Jeszcze dzien zycia - KAPUSCINSKI RYSZARD

Szczegóły
Tytuł Jeszcze dzien zycia - KAPUSCINSKI RYSZARD
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Jeszcze dzien zycia - KAPUSCINSKI RYSZARD PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Jeszcze dzien zycia - KAPUSCINSKI RYSZARD PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Jeszcze dzien zycia - KAPUSCINSKI RYSZARD - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KAPUSCINSKI RYSZARD Jeszcze dzien zycia RYSZARD KAPUSCINSKI SKAN OSIOL.COM 1. Jestesmy ludzmi 40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko sie zjawia 53. Nie wszystko wszyscy mozemy 71. Zeglarz opowiada o wiatrach, rolnik o wolach, zolnierz wylicza rany 154. Dopoki oddycham, mam nadzieje 187. Zycie jest czuwaniem 303. Nie ma zycia w wojnie 322. Czlowiek czlowiekowi wilkiem 326. W ogrodach Bellony rodza sie nasiona smierci 336. Zawsze niepewne sa wyniki bitew 338. Dwa razy zwycieza, kto siebie zwycieza w zwyciestwie 340. Umiesz zwyciezac, Hannibalu, nie umiesz zwyciestwa wykorzystac! 344. Jedynym ocaleniem dla zwyciezonych - nie spodziewac sie ocalenia 345. Zwyciezeni zwyciezylismy 349. Kim byl ten, kto pierwszy wydobyl straszne miecze? "VERTE", lacinskie przyslowia, sentencje i ulotne slowa zebral, ulozyl, przetlumaczyl i opracowal Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawinskiego, PZWS, Warszawa 1959 Zamykamy miasto Trzy miesiace mieszkalem w Luandzie, w hotelu "Ti-voli". Z okna mialem widok na zatoke i port. Przy nabrzezach stalo kilka statkow handlowych europejskich linii oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali lacznosc radiowa z Europa i mogli wiedziec o tym, co stanie sie w Angoli, lepiej i wiecej niz my, zamknieci w oblezonym miescie. Kiedy po swiecie rozchodzila sie wiadomosc, ze zbliza sie bitwa o Luande, statki odplywaly w glab morza i zatrzymywaly sie na granicy horyzontu. Razem z nimi oddalala sie ostatnia nadzieja na ratunek, poniewaz ucieczka droga ladowa byla niemozliwa, a powtarzala sie pogloska, ze w kazdej chwili nieprzyjaciel zbombarduje i unieruchomi lotnisko. Potem okazywalo sie, ze termin ataku na Luande zostal przesuniety i flota wracala do zatoki w nie konczacym sie oczekiwaniu na ladunek kawy i bawelny.Ruch tych statkow byl dla mnie waznym zrodlem informacji. Kiedy pustoszala zatoka, zaczynalem przygotowywac sie na najgorsze. Nasluchiwalem, czy nie zblizaja sie odglosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawialem sie, czy nie ma aby prawdy w tym, co szeptali miedzy soba Portugalczycy, ze w miescie ukrywa sie dwa tysiace zolnierzy Holdena Roberto, ktorzy czekaja tylko na rozkaz rozpoczecia rzezi. Ale wsrod tych niepokojow statki znowu wplywaly do zatoki. Nie znanych mi marynarzy witalem w myslach jak zbawcow: na jakis czas zapowiadala sie cisza. W sasiednim pokoju mieszkalo dwoje starych ludzi -don Silva, handlarz diamentow, i jego zona - dona Esme-ralda, ktora umierala na raka. Dozywala ostatnich dni bez pomocy i ratunku, poniewaz zamknieto juz szpitale, a lekarze wyjechali. Jej cialo ginelo w stercie poduszek, poskrecane z bolu. Balem sie tam wstepowac. Kiedys wszedlem i spytalem, czy nie przeszkadza jej, ze nocami stukam na maszynie. Jej mysl wydostala sie z bolu na moment, na tyle tylko, by powiedziec: -Nie, Ricardo, mnie juz nic nie moze przeszkodzic, zeby dojsc do konca. Don Silva godzinami chodzil po korytarzu. Klocil sie z wszystkimi, wyzywal swiat, kark pecznial mu od zlej krwi. Krzyczal nawet na czarnych, choc juz w tym czasie wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sasiadow nabral nawet takiego zwyczaju, ze zatrzymywal zupelnie nieznanych Afrykanczykow, podawal im reke i klanial sie unizenie. Tamci mysleli, ze wojna pomieszala mu zmysly i odchodzili pospiesznie. Don Silva czekal na przyjscie Holdena Roberto i wypytywal mnie, czy wiem cos na ten temat. Widok odplywajacych statkow napelnial go najwieksza radoscia. Zacieral rece, prostowal sie w krzyzu, pokazywal sztuczne zeby. Mimo przygniatajacych upalow chodzil zawsze w cieplym ubraniu. W faldy garnituru mial powszywane rozance diamentow. Raz w przyplywie zadowolenia, kiedy wydawalo sie, ze FNLA jest juz u wejscia do hotelu, pokazal mi garsc przezroczystych kamykow, ktore wygladaly jak drobno potluczone szklo. Byly to diamenty. W hotelu mowili, ze Silva nosi na sobie pol miliona dolarow. Stary mial serce rozdarte. Chcial uciec ze swoim bogactwem, a przykuwala go choroba dony Esmeraldy. Bal sie, ze jezeli nie wyjedzie natychmiast, ktos doniesie i odbiora mu jego skarby. Nigdy nie wychodzil na ulice, chcial nawet wprawic dodatkowy zamek, ale wszyscy fachowcy juz wyjechali i w Luandzie nie bylo czlowieka, ktory by potrafil to zrobic. Naprzeciw mnie mieszkala mloda para - Arturo i Maria. On byl urzednikiem kolonialnym, a ona spokojna, milczaca blondyna o zamglonych, zmyslowych oczach. Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienic pieniadze angolanskie na portugalskie, a to trwalo tygodniami, bo kolejki do bankow byly kilometrowe. Nasza sprzataczka, zwawa, ciepla staruszka - dona Cartagina, doniosla mi oburzonym szeptem, ze Arturo i Maria zyjana wiare. To znaczy, zyjajak Murzyni, jak ci bezboznicy z MPLA. W jej skali wartosci byl to najnizszy stopien degradacji i pohanbienie bialego czlowieka. Dona Cartagina tez czekala na przyjscie Holdena Roberto. Nie wiedziala, gdzie sajego wojska, i pytala mnie skrycie o nowiny. Pytala takze, czy dobrze pisze o FNLA. Mowilem, ze tak, ze entuzjastycznie. Z wdziecznosci sprzatala mi zawsze pokoj na najwyzszy polysk, a kiedy w miescie nie bylo co pic, przynosila mi - nie wiadomo skad - butelke wody. Maria traktowala mnie jak czlowieka, ktory przygotowuje sie do samobojstwa, poniewaz powiedzialem jej, ze zostaje w Luandzie do dnia niepodleglosci Angoli, do 11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamien na kamieniu. Wszyscy zgina i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez sepy i hieny. Radzila mi, zebym szybko wyjezdzal. Zrobilem z nia zaklad o butelke wina, ze przetrwam i ze spotkamy sie w Lizbonie, w eleganckim hotelu "Altis" 15 listopada, o siedemnastej. Spoznilem sie na to spotkanie, ale w recepcji Maria zostawila mi kartke, ze czekala i ze nastepnego dnia wyjezdzaja z Arturo do Brazylii. Caly hotel "Tivoli" byl zapchany po brzegi i przypominal nasze dworce tuz po wojnie, wyladowane tlu- mem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiazanych tlumokow. Wszedzie pachnialo zle, kwasno, budynek wypelniala lepka, dlawiaca duchota. Ludzie pocili sie z goraca i ze strachu. Panowal nastroj apokalipsy, wyczekiwania na moment zaglady. Ktos przyniosl wiadomosc, ze w nocy zbombarduja miasto. Ktos inny dowiedzial sie, ze w swoich dzielnicach czarni ostrza noze i chca je probowac na portugalskich gardlach. Lada moment mialo wybuchnac powstanie. Jakie powstanie? - dopytywalem sie, zeby napisac o tym do Warszawy. Nikt nie wiedzial dokladnie. Po prostu - powstanie, a co za powstanie, to sie okaze, jak wybuchnie. Plotka wycienczala wszystkich, targala nerwy, odbierala zdolnosc myslenia. Miasto zylo w atmosferze histerii, dygotalo z leku. Ludzie nie wiedzieli, jak poradzic sobie z rzeczywistoscia, ktora ich teraz otaczala. Jak ja objasnic, jak oswoic. Mezczyzni gromadzili sie na korytarzach hotelu i odbywali narady sztabowe. Przyziemni pragmatycy byli za tym, zeby hotel na noc barykadowac. Ci, ktorzy mieli szersze horyzonty i zdolnosc globalnego spojrzenia na swiat, uwazali, ze trzeba wyslac depesze do ONZ z apelem o interwencje. Ale wszystko, jak to jest w latynoskim zwyczaju, konczylo sie na dysputach. Wieczorami latal nad miastem samolot i zrzucal ulotki. Byl to samolot pomalowany na czarno, bez swiatel i znakow. Ulotki mowily, ze wojska Holdena Roberto stoja pod Luanda i ze wejda do stolicy chocby jutro. Zeby ulatwic to zadanie, wzywa sie ludnosc do wymordowania wszystkich Rosjan, Wegrow i Polakow, ktorzy dowodza oddzialami MPLA i sa sprawcami calej wojny i wszystkich nieszczesc, jakie spadly na umeczony na- rod. Dzialo sie to we wrzesniu, kiedy w calej Angoli bylem jedynym czlowiekiem z Europy wschodniej. W miescie grasowali bojowkarze z PIDE, przychodzili do hotelu, pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Lu-andzie nie istniala zadna wladza, a oni chcieli mscic sie za wszystko, za rewolucje gozdzikow, za utracona Angole, za zlamane kariery. Kazde pukanie do drzwi moglo byc dla mnie zlym sygnalem. Staralem sie o tym nie myslec, jest to jedyny sposob na takie sytuacje. Bojowkarze zbierali sie w nocnym barze "Adao", obok hotelu. Bylo tam zawsze ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Wlasciciel baru, gruby, zniszczony playboy, o oczach przekrwionych, przeslonietych spuchly-mi powiekami, wzial mnie raz do swojego kantorku. Od podlogi do sufitu sciany byly zabudowane polkami, na polkach stalo dwiescie dwadziescia szesc odmian whisky. Wyciagnal z szuflady biurka dwa pistolety i polozyl je przed soba. Zabije tym dziesieciu komunistow i dopiero bede spokojny, powiedzial. Patrzylem na niego, usmiechalem sie i czekalem, co zrobi. Przez drzwi slychac bylo muzyke, bojowkarze zabawiali sie z pijanymi Mulatkami. Gruby schowal pistolety i zatrzasnal szuflade. Do dzis nie wiem, dlaczego zostawil mnie w spokoju. Moze nalezal do ludzi, jakich nieraz spotykalem, ktorym wieksza satysfakcje od zabijania daje swiadomosc, ze mogliby zabic, a tego nie robia. Przez caly wrzesien kladlem sie spac nie wiedzac, co stanie sie tej nocy i nastepnego dnia. Kolo mnie krecilo sie kilku typow, rozpoznawalem ich twarze. Spotykalismy sie ciagle, nie zamieniajac slowa. Nie wiedzialem, co robic. Z poczatku postanowilem czuwac, nie chcialem, zeby mnie zaskoczyli w czasie snu. Ale w polowie nocy napiecie slablo i zasypialem w ubraniu, w butach, na wielkim lozku pieknie zaslanym przez done Cartagi- ne. MPLA nie moglo mnie obronic: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykanskich, albo jeszcze dalej - na froncie. Dzielnica europejska, w ktorej mieszkalem, do nich jeszcze nie nalezala. Dlatego lubilem jezdzic na front - tam bylo bezpieczniej, bardziej swojsko. Jednakze wyjazdy takie trafialy sie rzadko. Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie umieli dokladnie okreslic, gdzie jest front. Nie bylo komunikacji ani lacznosci. Samotne, male oddzialy niewprawnych, poczatkujacych partyzantow, zagubione w ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, poruszaly sie to tu, to tam, bez planu i mysli. Ta wojne kazdy prowadzil na swoja reke, kazdy byl zdany na siebie. Codziennie, o dziewiatej wieczorem odzywala sie Warszawa. W aparacie teleksu, ktory stal w recepcji, zapalalo sie swiatlo i maszyna wystukiwala sygnal: 814251 PAP PL DOBRY WIECZOR PROSIMY NADAWAC albo: NARESZCIE UDALO NAM SIEPOLACZYC albo: CZY COS DZISIAJ DOSTANIEMY?PLS GA GA. Odpowiadalem: OK OK MOM SYP i wlaczalem tasme z tekstem depeszy.Dla mnie godzina dziewiata byla najwazniejsza chwila dnia, byla powtarzajacym sie kazdego wieczora przezyciem. Pisalem codziennie, pisalem z pobudek najbardziej egoistycznych, przelamywalem wewnetrzny bezwlad i depresje, zeby zrobic chocby najkrotsza depesze i utrzymac lacznosc z Warszawa, bo to ratowalo mnie przed samotnoscia i poczuciem opuszczenia. Jezeli mialem czas, warowalem przy teleksie na dlugo przed dziewiata. Zapalajace sie swiatlo wzbudzalo we mnie taki sam entuzjazm, jaki w czlowieku zagubionym na pustyni wywoluje odnalezione nagle zrodlo. Staralem sie na wszystkie sposoby przeciagac czas tych seansow. Opisywalem szczegolowo wszystkie bitwy. Pytalem, jaka jest pogoda w kraju, i skarzylem sie, ze nie mam co jesc. Ale w koncu przychodzil moment, kiedy Warszawa odzywala sie: ODBIOR DOBRY LACZYMY SIE JUTRO GODZ. 20 00 GMT DZKB BY BY swiatlo gaslo i znowu zostawalem sam. Luanda ginela inaczej niz nasze miasta w latach wojny. Nie bylo nalotow, pacyfikacji, burzenia dzielnicy za dzielnica. Nie bylo cmentarzy na ulicach i placach. Nie pamietam ani jednego pozaru. Miasto umieralo tak, jak ginie oaza, w ktorej wyschly studnie - pustoszalo, zapadalo w martwote, odchodzilo w zapomnienie. Ale ta agonia nastapila pozniej, na razie wszedzie panowal goraczkowy ruch. Wszyscy spieszyli sie, wszyscy wyjezdzali! Kazdy staral sie odleciec najblizszym samolotem do Europy, do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy sciagali Portugalczycy z calej Angoli. Z najdalszych zakatkow przyjezdzaly karawany samochodow wyladowa- nych ludzmi i bagazem. Mezczyzni zarosnieci, kobiety wymiete i rozczochrane, dzieci brudne i senne. Po drodze uciekinierzy laczyli sie w dlugie kolumny i tak przemierzali kraj, bo im wieksza gromada, tym bezpieczniej. Z poczatku zajmowali w Luandzie hotele, ale potem nie bylo juz miejsc, wiec kierowali sie prosto na lotnisko. Wokol lotniska powstalo koczownicze miasto, bez ulic i domow. Ludzie mieszkali pod golym niebem, wiecznie zmoknieci, bo ciagle padaly deszcze. Zyli teraz gorzej niz czarni w sasiadujacej z lotniskiem dzielnicy afrykanskiej, ale przyjmowali to apatycznie, z ponura rezygnacja, nie wiedzac, kogo przeklinac za swoj los. Salazar juz nie zyl, Caetano uciekl do Brazylii, a w Lizbonie rzady ciagle sie zmienialy. Wszystkiemu winna byla rewolucja, bo przedtem panowal spokoj. Teraz rzad obiecal czarnym wolnosc, czarni pobili sie miedzy soba, pala i morduja. Oni nie sa zdolni do rzadzenia. Czarny to tak: wypic, a potem spac caly dzien. Nawie-sza na siebie koralikow i chodzi zadowolony. Pracowac? Tutaj nikt nie pracuje. Oni zyja jak sto lat temu. Jak sto, panie? Jak tysiac! Ja widzialem takich, co zyja jak tysiac lat temu. A co mozna wiedziec, jak bylo tysiac lat temu? Pewnie, ze mozna, kazdy wie, jak bylo. Tego kraju wiecej nie bedzie. Mobutu wezmie kawalek, ci z poludnia wezma kawalek i tak sie skonczy. Zeby tylko zaraz stad odleciec. Zeby na to wiecej nie patrzec. Ja tu wlozylem czterdziesci lat pracy. Cala swoja krwawice. Kto mi teraz zwroci? Pan mysli, ze mozna zaczac zycie od nowa? Ludzie siedza na tobolkach okryci plastykiem, bo deszcz siapi, medytuja, rozwazaja wszystko. Czasem w tym porzuconym tlumie, ktory wegetuje tutaj tygodniami, wybucha iskra buntu. Kobiety pobija zolnierzy wyznaczonych do pilnowania porzadku, a mezczyzni usiluja porwac samolot, aby swiat dowiedzial sie, do jakiej rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie wie, kiedy stad odleci i w jakim kierunku. Panuje kosmiczny balagan. Zorganizowac Portugalczykow jest trudno, poniewaz sa to zdeklarowani indywidualisci, natury, ktore nie potrafia zyc w scisku i we wspolnocie. Pierwszenstwo maja kobiety ciezarne. Dlaczego one? Czyja mam byc gorsza, bo urodzilam pol roku temu? Dobrze, pierwszenstwo maja ciezarne i z niemowletami. Dlaczego one? Czy mam byc gorsza, bo moj syn skonczyl trzy lata? Dobrze, pierwszenstwo majakobiety z dziecmi. Tak? A ja, dlatego ze jestem mezczyzna, mam tutaj zginac? I oto co silniejsi laduja sie do samolotu, a kobiety z dziecmi klada sie na betonie, pod kolami, tak zeby piloci nie mogli ruszyc, przychodzi wojsko, wypedza mezczyzn, kaze wsiadac kobietom, one wchodza po schodkach triumfujace, jak oddzial zwyciezcow do nowo zdobytego miasta. Dajmy najpierw odleciec zalamanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukac, zeby nie wojna, juz dawno bylbym w domu wariatow. A nas pod Carmona napadl oddzial dzikusow, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelac. Do dzisiaj jestem cala rozdygotana. Oszaleje, jezeli nie wylece stad natychmiast. Moi drodzy, powiem wam tylko tyle, ze stracilem caly dorobek zycia. Poza tym, u nas, w Lumbale, dwoch z UNITA trzymalo mnie za wlosy, a trzeci przystawil mi lufe do samego oka. Uwazam, ze jest to dostateczny powod, zeby postradac zmysly. Zadne kryterium nie zyskiwalo aprobaty ogolu. Zrozpaczony tlum napieral na kazdy samolot, mijaly godziny, nim dalo sie ustalic, kto wreszcie dostanie miejsce. Trzeba przewiezc pol miliona uchodzcow mostem powietrznym na drugi koniec swiata. Wszyscy wiedza, dlaczego chca wyjechac. Oni wiedza, ze wrzesien da sie przetrwac, ale w pazdzierniku bedzie juz bardzo zle, a listopada nie przezyje nikt. Skad oni to wiedza? Pan pyta o takie rzeczy! Ja tu przezylem dwadziescia osiem lat, ja cos moga powiedziec o tym kraju. Wie pan, czego sie dorobilem? Starej taksowki, ktora zostawilem tam, na ulicy. Ludzie uciekali, jak przed nadciagajaca zaraza, jak przed morowym powietrzem, ktorego nie widac, ale ktore zadaje smierc. Potem przyjdzie wiatr i piasek zasypie slady ostatniego czlowieka. Ty w to wierzysz? pytalem Artura. Arturo nie wierzy, ale jednak woli wyjechac. A pani, dono Cartagino, pani w to wierzy? Tak, dona Cartagina jest o tym przekonana. Jezeli zostaniemy do listopada, to nas nie bedzie. Tu staruszka energicznie przejezdza palcem po szyi, na ktorej jej paznokiec pozostawia czerwony slad. Rozne rzeczy zdarzyly sie przedtem, nim miasto zostalo zamkniete i skazane na smierc. Jak chory, ktory w chwilach agonii nagle ozywia sie i na moment wracaja mu sily, tak w koncu wrzesnia zycie w Luandzie nabralo szczegolnego wigoru i tempa. Chodniki byly zatloczone, na jezdniach powstawaly korki. Ludzie biegali zdenerwowani, spieszyli sie, zalatwiali tysiace spraw. Byle szybko wyniesc sie, uciec w pore, zanim pierwsza fala morowego powietrza wtargnie do miasta. Nie chcieli Angoli. Mieli dosyc tego kraju, ktory mial byc ich ziemia obiecana, a przyniosl im rozczarowanie i ponizenie. Zegnali swoj afrykanski dom z mieszanina rozpaczy i wscieklosci, zalu i bezsily, z poczuciem, ze odjezdzaja na zawsze. Pragneli tylko ujsc z zyciem i wywiezc swoj dobytek. Wszyscy byli zajeci budowaniem skrzyn. Zwieziono gory desek i dykty. Skoczyly ceny mlotkow i gwozdzi. Skrzynie byly glownym tematem rozmow -jak je budowac i czym najlepiej wzmacniac. Pojawili sie samo-zwanczy znawcy - skrzyniarze, domorosli architekci skrzyniarstwa, skrzyniarskie style, szkoly i kierunki. Wewnatrz Luandy - zbudowanej z betonu i cegly, zaczelo powstawac nowe, drewniane miasto. Chodzilem teraz po ulicach jak po wielkim placu budowy. Potykalem sie o rozrzucone deski, gwozdz wystajacy z belki rozerwal mi koszule. Niektore skrzynie byly wielkosci letnich domkow, bo wytworzyla sie nagle skrzyniarska skala prestizu - im kto bogatszy, tym wieksza budowal skrzynie. Imponujace byly skrzynie milionerow - belkowane i wybite od wewnatrz zeglarskim plotnem, mialy sciany solidne i eleganckie, zrobione z najdrozszych gatunkow tropikalnego drewna, o slojach tak pieknie przycietych i tak starannie spolerowanych, ze przypominaly antyczne meble. W skrzynie te pakowano cale salony i sypialnie, kanapy, stoly i szafy, kuchnie i lodowki, komody i fotele, obrazy, dywany, zyrandole, porcelane, posciel i bielizne, wszystkie ubrania, makatki, pufy i wazony, nawet sztuczne kwiaty (co takze widzialem), cala monstrualna i nieprzebrana rupieciarnie zagracajaca dom kazdego mieszczucha, a wiec figurki, muszle, szklane kule, flakony, wypchane jaszczurki, metalowa miniaturke katedry mediolanskiej przywieziona z wycieczki do Wloch, listy! listy i fotografie, slubne zdjecie w zloconych ramach - to moze zostawimy, mowi pan, no wiesz, jak ci nie wstyd, wola oburzona pani - wszystkie zdjecia maluchow, a tu jak pierwszy raz usiadl, a tu jak pierwszy raz powiedzial daj, daj, a tu z lizakiem, a tu z babcia, no wiec to wszystko, wszystko doslownie, bo takze skrzynki z winem, ten zapas makaronu, ktory kupilam, jak tylko zaczeli sie strzelac, i jeszcze wedka, szydelko, moje nici! moj sztu-cer, kolorowe klocki Tutuni, ptaszki, fistaszki, odkurzacz i dziadek do orzechow tez musza sie zmiescic, po prostu - musza i juz, tak zeby zostaly tylko gola podloga, nagie sciany, pelny negliz, strip-tease mieszkania zrobiony do konca, przy oknie bez zaslon i tylko jeszcze zamkniemy drzwi i w drodze na lotnisko zatrzymamy sie na bulwarze i wrzucimy klucz do morza. Skrzynie biedoty sa gorsze o kilka klas. Sa przede wszystkim mniejsze, a czesto wrecz male i niepozorne. Nie moga ubiegac sie o znak jakosci, poniewaz ich robocizna pozostawia wiele do zyczenia. W przeciwienstwie do bogaczy, ktorych stac na wynajecie mistrzow stolarskich, biedota musi zbijac skrzynie wlasnymi rekoma. Jako material sluza jej tartaczne odpady, scinki desek, krzywe belki, speczniala dykta, cala drewniana tandeta, ktora mozna kupic za grosze w trzeciorzednym skladzie. Wiele z tych skrzyn obitych blacha z baniek po oliwie, ze starych szyldow i zardzewialych reklam przydroznych, wyglada jak rozpadajace sie slumsy dzielnicy afrykanskiej. Nie warto zagladac do ich wnetrza, nie warto i nawet nie wypada. Skrzynie bogaczy stoja na waznych srodmiejskich ulicach albo w ocienionych zaulkach luksusowych dzielnic. Mozna je ogladac i podziwiac. Natomiast skrzynie biedoty kryja sie w bramach, na podworzach i w szopach. Kryja sie do czasu, bo przeciez trzeba je bedzie przewiezc przez cale miasto, do portu - i mysl o tym zalosnym widowisku jest przykra. Z powodu tej obfitosci drewna, ktore znalazlo sie w Luandzie, pustynne, zakurzone miasto, ubogie w zielen i drzewa, pachnie teraz wspanialym, zywicznym lasem. Jakby ten las nagle wyrosl na ulicach, na placach, na skwerach. Wieczorem otwieram okno, wdycham gleboko ten zapach i wtedy oddala sie wojna, nie slysze jekow dony Esmeraldy, nie widze zniszczonego playboya z dwoma pistoletami i jest mi tak, jakbym spal w lesniczowce w Borach Tucholskich. Budowa drewnianego miasta, miasta skrzyn, trwa calymi dniami, od switu do zmierzchu. Pracuja wszyscy, moczeni deszczem, paleni sloncem, nawet milionerzy, jesli sprawni fizycznie, przykladaja sie do roboty. Zapal doroslych udziela sie dzieciom. One tez buduja sobie skrzynki na lalki i zabawki. Pakowanie odbywa sie pod oslona nocy. Tak jest lepiej, bo wtedy nikt nie wtyka nosa w cudze rzeczy, nikt nie bedzie liczyc, ile wywoze i czego, a wiadomo, ze kreci sie duzo takich, ktorzy wysluguja sie MPLA i chcieliby donosic. A wiec nocami, w najglebszych ciemnosciach, przenosimy wnetrze kamiennego miasta do wnetrza miasta drewnianego. Kosztuje to duzo wysilku i potu, dzwigania i szamotania sie, bolu ramion od upychania bagazu, bolu kolan od ugniatania rzeczy, poniewaz wszystko musi sie zmiescic, a przeciez miasto kamienne bylo duze, a miasto drewniane jest male. Stopniowo, z nocy na noc, miasto kamienne tracilo swoja wartosc na rzecz miasta drewnianego. Stopniowo tez zmienialo sie myslenie ludzi. Ludzie przestali myslec w kategoriach domu i mieszkania i rozprawiali tylko o skrzyniach. Zamiast powiedziec - musze isc, zobaczyc, jak tam u mnie w domu - mowili - musze isc, zobaczyc, jak tam moja skrzynia. Byla to juz jedyna rzecz, ktora ich interesowala i o ktora sie troszczyli. Ta Luan-da, ktora pozostawiali, byla dla nich sztywna i obca makieta, scena zabudowana, ale pusta, jak po skonczonym widowisku. Takiego miasta nie widzialem nigdzie na swiecie i moze nigdy wiecej nie zobacze. Istnialo ono przez miesiac, a potem zaczelo nagle znikac. A raczej - dzielnica za dzielnica - zostalo przewiezione ciezarowkami do portu. Teraz rozlozylo sie nad samym brzegiem morza, oswietlone noca portowymi latarniami i blaskiem swiatel zakotwiczonych statkow. Dniem w jego chaotycz- nych uliczkach krecili sie ludzie malujac na tabliczkach swoje nazwiska i adresy, tak jak robi sie to wszedzie na swiecie, jezeli ktos zbuduje sobie prywatny dom. Mozna by wiec ludzic sie, ze jest to normalne, drewniane miasto, tyle ze zamkniete przez swoich mieszkancow, ktorzy z niewiadomych przyczyn musieli je w pospiechu opuscic. A potem, kiedy w kamiennym miescie bylo juz bardzo zle i my, garstka jego mieszkancow, jak stracency oczekiwalismy dnia zaglady, drewniane miasto odplynelo oceanem. Uniosla je wielka flota i po kilku godzinach zniknela z nim za horyzontem. Stalo sie to nagle, jak gdyby do portu wplynela flotylla piracka, porwala bezcenny skarb i uciekla z nim w morze. A jednak zdazylem zobaczyc, jak odplywa miasto. O swicie kolysalo sie jeszcze u brzegu, bezladnie spietrzone, bezludne, bez zycia, jak zamienione w muzeum miasto starozytnego Wschodu po wyjsciu ostatniej wycieczki. O tej godzinie bylo mglisto i chlodno. Stalem na ladzie z grupa zolnierzy angolanskich i gromadka czarnych dzieci, oberwanych i zmarznietych. Wszystko nam zabrali - powiedzial jeden z zolnierzy nawet bez zlosci i zabral sie do rozcinania ananasa, bo owoce te, tak przejrzale, ze po rozcieciu sok wylewal sie z nich jak woda z kubka, byly wtedy jedynym naszym pozywieniem. Wszystko nam zabrali - powtorzyl i zaglebil twarz w zlocistej czarce owocu. Bezdomne, portowe dzieci wpatrywaly sie w niego zachlannym, zafascynowanym wzrokiem. Zolnierz uniosl twarz umazana sokiem, usmiechnal sie i dodal - ale za to mamy teraz dom. Zostalismy sami na swoim. Wstal i uradowany ta mysla, ze Angola jest jego, wywalil w powietrze cala serie z automatu. Odezwaly sie syreny, mewy skoczyly i pognaly nad woda, miasto drgnelo i powoli zaczelo odplywac. Nie wiem, czy zdarzyl sie kiedys wypadek, zeby cale miasto przeplynelo ocean, ale tym razem tak wlasnie bylo. Miasto wyplynelo w swiat, w poszukiwaniu swoich mieszkancow. Byli to dawni mieszkancy Angoli, Portugalczycy, ktorzy rozproszyli sie po Europie i Ameryce. Czesc z nich udala sie do Poludniowej Afryki. Wszyscy oni wyjechali z Angoli w pospiechu, uciekajac przed pozoga wojenna, przekonani, ze w kraju tym nie bedzie wiecej zycia i ze pozostana tylko cmentarze. Ale zanim wyjechali, zdazyli jeszcze zbudowac w Luandzie drewniane miasto, do ktorego zapakowali wszystko, co bylo w miescie kamiennym. Na ulicach pozostalo tylko tysiace samochodow pokrytych kurzem, ktore zjadala rdza. Pozostaly tez mury, dachy, asfalt na jezdniach i zelazne lawki na bulwarze. I teraz drewniane miasto plynelo przez Atlantyk miotane gwaltowna, sztormowa fala. Gdzies na oceanie nastapil podzial miasta i jedna z dzielnic, najwieksza, poplynela do Lizbony, a druga do Rio de Janeiro, a trzecia dzielnica do Cape Town. Kazda z tych dzielnic dotarla szczesliwie do swojego portu. Wiem o tym z roznych zrodel. Maria pisala mi, ze jej skrzynie znajduja sie juz w Brazylii, a przeciez skrzynie te stanowily czesc drewnianego miasta. O tym, ze jedna z dzielnic pomyslnie doplynela do Cape Town, pisalo wiele gazet. A teraz o tym, co widzialem na wlasne oczy. Po wyjezdzie z Lu-andy zatrzymalem sie w Lizbonie. Kolega wiozl mnie szeroka ulica, nad ujsciem Tagu, w poblizu portu. I wtedy zobaczylem fantastyczne sterty skrzyn, spietrzone do ryzykownej wysokosci, zostawione, nie ruszane, jakby niczyje. To byla wlasnie ta najwieksza dzielnica drewnianej Luandy, ktora doplynela do brzegu Europy. W tych dniach, kiedy zaledwie przystapiono do budowy drewnianego miasta, najwiecej zmartwien mieli kupcy. Co zrobic z ta masa wszelkiego towaru, ktora lezala w sklepach i wypelniala magazyny do zapajeczo-nych sufitow? Nikt nie moze wyobrazic sobie takiej skrzyni, w ktorej zmiesciloby sie to, co posiadal na skladzie najwiekszy hurtownik w Luandzie - don Castro Soremenho e Sousa. A inni hurtownicy? A tysieczny klan kupcow detalistow? W dodatku caly import zachowuje sie tak, jakby nie mial piatej klepki. Firmy europejskie - czy nikt nie czyta tam gazet? - przysylaja do Luandy dawno zamowione towary nie zwracajac uwagi, ze Angola plonie ogniem wojennej pozogi. Komu potrzebne sa teraz kompletne wyposazenia lazienek, przyslane wczoraj przez spolke "Koenig i Synowie" z Hamburga? Czy nie mozna ubawic sie wiadomoscia, ze z Londynu przybyl transport pilek i rakiet tenisowych oraz kijow do golfa? Jak na ironie, dociera z Marsylii wielka partia owadobojczych spryskiwaczy zamowiona przez plantatorow kawy, tych samych, ktorzy wlasnie bija sie o miejsce w samolocie odlatujacym do Europy. Don Urbano Tavares, wlasciciel sklepu jubilerskiego przy glownej ulicy, mimo szalejacego wokol nieszczescia moze byc zadowolony. Wybierajac przed laty swoja branze, trafil w dziesiatke. Zloto zawsze pojdzie, a to, co pozostanie, mozna wywiezc bez trudu w podrecznym bagazu. W jego interesie panuje teraz ozywiony ruch. Ale nie tylko zloto ma powodzenie. Ludzie rzucaja sie przede wszystkim na sklepy z zywnoscia, bo jedzenia jest coraz mniej. Tlok i scisk panuje w magazynach z konfekcja i z obuwiem. Zbyt maja zegarki i tranzystory, kosmetyki i lekarstwa. Rzeczy niewielkie i lekkie, ktore moga byc przydatne na nowej drodze zycia, tam, w krajach zamorskich. Smutne wrazenie pozostawia wizyta w ksiegarni przy Largo do Portugal. Jest tam pusto. Kurz osiadl szara war- stwana starym kontuarze. Ani jednego nabywcy. Kto ma teraz glowe do czytania ksiazek? Zolnierze dawno wykupili ostatnie pisma pornograficzne i zawiezli je na front. To, co pozostalo - stosy arcydziel przemieszane z literatura najbardziej podrzedna-nikogo nie interesuje. Ci, ktorzy paraja sie piorem, moga tu odebrac wazna lekcje skromnosci. Dzielo niesmiertelne czy zdawkowe romansidlo sa dla uchodzcy jednakowo uciazliwe z prostej przyczyny: papier jest ciezki. W sklepie pod pobozna nazwa "Cruz de Cristo" tez pusto. Specjalnosc zakladu: sprzedaz i wynajem slubnych sukien. Wlascicielka, dona Amanda, siedzi godzinami nieruchoma, bezczynna, wsrod tlumu manekinow tez nieruchomych, oniemialych, zakletych przez niewidoczna wrozke. Sukni jest tyle, jak na zbiorowych slubach praktykowanych do dzisiaj w Meksyku. Wszystkie biale, do samej ziemi, ale kazda skrojona inaczej, kazda wspaniala w swoim barokowym bogactwie falbanek i koronek. Na co liczy wlascicielka sklepu, dona Amanda? Wystarczy spojrzec przez szybe wystawowa na jej zwarzona, pochmurna twarz. Czasy radosci i wesela minely i dona Amanda pozostala w otoczeniu niepotrzebnych rekwizytow z epoki, ktora zgasla. Wiecej szczescia -jezeli jest to stosowne slowo, w co watpie - ma don Francisco Amarel Reis, wlasciciel zakladu "Caminho ao Ceu" ("Droga do nieba"), ukrytego dyskretnie w bocznej uliczce, na krancu srodmiescia. Specjalnosc: trumny, krzyze, blaszane kwiaty, inne akcesoria zalobne. W tych dniach jest wiele zgonow, poniewaz strach, rozpacz i frustracje doprowadzaja ludzi do grobu. Jest mnostwo tragicznych wypadkow samochodowych, gdyz w ogolnej atmosferze pogromu, kleski, wscieklosci i osaczenia, co mniej odporni kierowcy przemieniaja sie w bestie. Wiec mamy pogrzeb za pogrzebem. Pisze o ludziach, z ktorymi poznala mnie dona Carta-gina. Staruszka byla duchem opiekunczym hotelu, chciala zalatwiac wszystkie sprawy. Byla jedyna osoba, ktora interesowala sie sukniami dony Amandy, gdyz wymarzyla sobie slub Marii i Artura. Z don Francisco wyklocala sie o cene ostatnich uslug dla dony Esmeral-dy, ktora nie wracala juz do przytomnosci. Tylko do ksiegarni chodzilem sam, bo lubie spedzac czas w otoczeniu ksiazek. Done Esmeralde pochowalismy na cmentarzu, ktory lezy na stromej skarpie, nad morzem, i jest tak bialy, jakby pokrywal go wieczny snieg. Ze sniegu wyrastaja pienne, strzeliste cyprysy, ktore w sloncu sa niemal granatowe. Brama jest pomalowana na niebiesko, co w tym wypadku jest kolorem cieplym i optymistycznym, poniewaz sugeruje, ze ci, ktorzy tedy przechodza, ida do nieba, jak swieci z piosenki Armstronga. Nastepnego dnia wyjechal don Silva, utrapiony skne-ra w garniturze z diamentow. Potem odwiozlem na lotnisko Marie i Artura. Teraz przylatywalo kilka samolotow dziennie, francuskich, portugalskich, radzieckich, wloskich. Piloci wysiadali, rozgladali sie po lotnisku. Przygladalem sie im, zdziwiony mysla, ze jeszcze kilka godzin temu byli w Europie. Patrzylem na nich, jak na ludzi z innej planety. Europa - to byl daleki, nierealny punkt w galaktyce, ktorego istnienie mozna bylo udowodnic tylko droga skomplikowanych dedukcji. Wieczorem odlatywali, ociezale maszyny wlokly sie pasem startowym, z trudem nabieraly wysokosci i ginely wsrod gwiazd. Koczownicze miasto, bez dachow i scian, miasto uchodzcow rozlozone wokol lotniska, stopniowo znikalo z ziemi. W tym samym czasie miasto drewniane opuscilo Luande i czekalo w porcie na daleka podroz. Z tylu miast, ktore lezaly nad zatoka, pozostala tylko kamienna Luanda, coraz bardziej bezludna i niepotrzebna. Byl to poczatek pazdziernika. Miasto pustoszalo z kazdym dniem. Od rana walesalem sie po ulicach, bez celu, bez sensu, dopoki miazdzacy upal nie zagnal mnie z powrotem do hotelu. W poludnie slonce walilo sie na glowe, robilo sie tak duszno i goraco, ze nie bylo czym oddychac. Zaczynalo sie lato, otwieraly sie bramy tropikalnego piekla. Brakowalo wody, bo stacja pomp znajdowala sie na linii frontu i po kazdej naprawie byla znowu niszczona w czasie walk. Chodzilem brudny, tak chcialo mi sie pic, ze dostawalem goraczki, widzialem ruchome, pomaranczowe plamy. Coraz wiecej kupcow zamykalo sklepy, czarni chlopcy bebnili kijami po spuszczonych, blaszanych zaluzjach. Restauracje i kawiarnie byly juz nieczynne, krzesla, stoliki i wyblakle parasole walaly sie po chodnikach, a potem zniknely w afrykanskich slumsach. Czasem jakis samochod przejechal pusta ulica przy czerwonych swiatlach, ktore nadal zmienialy sie automatycznie, nie wiadomo dla kogo. W tym czasie ktos przyniosl do hotelu wiadomosc, ze wyjechali wszyscy policjanci! Luanda, jedyne miasto na swiecie, nie miala teraz policji. Kazdy, kto znajdzie sie w takiej sytuacji, doznaje dziwnego uczucia. Z jednej strony jest mu lekko i przestronnie, z drugiej - odczuwa pewien niepokoj. Resztka bialych, ktora tu jeszcze blakala sie, przyjela te wiadomosc ze zgroza. Rozeszla sie plotka, ze czarne dzielnice runa na kamienne miasto. Wszyscy wiedzieli, ze czarni mieszkaja w najokropniejszych warunkach, w najgorszych slumsach, jakie mozna zobaczyc w calej Afryce, w glinianych lepiankach, ktore zalegaly okalajace Luande pustynie, jak usypiska lichych, potluczo- nych czerepow. I oto kamienne, komfortowe miasto, ze szkla i betonu, bylo puste i niczyje. Gdyby jeszcze przyszli spokojnie, w sposob uporzadkowany, rodzinami, i zajeli to, co porzucone i wolne. Ale zdaniem przerazonych Portugalczykow, ktorzy podawali sie za znawcow tubylczej mentalnosci, czarni wtargna ogarnieci szalem zniszczenia i nienawisci, spici, odurzeni tajemnymi ziolami, zadni krwi i zemsty. Nikt nie powstrzyma tej inwazji. Ludzie wycienczeni, o starganych nerwach, bezbronni i osaczeni, snuja w rozmowach najbardziej apokaliptyczne wizje. Wszyscy zgina i to smiercia najbardziej odrazajaca- zadzgani na ulicy, posiekani maczetami na progach domow. Bardziej przytomni proponuja rozne warianty samoobrony. Jedni - zeby wygaszac wszystkie swiatla i czuwac w zaciemnionym miescie, inni - przeciwnie, zeby zapalac swiatlo nawet w opuszczonych domach, bo tylko mnogoscia liczby, zmasowana iloscia bedzie mozna odstraszyc czarnych. Jak zwykle zadna racja nie zwycieza i noca miasto wyglada jak podziurawiona kurtyna: tu przeswituje jakis fragment oswietlonej sceny, a naokolo nie widac nic i znowu widac fragment, a reszta zaslonieta. Dona Cartagina, ktora raczej z nawyku niz z potrzeby sprzata opuszczone pokoje na moim pietrze (na ktorym mieszkam teraz sam), raz po raz przerywa zamiatanie i nasluchuje, czy od strony afrykanskich dzielnic nie nadciaga zlowieszczy pomruk tlumu, zapowiedz naszego konca. Nieruchomieje tak, jak wiejskie kobiety, kiedy nasluchuja, czy za moment nie rozlegnie sie grzmot. Potem zegna sie uroczystym krzyzem i sprzata dalej. Wyjechali wszyscy strazacy! Juz nikt nie ocali miasta przed pozarem. Najpierw ludzie nie wierzyli, zeby strazacy uciekli z posterunku, ale mogli przekonac sie o tym odwiedzajac centralna remize przy nadmorskim bulwarze. Wrota remizy byly otwarte na osciez. W glebi staly wielkie wozy w czerwieni i zlocie, pietrzyly sie drabiny i pompy. Na polkach lezaly strazackie helmy. Nie bylo zywej duszy. Oczywiscie FNLA dowie sie o tym fakcie i wystarczy, zeby zamiast ulotek zrzucili jutro jedna bombe. Cala Luanda splonie jak zapalka. Deszcze ustaly, miasto bylo nagrzane sloncem i suche jak wior. Zeby tylko nie bylo spiecia lub jakis pijak nie zaproszyl ognia. Pozniej zolnierze uruchomili jeden z tych wozow i uzywali go do wozenia wody na front. Poniewaz byl widoczny z daleka, zostal trafiony, zwalil sie do rowu i tam pozostal. Wyjechali wszyscy smieciarze! Z poczatku nikt nie zwrocil na to uwagi. Miasto bylo brudne i zapuszczone, wiec ludzie sadzili, ze smieciarze dawno odlecieli do Europy. Tymczasem okazalo sie, ze wyjechali dopiero wczoraj. I raptem, nie wiadomo skad, zaczely gromadzic sie smieci. Przeciez zostala tylko garstka mieszkancow, ktorzy w dodatku zyli w takiej apatii i bezwladzie, ze nie sposob posadzic ich o wznoszenie smiecianych gor. A jednak takie gory zaczely powstawac na ulicach opuszczonego miasta. Pojawily sie na chodnikach, na jezdniach i na placach. W bramach kamienic i na wymarlych targowiskach. Przez niektore ulice przechodzilo sie z wielkim trudem i obrzydzeniem. W tym klimacie nadmiar slonca i wilgoci przyspiesza i poteguje rozklad, gnicie i fermentacje. Cale miasto zaczelo cuchnac, kto wchodzil z ulicy do hotelu, tez przez dlugi czas cuchnal, inni rozmawiali z nim na odleglosc. W ogole ludzie odsuneli sie od siebie, mimo ze w sytuacji, na jaka bylismy skazani, powinno byc odwrotnie. Dona Cartagina zamykala wszystkie okna, bo zgnilym powietrzem, jakie dochodzilo z zewnatrz, nie mozna bylo oddychac. Zaczely zdychac koty. Musialy zatruc sie jakims scierwem, zbiorowo, bo pewnego ranka wszedzie lezaly martwe koty. Po dwoch dniach obrzmialy i zrobi- ly sie pekate jak prosiaki. Klebily sie nad nimi czarne muchy. Smierdzialo nie do wytrzymania, chodzilem po miescie zatykajac chustka nos, oblany potem. Dona Cartagina wznosila modly antyepidemiczne. Nie bylo lekarzy, nie pracowal zaden szpital ani apteka. Smieci rosly, mnozyly sie, jakby kipialo jakies monstrualne, wstretne ciasto, rozdymane na wszystkie strony przez trujace, zabojcze drozdze. Potem, kiedy wyjechali wszyscy piekarze, monterzy, listonosze i dozorcy, kamienne miasto stracilo swoja racje istnienia, swoj sens. Bylo jak suchy szkielet polerowany wiatrem, martwa kosc wystajaca z ziemi ku sloncu. Przy zyciu trzymaly sie jeszcze psy., Byly to psy domowe, porzucone przez uciekajacych w poplochu wlascicieli. Widzialo sie bezpanskie psy wszystkich najdrozszych ras - boksery, buldogi, charty i dobermany, jamniki, pinczery i spaniele, nawet szkockie teriery, a takze dogi, mopsy, pudle. Opuszczone, zblakane, chodzily wielkim stadem w poszukiwaniu zarcia. Dokad bylo wojsko portugalskie, ta nieprzebrana psia czereda zbierala sie kazdego rana na placu przed sztabem generalnym, gdzie wartownicy karmili ja konserwami z zolnierskich racji paktu polnocno-atlantyc-kiego. Widok byl taki, jakby sie ogladalo swiatowa wystawe rasowych psow. Potem nakarmione, zadowolone stado przenosilo sie na miekka, soczysta trawe porastajaca ocieniony skwer przed Palacem Rzadu. Zaczynala sie nieprawdopodobna, zbiorowa orgia seksualna, roz-namietnione i niestrudzone szalenstwo, gonitwy i kotlowanina do stanu zupelnej zatraty. Znudzeni wartownicy mieli z tego powodu wiele rubasznej uciechy. Po wyjsciu wojska psy zaczely glodowac i chudnac. Jakis czas snuly sie po miescie bezladna zgraja, poszukujac daremnie pozywienia. Pewnego dnia zniknely. Mysle, ze sladem ludzi opuscily Luande, poniewaz pozniej nigdy nie natrafilem na zdechlego psa, a tych, ktore przychodzily pod sztab generalny, a potem baraszkowaly przed Palacem Rzadu, byly setki. Mozna przyjac, ze z gromady wylonil sie energiczny przywodca, ktory wyprowadzil psie stado z umierajacego miasta. Jezeli psy poszly na polnoc, trafily do FNLA. Jezeli na poludnie - trafily do UNITA. Natomiast jesli udaly sie na wschod, w strone Dalatando i Saurimo, mogly dojsc do Zambii, nastepnie do Mozambiku a nawet do Tanzanii. Byc moze wedruja one nadal, ale nie wiem, w jakim kierunku i w ktorym sa teraz kraju. Po wyjsciu gromady psow miasto zapadlo w ostateczna dretwote. Postanowilem wiec wyjechac na front. Sceny frontowe Comandante Ndozi stoi w cieniu rozlozystego man-gowca. Ociera spocona twarz. Wygrac bitwe to jest rowniez wysilek fizyczny. To jest tak, jak wyrabac las. Grupie zolnierzy rozkazuje zakopac poleglych. Swoi i tamci moga byc pochowani razem - po smierci nic nie ma znaczenia. Poza tym nasze przyslowie mowi: wrogowie na ziemi, bracia w niebie. Pyta, czy samochod odwiozl rannych do Luandy. Nie odwiozl, bo kierowca czeka na transport benzyny. Ranni leza na ciezarowce, jecza i wolaja pomocy. Na froncie nie ma zadnego lekarza. Jezeli nie dowioza benzyny, polowa rannych umrze z uplywu krwi. Potem wysyla gonca w tym kierunku, skad dobiega odglos strzelaniny: niech sprawdzi, czy jest to utarczka z cofajacym sie przeciwnikiem, czy tez chlopcy strzelaja na wiwat swietujac zwyciestwo. Ma wrazenie, ze traca bezmyslnie amunicje, ktorej i tak brakuje. Jutro nieprzyjaciel uderzy i oddamy miasto, bo nie bedzie czym sie bronic.Mowi, ze ma wieczne klopoty z amunicja. Wieczne -to zostalo powiedziane z przesada. Jestesmy na poczatku wojny i jego oddzial istnieje dopiero od miesiaca. Ndozi ma za soba lata partyzantki, ale wojsko, ktorym dowodzi, jest nowe, jest nieopierzone. Swiezy zolnierz boi sie wszystkiego. Przywieziony na front mysli, ze z kazdej strony spoglada na niego smierc. Ze kazdy strzal jest w niego wymierzony. Nie umie ocenic odleglosci ani kierunku ognia. Wiec strzela, gdzie popadnie, byle duzo, byle bez przerwy. Jemu nie chodzi o to, zeby razic przeciwnika, jemu chodzi o to, zeby zabic wlasny strach. Zeby ogluszyc lek, ktory paralizuje czlowieka i nie pozwala mu myslec. To znaczy, nie pozwala mu myslec o tym, co dzieje sie dookola, o tym, jak wygrac bitwe, w ktorej walczy jego oddzial, bo on w tym czasie ma wazniejsza bitwe do wygrania - on musi wygrac wojne z wlasnym strachem. Dzisiaj w czasie natarcia podbieglem do jednego, ktory stal z bazuka i walil w niebo. Nie mierz w gore, krzycze, mierz przed siebie, w te palmy, oni tam sa. Ale widze, ze on ma szara twarz, ze ani mu w glowie szukac przeciwnika, ze nic do niego nie dociera, bo on teraz toczy boj ze swoim wrogiem, ktory siedzi nie miedzy palmami, ale w tym chlopaku, w nim samym. On strzelal, bo chcial sie oszolomic, chcial sie odurzyc i w takim zamroczeniu przetrwac atak strachu. Magazynierzy wolaja- gdzie podzieliscie amunicje? Odpowiadam, ze zostala wystrzelana. Ilu zabiliscie ludzi? Zabilismy dwoch. Pol tony nabojow i tylko dwoch zabitych? A nam nie trzeba bylo zabijac wiecej. Mysmy mieli zajac miasto i to zostalo wykonane. Zaden z kwatermistrzow nie przyjedzie na front zobaczyc, jak walczy swiezy zolnierz, ktory nie zna wojny. Noca oddzial podchodzi blisko miejsca, gdzie jest przeciwnik. Tuz przed switem otwieramy ogien. Zolnierz niedoswiadczony mysli, ze teraz najwazniejsza rzecza jest zrobic duzo halasu. Strzela jak opetany, na slepo, bo chodzi tylko o huk, chodzi o zakomunikowanie wrogowi, jaka nadciaga sila. Jest to forma ostrzezenia, sposob wywolania w nieprzyjacielu strachu, ktory bylby wiekszy niz nasz wlasny. I jest w takim dzialaniu jakas racja. Bo nasz przeciwnik jest tez nie obyty z wojna, nie obyty z ogniem i, zaskoczony gwaltowna strzelanina, cofa sie i ucieka. W pierwszych dniach wojny potyczki ograniczaly sie do takiej wlasnie licytacji ognia. Rzadko dochodzilo do bezposredniej walki. Kiedys mialem taka historie, ze moi ludzie na poczatku wystrzelali cala amunicje i potem nie mozna bylo pojsc do natarcia, bo nie bylo z czym. Wyslalem zwiadowce do miasteczka, ktore mielismy wtedy atakowac. Wrocil i powiedzial, ze nie ma tam zywego ducha. Przeciwnik uciekl i kiedy wchodzilismy do tej miejscowosci, w moim oddziale nikt nie mial jednego naboju w magazynku. Mysmy tej wojny nie chcieli. Ale Holden Roberto uderzyl z polnocy, a Jonas Savimbi - z poludnia. To jest kraj, w ktorym wojna trwa od pieciuset lat, odkad przyszli tutaj Portugalczycy. Potrzebowali niewolnikow na handel, na eksport do Brazylii, na Karaiby, w ogole za ocean. Z calej Afryki Angola dostarczyla tamtemu kontynentowi najwiekszej ilosci niewolnikow. Dlatego nasz kraj nazywaja czarna matka nowego swiata. Polowa chlopow brazylijskich, kubanskich, dominikanskich ma za swoich przodkow ludzi z Angoli. To byl kiedys kraj ludny, zasiedlony, a potem zrobil sie pusty, jakby tedy przeszla zaraza. Angola jest pusta do dzisiaj. Setki kilometrow i ani jednego czlowieka, jak na Saharze. Wojny niewolnicze trwaly trzysta lat albo dluzej. Nasi wodzowie robili dobry interes. Silne plemiona napadaly na slabsze, brali jencow i odstawiali ich na targ. Czasem musieli tak robic, bo to byla forma placenia Portugalczykom podatkow. Cene niewolnika ustalalo sie wedlug jakosci uzebienia. Ludzie wyrywali sobie zeby albo pilowali je kamieniami, zeby miec niska wartosc rynkowa. Tyle meki, zeby byc wolnym. Z pokolenia na pokolenie plemiona zyly w strachu jedno przed drugim, zyly w nienawisci. Wyprawy wojenne przypadaly na sucha pore, bo wtedy mozna latwo sie poruszac. Kiedy konczyly sie deszcze, wszyscy wiedzieli, ze zaczyna sie czas niedoli, czas polowania na ludzi. W porze deszczowej, kiedy kraj tonal w wodzie i blocie, zawieszano bron. Ale wodzowe obmyslali juz nowa wojne, szykowali nowe wyprawy. O tym wszystkim ludzie pamietaja do dzis, bo w naszym mysleniu przeszlosc zajmuje wiecej miejsca niz przyszlosc. Zaczynalem walke dziesiec lat temu, w oddziale co-mandante Batalha. To bylo we wschodniej Angoli. Musielismy uczyc sie jezykow tamtych plemion i postepowac wedlug ich obyczajow. To bylo warunkiem przezycia - inaczej traktowaliby nas jako obcych, ktorzy naszli ich ziemie. A przeciez wszyscy bylismy Angolanczyka-mi. Ale oni nie wiedza, ze ten kraj nazywa sie Angola. Dla nich ziemia konczy sie tam, gdzie lezy ostatnia wioska, w ktorej ludzie mowia zrozumialym dla nich jezykiem. I to jest granica ich swiata. A co lezy za ta granica, pytalismy. Za granica zaczyna sie inna planeta zamieszkana przez Nganguela, to znaczy przez nie-lu-dzi. Tych Nganguela nalezy sie wystrzegac, bo sa ich wielkie ilosci i uzywaja jezyka, ktorego nie mozna pojac i ktory im sluzy do ukrywania zlych zamiarow. Wszyscy nasi wrogowie zywia sie ciemnota ludu i duzo placa, zeby wojna plemion trwala bez konca. Przekupili Holdena Roberto, zeby z Bakongow stworzyl FNLA. Przekupili Savimbiego, zeby z Ovimbundu stworzyl UNITA. Mamy sto plemion i musimy zbudowac z nich jeden narod. Ile to potrwa? Nikt nie wie. Musimy oduczyc ludzi nienawisci. Musimy wprowadzic zwyczaj podawania reki. To jest kraj nieszczesliwy, tak jak sa nieszczesliwi ludzie, ktorym zycie nie chce sie ulozyc. Przez ostatnie dwiescie lat Portugalczycy ciagle organizowali zbrojne ekspedycje, zeby podbic cala Angole. Nie bylo pokoju. Pietnascie lat prowadzilismy wojne partyzancka. Zaden kraj Afryki nie mial takiej dlugiej wojny. Zaden nie byl tak zniszczony. Nas, partyzantow, nigdy nie bylo wielu. Potem czesc wyginela, inni odeszli do sztabu albo do rzadu. Ze starej kadry zostala na froncie garstka. Jestesmy rozproszeni po calym kraju. Brakuje ludzi. Wojsko, ktore mam ze soba, to chlopcy wzieci z ulicy prosto na front. Powinni byc w szkole, ale szkoly zamknelismy, zeby miec armie, gdyz musimy sie bronic. Ta wojna zostala nam narzucona, bo jestesmy bogatym krajem zamieszkanym przez piec milionow biednych ludzi, ciemnych analfabetow, ktorzy nie potrafia obsluzyc dziala bezodrzutowego 86 mm. Oni mysla, ze wystarczy dwadziescia wozow pancernych, zeby dalej miec nasza nafte i diamenty i zeby zapedzic nas z powrotem na swoje miejsce. Nie dali nam czasu na nic, mamy swieze wojsko, ktore musi dorosnac do wojny. Mnie jest szkoda tych chlopcow, bo oni powinni dorastac do czytania i pisania, do budowania miast i leczenia ludzi. A musza dorastac do zabijania. Musza dorosnac do tego, zeby po naszej stronie bylo coraz mniej slepej strzelaniny, a po tamtej - coraz wiecej smierci. Jakie mamy inne wyjscie w tej wojnie, ktorej nie chcielismy? Jestesmy w Caxito, szescdziesiat kilometrow na polnoc od Luandy. Dzis rano zadzwonil comandante Ju-Ju i powiedzial, ze o swicie byla bitwa o Caxito, ze oddzial comandante Ndozi odbil miasteczko z rak FNLA i ze zaraz bedzie tam mozna pojechac. Ju-Ju jest komisarzem politycznym sztabu generalnego armii MPLA i codziennie o osmej wieczorem odczytuje przez radio komunikat o sytuacji na frontach wojny angolanskiej. Komunikaty te maja brzmienie patetyczne, poniewaz w ich pisanie Ju-Ju wklada cale serce i wszystkie uczucia. Jednego dnia oplakujemy smierc nieodzalowanego comandante Cow-Boya, ktory polegl w ataku na miasto Ngavi. Nie- ustraszony bohater walczyl na stojaco i jeszcze ciezko ranny zadal smierc trzem bestialskim agresorom. Nastepnego dnia swietujemy zwyciestwo pod Folgares, gdzie nasze okryte chwala wojska zadaly druzgocace ciosy bandom sprzedajnych najemnikow. Innym razem dowiadujemy sie, ze cala Afryka wstrzymala oddech sledzac losy heroicznego garnizonu w Luso, ktory otoczony przez niezliczone hordy nieprzyjacielskie postanowil nie oddac ani skrawka ziemi. Nasz duch nigdy nie slabnie, nasza wola walki jest niezlomna jak stal, nie znamy leku, nie boimy sie smierci i giniemy na oczach swiata, ktory patrzy na nas z podziwem. Jezeli sytuacja jest pomyslna, komunikaty Ju-Ju sa krotkie i spokojne. Fakty mowia same za siebie, do dobrych rzeczy nie trzeba przekonywac. Jezeli jednak zaczyna sie cos psuc, jezeli zaczyna byc zle, komunikaty staja sie rozwlekle i zawile, pojawia sie w nich mnostwo przymiotnikow, mnoza sie pochwaly pod wlasnym adresem i epitety osmieszajace przeciwnika. Ide ulicami Luandy i przez otwarte okna dobiega mnie glos Ju-Ju. Na te odleglosc nie slysze slow, ale poniewaz mowi on tylko przez chwile, wiem, ze jest dobrze, ze przetrwaja, ze cos zdobyli. A wczoraj przewedrowalem polowe miasta i Ju-Ju mowil i mowil. Cos widocznie rwalo sie na froncie. Opadlo mnie tysiac watpliwosci, czy zdolaja sie utrzymac, czy wygraja. Ju-Ju jest bialym Angolanczykiem, to znaczy jego rodzice pochodza z Portugalii, ale on juz urodzil sie w Angoli, ktora jest jego ojczyzna. W MPLA jest takich setki. Walcza na froncie lub pracuja w sztabie albo w administracji. Wszyscy nosza brody. Jest ona tutaj znakiem tozsamosci: bialy z brodato czlowiek stad, nikt nie pyta go o dokumenty, nikt nie zatrzyma do wyjasnienia. Czarny mowi do niego - camarada i traktuje z szacunkiem, bo jesli on bialy brodacz, to na pewno musi miec funkcje, to dowodca oddzialu albo i wyzej. Ju-Ju ma brode jak bizantyjski patriarc