym mieli alibi na tamte dni. Pracowali. -W porzadku. Co dalej? Wiesz, ze chcemy dostac faceta, ktory zorganizowal napady na banki. -Wiem. I mam propozycje. Dla was ciezka do przelkniecia, ale negocjacje nie wchodza w gre. Chce miec z wami najlepsza umowe, jaka kiedykolwiek widzialem w mojej karierze gliniarza. To znaczy, pelna ochrona swiadka w takim klubie wiejskim jak Greenhaven. I siedze maksimum dziesiec lat. Potem znikam. Taki uklad zawarto kiedys w sprawie o morderstwo. Wiem, co mozna, a czego nie mozna zrobic. Nie odezwalem sie. Nie musialem. Macdougall wiedzial, ze sam nie podejme decyzji. -A co za to dostaniemy? - zapytalem. Spojrzal mi prosto w oczy. -Jego. Faceta, ktory zaplanowal wszystkie skoki i nazywa siebie Supermozgiem. Wiem, gdzie go znalezc. CZESC PIATA WSZYSTKO SIE WALI ROZDZIAL 88 Ludzie z FBI, policji nowojorskiej i departamentu sprawiedliwosci naradzali sie, co odpowiedziec na propozycje Macdougalla. Bylem pewien, ze przynajmniej do poniedzialku nic nie postanowia.O czwartej trzydziesci po poludniu odlecialem do Waszyngtonu. Betsey Cavalierre i Michael Doud zostali w Nowym Jorku na wypadek, gdyby zapadla jakas decyzja. Ja mialem do zalatwienia wlasna wazna sprawe. Tego wieczoru poszedlem z dziecmi i babcia do kina na Gwiezdne wojny: Czesc Pierwsza - Mroczne Widmo. Film podobal sie nam, choc liczylismy na wieksza role Samuela L. Jacksona. Zauwazylem subtelna zmiane w stosunkach miedzy rodzenstwem. Od czasu choroby Jannie, Damon mial do niej duzo wiecej cierpliwosci, a ona mniej mu dokuczala. Oboje bardzo wydorosleli w ciagu ostatnich kilku tygodni. Wygladalo na to, ze stawali sie para przyjaciol. Mialem nadzieje, ze tak pozostanie na zawsze. W niedziele rano postanowilem z nimi szczerze porozmawiac. Skorzystalem z dobrych rad babci, co powinienem im powiedziec. Ona sama zareagowala w sposob typowy dla niej. Jest jej strasznie przykro z powodu tego, co zaszlo miedzy mna i Christine. A co do malego Aleksa, nie moze sie po prostu doczekac jego przybycia. -Uwielbiam malenstwa, Alex. To mnie odmlodzi o dziesiec lat. Prawie jej uwierzylem. -Chyba cos jest nie tak - domyslil sie Damon, patrzac na mnie przez stol przy sniadaniu. Usmiechnalem sie szeroko. -To tylko pol prawdy. Od czego mam zaczac? -Od poczatku - doradzila Jannie. Latwo powiedziec - pomyslalem. I w koncu zdecydowalem, ze przejde od razu do sedna. -Chyba wiecie, ze Christine i ja przez dlugi czas bylismy sobie bardzo bliscy - powiedzialem. - I nadal jestesmy, ale ostatnio zaszly pewne zmiany. Po zakonczeniu roku szkolnego Christine wyprowadza sie z Waszyngtonu. Jeszcze nie wiem dokad, ale nie bedziemy jej czesto widywac. Jannie opadla szczeka. -W szkole jest zupelnie inna niz kiedys, tato - powiedzial Damon. - Wszyscy to mowia. Wscieka sie o byle co i jest zawsze smutna. Przykro bylo mi to slyszec. Czulem, ze to czesciowo moja wina. -Miala bardzo ciezkie przezycia - odrzeklem. - Trudno sobie nawet wyobrazic, przez co przeszla. Powoli wraca do siebie, ale to musi potrwac. -A co bedzie z malym Aleksem? - spytala niezwykle cicho Jannie. Jej oczy byly pelne smutku i troski. -Zamieszka z nami. To ta dobra wiadomosc, ktora obiecalem. -Hurra! Hurra! - wykrzyknela Jannie i zaczela tanczyc. - Uwielbiam go! -Fajnie! - ucieszyl sie Damon. Ja tez sie cieszylem. I zastanawialem sie, jak to jest, ze jedna krotka chwila moze byc jednoczesnie tak radosna i smutna. Chlopiec zamieszka z nami, ale Christine odeszla. Wreszcie zakomunikowalem to oficjalnie babci i dzieciom. Dawno juz nie czulem sie taki pusty i samotny. ROZDZIAL 89 Im wieksze ryzyko, tym wieksze emocje. Supermozg dobrze o tym wiedzial. A ta sprawa byla naprawde niebezpieczna. Cieszyl sie, ze ma pieniadze, ale to mu nie wystarczalo. Chcial poczuc przyplyw adrenaliny.Agent FBI James Walsh mieszkal samotnie pod Alexandria. Wynajety domek byl tak skromny i bezpretensjonalny, jak on sam. Pasowal do jego osobowosci. Supermozg bez trudu dostal sie do srodka. Nie zdziwilo go to. Policjanci nie dbali o bezpieczenstwo swoich domow. Walsh byl leniwy albo moze zbyt pewny siebie. Supermozg chcial to zalatwic szybko, ale musial byc ostrozny. Wiedzial, ze podloga skrzypi, byl tu juz wczesniej. Deski niepokojaco trzeszczaly, kiedy zblizal sie do sypialni. Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej. Im wieksze ryzyko, tym wieksze emocje. Nigdy nie mogl sie temu oprzec. Powoli, cicho uchylil drzwi, wszedl do pokoju i nagle... -Nie ruszaj sie - powiedzial Walsh. Supermozg ledwo mogl go dostrzec w ciemnym wnetrzu. Agent zajal pozycje za lozkiem. Trzymal strzelbe. Zawsze mial ja w zasiegu reki, gdy kladl sie spac. -Celuje dokladnie w twoja piers - ostrzegl. - I nigdy nie chybiam. -Rozumiem - zachichotal Supermozg. - Szach i mat, co? Zlapales Supermozga. Sprytnie. Ruszyl z usmiechem w kierunku Walsha. Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej. -Stoj! - krzyknal agent. - Stoj, bo strzele! -I na pewno nie chybisz - przypomnial Supermozg. Nie zatrzymal sie, nie zwolnil nawet kroku, szedl ciagle przed siebie. Uslyszal, jak Walsh nacisnal spust. Ten jeden ruch mial spowodowac jego smierc, unicestwic jego swiat. Ale nic takiego sie nie stalo. -Co jest, Walsh? Obiecales, ze strzelisz. Supermozg wyciagnal pistolet i przylozyl agentowi do czola. Wolna reka przesunal po jego krotkich wlosach. -To ja jestem Supermozgiem, nie ty. Oddalbys wszystko, zeby mnie zlapac, ale to ja zlapalem ciebie. Rozladowalem ci bron. Zalatwie was wszystkich. Ciebie, Douda, Cavalierre. Moze nawet Crossa. Czas umrzec, Walsh. ROZDZIAL 90 Przyjechalem do domu Walsha w Wirginii w niedziele okolo polnocy. Na ulicy krecilo sie kilkoro zdenerwowanych sasiadow. Jakas starsza kobieta westchnela.-Taki mily czlowiek... Co za nieszczescie, co za strata. Byl agentem FBI, wiecie. Wiedzialem. Wzialem gleboki oddech i wszedlem. W srodku roilo sie od ludzi z Biura i policjantow. Poniewaz zginal agent, z Quantico wezwano specow z wydzialu przestepstw z uzyciem przemocy. Zobaczylem agenta Mike'a Douda i szybko do niego podszedlem. Wygladal na zalamanego. Przyjaznil sie z Walshem i mieszkal niedaleko. -Przykro mi - powiedzialem. -Chryste, Jimmy nic mi nie mowil. A przeciez bylem jego najlepszym przyjacielem, na milosc boska. Skinalem glowa. -Wiecie juz cos? Jak to sie stalo? Doud wskazal sypialnie. -Chyba sie zastrzelil. Zostawil list. Nie do wiary, Alex. Przeszedlem przez skromnie umeblowany salon. Walsh rozwiodl sie kilka lat temu. Mial dwoch synow. Szesnastoletni chodzil do szkoly sredniej, drugi do Swietego Krzyza, jak kiedys ojciec. James Walsh lezal skulony w lazience obok sypialni. Kafelki podlogi byly zalane krwia. Kiedy tu wszedlem, zobaczylem natychmiast, co zostalo z tylnej czesci jego glowy. Doud stanal za mna. Trzymal list pozegnalny, ktory umieszczono w plastikowej torebce na dowody. Przeczytalem go bez wyjmowania. Walsh napisal do swoich dwoch synow, Andrew i Petera: Mam juz w koncu dosyc. Mojej pracy, tego sledztwa, wszystkiego. Naprawde mi przykro. Kocham was. Wasz ojciec Przestraszyl mnie dzwiek telefonu. Dzwonila "komorka" Douda. Zglosil sie i oddal mi ja. -To do ciebie. Betsey. -Jestem jeszcze w Nowym Jorku - uslyszalem jej glos. - Jade na lotnisko. Och, Alex... Biedny Jim. Nie wierze, ze sie zabil. Jaki mialby powod? To do niego zupelnie niepodobne. Rozplakala sie i mimo ze znajdowala sie tak daleko, byla mi teraz blizsza niz kiedykolwiek. Nie powiedzialem jej, co mysle. Czulem niepokoj. Moze miala racje. Moze James Walsh nie popelnil samobojstwa. ROZDZIAL 91 W poniedzialek rano wrocilem do Nowego Jorku. O dziewiatej mielismy odprawe w centrali FBI na Manhattanie. Zdazylem na czas. Dusilem w sobie rozne obawy i udawalem, ze wszystko jest w porzadku.Wszedlem do sali konferencyjnej w ciemnych okularach. Betsey musiala wyczuc moja obecnosc. Podniosla wzrok znad sterty papierow i skinela mi smutno glowa. Moglem sie zalozyc, ze w nocy myslala o Walshu. Tak jak ja. Ledwo usiadlem na wolnym krzesle, zaczal przemawiac prawnik z departamentu sprawiedliwosci. Byl troche po piecdziesiatce, sprawial wrazenie sztywnego, niemal zupelnie pozbawionego uczuc, i nosil szary, lsniacy garnitur z waskimi klapami. Sadzac po wygladzie, co najmniej dwudziestoletni. -Zawarlismy umowe z Brianem Macdougallem - oznajmil. Spojrzalem na Betsey. Pokrecila glowa i przewrocila oczami. Juz wiedziala. Nie wierzylem wlasnym uszom. Sluchalem uwaznie kazdego slowa. -Nic nie moze wyjsc poza sciany tej sali. Nie bedzie zadnego komunikatu dla prasy. Detektyw Macdougall zgodzil sie na rozmowe z prowadzacymi sledztwo. Opowie o porwaniu autokaru w Waszyngtonie. Ma cenne informacje, ktore moga doprowadzic do schwytania wyjatkowo groznego przestepcy, zwanego Supermozgiem. Bylem zupelnie zaszokowany. Wydymali mnie! Cholerny departament sprawiedliwosci dogadal sie przez ostatni weekend z Macdougallem. Moglem sie zalozyc, ze facet postawil na swoim. Chcialo mi sie rzygac. Ale od kiedy bylem glina, departament sprawiedliwosci zawsze dzialal w ten sposob. Macdougall wiedzial dokladnie, na co moze liczyc. Pozostawalo tylko pytanie, czy naprawde wystawi nam Supermozga. Czy w ogole wie cos waznego? Wkrotce mialem sie o tym przekonac. Przed poludniem pojechalismy go przesluchac w wiezieniu miejskim. Policje nowojorska reprezentowal detektyw Harry Weiss, FBI - Betsey Cavalierre. Macdougall mial przy sobie dwoch prawnikow. Zaden nie nosil dwudziestoletniego garnituru. Wygladali na zrecznych, bystrych, bardzo drogich. Detektyw podniosl wzrok, kiedy weszlismy do malego pokoju. -Smierdzaca sprawa, co? - zagadnal. -Zgadzam sie. Ale taki mamy system. Filozof Macdougall usiadl miedzy swoimi prawnikami i zaczelismy przesluchanie. Betsey nachylila sie do mnie. -To powinno byc dobre - szepnela. - Zobaczymy, co kupil departament sprawiedliwosci. ROZDZIAL 92 Zaczelo sie fatalnie. Detektyw Weiss z wydzialu wewnetrznego policji nowojorskiej postanowil mowic za nas wszystkich. Uznal, ze nalezy zaczac od samego poczatku, i skrupulatnie analizowal wczesniejsze zeznanie Macdougalla, zdanie po zdaniu.Koszmar. Mialem ochote mu przerwac, ale powstrzymalem sie. Za kazdym razem, gdy zadawal pytanie lub wyglaszal bezsensowne uwagi krytyczne pod adresem Macdougalla, kopalismy sie z Betsey pod stolem. W koncu Macdougall nie wytrzymal. -Ty pieprzony frajerze! - wypalil do Weissa. - Tu nie chodzi o twoja tlusta dupe. Z wami tak zawsze. Marnujesz moj czas. Nie bede z toba gadal. Weiss nie zareagowal, jakby nie zrozumial. Macdougall zerwal sie z miejsca. -Zadajesz glupie pytania, palancie! - ryknal. - Tracimy tylko wszyscy czas przez ciebie! Potem podszedl do brudnego, zakratowanego, oslonietego metalowym ekranem okna. Jego prawnicy staneli przy nim. Powiedzial cos do nich i wszyscy trzej rykneli smiechem. Dowcipnis z tego Macdougalla, pomyslalem. Siedzielismy przy stole i obserwowalismy ich. Betsey uspokajala Weissa. Starala sie utrzymac wspolny front. -Pieprze go - warknal Weiss. - Moge pytac, o co chce. Kupilismy skurwysyna. Przytaknela. -Masz racje, Harry. Ale on chyba nie lubi wydzialu wewnetrznego. Typowy detektyw. Moze Aleksowi pojdzie lepiej. Weiss najpierw pokrecil glowa, potem sie poddal. -Niech bedzie. Sprobujcie z tym palantem po swojemu. Gramy w jednej druzynie. Betsey poklepala go po ramieniu. -Wlasnie. Dzieki, ze sie zgodziles. Macdougall uspokoil sie i wrocil do stolu. Nawet przeprosil Weissa. -Bez urazy, stary. Troche mnie ponioslo. Wiesz, jak to jest. Poczekalem chwile, zeby Weiss przyjal przeprosiny, ale on milczal. W koncu zaczalem. -Co masz dla nas waznego, Macdougall? Wiesz, co chcemy uslyszec. Macdougall spojrzal na obu prawnikow i usmiechnal sie. ROZDZIAL 93 -W porzadku, sprobujmy. Proste pytania, proste odpowiedzi. Spotkalem sie z tym Supermozgiem trzy razy. Tylko w Waszyngtonie. Zawsze dawal nam na "koszty podrozy", jak to nazywal. Piecdziesiat kawalkow za przyjazd. Oplacalo sie. I ciekawilo nas, o co chodzi. Byl wielkim cwaniakiem. Wszystko mial przemyslane. Wiedzial, o czym gada. Od razu obiecal nam pietnascie baniek udzialu. Dokladnie rozpracowal MetroHartford. Ulozyl szczegolowy plan. Czulismy, ze to sie uda. I udalo sie.-Skad o was wiedzial? - zapytalem. - Jak sie z wami skontaktowal? Wygladalo na to, ze Macdougallowi spodobalo sie pytanie. -Przez naszego znajomego prawnika - odpowiedzial i zerknal na swoich dwoch adwokatow. - Ale to zaden z tych panow. Trafil do nas przez kogos innego. Nie wiem dokladnie, kto mu dal cynk. Ale wiedzial, kim jestesmy i jak pracujemy. To wazne, Weiss. Zanotuj to. Kto mogl nas znac? Gliniarz? Ktorys z naszych? Agent FBI? Glina z Waszyngtonu? A moze ktos w tym pokoju? To mogl byc kazdy. Weiss ledwo nad soba panowal. Poczerwienial. Przypinany kolnierzyk jego bialej koszuli wydawal sie o kilka numerow za maly. -Ale ty juz wiesz, kto to jest, Macdougall? Zgadza sie? Macdougall spojrzal na mnie i Betsey. Pokrecil glowa. On tez nie ufal Weissowi. -Dojdziemy do tego, co wiem, a czego nie wiem. Nie lekcewazcie informacji, ze nas znal. Wiedzial o detektywie Crossie. I o agentce Cavalierre. Wiedzial wszystko. To wazne. -Masz racje - przytaknalem. - Mow dalej. -W porzadku. Zanim zgodzilismy sie na drugie spotkanie, probowalismy ustalic, kim jest ten cholerny Supermozg. Nawet rozmawialismy o nim z FBI. Wykorzystalismy wszystkie kontakty. Ale nic nie znalezlismy. Zadnego sladu. No wiec umowilismy sie z nim drugi raz. Bobby Shaw probowal go sledzic po jego wyjsciu z hotelu. Ale zgubil faceta. -I dlatego pomysleliscie, ze to moze byc gliniarz? - zapytalem. Macdougall wzruszyl ramionami. -Przyszlo nam to do glowy. Trzecie spotkanie mialo zadecydowac, czy w to wchodzimy, czy nie. Moglismy zgarnac polowe z trzydziestu milionow. Jasne, ze w to weszlismy. On wiedzial, ze sie zdecydujemy. Probowalismy wytargowac wieksza dzialke. Wysmial nas. Nie chcial o tym slyszec. Zgodzilismy sie na jego warunki. Powiedzial, ze albo je przyjmiemy, albo wypadamy z gry. Po spotkaniu wyszedl z hotelu. Tym razem pilnowalo go dwoch naszych. Facet byl wysoki, nabity i z czarna broda. Podejrzewalismy, ze to przebranie. Chlopcy znow go o malo nie zgubili. Ale udalo im sie. Mieli fart. Zobaczyli, ze wszedl do szpitala dla weteranow Hazelwood w Waszyngtonie. Juz tam zostal. Nie wiemy, jak naprawde wyglada, ale nie wyszedl stamtad. Macdougall zamilkl. Popatrzyl kolejno na Weissa, Betsey i na mnie. -To psychol, mili panstwo. Siedzi w wariatkowie. Tam go dorwiecie. ROZDZIAL 94 Agenci FBI natychmiast pojechali do szpitala Hazelwood. Wyciagneli akta wszystkich pacjentow i calego personelu. Urzad do spraw Weteranow sprzeciwial sie, ale szybko ustapil.Kopie akt pacjentow trafily do mnie. Przez reszte dnia porownywalem je z kartotekami personelu i klientow MetroHartford. Dziekowalem Bogu za komputery. Nawet jesli Supermozg byl w szpitalu, nikt nie wiedzial, jak wyglada. Nadal brakowalo jego polowy z trzydziestu milionow dolarow. Ale zblizylismy sie do niego bardziej niz kiedykolwiek. Odzyskalismy prawie caly lup nowojorskich detektywow. Rozplynelo sie tylko kilkaset tysiecy. Kazdy z pieciu aresztowanych gliniarzy probowal pojsc z nami na jakis uklad. Okolo wpol do dziesiatej wieczorem poszlismy z Betsey na kolacje do nowojorskiej restauracji "Ecco". Wlozyla zolta sukienke, zlote kolczyki i bransoletki. Wszystko to tworzylo znakomity kontrast z jej opalenizna i czarnymi wlosami. Sadze, ze wiedziala, jak swietnie sie prezentuje. Wygladala bardzo kobieco. -Czy to randka? - zapytala, kiedy usiedlismy przy stoliku w przytulnym, ale halasliwym lokalu na Manhattanie. Usmiechnalem sie. -Moze cos z tego wyjdzie. Jesli nie bedziemy rozmawiac o pracy. -Masz na to moje slowo. Nawet gdyby wszedl tutaj Supermozg i przysiadl sie do nas. -Przykro mi z powodu Jima Walsha - powiedzialem. Jeszcze nie mielismy okazji porozmawiac o tym. -Wiem, Alex. Mnie tez. To byl naprawde porzadny facet. -Zaskoczylo cie jego samobojstwo? Polozyla dlon na mojej. -Tak. Kompletnie. Ale nie mowmy dzis o tym, okay? Po raz pierwszy opowiedziala mi troche o sobie. Pochodzila z rodziny katolickiej i skonczyla szkole srednia Johna Carrolla w Waszyngtonie. Wychowywali ja w surowej dyscyplinie. Matka umarla, kiedy Betsey miala szesnascie lat. Ojciec byl sierzantem w wojsku, potem strazakiem. -Chodzilem z dziewczyna z twojej szkoly - powiedzialem. - W smiesznym, niemodnym mundurku. Betsey zabawnie zamrugala oczami. -Ostatnio? Miala poczucie humoru. Powiedziala, ze wyniosla je z domu i ze swojej dzielnicy. -Kazdy chlopak w naszej okolicy musial sie wyglupiac. Inaczej mial przechlapane. Moj ojciec chcial miec syna, a urodzilam sie ja. Byl twardym facetem, ale lubil pozartowac. Umarl w pracy na atak serca. Chyba dlatego haruje co dzien jak wariatka. -Ja stracilem rodzicow, kiedy nie mialem nawet dziesieciu lat. Wychowywala mnie babcia. I tez cale zycie haruje. -Skonczyles Georgetown, a potem Johns Hopkins, tak? Przewrocilem oczami i rozesmialem sie. -Dobrze sie przygotowalas do randki. Tak, mam doktorat z psychologii z Johns Hopkins. Jestem za bardzo wyksztalcony jak na gliniarza. Rozesmiala sie. -Ja tez poszlam do Georgetown. Ale po tobie. -Tylko cztery krotkie lata, agentko Cavalierre. Dobrze gralas w lacrosse. Zmarszczyla brwi. -To raczej ty przygotowales sie do randki. Rozesmialem sie. -Nie, nie... Po prostu raz widzialem, jak gralas. -Zapamietales to?! -Zapamietalem ciebie. Szybko biegalas. Najpierw nie moglem tego skojarzyc, ale potem sobie przypomnialem. Betsey zapytala o moja trzyletnia prywatna praktyke psychologa. -Wolales byc detektywem? -Lubie akcje. -Ja tez - przyznala. Porozmawialismy troche o naszych rodzinach. Opowiedzialem jej, jak zginela moja zona Maria. Pokazalem zdjecia starszych dzieci i malego Aleksa. -Nigdy nie bylam mezatka - powiedziala cicho Betsey. - Mam piec mlodszych siostr. Wszystkie wyszly za maz i maja dzieci. Przepadam za nimi. Nazywaja mnie ciocia Glina. -Moge ci zadac osobiste pytanie? Skinela glowa. -Strzelaj. Zniose wszystko. -Chcialas sie kiedys ustatkowac, ciociu Glino? -To pytanie osobiste czy profesjonalne, doktorze? Wyczulem, ze jest bardzo ostrozna. Poczucie humoru bylo prawdopodobnie jej najlepsza tarcza. -Przyjacielskie - odpowiedzialem. -Wiem, Alex. Mialam kiedys bliskich przyjaciol. Facetow, kilku chlopakow. Ale kiedy sprawa robila sie powazna, zawsze sie wycofywalam. O, cholera, wygadalam sie. Usmiechnalem sie. -Prawda zawsze w koncu wyjdzie na wierzch. Przysunela sie blizej. Pocalowala mnie w czolo, potem delikatnie w usta. Trudno bylo sie jej oprzec. -Lubie byc z toba - powiedziala. - I bardzo lubie z toba rozmawiac. Idziemy? Wrocilismy do hotelu. Odprowadzilem ja do pokoju. Pocalowalismy sie przed drzwiami i podobalo mi sie to jeszcze bardziej niz za pierwszym razem w Hartford. Powoli i spokojnie do zwyciestwa. -Jeszcze nie jestes gotowy? - raczej stwierdzila, niz zapytala. -Nie. Usmiechnela sie. -Ale jestes juz blisko. Weszla do pokoju i zamknela drzwi. -Nie wiesz, co tracisz - zawolala z wewnatrz. Usmiechalem sie w drodze do swojego pokoju. Chyba wiedzialem, co trace. ROZDZIAL 95 -Jestesmy! - zawolal John Sampson i klasnal w dlonie. - Gdzie sie chowacie, zli faceci?W srode o szostej rano wygramolilismy sie obaj z mojego starego porsche na parkingu sluzbowym szpitala Hazelwood na North Capitol Street w Waszyngtonie. Duzy budynek polozony byl w duzej odleglosci od Wojskowego Centrum Medycznego Waltera Reeda i niedaleko od Domu Zolnierza i Lotnika. Tutaj zadekowal sie Supermozg? - zastanawialem sie. Czy to mozliwe? Tak twierdzil Brian Macdougall. Ta informacja byla jego asem atutowym. John i ja wlozylismy sportowe koszulki, workowate spodnie khaki i wysokie adidasy. Mielismy pracowac w szpitalu dzien lub dwa. Jak dotad FBI nie udalo sie zidentyfikowac Supermozga wsrod pacjentow i personelu. Teren szpitala otaczal wysoki, porosniety bluszczem mur z kamieni polnych. Krajobraz nie byl ciekawy: troche krzakow, kilka drzew lisciastych i iglastych, proste lawki. Wskazalem jasnozolty szesciopietrowy budynek najblizej nas. -To szpital glowny. Wokol stalo jeszcze szesc mniejszych budowli przypominajacych bunkry. Sampson zmruzyl oczy. -Juz tu bylem. Znalem kilku facetow z Wietnamu, ktorzy tutaj skonczyli. Nie byli zachwyceni. Jak nie chcieli jesc, wpychali im rurki do nosa. Parszywe miejsce. Spojrzalem na niego i pokrecilem glowa. -Hazelwood naprawde ci sie nie podoba. -Nie podoba mi sie system opieki medycznej nad weteranami. Nie podoba mi sie traktowanie mezczyzn i kobiet, ktorzy ucierpieli, walczac na wojnie. Wiekszosc tutejszego personelu jest jednak w porzadku. Prawdopodobnie nie uzywaja juz nawet w ogole rurek do nosa. -Ale moze my bedziemy musieli, jesli znajdziemy naszego faceta - odparlem. -Jesli znajdziemy Supermozga, stary, na pewno ich uzyjemy. ROZDZIAL 96 Wspielismy sie po stromych, kamiennych schodach i weszlismy do budynku administracyjnego szpitala dla weteranow. Pokazano nam droge do gabinetu dyrektora, pulkownika Daniela Schofielda.Przywital nas na progu malego pokoju. W srodku zobaczylem jeszcze dwoch mezczyzn i drobna blondynke. -Prosze wejsc - powiedzial. Nie wygladal na zachwyconego. Co za niespodzianka. W bardzo oficjalny sposob przedstawil Sampsona i mnie, potem swoj personel. Nie ucieszyl ich nasz widok. -To pani Kathleen McGuigan. Jest przelozona pielegniarzy na "czworce" i "piatce". Tam bedziecie panowie pracowac. To doktor Padriac Cioffi, ordynator oddzialu psychiatrycznego. I doktor Marcuse, jeden z naszych pieciu doskonalych terapeutow. Marcuse raczyl skinac nam glowa. Siostra McGuigan i Cioffi siedzieli jak posagi. -Wyjasnilem moim wspolpracownikom, ze sytuacja jest delikatna. Mowiac szczerze, nikomu sie to nie podoba, ale rozumiemy, ze nie mamy wyboru. Jesli ten zabojca ukrywa sie tutaj, oczywiscie musi byc zlapany. Wszyscy sie z tym zgadzamy. Zalezy nam na bezpieczenstwie pacjentow i personelu. -Byl tutaj - odrzeklem. - Przynajmniej przez jakis czas. I moze nadal jest. -Nie wierze - wtracil sie Cioffi. - Panowie wybacza, ale nie wyobrazam sobie tego. Znam wszystkich naszych pacjentow i zapewniam, ze zaden nie jest groznym przestepca. To po prostu nieszczesliwi ludzie. -To moze byc ktos z personelu - powiedzialem i spojrzalem nan uwaznie, by zobaczyc, jak na to zareaguje. -Nie przekona mnie pan. Potrzebowalem ich pomocy, wiec musialem probowac zaprzyjaznic sie z nimi. -Detektyw Sampson i ja wyniesiemy sie stad tak szybko, jak bedzie to mozliwe. Nie bez powodu przypuszczamy, ze zabojca jest, albo przynajmniej byl, pacjentem tego szpitala. Nie wiem, czy to dobrze, czy zle, ale jestem psychologiem. Studiowalem w Hopkins. Potem pracowalem w szpitalu McLeana i Instytucie Zdrowia Psychicznego. Mysle, ze tu pasuje. -Ja tez - wtracil sie Sampson. - Bylem kiedys bagazowym na dworcu Union. Moge cos ladowac i przewozic. Przydam sie. Nikt sie nie rozesmial ani nie odezwal nawet slowem. Siostra McGuigan i doktor Cioffi popatrzyli na Sampsona z niechecia. Najwyrazniej nie mieli poczucia humoru. Musialem przyjac inna taktyke, zeby sie z nimi dogadac. -Czy w szpitalu jest anektyna? - zapytalem. Cioffi wzruszyl ramionami. -Oczywiscie. A dlaczego? -Zabojca otrul nia swoich wspolnikow. Zna sie na tym i najwyrazniej lubi patrzec na ludzka smierc. Jeden z gangow zniknal i obawiamy sie, ze tez nie zyja. Detektyw Sampson i ja chcielibysmy przejrzec historie choroby kazdego pacjenta i raporty pielegniarzy. Potem zajme sie podejrzanymi przypadkami. Bedziemy dzis pracowac na pierwszej zmianie, od siodmej do pietnastej trzydziesci. Pulkownik Schofieid skinal uprzejmie glowa. -Oczekuje od wszystkich pelnej wspolpracy z panami detektywami. W szpitalu moze ukrywac sie zabojca. To malo prawdopodobne, ale nie wykluczone. O siodmej zabralismy sie do roboty. Ja bylem doradca do spraw zdrowia psychicznego, Sampson portierem. A kim byl Supermozg? ROZDZIAL 97 Tego samego ranka gdzies na piatym pietrze szpitala Supermozg byl niesamowicie wkurzony na swojego lekarza. Ten durny, bezuzyteczny palant nie pozwolil mu wyjsc na miasto! Psychiatra chcial wiedziec, co sie dzieje, dlaczego pacjent ostatnio sie zmienil? Co ukrywa?Supermozg dostawal szalu w swoim nedznym pokoiku. Tylko na kogo naprawde sie wscieka, oprocz lekarza? Zastanowil sie nad tym, potem usiadl i napisal list z pogrozkami. PAN PATRICK LEE WLASCICIEL MIESZKANIA SZANOWNY PANIE Nie rozumiem pana, do jasnej cholery! W dobrej wierze podpisafem nasza umowe najmu z uzgodnionymi poprawkami. Wywiazuje sie z niej, a pan nie! Zachowuje sie pan tak, jakby ta umowa nie istniala.Przypominam, ze jesli bierze pan ode mnie pieniadze, panskie mieszkanie jest moim domem. Ten list bedzie dowodem, ze postepuje pan bezprawnie. Niech pan przestanie przyklejac mi do drzwi kartki grozace eksmisja. Co miesiac w terminie place czynsz! Niech pan do mnie nie wydzwania, nie wydziera sie tym swoim kantonskim dialektem i nie zawraca mi glowy. Niech pan mnie nie dreczy! Prosze po raz ostatni. Niech pan przestanie znecac sie nade mna! Natychmiast. Bo inaczej ja sie nad panem poznecam!!! Przestal pisac. Potem dlugo i dokladnie analizowal tresc dopiero co napisanego listu. Traci panowanie nad soba. Lada moment wybuchnie. Wylaczyl komputer i wyszedl na korytarz. Jak zwykle przybral mine debila. Otaczaly go same czubki. W szlafrokach, na wozkach, nago. Czasami, wlasciwie bardzo czesto, nie byl w stanie uwierzyc, ze tu przebywa. Ale o to wlasnie chodzilo. Nikt sie nie domysli, ze jest Supermozgiem. Nikt go tutaj nie znajdzie. Nigdy. Byl tutaj absolutnie bezpieczny. A potem zobaczyl detektywa Aleksa Crossa. ROZDZIAL 98 Kiedy wszedlem na "piatke", niemal uslyszalem, jak napina sie cienka, czerwona linia miedzy normalnym zyciem i obledem.Oddzial wygladal typowo: wszedzie splowialy roz i szarosc, pekniecia w scianach, pielegniarze z tacami lekarstw w kubeczkach, znerwicowani pacjenci w pasiastych pizamach i brudnych szlafrokach. Juz to widzialem. Z wyjatkiem jednego: personel mial gwizdki, zeby w razie potrzeby wezwac pomoc. Zapewne zdarzaly sie tu ataki szalencow. Oddzial psychiatryczny zajmowal czwarte i piate pietro. Na "piatce" bylo trzydziestu jeden weteranow w wieku od dwudziestu trzech do siedemdziesieciu pieciu lat. Uwazano ich za niebezpiecznych dla siebie i otoczenia. Zaczalem poszukiwania. Dwaj pacjenci pasowali do opisu Macdougalla: byli wysocy i poteznie zbudowani. Jeden nazywal sie Cletus Andersen i nosil szpakowata brode. Po zwolnieniu z wojska podpadl policji w Denver i Salt Lake City. Znalazlem go w swietlicy. Minela dziesiata, a on ciagle byl w pizamie i brudnym szlafroku. Gapil sie w telewizor na scianie. Nie wygladal na supersprytnego przestepce. W sali stalo kilkanascie brazowych, plastikowych krzeselek i koslawy stolik do kart. W powietrzu wisial gesty dym papierosowy. Clete Andersen palil. Usiadlem obok, przed telewizorem, i skinalem glowa na powitanie. Odwrocil sie i wypuscil kolko z dymu. -Nowy, zgadza sie? - zapytal. - Zagrasz w bilard? -Moge sprobowac. Usmiechnal sie, jakby wzial to za zart. -A masz klucze od sali bilardowej? Wstal, nie czekajac na odpowiedz. Albo moze zapomnial, ze o cos pytal. Wiedzialem z jego akt, ze jest porywczy, ale teraz byl na valium. Cale szczescie. Mial dwa metry wzrostu i wazyl ponad sto dwadziescia kilo. W sali bilardowej bylo zaskakujaco przyjemnie. Dwa wielkie okna wychodzily na plac cwiczen ogrodzony murem. Otaczaly go klony i wiazy. W galeziach drzew swiergotaly ptaki. Bylem sam na sam z Andersenem. Czy ten wielki facet to Supermozg? Jeszcze nie wiedzialem. Gdyby walnal mnie kula albo kijem bilardowym, to co innego. Zagralismy osmioma bilami. Nie byl zbyt dobry. Celowo pudlowalem, zeby dac mu szanse, ale nie polapal sie w tym. Mial szkliste oczy. -To jak ukrecanie lebkow tym pieprzonym sojkom! - mruknal wsciekle, kiedy nie wykorzystal kolejnej okazji. -A co z nimi nie tak? - zapytalem. -One sa na dworze, a ja tutaj - odpowiedzial. Potem spojrzal na mnie spode lba. -Nie probuj ze mnie nic wyciagac, okay? Znalazl sie wielki spec od zdrowia psychicznego. Wielkie gowno. Graj. Umiescilem bile w rogu, potem znow celowo spudlowalem. Andersen dlugo sie przymierzal do nastepnego uderzenia. Za dlugo, pomyslalem. Nagle wyprostowal sie. Popatrzyl na mnie groznie, jakby cos mu sie we mnie nie spodobalo. Zesztywnial i napial miesnie poteznych ramion. Byl spasiony, ale mial budowe zawodowego zapasnika. -Cos mowiles, wielki specu? -Nie. -To mialo byc smieszne? Wiesz, ze nie cierpie tych pieprzonych sojek. Pokrecilem glowa. -Nic nie mowilem. Andersen odszedl od stolu i zacisnal ogromne lapska na kiju bilardowym. -Moglbym przysiac, ze slyszalem, jak pod nosem nazwales mnie cipa. A moze ciota? Albo cieniasem? Cos w tym stylu. Spojrzalem mu prosto w oczy. -Skonczyles grac, Andersen? To odloz kij. -Sprobuj mnie zmusic. Moze myslisz, ze ci sie uda, bo jestem cipa? Przylozylem sluzbowy gwizdek do ust. -Jestem tu nowy. Zalezy mi na tej pracy. Nie chce zadnych klopotow. -To zle trafiles, frajerze. Sam jestes pieprzona cipa. Andersen rzucil kij na stol i ruszyl do drzwi. Po drodze potracil mnie ramieniem. -Uwazaj, co gadasz, czarnuchu - powiedzial i splunal. Zlapalem go i obrocilem twarza do siebie. Byl cholernie zaskoczony. Chcialem, zeby poczul moja sile. Patrzylem na niego. Jak sie zachowa sprowokowany? -To ty uwazaj, co gadasz - wycedzilem szeptem. - Lepiej do mnie nie podskakuj. Puscilem go. Odwrocil sie i wyszedl z sali. Mialem nadzieje, ze jest Supermozgiem. ROZDZIAL 99 Najbardziej obawialem sie tego, ze Supermozg moze zniknac na zawsze. Polowanie na niego stawalo sie raczej czekaniem albo modleniem sie, zeby zostawil jakis slad.Zmiany dyzurow w szpitalu zaczynaly sie od polgodzinnego przekazywania sobie przy kawie raportow o kazdym pacjencie. Powtarzaly sie terminy "afekt", "podatnosc", "interakcja" i oczywiscie "pourazowe zaburzenia emocjonalne". Cierpiala na to co najmniej polowa chorych. Poprzednia zmiana skonczyla prace, moja zaczela. Glownym zadaniem doradcy psychiatrycznego jest interakcja z pacjentami. Mialem okazje przypomniec sobie, dlaczego zostalem psychologiem. Wrocilem do przeszlosci. Czulem i rozumialem ich urazy. Otaczajacy swiat wydawal im sie niebezpieczny. Nie ufali ludziom. Watpili w siebie i mieli poczucie winy. Stracili wiare i hart ducha. Dlaczego Supermozg wybral to miejsce na swoja kryjowke? Moj osmiogodzinny dyzur wiazal sie z kilkoma specyficznymi obowiazkami. O siodmej liczenie sztuccow w kuchni. Gdyby czegos brakowalo - co zdarzalo sie rzadko - musialbym przeszukac pokoje. O osmej spotkanie sam na sam z pacjentem nazwiskiem Copeland. Mial sklonnosci samobojcze. Od dziewiatej regularne sprawdzanie, gdzie jest kazdy pacjent. Robilem to co pietnascie minut wedlug tablicy obok dyzurki pielegniarek. Jednoczesnie wyrzucalem smiecie. Ktos musial oprozniac kubly. Przy kazdym podejsciu do tablicy stawialem kreda znaczki obok nazwisk najbardziej podejrzanych. Po godzinie mialem siedmiu. James Gallagher znalazl sie na mojej liscie po prostu dlatego, ze postura przypominal Supermozga. Byl wysoki i potezny. Wydawal sie czujny i inteligentny. Frederic Szabo mial zezwolenie na wychodzenie do miasta, ale wygladal na tchorzliwego. Watpilem, czy mogl byc zabojca. Od powrotu z Wietnamu wloczyl sie po kraju. Nigdzie nie pracowal dluzej niz kilka tygodni. Czasami opluwal personel szpitala, ale nic poza tym. Stephen Bowen tez mogl wychodzic do miasta. Sluzyl w Wietnamie w stopniu kapitana piechoty i dobrze sie zapowiadal. Cierpial na pourazowe zaburzenia emocjonalne. Od roku 1971 przyjmowaly go i zwalnialy rozne szpitale dla weteranow. Chwalil sie, ze po odejsciu z wojska nigdy nie mial "normalnej pracy". David Hale byl przez dwa lata policjantem w Marylandzie. Potem wpadl w paranoje. Podejrzewal, ze kazdy spotkany na ulicy Arab chce go zabic. Michael Fescoe pracowal w dwoch waszyngtonskich bankach, ale teraz nie potrafil zbilansowac nawet wlasnej ksiazeczki czekowej. Moze symulowal pourazowe zaburzenia emocjonalne, ale jego terapeuta byl innego zdania. Clete Andersen pasowal do rysopisu Supermozga. Nie podobal mi sie. I byl porywczy. Ale nie zrobil niczego takiego, co mogloby nasuwac podejrzenia, ze jest Supermozgiem. Wrecz przeciwnie. Tuz przed koncem dyzuru zadzwonila do mnie Betsey. Odebralem telefon w pokoiku sluzbowym za dyzurka pielegniarzy. Byla roztrzesiona. -Co sie stalo? - zapytalem. -Mike Doud zniknal. Nie przyszedl rano do pracy. Zadzwonilismy do zony i podobno wyszedl z domu o zwyklej porze. Wypadek samochodowy raczej nie wchodzi w rachube. Bylem zaszokowany. -Szukacie go? -Jeszcze za wczesnie na ogloszenie oficjalnego alarmu. Ale to do niego niepodobne. To naprawde solidny facet. Domator. Najpierw Walsh, teraz on. Co sie dzieje, Alex? To na pewno ten skurwiel! ROZDZIAL 100 Poluje na nas? Agent James Walsh nie zyje, Doud zaginal. Trudno bylo powiedziec, czy te sprawy sie wiaza, ale musielismy przyjac, ze tak. To na pewno ten skurwiel.Bylem wczesniej umowiony z doktorem Cioffim, wiec musialem pojsc na spotkanie w budynku administracyjnym. Przestudiowalem akta psychiatrow z Hazelwood. Cioffi sam byl weteranem. Zaliczyl w Wietnamie dwie tury. Potem pracowal w siedmiu szpitalach dla weteranow, zanim trafil tutaj. Czy mogl byc Supermozgiem? Od dawna mial do czynienia z psychologia i nienormalnymi zachowaniami. Ale w koncu ja tez. Kiedy wszedlem do jego gabinetu, pisal cos przy biurku. Siedzial plecami do okna. Zolte, pasiaste obicie fotela pasowalo do zaslon. Nie widzialem go dobrze, ale wiedzialem, ze obserwuje mnie ukradkiem. Ach, te gierki... Nawet my, lekarze umyslow, tak sie zabawiamy. W koncu podniosl glowe i udal zaskoczenie. -Juz pan jest? Przepraszam, chyba stracilem poczucie czasu. Opuscil mankiety koszuli, wstal i wskazal mi miejsce pod sciana. -Doktor Marcuse i ja rozmawialismy o panu wczoraj wieczorem. Nie zachowalismy sie zbyt uprzejmie wobec pana i panskiego kolegi. Ale nie podobalo nam sie, ze policja bedzie tu weszyc. Slyszalem, ze swietnie pan sobie radzi jako doradca do spraw zdrowia psychicznego. Nie polknalem przynety. To on byl lekarzem. Ja doradca. Pokazalem mu liste podejrzanych. Szybko przeczytal nazwiska. -Oczywiscie znam tych pacjentow. Niektorzy z pewnoscia sa zdolni do przemocy. Andersen i Hale popelnili kiedys morderstwa. Mimo to, trudno sobie wyobrazic, zeby zorganizowali serie zuchwalych napadow. I co by tutaj robili, majac tyle pieniedzy, prawda? Rozesmial sie. -Ja na pewno bym tu nie siedzial. Czyzby, doktorze? - pomyslalem. Nastepna godzine spedzilem u doktora Marcuse'a. Mial mniejszy gabinet, obok gabinetu Cioffiego. Dobrze nam sie rozmawialo i czas szybko zlecial. Facet byl bystry, energiczny i staral sie pomoc w sledztwie. Albo tylko udawal. -Jak pan trafil do Hazelwood? - zapytalem w koncu. -Proste pytanie, skomplikowana odpowiedz. Moj ojciec byl pilotem wojskowym. Walczyl w drugiej wojnie swiatowej. Stracil obie nogi. Mialem wtedy siedem lat. Spedzilem mnostwo czasu w szpitalach dla weteranow. Nienawidzilem ich. Nie bez powodu. Chcialem cos zrobic, zeby byly lepsze od tych, ktore znal moj ojciec. -Udalo sie? -Jestem tu dopiero od osmiu miesiecy. Zajalem miejsce doktora Francisa. Przeniosl sie do szpitala weteranow na Florydzie. Po prostu nie daja nam pieniedzy. To hanba narodowa, ale nikt sie tym nie przejmuje. "Szescdziesiat minut" i "Dateline" powinny robic o tym programy co tydzien, zeby wreszcie ktos sie nami zainteresowal. A co do panskiego zabojcy, nie wiem, co moglbym powiedziec. -Nie wierzy pan, ze tu jest, prawda? Marcuse pokrecil glowa. -Musialby byc prawdziwym Supermozgiem. Gdyby sie tu ukrywal, wyszloby na to, ze potrafil wszystkich oszukac. ROZDZIAL 101 Widze cie, doktorze Cross. A ty nie masz pojecia, kim jestem. Moglbym podejsc i dotknac cie.Jestem o wiele sprytniejszy od ciebie. O wiele sprytniejszy, niz myslisz. To fakt, ktory mozna sprawdzic. Przeszedlem mnostwo testow na inteligencje i testow psychologicznych. Widziales moje wyniki? Byles pod wrazeniem? Wczoraj rano w pokoju rekreacyjnym siedzialem dokladnie jedno krzeslo od ciebie. Przygladalem ci sie. Zastanawialem sie, czy naprawde jestes Aleksem Crossem. A moze sie myle? Bylismy tak blisko siebie, ze moglbym zlapac cie za gardlo. Spodziewalbys sie tego? Przyznam, ze twoja obecnosc tutaj zaskoczyla mnie. Widzialem twoje zdjecie - jestes znany. A potem zjawiles sie tutaj. Sprawiles, ze wszystkie moje paranoidalne marzenia i fantazje staly sie prawda. Co tu robisz, doktorze Cross? Jak mnie znalazles, do cholery? Jestes az taki dobry? Wciaz od nowa zadaje sobie to pytanie. Rozbrzmiewa w mojej glowie jak litania. Co tu robi Alex Cross? Czy jest dobry? Zamierzam sprawic ci niespodzianke. Ukladam specjalny plan na twoja czesc. Obserwuje, jak odchodzisz w glab korytarza, starajac sie nie pobrzekiwac kluczami. I ukladam nowy plan. Jestes teraz jego czescia. Musisz bardzo uwazac, doktorze Cross. Jestes o wiele bardziej bezbronny, niz myslisz. Nawet nie masz pojecia jak. Wiesz co? Podejde i dotkne ciebie. Mam cie! ROZDZIAL 102 -Wyglada na to, ze szpital to slepa uliczka, Betsey. Sprawdzilem wszystkich: lekarzy, pielegniarzy, pacjentow. Nie wiem, czy wrocimy tam z Sampsonem w przyszlym tygodniu. Moze Macdougall nas wykolowal? A moze Supermozg bawi sie z nami? Wiadomo cos wiecej o Walshu i Doudzie?Betsey pokrecila glowa. Byla przybita i zawiedziona. -Doud sie nie znalazl. Zniknal bez sladu. Siedzielismy w jej gabinecie z nogami na biurku Betsey. Pilismy z butelek mrozona herbate i narzekalismy. Potrafila sluchac, jesli chciala lub musiala. -Czego sie na razie dowiedziales? - zapytala. - Chcialabym to przemyslec. -Nie znalezlismy zadnych powiazan pacjentow ani personelu z porwaniem autokaru czy napadami na banki. Nikt nie pasuje do takiej roboty. Nawet lekarze. Moze Marcuse, ale wydaje sie w porzadku. Pol tuzina twoich agentow przekopalo caly szpital, i nic, Betsey. W weekend jeszcze raz przejrze akta. -Ale uwazasz, ze go zgubilismy? -Ciagle to samo: nie mamy podejrzanych. Jakby Supermozg potrafil zapadac sie pod ziemie, kiedy chce. Przetarla piesciami oczy i popatrzyla na mnie. -Departament sprawiedliwosci wierzy Macdougallowi. Chca nadal obserwowac Hazelwood. Potem sprawdza wszystkie szpitale dla weteranow w calym kraju. Co oznacza, ze bede musiala szukac dalej. Ale ty uwazasz, ze Macdougall i jego kolesie pomylili sie? -Albo dali sie wykolowac. A moze Macdougall wymyslil to wszystko? I pewnie dostanie to, na co liczyl. Jak powiedzialem, przejrze akta jeszcze raz. Nie poddaje sie. Betsey patrzyla w okno. -Wiec planujesz pracowac przez caly weekend? Szkoda. Przydalaby ci sie przerwa. Pociagnalem lyk herbaty i przyjrzalem sie jej. -Masz na mysli cos konkretnego? Rozesmiala sie z wdziekiem i dmuchnela ze swistem w butelke. -Chyba juz czas, Alex. Oboje potrzebujemy troche relaksu w starym, dobrym stylu. Co ty na to, zebym wpadla po ciebie w sobote okolo poludnia? Ze smiechem pokrecilem glowa. -Czy to oznacza zgode? - zapytala. Przytaknalem. -Chyba rzeczywiscie potrzebuje troche relaksu "w starym, dobrym stylu". Nawet na pewno. ROZDZIAL 103 W sobote nie moglem sie doczekac poludnia. Musialem sie czyms zajac. Zrobilismy z dziecmi zakupy i wstapilismy do nowego zoo w Southeast. Przestalem myslec o Supermozgu. A takze o Walshu, Doudzie, szpitalu dla weteranow i zbrodniach.Betsey wpadla po mnie punktualnie o dwunastej. Przyjechala niebieskim saabem. Samochod byl wypolerowany na wysoki polysk. Wygladal jak nowy. Zapowiadal sie przyjemny dzien. Wiedzialem, ze Jannie obserwuje mnie przez okno swojego pokoju. Odwrocilem sie, zrobilem smieszna mine i pomachalem do niej. Usmiechnela sie od ucha do ucha i tez mi pomachala. Razem z kotka Rosie dostroily sie do mojej "opery mydlanej". Nachylilem sie do okna saaba. Betsey wlozyla biala, jedwabna bluzke i jasna kurtke skorzana. Potrafila doskonale wygladac, jesli chciala. A dzis chyba chciala. -Zawsze jestes dokladnie o czasie. Jak Supermozg - zazartowalem. -Jak Superfiut - poprawila. - Czy to nie bylby wspanialy koniec tej sprawy, Alex? Ja nim jestem. Zlapales mnie, bo popelnilam jeden fatalny blad: zakochalam sie w tobie do szalenstwa. Wsiadlem do samochodu. -Naprawde, starsza agentko Cavalierre? Rozesmiala sie wdziecznie. Pozbyla sie wszystkich hamulcow. -A czy nie poswiecam dla ciebie mojego cennego weekendu? -Dokad jedziemy? - zapytalem. -Niedlugo zobaczysz. Mam superplan. -Nie watpie. Po dziesieciu minutach skrecila na kolisty podjazd do hotelu Four Seasons na Pennsylvania Avenue. Lekki wiatr poruszal flagami. Na ceglanym dziedzincu roslo mnostwo bluszczu bostonskiego. Bardzo ladny widok. Spojrzala na mnie niepewnie. Byla troche zdenerwowana. -Moze byc? - zapytala. -Mysle, ze tak. Wygodne miejsce. Doskonaly plan. Usmiechnela sie zachecajaco. -Po co tracic czas na dluga podroz, prawda? Byla niesamowita jak na agentke FBI; zwlaszcza inteligentna i ambitna agentke. Podobal mi sie jej styl: siegala po to, co chciala. Zastanawialem sie, czy zwykle to dostaje. Wpisala nas wczesniej do hotelowego rejestru, wiec od razu pojechalismy do pokoju na ostatnim pietrze. Caly czas szedlem za nia. Obserwowalem jej chod. -Cos panstwo potrzebuja? - zapytal mlody, ale natretny portier, kiedy weszlismy do apartamentu. Dalem mu napiwek. -Dzieki za odprowadzenie do pokoju. Wychodzac, niech pan zamknie drzwi. Tylko delikatnie. Skinal glowa. -Mamy doskonala obsluge kelnerska - pochwalil sie. - Najlepsza w Waszyngtonie. Betsey usmiechnela sie i splawila go gestem. -Dzieki. I przypominam o drzwiach: delikatnie. Zegnam. ROZDZIAL 104 Betsey juz sciagala kurtke. Zanim drzwi sie zamknely, trzymalem ja w ramionach. Calowalismy sie i ocieralismy o siebie jak w tancu. Oboje bylismy zauroczeni. Calkiem niezle, pomyslalem. Relaks w starym, dobrym stylu. Czy nie to mi obiecywala?Betsey wydawala sie naelektryzowana, a jednoczesnie odprezona. Byla pelna kontrastow. Mala i lekka, ale wysportowana i silna. Bardzo inteligentna i powazna, ale zabawna, ironiczna i lekcewazaca. I seksowna jak cholera. O, tak! Upadlismy na lozko. Nie wiem, kto prowadzil w tym "tancu", to bylo bez znaczenia. Wtulilem twarz w jej miekka, jedwabna bluzke. Potem spojrzalem w jej piwne oczy. -Jestes bardzo pewna siebie. Rezerwacja hotelu i tak dalej. -Nadszedl czas - odpowiedziala po prostu. Zdjalem jej bluzke i czarna, krotka spodniczke. Gladzilem ja delikatnie po twarzy, ramionach, nogach i stopach. Minelo dobre pol godziny, zanim sie rozebralismy. -Masz cudowny dotyk - szepnela. - Nie przestawaj. -Nie przestane. Lubie to. To ty nie przestawaj. -Boze, jak dobrze! Alex! - krzyknela, zupelnie nie w swoim stylu. Calowalem miejsca, gdzie ja dotykalem. Miala bardzo ciepla skore. Uzywala doskonalych perfum. Powiedziala, ze to Forever Alfreda Sunga. Calowalem ja w usta - moze nie cala wiecznosc, jak sugerowala nazwa perfum - ale bardzo, bardzo dlugo. "Potanczylismy" jeszcze troche. Obejmowalismy sie, calowalismy i ocieralismy o siebie. Mielismy mnostwo czasu. Boze, brakowalo mi kogos takiego jak ona. -Teraz? - szepnelo w koncu jedno z nas. Nadszedl wlasciwy moment. Wzialem Betsey bardzo, bardzo wolno. Wchodzilem w nia, najdalej jak moglem. Bylem na gorze, ale opieralem sie na przedramionach. Poruszalismy sie razem. Zgodnie i bez wysilku. Zaczela mruczec. Tak slodko, ze wibrowalem jak kamerton. -Dobrze mi z toba - powiedzialem. - Bardzo. Nawet lepiej, niz sie spodziewalem. -Mnie z toba tez. Mowilam ci, ze to lepsze od scigania Supermozga. -O wiele lepsze. -Teraz! Prosze... ROZDZIAL 105 Zasnelismy, trzymajac sie w objeciach.Obudzilem sie pierwszy. Byla prawie szosta po poludniu. Nie obchodzila mnie godzina. Ani dzien tygodnia. Zadzwonilem do domu i sprawdzilem, czy wszystko w porzadku. Cieszyli sie, ze wreszcie pozwolilem sobie na troche relaksu. Ja tez sie cieszylem. Patrzylem na spiaca nago Betsey i myslalem, ze moglbym sie jej tak przygladac bez konca. Postanowilem przygotowac dla nas goraca kapiel. Powinienem? Jasne. Dlaczego nie? W lazience obok jej rzeczy zauwazylem sloik z niebieskimi kulkami musujacymi do kapieli. Dawno mnie wyprzedzila. Zastanowilem sie, czy mi sie to podoba. Uznalem, ze tak. Wanna napelniala sie wolno, kiedy za plecami uslyszalem glos Betsey. -Dobry pomysl. Mialam ochote na kapiel z toba. Obejrzalem sie. Byla naga. -Myslalas o tym wczesniej? -Oczywiscie. Bardzo czesto. A co robie na odprawach, jak ci sie zdaje? Kilka minut pozniej weszlismy razem do wanny. Wspaniale uczucie. Antidotum na ciezka prace, napiecie i frustracje ostatnich tygodni. Betsey popatrzyla mi w oczy. -Lubie byc z toba - szepnela. - Nie chce rozstac sie ani z ta wanna, ani z toba. To raj. -Maja tu doskonala obsluge kelnerska - przypomnialem. - Najlepsza w Waszyngtonie. Pewnie podadza nam jedzenie do wanny, jesli ladnie poprosimy. -No to sprobujmy - powiedziala. ROZDZIAL 106 Reszta soboty i niedzielny poranek byly rownie cudowne. Wydawaly sie niemal snem. Szkoda tylko, ze czas uciekal tak szybko.Im dluzej bylem z Betsey, im wiecej z nia rozmawialem, tym bardziej mi sie podobala. Lubilem ja juz przed nasza wyprawa do hotelu Four Seasons. W sobote tylko raz wspomnielismy o Supermozgu. Betsey zapytala, czy moim zdaniem, cos nam grozi. Czy Supermozg poluje na nas. Tego nie wiedzielismy, ale oboje mielismy bron. W niedziele okolo dziesiatej zjedlismy sniadanie przy basenie. Siedzielismy na miekkich lozkach wypoczynkowych owinieci w puszyste, bialo-niebieskie reczniki. Czytalismy "Washington Post" i "New York Timesa". Czasem ktos patrzyl na nas ciekawie, ale ludzie, ktorzy mieszkaja w hotelach sieci Four Seasons - zwlaszcza w Waszyngtonie - widuja nie takie rzeczy. Na pewno wygladalismy z Betsey na szczesliwa pare. Powinienem byl wyczuc, ze to nadchodzi. Nie wiem dlaczego, ale nagle zaczalem rozmyslac o czlowieku stojacym za napadami, morderstwami i porwaniami: o Supermozgu. Probowalem przestac, ale nie moglem. Pogromca Smokow wrocil do pracy. Spojrzalem na Betsey. Miala zamkniete oczy i wygladala na calkowicie odprezona. Tego ranka pomalowala sobie paznokcie na czerwono. Usta tez. Juz w ogole nie przypominala agentki FBI. Byla piekna, seksowna kobieta. Cieszylem sie, ze z nia jestem. Nie mialem ochoty psuc jej nastroju. Zasluzyla na troche odpoczynku, lezala tak spokojnie. -Betsey? Usmiechnela sie, ale nie otworzyla oczu. Poprawila sie na lozku. -Tak, z przyjemnoscia poszlabym z toba do pokoju. Zrezygnowalabym nawet z wylegiwania sie tutaj. Mozemy zostawic reczniki na krzeslach. Moze jeszcze tu beda, jak wrocimy. Usmiechnalem sie i lekko pomasowalem jej plecy. -Przepraszam, ale moglibysmy porozmawiac o sledztwie? O nim? Otworzyla i czujnie zmruzyla oczy. Znow byla soba. Zadziwiajaca przemiana. Jest gorsza niz ja, pomyslalem. -A co z nim? O czym myslales? Przysunalem sie blizej. -Przez ostatnie tygodnie grzebalismy sie tylko w sprawie MetroHartford. Przesluchiwalismy Macdougalla. Zapomnielismy o napadach na banki. Musze jeszcze raz przejrzec stare kartoteki. Nawet akta personalne. Troche ja zaskoczylem. -W porzadku. Ale chyba nie nadazam. Co ci chodzi po glowie? Co chcesz znalezc? -W banku First Union zginely cztery osoby z personelu. Bez powodu. Myslelismy, ze dla przykladu. Ale dlaczego? Cos mi tu nie pasuje. Betsey znow przymknela oczy. Widzialem po minie, ze mysli goraczkowo. -Facet chcial sie zemscic na bankach i zgarnac swoje pietnascie milionow. -To w jego stylu. Jest dokladny i skuteczny. Wie o wszystkim. I chce miec wszystko. Otworzyla oczy. Popatrzyla na mnie i zacisnela wargi. -Jest jeszcze cos. To wazne. Pocalowalem ja lekko w usta. -Co? -Nadal chce isc z toba do pokoju. Dopiero potem zajmiemy sie starymi, zakurzonymi aktami. Rozesmialem sie. -Dobry plan. Zwlaszcza pierwsza czesc. ROZDZIAL 107 O trzeciej po poludniu wrocilismy do terenowego biura FBI. Betsey zadzwonila wczesniej po akta sprawy First Union. Czekaly na nia. Zabralismy sie do roboty. W delikatesach na rogu zamowilismy herbate mrozona i kanapki.Dwa razy. Betsey w koncu spojrzala na mnie. -Wlasciwie dlaczego grzebiemy sie w tym? -On prawdopodobnie zabil Walsha. I moze Douda. To chory facet. Ciagle jest na wolnosci i to mnie cholernie niepokoi. Przytaknela. -My tez jestesmy chorzy. Zobacz, dokad zaszlismy. Przysun mi tamta sterte. Boze, a bylo tak przyjemnie w Four Seasons. Okolo jedenastej znalazlem male, czarno-biale zdjecie. -Betsey? - zawolalem. -Mhm? -Ten facet byl szefem ochrony w banku. Teraz jest pacjentem szpitala Hazelwood. Znam go. Rozmawialem z nim. W jego kartotece szpitalnej nie ma sladu, ze pracowal w First Union. To musi byc on. Podalem jej zdjecie. Szybko uzgodnilismy, ze Sampson i ja wrocimy rano do Hazelwood. Na razie Betsey starala sie zebrac wszelkie dostepne informacje o Frederiku Szabo. Nudny, bezbarwny Frederic Szabo. Niech go szlag! Moglem sie mylic, ale wydawalo sie to malo prawdopodobne. Szabo byl kiedys szefem ochrony banku First Union, a teraz pacjentem Hazelwood. Byl wysoki i mial brode. Odpowiadal rysopisowi podanemu przez Macdougalla. Jego profil psychiatryczny mowil o powtarzajacych sie fantazjach paranoidalnych, skierowanych przeciwko firmom z Fortune 500. Tyle, ze Szabo wydawal sie zbyt zamkniety w sobie i bezradny, jak na Supermozga. Ale najbardziej przekonujacym dowodem byl brak jakiegokolwiek sladu w szpitalnej kartotece, ze kiedys pracowal w First Union. Szabo prawdopodobnie twierdzil, ze od powrotu z Wietnamu nigdy nie mial stalego zajecia. Oczywiscie teraz juz wiedzielismy, ze sklamal. Z jego profilu psychiatrycznego wynikalo, ze ma paranoidalne zaburzenia osobowosci. Nie wierzyl ludziom, zwlaszcza biznesmenom. Uwazal, ze go wykorzystuja i probuja oszukac. Bal sie komukolwiek zaufac, zeby informacje o nim nie obrocily sie przeciwko niemu. Kiedy sie ozenil, przez caly okres malzenstwa - od poczatku roku 1970 do konca 1971 - byl patologicznie nadwrazliwy i zazdrosny o zone. Gdy sie rozstali, zapewne ruszyl w swiat. W koncu zjawil sie w Hazelwood, szukajac pomocy - trzy lata przed seria napadow na banki i rok po zwolnieniu go z First Union. Podczas czestych pobytow w szpitalu zawsze trzymal sie na uboczu. Izolowal sie od wszystkich pacjentow i calego personelu. Z nikim sie nie przyjaznil, ale wydawal sie zupelnie nieszkodliwy. I prawie zawsze mogl wychodzic do miasta, mial na to pozwolenie. Gdy ponownie przeczytalem akta Szabo, przyszlo mi do glowy, ze praca w banku doskonale pasowala do jego zaburzen. Jak wielu paranoikow szukal posady, ktora pozwolilaby mu zaspokoic pragnienie moralizowania i karania w sposob akceptowalny spolecznie. Jako szef ochrony mogl sie koncentrowac na swojej potrzebie zapobiegania wszelkim atakom o kazdej porze. Strzegac banku, podswiadomie chronil siebie. Jak na ironie, organizujac serie udanych napadow, udowodnil - przynajmniej symbolicznie - ze nie potrafi obronic sie przed atakami innych. Ale moze o to mu chodzilo. Jego nieufnosc bardzo utrudniala leczenie, jesli wrecz go nie wykluczala. W ciagu ostatnich osiemnastu miesiecy przyjmowano go do Hazelwood i zwalniano stamtad cztery razy. Czy szpital byl przykrywka dla jego dzialalnosci? Wybral Hazelwood na swoja kryjowke? A najwieksza zagadka bylo dla mnie to, dlaczego jeszcze tam jest. ROZDZIAL 108 W poniedzialek rano wrocilem do pracy w Hazelwood. Wlozylem biala, luzna koszule i workowate, sztruksowe spodnie, zeby ukryc pod nimi kabure na nodze. Do personelu dolaczyl agent FBI nazwiskiem Jack Waterhouse. Udawal pielegniarza. Sampson nadal gral role portiera, ale teraz pracowal tylko na "piatce".Frederic Szabo wciaz nie rzucal sie w oczy. Nie robil nic podejrzanego. Przez trzy dni nie opuszczal oddzialu. Duzo spal w swoim pokoju. Czasem wlaczal stary laptop Apple. Wiedzial, ze go obserwujemy? W srode po dyzurze spotkalem sie z Betsey w budynku administracyjnym. Byla w niebieskim kostiumie i zachowywala sie bardzo oficjalnie. Chwilami sprawiala wrazenie zupelnie obcej osoby, calkowicie pochlonietej praca. Najwyrazniej miala dosyc tej sprawy, tak samo jak ja. -Ukladal swoj genialny plan co najmniej trzy lata, tak? Przypuszczalnie ma gdzies zadolowane pietnascie milionow. Zabil mase ludzi, zeby zdobyc te forse. I teraz siedzi na tylku w Hazelwood? Daj spokoj! -To paranoik - odpowiedzialem. - I psychopata. Moze nawet wie, ze tu jestesmy? Moze powinnismy sie wycofac ze szpitala? Obserwowac go z zewnatrz? Ma pozwolenie doktora Cioffiego na wychodzenie do miasta. Moze to robic, kiedy chce. Betsey nerwowo szarpala klapy kostiumu. Balem sie, ze za chwile zacznie wyrywac sobie wlosy. -Ale nigdzie nie wychodzi! Ma piecdziesiat lat i nie chce mu sie! To kompletnie przegrany facet! -Wiem, Betsey. Od trzech dni patrze, jak spi i bawi sie grami w Internecie. Parsknela smiechem. -Popelnil piec zbrodni doskonalych i przeszedl na emeryture? -Na to wyglada. -Chcesz posluchac, co ja zalatwilam? Skinalem glowa. -Bylam w First Union. Rozmawialam ze wszystkimi ludzmi, ktorzy pamietaja Szabo, a ktorych udalo mi sie odnalezc. Podobno strasznie przejmowal sie praca. Wszystko musialo byc zrobione dokladnie jak powinno. Mial hopla na tym punkcie. Niektorzy nabijali sie z niego. -W jaki sposob? -Dali mu przezwisko. Zgadnij, jakie? Supermozg! Dla zabawy. Tak z niego zartowali. -A teraz chyba on zartuje z nas. ROZDZIAL 109 Nastepnego ranka wydarzylo sie cos dziwnego. Gdy mijalismy sie na korytarzu, Szabo otarl sie o mnie. Udal zmieszanego i przeprosil, powiedzial, ze prawdopodobnie "stracil rownowage". Ale bylem pewien, ze zrobil to celowo. Tylko po co? O co mu chodzilo, do cholery?Godzine pozniej zobaczylem, ze wychodzi z oddzialu. Musial wiedziec, ze go obserwuje. Gdy tylko zniknal, podbieglem do drzwi. -Dokad on poszedl? - zapytalem pielegniarza, ktory go wypuscil. -Na fizykoterapie. Ma pozwolenie. Moze wychodzic na teren i do miasta. Gdzie chce. Tak juz przywyklem do braku aktywnosci Szabo, ze zupelnie mnie zaskoczyl. -Niech pan powie szefowej, ze musze wyjsc - polecilem pielegniarzowi. Spojrzal na mnie spode lba i chcial mnie splawic. -Niech pan jej sam powie. Przecisnalem sie obok niego. -Ma pan jej powiedziec - rozkazalem. - To wazne. Wszedlem do zdezelowanej windy i zjechalem do holu na parterze. Frederic Szabo nie cierpial cwiczen fizycznych. Przeczytalem to w jego aktach. Dokad naprawde poszedl? Wypadlem na podworze. Szabo przemykal sie miedzy budynkami szpitalnymi. Wysoki i brodaty - tak opisal Macdougall Supermozga. Minal sale gimnastyczna. Wcale mnie to nie zaskoczylo. Nareszcie sie ruszyl! Poszedlem za nim. Zachowywal sie nerwowo. W koncu sie obejrzal. Uskoczylem w bok ze sciezki. Mialem nadzieje, ze mnie nie zobaczyl. A moze jednak? Wyszedl przez brame na ruchliwa ulice i skrecil na poludnie. Przestal byc czujny. Czy to byl Supermozg? Kilka przecznic dalej wsiadl do taksowki. Przed Holiday Inn staly trzy inne. Wskoczylem do pierwszej i kazalem jechac za nim. Kierowca byl Hindusem. -A dokad jedziemy, prosze pana? - zapytal. -Jeszcze nie wiem - odpowiedzialem i pokazalem mu odznake. Pokrecil glowa. -Ja to mam pecha - jeknal. - Jak na filmie: "Za tamta taksowka". ROZDZIAL 110 Szabo wysiadl z taksowki na Rhode Island Avenue w Northwest. Ja tez. Przez chwile ogladal wystawy sklepowe. Przynajmniej na to wygladalo. Wydawal sie teraz odprezony. Po wyjsciu ze szpitala uspokoil sie. Pewnie dlatego, ze wszystkich wykolowal.W koncu wszedl do niskiego, zniszczonego budynku z piaskowca. W podziemiach miescila sie chinska pralnia jakiegos A. Lee. Co on tam robil? Wymykal sie tylnym wyjsciem? Nagle w oknie na drugim pietrze zapalilo sie swiatlo. Szabo przeszedl kilka razy przez pokoj. To byl on. Wysoki i brodaty. Przychodzily mi do glowy rozne mysli. Nikt w szpitalu nie wie, ze Szabo ma mieszkanie w miescie. W jego kartotece nie znalazlem zadnej wzmianki o tym. Udaje bezradnego, nieszkodliwego i bezdomnego. Takie pozory stworzyl. Nareszcie odkrylem jego tajemnice. Co to oznaczalo? Czekalem na ulicy. Nie czulem zagrozenia. Przynajmniej na razie. Siedzial w budynku blisko dwie godziny. Juz nie pojawil sie w oknie. Co on tam robi? Czas ucieka. Potem swiatlo w mieszkaniu zgaslo. W napieciu obserwowalem drzwi frontowe. Szabo nie wychodzil. Zaniepokoilem sie. Gdzie on jest? Po pieciu minutach pojawil sie na schodach wejsciowych. Znow dostrzeglem nerwowy tik na jego twarzy. Moze byl autentyczny. Ciagle przecieral oczy i drapal sie w podbrodek. Poprawial koszule na piersi. Trzy czy cztery razy przeczesal palcami geste, czarne wlosy. Czy to byl Supermozg? Wydalo mi sie to niemal niemozliwe. Ale jesli nie, to co dalej? Szabo rozejrzal sie niespokojnie, ale oslanial mnie mroczny cien innego budynku. Nie mogl mnie zobaczyc. Czego sie bal? Poszedl z powrotem Rhode Island Avenue. Potem zlapal taksowke. Chcialem go sledzic, ale mialem cos wazniejszego do zrobienia. Przebieglem przez ulice i wszedlem do budynku z piaskowca. Musialem sprawdzic, co tam robil tak dlugo. Doprowadzal mnie do szalu. Zaczynalem byc taki nerwowy jak on. ROZDZIAL 111 Otworzylem drzwi malym, bardzo przydatnym wytrychem. Dostalem sie do mieszkania Szabo szybciej, niz zdazylbym powiedziec "bezprawne wejscie". Nikt nie mogl wiedziec, ze tu bylem.Chcialem sie szybko rozejrzec i natychmiast wyniesc. Watpilem, czy znajde jakis dowod jego udzialu w porwaniu autokaru czy napadach na banki. Ale musialem zobaczyc, jak mieszka. Wiedziec o nim wiecej niz to, co mowily raporty lekarzy i pielegniarzy w szpitalu. Chcialem zrozumiec Supermozga. Mial kolekcje nozy mysliwskich i starej broni: karabiny z czasow wojny domowej, niemieckie lugery, amerykanskie colty. I pamiatki z Wietnamu: ceremonialna szable i sztandar polnocnowietnamskiego batalionu K 10. Oraz duzo ksiazek i czasopism: Zlo, ktore czynia ludzie. Zbrodnia i kare, "Magazyn strzelecki", "Naukowca amerykanskiego". Jak dotad, bez niespodzianek. Poza samym faktem, ze mial mieszkanie. -Jestes nim, Szabo? - zapytalem na glos. - To ty jestes Supermozgiem? W co ty, do cholery, grasz, czlowieku? Szybko przeszukalem salon, mala sypialnie i klaustrofobiczna nore, ktora najwyrazniej sluzyla jako gabinet do pracy. Tutaj wszystko planujesz, Szabo? Na biurku lezal odreczny list. Musial go napisac niedawno. Zaczalem czytac: PAN ARTHUR LEE WLASCICIEL PRALNI To jest ostrzezenie i na Panskim miejscu potraktowalbym je bardzo powaznie. Trzy tygodnie temu zostawilem u Pana rzeczy do prania chemicznego. Zawsze dolaczam ich liste i krotki opis kazdego ubrania. ZOSTAWIAM SOBIE KOPIE! LISTA JEST ZAWSZE PORZADNA I DOKLADNA. Szabo napisal dalej, ze czesci ubran nie dostal z powrotem. Rozmawial z kims w pralni i obiecano mu, ze natychmiast je przysla. Nie przyslali. Schodze do Panskich pracownikow. Spotykam sie z PANEM. I jestem wsciekly. PAN tez twierdzi, ze nie macie moich rzeczy. I jeszcze mnie Pan obraza. Sugeruje Pan, ze pewnie ukradl je portier. Tu nie ma zadnego pieprzonego portiera! Mieszkam w tym samym budynku, co Pan! NIECH PAN PAMIETA, ZE PANAOSTRZEGALEM FREDERIC SZABO Co to jest, do cholery? - zaczalem myslec goraczkowo po przeczytaniu tego dziwacznego, szalonego listu.W zamysleniu pokrecilem glowa. Pralnia miala byc jego nastepnym celem? Cos planowal przeciwko Lee? Supermozg? W szufladach malego kredensu znalazlem dalsze listy: do Citibanku, Chase, First Union, Exxona, Kodaka, Bell Atlantic i innych firm. Usiadlem i zaczalem je przegladac. Wszedzie pogrozki. Zupelny obled. To byl wlasnie Frederic Szabo, jakiego opisywaly szpitalne akta. Paranoik wkurzony na caly swiat. Upierdliwy, piecdziesieciojednoletni typ, ktorego przez ostatnie dziesiec lat wywalali z kazdej pracy. Mialem coraz wiecej watpliwosci co do tego, kim jest Szabo. Przesunalem palcami po wierzchu wysokiej szafki na akta. Namacalem jakies papiery. Zdjalem je. Plany obrabowanych bankow! I rozklad hotelu Mayflower Renaissance! -Chryste, to on! - mruknalem glosno. Tylko dlaczego trzyma to tutaj? Nie pamietam dokladnie, co sie potem dzialo. Dostrzeglem cos katem oka, moze zmiane swiatla, moze jakis ruch w pokoju? Odwrocilem sie od biurka Szabo. Oczy zrobily mi sie okragle - zaskoczyl mnie zupelnie. Totalny szok. Mial maske prezydenta Clintona! Wrzeszczal moje nazwisko! ROZDZIAL 112 -Cross!Wyciagnalem rece, zeby zablokowac cios. Zamachnal sie nozem mysliwskim pochodzacym zapewne z kolekcji w drugim pokoju. Chwycilem go za potezne ramie. Jesli to byl Szabo, okazal sie o wiele silniejszy i zwinniejszy, niz na to wygladal w szpitalu. -Co tu robisz? - wrzasnal. - Jak smiesz? Kto ci pozwolil ruszac moje rzeczy? To prywatne listy! Mial glos zupelnego szalenca. Obrocilem sie na prawej nodze i mocno szarpnalem reke z nozem. Ostrze wbilo sie w blat biurka. Zamaskowany napastnik zaklal. Co dalej? Balem sie schylic i wyciagnac bron z kabury na kostce. Napastnik latwo wyrwal noz z drewna. Ostrze zatoczylo niewielki luk. Przeszlo ze swistem obok mojej skroni. -Zabije cie, Cross! Zauwazylem na biurku szklana pilke baseballowa. Tylko tym moglem walczyc. Zlapalem kule i zaatakowalem. Okragly przycisk do papieru trafil go w bok glowy. Facet zaryczal wsciekle jak ranne zwierze. Zatoczyl sie do tylu, ale nie upadl. Schylilem sie szybko i wyszarpnalem glocka. Napastnik znow natarl na mnie z nozem. -Stoj, bo strzele! - krzyknalem. Nie posluchal. Wrzeszczal cos niezrozumiale. Zamachnal sie i przecial mi prawy nadgarstek. Zabolalo jak cholera. Nacisnalem spust. Dostal w piers. I nic! Zachwial sie i natychmiast wyprostowal. -Pieprze cie, Cross! Jestes zerem! Walnalem go bykiem. Wycelowalem w miejsce, gdzie odniosl rane. Zawyl przerazliwie cienko i upuscil noz. Opasalem go ramionami i scisnalem z calej sily. Przepchnalem go przez pokoj do sciany. Uderzylismy w nia, az zadrzal caly dom. Ktos z sasiadow zastukal w sciane i zaczal pomstowac na halas. -Wezwijcie policje! - krzyknalem. - Zadzwoncie pod dziewiecset jedenascie! Przydusilem go do podlogi. Jeczal glosno i wyrywal sie. Probowal walczyc. Przylozylem mu w szczeke i znieruchomial. Sciagnalem mu gumowa maske. Szabo. -Jestes Supermozgiem - wysapalem. - Mam cie. -Nic nie zrobilem - warknal i znow zaczal sie szarpac. - To ty wlamales sie do mnie. Ty idioto! Wszyscy jestescie cholernymi idiotami. Posluchaj, palancie! Zlapales nie tego faceta! ROZDZIAL 113 To byl obled i z pewnoscia pasowal do dramatycznego aresztowania. Po niecalej godzinie do mieszkania Szabo przyjechala ekipa technikow z FBI. Dwoch znalem. Nazywali sie Greg Wojcik i Jack Heeney. Juz pracowalismy razem. Byli najlepsi w Biurze i od razu zabrali sie do roboty.Stalem z boku i przygladalem sie zmudnej rewizji. Szukali falszywych scian, luznych klepek w podlodze i innych miejsc, gdzie Szabo moglby schowac dowody lub pietnascie milionow dolarow. Zaraz po technikach zjawila sie Betsey. Ucieszylem sie. Sprobowalismy przesluchac Szabo, ale nie chcial z nami rozmawiac. Sprawial wrazenie zupelnego szalenca, to sie wsciekal, to znow milczal jak grob. Kilka razy plunal na mnie. Znano go z tego w szpitalu. Kiedy wyschlo mu w ustach, zalozyl rece na piersi i zamknal oczy. W koncu zabrali go w kaftanie bezpieczenstwa. -Gdzie te cholerne pieniadze? - zapytala Betsey, kiedy go wyprowadzali. -Tylko on wie - odrzeklem. - I na pewno nie powie. Nie pamietam tak beznadziejnego sledztwa. Nastepnego dnia byl piatek - deszczowy i ponury. Pojechalismy z Betsey do centralnego aresztu miejskiego, gdzie siedzial Szabo. Przed budynkiem stal tlum dziennikarzy. Musielismy sie przez nich przecisnac. Schowalismy sie pod wielkimi, czarnymi parasolami i nie odpowiedzielismy na zadne pytanie. Szybko weszlismy do srodka. -Pieprzone sepy - mruknela Betsey. - W zyciu trzy rzeczy sa pewne: smierc, podatki i to, ze prasa wszystko przekreci. Ci tutaj tez. -Jesli ktos raz cos przekreci, juz tak zostaje - dodalem. Spotkalismy sie z Szabo w malym pokoju obok bloku wieziennego. Byl bez kaftana bezpieczenstwa. Towarzyszyla mu prawniczka, Lynda Cole. Nie wygladala na zachwycona swoim klientem. Zdziwilem sie, ze Szabo nie wynajal jakiegos slawnego obroncy. Ciagle mnie zaskakiwal. Nie rozumowal jak inni. W tym tkwila jego sila. Upajal sie tym i prawdopodobnie to go zgubilo. Przez kilka minut unikal naszego wzroku. Zadalismy mu serie pytan, ale uparcie milczal. Zwiekszyli mu dawke srodkow uspokajajacych. Zastanawialem sie, czy dlatego jest apatyczny. Nie bardzo w to wierzylem. Podejrzewalem, ze znow w cos z nami gra. -To na nic - westchnela po godzinie Betsey. Miala racje. Nie warto bylo tracic wiecej czasu. Wstalismy, zeby wyjsc. Lynda Cole tez. Byla niska jak Betsey i bardzo atrakcyjna. Przez caly ten czas powiedziala najwyzej kilkanascie slow. Nie potrzebowala mowic, skoro jej klient milczal. Nagle Szabo przestal sie wpatrywac w stol i podniosl wzrok. Gapil sie w jeden punkt co najmniej od dwudziestu minut. Spojrzal na mnie i w koncu sie odezwal. -Macie nie tego faceta. Potem wyszczerzyl zeby jak kompletny debil. Jeszcze nie widzialem takiego usmiechu. A spotkalem w zyciu sporo czubkow. ROZDZIAL 114 Wrocilismy z Betsey do Hazelwood, gdzie czekalo na nas jeszcze mnostwo roboty. Wpadl Sampson. Do dwudziestej drugiej trzydziesci przejrzelismy wszystko, co dotad udalo nam sie znalezc w szpitalu. Zidentyfikowalismy dziewietnascie osob z personelu, ktore zajmowaly sie Szabo. Na liscie znalazlo sie szesciu terapeutow.Powiesilismy zdjecia na scianie. Spacerowalem tam i z powrotem, patrzylem na nie i szukalem natchnienia. Gdzie sa pieniadze, do cholery? Jak Szabo kierowal napadami i morderstwami? Usiadlem. Betsey popijala szosta czy siodma cole dietetyczna. Ja wlalem w siebie tyle samo kaw. Od czasu do czasu rozmawialismy o rzekomym samobojstwie Walsha i zaginieciu Douda. Szabo nie odpowiadal na zadne pytania o dwoch agentow. Zabil ich? Dlaczego? Jaki mial plan? Niech go szlag! -Czy on rzeczywiscie moze stac za tym wszystkim? - zapytala Betsey. - Jest az taki sprytny? Ten cholerny swir? Wstalem od biurka. -Sam juz nie wiem. Znow zrobilo sie pozno. Jestem wykonczony. Jade do domu. Jutro tez jest dzien. Gorne lampy swiecily oslepiajacym blaskiem. Betsey popatrzyla na mnie bez wyrazu. Miala podkrazone oczy. Chcialem ja przytulic, ale w pokoju krecilo sie jeszcze kilku agentow. Chetnie wzialbym ja w ramiona i porozmawial o czymkolwiek, byle nie o sledztwie. -Dobranoc - powiedzialem w koncu. - Przespij sie troche. -Dobrej nocy, Alex. Brakuje mi ciebie - dodala bezglosnie. -Uwazaj po drodze. -Zawsze uwazam. Ty sam uwazaj. Jakos dojechalem do domu i wdrapalem sie do sypialni. Od dawna za ciezko harowalem. Moze rzeczywiscie powinienem rzucic te robote. Padlem na lozko i zasnalem. Obudzilem sie dwadziescia po drugiej. Snila mi sie rozmowa z Szabo. Potem jeszcze z kims zamieszanym w sprawe. O, rany... Fatalna pora na przebudzenie. Zazwyczaj nie pamietam snow, zapewne dlatego, ze podswiadomie staram sie je zapomniec. Ale tym razem, gdy sie obudzilem, mialem wciaz przed oczami tamte obrazy. Tony Brophy opowiedzial nam kiedys o spotkaniu z Supermozgiem. Mowil, ze gosc ukrywal sie za sciana jasnych reflektorow. Widac bylo tylko zarys sylwetki mezczyzny. Opis nie pasowal do ksztaltu glowy Szabo. Nawet w przyblizeniu. Brophy wspomnial o duzym, haczykowatym nosie i wielkich uszach. Podobno wygladaly jak otwarte drzwi samochodu. Szabo mial prosty nos i male uszy. Ale przyszedl mi do glowy ktos inny! Jezu! Przekrecilem sie na lozku. Patrzylem w okno, dopoki nie zaczalem jasno myslec. Skoncentrowalem sie, a potem zadzwonilem do Betsey. Odebrala po drugim sygnale i jeknela cicho. -To ja, Alex. Przepraszam, ze cie obudzilem. Ale chyba wiem, kto jest Supermozgiem. -To zly sen? - mruknela. -Najgorszy koszmar - odparlem. ROZDZIAL 115 Jest dwoch Supermozgow. Poczatkowo wydawalo mi sie to bez sensu. Ale potem nabralem prawie absolutnej pewnosci, ze znalazlem wyjasnienie wielu tajemnic naszego sledztwa.Szabo to jeden Supermozg, ale to przezwisko nadano mu tylko zartem, bo za bardzo wyroznial sie w pracy. Wiec musi byc jeszcze ktos. Z tego drugiego nikt sie nie wysmiewal, bo ten nie mial sobie rownych. To nie on pisze listy z pogrozkami w swoim pokoju w szpitalu dla weteranow. Potrzebowalem kilku minut, zeby przekonac o tym Betsey. Potem zadzwonilismy do Ouantico do Kyle'a Craiga. Bylo dwoje na jednego, wiec w koncu ustapil i dal nam wolna reke. O jedenastej rano wsiedlismy z Betsey do samolotu w bazie Bolling. Wczesniej nigdy tu nie bywalem. Ostatnio odlatywalem stad czesciej niz z lotniska National, obecnie Ronalda Reagana. Tuz po pierwszej wyladowalismy na lotnisku miedzynarodowym w Palm Beach na poludniu Florydy. Bylo trzydziesci piec stopni i duszno jak diabli. Ale upal mnie nie obchodzil. Bylem podniecony, liczylem na to, ze moze rozwiazemy zagadke. Przywitali nas miejscowi agenci FBI, ale nawet tutaj dowodzila Betsey. Wyjechalismy z malego, dobrze utrzymanego lotniska na droge miedzystanowa I-95 North. Po pietnastu kilometrach skrecilismy na wschod w kierunku oceanu i Singer Island. Slonce wygladalo jak cytrynowy drops rozpuszczajacy sie najasnoblekitnym niebie. W samolocie mialem czas przemyslec moja teorie o dwoch Supermozgach. Im dluzej sie nad nia zastanawialem, tym bardziej bylem przekonany, ze wreszcie jestesmy na wlasciwym tropie. Przypominaly mi sie rozne rzeczy. Miedzy innymi zdjecie terapeuty, doktora Bernarda Francisa. Znalazlem je w jego aktach. Dwa inne wisialy w gabinecie doktora Cioffiego. Widzialem je, kiedy go przesluchiwalem. Bernard Francis byl wysokim, lysiejacym mezczyzna. Mial szerokie czolo, haczykowaty nos i duze uszy. Jak otwarte drzwi samochodu. Leczyl Szabo przez dziewiec tygodni w roku 1997, a potem przez piec miesiecy w roku ubieglym, pozniej przeniosl sie na Floryde. Przypuszczalnie podjal prace w szpitalu dla weteranow w polnocnym West Palm. Kiedy zwrocilem uwage na Francisa, ustalilem kilka rzeczy. Wedlug raportow szpitalnych, w zeszlym roku przynajmniej trzy razy wychodzil z Szabo do miasta. Niby nic niezwyklego, ale w tych okolicznosciach bardzo mnie to zainteresowalo. W czasie lotu na Floryde ponownie przeczytalem notatki Francisa o Szabo. Kiedys napisal: Czy pacjent rzeczywiscie blakal sie po kraju przez ostatnie dwadziescia kilka lat i pracowal tylko dorywczo? Nie brzmi to prawdopodobnie. Ma bardzo bujna fantazje i moze cos ukrywac przed nami. Co naprawde sklonilo go do zgloszenia sie do nas wlasnie w tym roku? Betsey i ja znalismy odpowiedz. Podejrzewalismy, ze Francis tez. W lutym 1996 roku Szabo stracil prace szefa ochrony banku First Union. W Marylandzie i Wirginii dokonano serii niewyjasnionych napadow na filie tego banku. Szabo obwinial siebie za to, ze ochrona okazala sie nieskuteczna, dyrekcja tez miala do niego pretensje. Ostatecznie wylano go. Wkrotce potem dostal zalamania nerwowego i zglosil sie do Hazelwood. Tam zaczela sie cala zabawa i gry umyslowe. ROZDZIAL 116 Rozpoczelismy calodobowa obserwacje kondominium Francisa na Singer Island. Mieszkal tuz nad woda w duzym apartamencie z czterema sypialniami i tarasem na dachu. Taki luksus przekraczal zapewne mozliwosci finansowe przecietnego terapeuty ze szpitala dla weteranow. Ale doktor Francis najwyrazniej nie uwazal sie za przecietnego lekarza.Spedzal ten wieczor z blondynka o polowe mlodsza od niego. Musialem mu jednak oddac sprawiedliwosc - mimo czterdziestu pieciu lat byl szczuply i w dobrej formie. Dziewczyna byla bardzo ladna. Nosila czarne bikini i wysokie szpilki. Ciagle poprawiala stanik i odgarniala z oczu dlugie wlosy. -Niezla sztuka - mruknela Betsey. - Chyba zalapala sie na fajna randke. Betsey, dwaj agenci i ja koczowalismy w furgonetce dodge na parkingu za kondominium. Prawie wszystkie miejsca byly zajete, wiec nie rzucalismy sie w oczy. Patrzylismy przez peryskop, jak Francis i jego gosc smaza na tarasie steki. FBI juz zidentyfikowalo dziewczyne. Byla tancerka topless w eleganckiej restauracji w West Palm. Gliniarze z Fort Lauderdale zgarniali ja juz kilka razy za zaczepianie facetow na ulicy i prostytucje. Nazywala sie Bianca Massie i miala dwadziescia trzy lata. Lekarz ciagle obejmowal i przytulal blondynke. W koncu znikneli w srodku na dziesiec minut. Potem wrocili do grilla. Przy jedzeniu dotykali sie i glaskali. Wykonczyli druga butelke caberneta stag's leap i znow weszli do mieszkania. -Co tam widac? - zapytala Betsey jednego z agentow. - Musze wiedziec. -Nasz czlowiek na sasiednim dachu obserwuje wnetrze mieszkania przez okna od poludniowej strony - odpowiedzial. -Chata typowego szpanera - zameldowal po chwili. - Drogie meble, dziela sztuki. Dobry sprzet grajacy, ciezarki. Doktorek ma czarnego labradora. Pewnie rwie na niego panienki z plazy. -Watpie, zeby ja poderwal - wtracilem. - Raczej wynajal na noc. -Teraz oboje sa zajeci. Labrador chyba nauczyl doktorka kilku rzeczy. Facet zna pare psich sztuczek. Nasz obserwator mowi, ze uszy i nos ma duzo wieksze od pewnej czesci ciala. Grupa wybuchnela smiechem. Odprezylismy sie co nieco. Balismy sie troche o dziewczyne, ale bylismy tak blisko, ze w kazdej chwili moglismy wkroczyc. Obserwator dalej meldowal, co sie dzieje. -Oho, wyglada na to, ze doktorek ma za wczesny wytrysk. Ale dziewczynie chyba to nie przeszkadza. Pocalowala go w czubek glowy, biedne dziecko. -Dostaje sie to, za co sie placi - powiedziala Betsey. Wreszcie dziewczyna wyszla i seans porno skonczyl sie. Doktor Francis zostal na tarasie. Saczyl brandy i patrzyl na ksiezyc nad Atlantykiem. -To jest zycie... - westchnela Betsey. - Ksiezyc nad Miami i caly ten szpan. -Musial tylko zabic okolo dwunastu osob, zeby to miec - zauwazylem. Okolo polnocy zadzwonila "komorka" Francisa. Sluchalismy rozmowy w furgonetce. Telefon zaintrygowal nas. Wymienilismy z Betsey spojrzenia. -Bernie, oni znow sie tu kreca - powiedzial zdenerwowany glos. - Teraz przygladaja sie personelowi i... -Jest pozno - przerwal Francis. - Zadzwonie do ciebie rano. Ja zadzwonie. Ty tutaj nie dzwon. Juz ci mowilem. Zirytowany Francis wylaczyl sie i dopil brandy. Betsey tracila mnie lokciem. Usmiechala sie pierwszy raz od chwili, gdy rozpoczelismy obserwacje Francisa. -Poznales, kto to byl? - zapytala. Jasne, ze poznalem. -Urocza i utalentowana Kathleen McGuigan. Nasza pielegniarka jest w to zamieszana. Wszystko zaczyna pasowac do siebie. ROZDZIAL 117 Doktor Bernard Francis naprawde zaslugiwal na nienawisc. Byl najgorszym sukinsynem. Zabojca, ktory lubil zadawac ofiarom cierpienie. Ta nienawisc pomagala nam wytrzymywac nocne czuwanie. I teoria, ze jest Supermozgiem. Moglismy go w kazdej chwili dopasc w jego rozowym kondominium w srodziemnomorskim stylu.Kathleen McGuigan juz sie nie odezwala. On tez do niej nie zadzwonil. Okolo pierwszej poszedl do sypialni i wlaczyl system alarmowy. -Slodkich snow, skurwielu - mruknela Betsey, kiedy w apartamencie zgaslo swiatlo. -Wiemy, gdzie mieszka - powiedzial jeden z agentow. - Wiemy, co zrobil, choc jeszcze nie wiemy jak. I nie mozemy go zgarnac? -Cierpliwosci - odparlem. - Dopiero tu przyjechalismy. Dostaniemy go. Tylko trzeba go jeszcze troche poobserwowac. Musimy miec absolutna pewnosc, ze to on. I odzyskac zrabowane pieniadze. W koncu, okolo drugiej nad ranem, Betsey i ja wysiedlismy z furgonetki. Wzielismy jeden z samochodow Biura i wyjechalismy z Singer Island. Reszta zostala w Holiday Inn w Palm Beach. My pojechalismy na polnoc autostrada miedzy stanowa I-95. -Niedaleko stad jest hotel Hyatt Regency - odezwala sie niepewnie Betsey. - Co ty na to? -Lubie byc z toba - odrzeklem. - Od samego poczatku. -Wiem. Ale nie na tyle, tak? Spojrzalem na nia. Kiedy tracila pewnosc siebie, podobala mi sie jeszcze bardziej. -Oczekujesz szczerosci o drugiej pietnascie nad ranem? - zazartowalem. -A czemu nie? -Moze to troche bez sensu, ale... Usmiechnela sie w koncu. -Nie szkodzi. Mow. -Ostatnio nie bardzo wiem, co sie ze mna dzieje. Plyne z pradem. To do mnie niepodobne. Ale moze to dobrze. -Probujesz zapomniec o Christine. I chyba robisz to w odpowiedni sposob. Odwaznie. -Albo bardzo glupio - odparlem z usmiechem. -Moze jednoczesnie i tak, i tak. Ale starasz sie. Na zewnatrz jestes opanowany i prostolinijny. W dobry sposob. Wewnatrz skomplikowany. Tez w dobry sposob. Myslales o tym, co powiedzialam? -Nie. Myslalem o tym, ze mam szczescie, bo poznalem ciebie. -To nie musi byc cos wyjatkowego, Alex. Dla mnie i tak juz jest. Wiec? Wezmiemy pokoj? Spedzisz ze mna noc w hotelu? -Z przyjemnoscia. Kiedy zaparkowalismy przed wejsciem, Betsey przysunela sie i pocalowala mnie. Przyciagnalem ja do siebie i mocno przytulilem. Siedzielismy tak przez kilka minut. -Bede za toba strasznie tesknic - szepnela. ROZDZIAL 118 Chyba oboje zalowalismy, ze reszta nocy szybko minela. Ciagle myslalem o slowach Betsey: "bede za toba strasznie tesknic". O dziewiatej rano znow wsiedlismy do furgonetki obserwacyjnej FBI. W srodku byl tlok i smierdzialo jak cholera. W rogu staly dwa wiadra z suchym lodem. Parowal i troche pomagal przezyc w ciasnym wnetrzu.-Co sie dzialo, panowie? - zapytala Betsey agentow. - Stracilam cos fajnego? Superfiut juz wstal? Dowiedzielismy sie, ze Francis wstal i jeszcze nie dzwonil do Kathleen McGuigan. Wpadlem na pewien pomysl. Betsey bardzo sie spodobal. Zadzwonilismy do Kyle'a Craiga i zastalismy go w domu. Jemu tez spodobalo sie to, co wymyslilem. Tuz po dziesiatej rano agenci w Wirginii zaaresztowali w Arlington siostre McGuigan. Podczas przesluchania zeznala, ze nie wie, co laczy Francisa i Szabo. Zaprzeczyla tez, ze jest w cokolwiek zamieszana. Wysmiala wszystkie zarzuty postawione pod jej adresem. Powiedziala, ze nie dzwonila w nocy do Francisa i mozemy to sprawdzic. Jednoczesnie agenci przeszukiwali jej dom i podworze. Okolo poludnia znalezli diament stanowiacy czesc okupu od MetroHartford. McGuigan wpadla w panike i zmienila zeznania. Opowiedziala FBI wszystko, co wiedziala o Francisie, Szabo, napadach i zabojstwach. Betsey az podskoczyla z radosci w furgonetce i walnela glowa w dach. -O, cholera! To boli! Ale co tam. Mamy go! Krotko po czternastej przeszlismy oboje przez wypielegnowany trawnik od frontu i weszlismy po ceglanych schodach do budynku Francisa. Walilo mi serce. Nareszcie. To musi byc on. Wjechalismy winda na piate pietro, do meliny Supermozga. -Zasluzylismy na to - powiedzialem do Betsey. -Nie moge sie doczekac, kiedy zobacze jego mine - odrzekla i nacisnela dzwonek. - Zimnokrwiste gowno. Ding-dong, zgadnij, kto przyszedl? To za Walsha i Douda. -Za synka Buccierich tez. I za reszte ofiar. Francis otworzyl drzwi. Byl opalony i bosy. Mial na sobie spodenki druzyny "Florida Gators" i koszulke "Miami Dolphins". Nie wygladal na zimnokrwistego i bezdusznego potwora. Ale rzadko kto wyglada. Betsey powiedziala, kim jestesmy. Potem wyjasnila, ze prowadzimy sledztwo w sprawie porwania kobiet z MetroHartford i kilku napadow na banki na Wschodzie. Francis zdziwil sie. -Nie rozumiem, co to ma wspolnego ze mna. Prawie od roku nie bylem w Waszyngtonie. Nie wiem, w czym moglbym pomoc. Na pewno macie wlasciwy adres? -Mozemy wejsc, doktorze? - zapytalem. - Adres jest wlasciwy, moze mi pan wierzyc. Chcemy porozmawiac o panskim bylym pacjencie, Frederiku Szabo. Francis dalej udawal glupiego. Dobrze mu to szlo. Nie bylem tym zaskoczony. -Czy to jakis zart? -Nie - odparla z naciskiem Betsey. Francis zirytowal sie. Poczerwienial na twarzy. -Jutro bede w moim gabinecie w szpitalu w West Palm. To na Blue Heron. Tam mozemy porozmawiac o moich bylych pacjentach. Frederic Szabo? Jezu, to bylo prawie rok temu! Co on zrobil? Chodzi o listy z pogrozkami do firm z Fortune 500? Nie do wiary! Prosze mi dac spokoj w domu. Francis probowal zatrzasnac mi drzwi przed nosem. Zablokowalem je reka. Serce ciagle mi walilo. Co za przyjemne uczucie. Nareszcie go mamy. -To nie moze czekac do jutra, doktorze - powiedzialem. - To w ogole nie moze czekac. Westchnal, ale nadal wygladal na cholernie wkurzonego. -Trudno, niech bedzie. Wlasnie robilem sobie kawe. Wejdzcie, skoro musicie. -Musimy - odpowiedzialem Supermozgowi. ROZDZIAL 119 -Wiec o co chodzi? - zapytal Francis, kiedy szlismy za nim przez oszklona loggie. Kilka pieter nizej rozbijaly sie fale Atlantyku. Sam widok byl wart co najmniej paru morderstw. Ocean iskrzyl sie w popoludniowym sloncu. Doktor Bernard Francis dobrze sie urzadzil w zyciu.-Frederic Szabo wymyslil to wszystko, tak? - zagadnalem, zeby przelamac pierwsze lody. - Mial bujna fantazje i chcial sie zemscic na bankach. Mial obsesje, potrzebna wiedze i kontakty. Tak bylo? Francis popatrzyl na nas jak na swoich umyslowo chorych pacjentow. -Co pan bredzi, do diabla? Zignorowalem jego mine i protekcjonalny ton. -Poznal pan plany Szabo podczas sesji terapeutycznych. Precyzja i szczegoly wywarly na panu wrazenie. Pomyslal o wszystkim. Dowiedzial sie pan rowniez, ze przez te wszystkie lata od powrotu z Wietnamu wcale nie wloczyl sie po kraju. Odkryl pan, ze pracowal w banku First Union jako szef ochrony. On naprawde wiedzial, jak mozna obrobic bank. Byl stukniety, ale inaczej, niz pan myslal. Francis wlaczyl ekspres na blacie kuchennym. -Nie bede nawet odpowiadal na te bzdury. Poczestowalbym was kawa, ale wkurzacie mnie jak cholera. Skonczcie z tymi idiotyzmami i wynoscie sie. -Nie chce kawy - odparlem. - Chce ciebie, Francis. Z zimna krwia zamordowales niewinnych ludzi. Zabiles Walsha i Douda. Ty jestes szalencem i Supermozgiem, nie Szabo. -Chyba oboje zwariowaliscie - odparl Francis. - Jestem szanowanym lekarzem i zasluzonym oficerem armii. Potem usmiechnal sie z taka mina, jakby chcial powiedziec: "Mam was gdzies. Nic mi nie mozecie zrobic". Juz widywalem takie miny. Dobrze je znalem. Gary Soneji, Casanova, Pan Smith, Lasica. Francis tez byl psychopata. Jak wszyscy zabojcy, ktorych zlapalem. Moze za dlugo czekal na uznanie w szpitalach dla weteranow. Ale sprawy na pewno zaszly stanowczo za daleko. -Zapamietal cie pewien czlowiek, ktorego chciales wynajac do skoku na bank. Opisal twoje wielkie uszy i haczykowaty nos. Szabo tak nie wyglada. Francis odwrocil sie od ekspresu i wybuchnal nieprzyjemnym, gardlowym smiechem. -Tez mi dowod! Chcialbym uslyszec, jak przedstawiasz go prokuratorowi okregowemu w Waszyngtonie. Zaloze sie, ze usmialby sie do lez. Usmiechnalem sie. -Juz rozmawialismy z pania prokurator. Jakos jej to nie ubawilo. A przy okazji, rozmawialismy tez z Kathleen McGuigan. Nie oddzwoniles do niej, wiec odwiedzilismy ja. Jestes aresztowany za napady, porwanie i morderstwa, doktorze. Widze, ze przestalo ci byc wesolo. Francis wrocil do robienia kawy. Czulem, ze cos kombinuje. -Widzisz chyba rowniez, ze nie dzwonie do mojego adwokata. -A powinienes - odparlem. - Bo jest jeszcze cos. Dzis rano Szabo w koncu zdecydowal sie mowic. Prowadzil pamietnik z waszych sesji, doktorze. Zapisal, ze jego plany bardzo cie interesowaly. Znasz go. Wiesz, jaki jest dokladny. Powiedzial, ze czesciej pytales go o napady na banki niz o jego problemy. Pokazal ci plany budynkow. -Chcemy odzyskac pieniadze, Francis - wtracila sie Betsey. - Pietnascie milionow dolarow. Jesli je nam oddasz, wyjdzie ci to na dobre. Nie dostaniesz lepszej oferty. Francis zrobil drwiaca mine. -Zalozmy na chwile, ze jestem tym waszym Supermozgiem. Nie wydaje wam sie, ze powinienem miec opracowany genialny plan ucieczki? Chyba nie dalbym sie zlapac takim frajerom, jak wy, prawda? Teraz ja sie usmiechnalem. -Ci "frajerzy" moga cie zaskoczyc, Francis. Podejrzewam, ze jestes zdany na siebie. Szabo zaplanowal rowniez twoja ucieczke? Watpie. ROZDZIAL 120 -Otoz to - powiedzial Francis o ton nizej niz przedtem. - Zawsze istnialo minimalne niebezpieczenstwo, ze mnie zlapiecie. Wtedy skonczylbym w wiezieniu, a to byloby zupelnie nie do przyjecia. Ale nie dojdzie do tego.-Dojdzie - odparla z naciskiem Betsey. Na wszelki wypadek siegnalem do kabury. Nagle Francis rzucil sie do szklanych drzwi na taras. Wiedzialem, ze nie ma stamtad wyjscia. Co on zamierzal? -Stoj! - krzyknalem. Betsey i ja jednoczesnie wyciagnelismy bron, ale nie strzelilismy. Nie bylo powodu, zeby go zabijac. Popedzilismy za nim przez drewniany taras na dachu. Francis dobiegl do muru i zrobil cos, czego nigdy bym sie nie spodziewal. Nawet gdybym sluzyl w policji sto lat. Skoczyl glowa w dol z piatego pietra! Musial skrecic kark. Nie mial prawa przezyc. -Nie wierze! - wrzasnela Betsey, kiedy zatrzymalismy sie na krawedzi dachu i spojrzelismy w dol. Ja tez nie wierzylem wlasnym oczom. Francis skoczyl do basenu! Wynurzyl sie i szybko poplynal do brzegu. Nie mialem wyboru i nie zawahalem sie. Skoczylem za nim. Betsey tez. Pol kroku za mna. Spadalismy z krzykiem jak kule armatnie. Uderzylem w wode plecami. Poczulem sie tak, jakby przestawily mi sie wnetrznosci. Wyladowalem twardo na dnie, ale zaraz wydostalem sie na powierzchnie. Poplynalem szybko do brzegu. Probowalem cos zobaczyc i jasno myslec. Wygramolilem sie z basenu. Francis uciekal do jednego z sasiednich kondominiow. Otrzasal sie jak kaczka. Popedzilismy za nim. Mokre buty piszczaly i chlupala w nich woda. Ale nic nie bylo wazne oprocz tego, ze musimy go dorwac. Francis przyspieszyl. Ja tez. Podejrzewalem, ze niedaleko ma samochod. Moze nawet lodz w pobliskim porcie. Przebieralem nogami jak wariat, ale niewiele zmniejszylem dystans. Francis biegl boso, a mimo to szybciej ode mnie. Obejrzal sie i zobaczyl nas. Kiedy z powrotem odwrocil glowe, wszystko sie zmienilo. Na parkingu przed nim stali trzej agenci FBI. Celowali w niego z pistoletow. Krzyczeli, zeby stanal. Francis zatrzymal sie. Znow sie obejrzal, potem popatrzyl na agentow. Nagle siegnal do kieszeni spodenek. -Nie! - krzyknalem. Ale nie wyciagnal broni, tylko przezroczysta buteleczke. Przylozyl ja do ust. Nagle chwycil sie za gardlo. Oczy wyszly mu na wierzch i opadl na kolana. -Otrul sie - wychrypiala Betsey. - Moj Boze, Alex! Wtem Francis poderwal sie z chodnika. Patrzylismy ze zgroza, jak miota sie po parkingu i wymachuje rekami w jakims oblakanczym tancu. Z ust ciekla mu piana. Wreszcie walnal twarza w srebrzystego, terenowego mercedesa. Krew trysnela na karoserie. Zaczal do nas wrzeszczec, probowal nam cos powiedziec, ale tylko belkotal gardlowo. Krew sciekala mu z nosa. Skrecal sie i podrygiwal. Na parkingu przybywalo agentow i gapiow. Nie moglismy pomoc Francisowi. Zabijal ludzi, niektorych otrul. Zamordowal dwoch agentow FBI. Teraz patrzylismy, jak sam umiera straszna smiercia. Trwalo to bardzo dlugo. W koncu upadl i uderzyl glowa w chodnik. Drgawki powoli ustawaly. Cos charczal. Kucnalem przy nim. -Gdzie jest agent Michael Doud? - zapytalem blagalnie. - Powiedz nam, na litosc boska. Francis spojrzal na mnie i wykrztusil ostatnie slowa, jakie chcialbym uslyszec. -Macie nie tego faceta. Potem umarl. EPILOG TEN FACET ROZDZIAL 121 Minely trzy tygodnie i moje zycie mniej wiecej wrocilo do normy. Ale nie bylo dnia, zebym nie myslal o rzuceniu pracy w policji. Nie wiedzialem, czy chodzilo o sprawe Supermozga, czy skumulowaly sie przezycia z wczesniejszych sledztw, ale mialem tego dosyc.Wiekszosc z pietnastu milionow Francisa przepadla bez sladu. Wszyscy w FBI dostawali szalu. Betsey poswiecala caly swoj czas na szukanie pieniedzy. Znow pracowala w weekendy i rzadko sie widywalismy. Chyba przewidziala to na Florydzie, kiedy powiedziala: "Bede za toba strasznie tesknic". Tego wieczoru babcia mocno mi sie narazila. To przez nia tkwilismy z Sampsonem w Pierwszym Kosciele Baptystow na Czwartej ulicy, niedaleko mojego domu. Wokol nas lkaly kobiety i mezczyzni. Pastor i jego zona przekonywali ludzi, ze takie oczyszczenie wyjdzie im na dobre. Trzeba wyrzucic z siebie zlosc, strach i inne trucizny wewnetrzne. I wierni wlasnie to robili. Oprocz Sampsona i mnie, wszyscy wyplakiwali sobie oczy. -Nalezy nam sie cos wyjatkowego od babci za ten jej numer - szepnal mi do ucha Sampson. Usmiechnalem sie. Zupelnie nie rozumial tej kobiety. A poznal ja, majac dziesiec lat. -Nie licz na to - odrzeklem. - Uwaza, ze to my jestesmy jej cos winni za ratowanie naszych tylkow, kiedy bylismy szczeniakami. -Ma racje, stary. Ale dzisiaj splacimy kupe starych dlugow. -Wyglaszasz kazanie do choru - zauwazylem. -Chor nie slucha, bo placze - zachichotal. - Prawdziwy wieczor chusteczek do nosa. Stalismy scisnieci miedzy dwiema kobietami. Szlochaly i wykrzykiwaly modlitwy. Takie specjalne nabozenstwa byly ostatnio coraz popularniejsze w Waszyngtonie. Nazywano je "Przykro mi, siostro". Mezczyzni skladali w kosciolach hold kobietom za wszystkie krzywdy fizyczne i moralne, ktorych doznawaly. Moja sasiadka nagle mnie objela. -To ladnie z twojej strony, ze przyszedles - oswiadczyla, przekrzykujac halas. - Dobry z ciebie czlowiek, Alex. Jak rzadko ktory. -I w tym moj problem - mruknalem pod nosem, po czym dodalem glosniej: - Przykro mi, siostro. Ty tez jestes dobra kobieta. I mila. Przycisnela mnie mocniej. Widywalem ja w naszej okolicy. Nazywala sie Terri Rashad. Byla atrakcyjna, dumna i wesola. Troche po trzydziestce. -Przykro mi, siostro - powiedzial Sampson do swojej sasiadki. -I powinno ci byc przykro jak cholera - odparla Lace McCray. - Ale dzieki. Nie jestes taki zly, jak myslalam. Sampson szturchnal mnie. -Duze przezycie - szepnal swoim basem. - Moze babcia miala racje, ze kazala nam tu przyjsc. -Wiedziala, co robi. Ona ma zawsze racje. To osiemdziesiecioletnia Oprah Winfrey. Spiewy, okrzyki i lkania nasilily sie. -Co w ogole slychac? - zapytal Sampson. Zastanowilem sie. -Tesknie za Christine. Ale cieszymy sie, ze maly jest z nami. Babcia mowi, ze ja odmladza. Ozywia nasz dom. Od rana do wieczora. Uwaza nas za swoj personel. W koncu czerwca Christine wyjechala do Seattle. Wreszcie zdradzila mi, dokad sie przeprowadza. Pojechalem do Mitchellville, zeby sie pozegnac. Jej nowy samochod terenowy byl zaladowany po dach. Objela mnie i rozplakala sie. -Moze kiedys... - szepnela. Moze. Ale teraz byla w stanie Waszyngton, a ja w moim dzielnicowym kosciele baptystow. Podejrzewalem, ze babcia chciala mi tu zorganizowac randke. Tak mnie to rozbawilo, ze sie rozesmialem. -Nie zal ci siostr, Alex? - zapytal Sampson. Zaczynal za duzo gadac. Zerknalem na niego, potem sie rozejrzalem. -Oczywiscie, ze tak. Zobacz, ilu tu porzadnych ludzi. Staraja sie, jak moga. Chca byc tylko troche kochani od czasu do czasu. -To nic zlego - odparl i objal mnie mocno ramieniem. -Na pewno nie. Po prostu starajmy sie, jak najlepiej umiemy. ROZDZIAL 122 Kilka dni pozniej siedzialem na werandzie przy pianinie. Dochodzila polnoc. W domu bylo cicho, spokojnie i przyjemnie. Tak, jak czasem lubie. Wczesniej poszedlem na gore i zajrzalem do synka. Spal w swoim lozeczku jak aniolek. Gralem jeden z moich ulubionych utworow - Blekitna rapsodie Gershwina.Myslalem o mojej rodzinie i naszym starym domu. Uwielbialem tu mieszkac, mimo wszystkich wad tej dzielnicy. Znow zaczalem sie czuc pewniej i lepiej. Moze pomoglo mi glosne, placzliwe nabozenstwo w kosciele baptystow? A moze Gershwin? Nagle zadzwonil telefon. Pobieglem odebrac, zeby wszystkich nie obudzil. Zwlaszcza malego Aleksa, czyli AJ-a, jak ostatnio nazywali go Jannie i Damon. Uslyszalem glos Kyle'a Craiga. Bardzo rzadko zawracal mi glowe w domu. I nigdy o tej porze. Tak samo zaczela sie sprawa Supermozga - od niego. -O co chodzi, Kyle? - zapytalem. - Nie wrabiaj mnie w zadne nowe sledztwo. -Mam zla wiadomosc, Alex - odrzekl cicho. - Nawet nie wiem, jak ci to powiedziec. Jasna cholera, chlopie... Betsey Cavalierre nie zyje. Jestem teraz w jej domu. Przyjedz tutaj. Odlozylem sluchawke chyba dopiero po minucie. Musialem to zrobic, skoro znalazla sie z powrotem na widelkach. Rece i nogi mialem jak z waty. Przygryzlem warge i poczulem smak krwi. Krecilo mi sie w glowie. Kyle nie powiedzial mi wszystkiego. Tylko tyle, zebym przyjechal. Ktos wlamal sie do Betsey i zabil ja. Kto? I dlaczego? Jezu! Ubieralem sie w pospiechu, kiedy telefon znow zadzwonil. Chwycilem sluchawke. Pewnie to ktos inny z nastepna zla wiadomoscia. Moze Sampson albo Rakeem Powell? Glos w sluchawce zmrozil mnie. -Chcialem ci tylko pogratulowac. Odwaliles kawal doskonalej roboty. Wylapales wszystkie plotki, ktore dla mnie pracowaly. Dokladnie tak, jak sie spodziewalem. Prawde mowiac, do tego mialy mi sluzyc. -Kto mowi? - zapytalem, choc nietrudno bylo zgadnac. -Przeciez wiesz, doktorze detektywie Cross. Jestes na tyle bystry. Chyba domysliles sie, ze zlapanie biednego doktora Francisa bylo zbyt proste. Tak samo jak moich przyjaciol z policji nowojorskiej: pana Briana Macdougalla i jego kompanow. Oczywiscie pozostaje jeszcze sprawa brakujacych pieniedzy. To ja jestem tym, kogo nazywacie Supermozgiem. Slusznie, to do mnie pasuje. Rzeczywiscie jestem taki dobry. Na razie dobranoc i do zobaczenia wkrotce. Aha, i milej zabawy u Betsey Cavalierre. Ja bylem bardzo zadowolony. ROZDZIAL 123 Najpierw zadzwonilem do Sampsona. Poprosilem go, zeby przyjechal i zostal z babcia i dziecmi. Potem popedzilem do domu Betsey w Woodbridge w Wirginii. Caly czas mialem na liczniku sto szescdziesiat na godzine.Nigdy tu nie bylem, ale trafilem bez problemu. Po obu stronach ulicy staly samochody. Kilka crown victoria i grand marquise. Domyslilem sie, ze to FBI. Przybywalo radiowozow z wyjacymi syrenami. Wzialem gleboki oddech i wszedlem. Nagle zakrecilo mi sie w glowie. Kyle dyrygowal swoimi ludzmi z wydzialu przestepstw z uzyciem przemocy. Szukali dowodow. Watpilem, zeby cos znalezli. Przedtem nie mieli szczescia; Supermozg nigdy nie zostawial sladow. Kilku agentow Biura chlipalo. Ja tez plakalem po drodze. Ale teraz musialem jasno myslec i maksymalnie sie skoncentrowac. Tylko tak moglem zobaczyc miejsce zbrodni oczami zabojcy. Wygladalo to na wlamanie. Ktos dostal sie tu przez okno w kuchni. Technicy FBI filmowali je kamera wideo. Patrzylem na rzeczy Betsey, jej dom. Na lodowce lezala okladka "Newsweeka" z amerykanska zdobywczynia Pucharu Swiata w kobiecej pilce noznej, Brandi Chastain i naglowkiem "Rzadza dziewczyny!". Dom musial miec okolo stu lat i byl zagracony wiejskimi rupieciami. Obrazy Andrew Wyetha, zdjecia ptakow jesienia na jeziorze. Na stole w holu zauwazylem wezwanie dla Betsey na nastepne strzelanie kwalifikacyjne w FBI. Wreszcie odwazylem sie przejsc z salonu do glownej sypialni na koncu korytarza. Latwo bylo poznac, ze to miejsce zbrodni. W glebi pokoju pracowali agenci. Tu zginela Betsey. Jeszcze nie rozmawialem z Kylem. Nie chcialem mu przeszkadzac. Moze tym razem jego ludzie cos znajda. A moze nie. Potem ja zobaczylem i nie wytrzymalem. Bezwiednie unioslem lewa reke do twarzy. Nogi ugiely sie pode mna i zaczalem sie trzasc. W uszach dzwonil mi ten cholerny glos z telefonu: "Aha, i milej zabawy u Betsey Cavalierre. Ja bylem bardzo zadowolony". Rozebral ja. Nigdzie nie dostrzeglem jej nocnego stroju. Byla cala zakrwawiona, ale najbardziej miedzy nogami. Tym razem uzyl noza - ukaral ja. Patrzyla na mnie swoimi pieknymi, piwnymi oczami, ktore juz nic nie widzialy. I nigdy juz nie zobacza. Zauwazyl mnie lekarz z FBI. Znalem go, nazywal sie Merrill Snyder. Juz pracowalismy razem i mielismy nieraz sukcesy. Ale nigdy w takiej sytuacji. -Prawdopodobnie ja zgwalcil - szepnal do mnie. - W kazdym razie uzyl noza. Moze wycial dowod. Kto wie, Alex. To musi byc chory facet, do cholery! Przychodzi ci cos do glowy? -Tak - odrzeklem cicho. - Mam ochote go zabic. I zabije. ROZDZIAL 124 Morderca przez caly czas byl na miejscu - w mieszkaniu Betsey Cavalierre. Czul ich smutek i nienawisc i napawal sie nimi. Co za przyjemny dreszcz emocji. Wielka, wspaniala chwila w jego zyciu.Byc tutaj z policja i FBI. Ocierac sie o nich, gawedzic z nimi. Sluchac, jak go przeklinaja i oplakuja martwa kolezanke. Widziec ich strach i wscieklosc na niego. Ale byli bezsilni. Nie mogli nic zrobic. To on kontrolowal sytuacje w obozie wroga. Odwiedzil nawet Betsey Cavalierre, ktora wierzyla, ze pewnego dnia zajdzie na sam szczyt w FBI. Co za tupet. Naprawde myslala, ze jest jedna z najlepszych w Biurze? Oczywiscie, ze tak. W dzisiejszych czasach oni wszyscy mysla, ze sa tacy cholernie sprytni. Ale teraz juz nie wygladala na taka sprytna, kiedy lezala naga we wlasnej krwi, zmaltretowana na wszystkie sposoby, jakie przyszly mu do glowy. Zobaczyl, ze z sypialni wychodzi Alex Cross. W koncu dostal w kosc. Ale wciaz odstawial groznego twardziela. Zrobil odpowiednia mine i podszedl do Crossa. To byl wlasciwy moment. -Bardzo mi przykro z powodu Betsey - powiedzial Kyle Craig, Supermozg. - Bardzo mi przykro, Alex. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/